Historie
Co tydzień Sestry publikują historie naocznych świadków rosyjskich zbrodni wojennych. Świat musi usłyszeć ich głos, a przestępcy muszą zostać ukarani

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie
Tylko w domu oddychasz pełną piersią
Oksana Szczyrba: – Urodzili się Państwo w Uzbekistanie, dokąd deportowano Wasze rodziny. Jak zapamiętaliście swoje dzieciństwo?
Ernest Sulejmanow: – Tak, urodziliśmy się w Uzbekistanie, ale Krym zawsze był obecny w naszym życiu – w rozmowach, wspomnieniach, codzienności. Dziadek na przykład często mówił: „A u nas, na Krymie, jeż miał inny kształt – nie taki jak tutaj”. Albo: „Arbuz na Krymie jest taki soczysty, że wystarczy go wziąć, a już pęka”.
Rodzice porównywali ze sobą wszystko – i zawsze na korzyść Krymu
Elmira Seit-Ametowa: – Od dzieciństwa wiedzieliśmy, że w Uzbekistanie nie jesteśmy „swoi”, że naszym domem jest Krym i że na pewno tam wrócimy. A kiedy w końcu wróciliśmy, nawet nie myśleliśmy o inflacji czy wygodach. Po prostu spakowaliśmy rzeczy, przyjechaliśmy i budowaliśmy wszystko od zera.
Powrót był trudny?
Elmira: – Bardzo. Na początku nie sprzedawano nam domów, nie wynajmowano mieszkań, nie pozwalano się zameldować. A bez zameldowania nie można znaleźć pracy ani zapisać dziecka do przedszkola.
Mówili nam: „Wracajcie do swojego Tatarstanu”
W Taszkencie mieliśmy mieszkanie w dobrej dzielnicy, niedaleko metra. Mama pracowała w ministerstwie, była świetnie wykształcona. Po przeprowadzce na Krym wszystko się zmieniło. Znaleźliśmy się na stepie, w wiosce z rozpadającymi się domkami, bez udogodnień. Łaźnia – raz na tydzień, na dodatek zawsze była kolejka. Mama, zawsze taka piękna, w szpilkach, nagle zaczęła pracować w ogrodzie w gumowych kaloszach. To był bolesny widok.
Ernest: – Dyskryminacja była wszędzie. Na przykład nie pozwolono mi studiować na wydziale historii. Powiedzieli: „Dla Tatarów krymskich nie ma miejsca”. Nie przyjęli mnie do milicji, nie przyjęli na studia językowe, na prawo też nie. Takie kierunki były dla nas zamknięte.
Nie żałowaliście?
Elmira: – Bywało różnie, ale mama mówiła: „Tutaj jest mi lepiej. Tutaj jestem w domu”. W Uzbekistanie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. zaczęła się fala nacjonalizmu i szowinizmu. Zaczęto nam sugerować, że nie jesteśmy stąd. A tutaj, na Krymie – choć biednie, to wszystko jest twoje, jest rodzinnie, nikt nie ma prawa cię wygnać. Tylko w domu możesz oddychać swobodnie i pełną piersią.
Ernest: – Powrót na Krym nie był dla nas kwestią wyboru. Zawsze wiedzieliśmy, że za granicą jesteśmy tymczasowo, że kiedyś wrócimy do domu.
Nikt z nas nie pytał, czy będzie ciężko – po prostu wyjechaliśmy. To był odruch serca

Pielęgnujecie pamięć o deportacji, historii, kulturze?
Ernest: – Oczywiście, to nasz obowiązek. Nawet syna nazwaliśmy Dewlet Girej – na cześć jednego z krymskich chanów, który, nawiasem mówiąc, spalił Moskwę.
W 2014 roku był Pan aktywistą politycznym na Krymie, organizował wiece przeciwko rosyjskiemu pseudoreferendum. Kiedy Pan zrozumiał, że trzeba wyjechać?
Ernest: – Na początku nie wierzyłem, że to wszystko jest aż tak poważne. Ale potem w mieście pojawiły się plakaty z moim zdjęciem – z prośbą o powiadomienie policji, jeśli ktoś mnie zobaczy. Pewnego razu szedłem z dziennikarzami Al-Dżaziry, gdy nagle wokół zaczęli gromadzić się ci „przebrani” – agresywni, zorganizowani, prorosyjsko nastawieni. Rozpoznali mnie, poczułem, że niebezpieczeństwo jest realne. Poprosiłem więc dziennikarzy, by odprowadzili mnie do samochodu, i od razu odjechałem.
Zrozumiałem, że pozostanie na Krymie oznacza narażanie nie tylko siebie, ale i tych, którzy są wokół mnie
A jest coś, czego żałujecie? Czy można było jakoś zmienić bieg wydarzeń? Wiadomo przecież, że wróg długo i skrupulatnie przygotowywał się do zajęcia półwyspu.
Ernest: – Organizowałem wiece, mówiłem to, co uważałem za konieczne, nie milczałem. Być może jedynym, czego żałuję, jest to, że nie byłem wystarczająco aktywny. Teraz wydaje mi się, że mogłem zmobilizować więcej ludzi. Działałem wtedy w ramach swoich możliwości, ale być może należało działać bardziej zdecydowanie.
Elmira: – Mąż nie widział swoich rodziców od 2014 roku; zmarli na Krymie. Ja jeszcze zdążyłam zobaczyć mamę, ale też nie mogłam być przy niej w ostatniej chwili. Tato żyje, ma 86 lat. Kiedy choruje, uspokajam go stąd, ale zawsze czuję ból z powodu rozłąki.
Czy Pani ojciec opowiada, co się tam teraz dzieje?
Elmira: – Niedawno w nocy w pobliżu jego domu, niedaleko lotniska, była taka eksplozja, że sąsiedzi wybiegli na ulicę. Cieszyli się!
Ludzie tam cieszą się z każdego wybuchu, to ich nadzieja. Mówią: „Niech już nie dają nam światła ani wody – byleby tylko stąd odeszli”
Przynajmniej ich trochę potrollujemy
Dlaczego zdecydowaliście się przenieść właśnie do Warszawy?
Ernest: – Bo tutaj studiowaliśmy. Dostałem stypendium, pisałem o deportacji Tatarów krymskich. Żona też studiowała, w Akademii Sztuk Pięknych. Dobrze znaliśmy język polski, czuliśmy się tu pewnie. Kiedy syn podrósł, zdecydowaliśmy, że jeśli dostanie się na polską uczelnię, to przeprowadzimy się razem z nim. I tak się stało – w 2019 roku.

Otworzyliście w Warszawie restaurację z kuchnią krymskotatarską – naprzeciwko ambasady Rosji i obok rosyjskiego centrum kultury. To wasz sposób na walkę? Skąd wziął się ten pomysł i jak go zrealizowaliście?
Elmira: – Zawsze lubiliśmy gotować, zwłaszcza dla przyjaciół. Często przychodzili do nas głodni, bo wiedzieli, że u nas można dobrze zjeść. Pewnego razu jeden z nich zapytał: „Dlaczego nie otworzycie własnej restauracji?”
Ernest: – Podczas kwarantanny zastanawiałem się, czym może się zająć obcokrajowiec w innym kraju. Postanowiłem spróbować otworzyć własną działalność. Zapisałem się do szkoły menedżerów gastronomii, ale po jej ukończeniu zdałem sobie sprawę, że wciąż brakuje mi wiedzy. Dlatego poszedłem do pracy do włoskiej pizzerii. A kiedy poczułem, że jestem gotowy, zaczęliśmy szukać lokalu na własną restaurację.
Gdy zobaczyłem to miejsce w pobliżu ambasady Rosji, zrozumiałem: albo otworzymy się tutaj, albo nigdzie
Z punktu widzenia biznesu ta lokalizacja nie jest najlepsza – nie ma parkingu, mały ruch. Dostrzegłem jednak możliwość pokazania światu, że Krym to nie Rosja, że Krym to ludzie i nie wszyscy zgadzają się z hasłem rosyjskiej propagandy: „Krym za Rosją”. Zdecydowaliśmy: nawet jeśli będziemy tu działać tylko kilka miesięcy, to już będzie jakiś gest. Jak mówi moja żona, przynajmniej ich trochę potrollujemy. Już samo to jest warte wysiłku.
Z jakimi trudnościami się mierzyliście?
Elmira: – Najtrudniej było zdać sobie sprawę z tego, jak ciężka jest praca w kuchni. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w takim tempie. W pierwszych dniach było nas tylko troje: ja, mąż i pomocnik. W ciągu dnia zakupy, wieczorem kuchnia, w nocy przygotowania na następny dzień. Wyczerpujące.
Sami byliśmy kucharzami, kelnerami i sprzątaczami. Codziennie przychodzili do nas dwaj Polacy – byli naszymi pierwszymi stałymi klientami i bardzo na nich czekaliśmy. A potem przyszedł dziennikarz z lokalnej gazety...
Ernest: – I zaczęły napływać tłumy. Nie nadążaliśmy z uzupełnianiem zapasów produktów. Nie mieliśmy wtedy zbyt wielu dań – około dziesięciu podstawowych, ale każde trzeba było przygotować.
Elmira: – Pamiętam, sala była pełna, a ja mówię do Ernesta: „Wystarczy już, zamykaj drzwi!” A on: „Nie można”. Ja zaczynam histeryzować: „Nie dam rady!” A on: „Skoro otworzyliśmy, to musimy obsługiwać”. Z czasem się dostosowaliśmy.

Potrawy deportacji
Przy wejściu do Waszej restauracji zawsze wiszą flagi, zwłaszcza ukraińska. To sygnał dla wszystkich, że „Krym” jest ukraiński?
Ernest: – Tak. Wywieszamy je każdego ranka, a wieczorem zdejmujemy, bo boimy się, że mogliby ukraść. Jedna z flag zresztą kiedyś zniknęła.
Kiedy przed ambasadą stały kolejki Rosjan, naszą ukraińską flagę wywieszałam ze szczególną satysfakcją. To taki mój cichy protest
Jak pracownicy rosyjskiej ambasady na Was reagują? Wpadają, by coś zjeść?
Ernest: – 9 maja przyszła do nas grupa polskich emerytów ze wstążkami św. Jerzego, najwyraźniej byli po wizycie w ambasadzie Rosji. Zamówili kawę, czebureki... A kiedy przyszło do płacenia, włączyliśmy hymn Ukrainy. Bardzo szybko zapłacili i uciekli.
Elmira: – Pamiętam, jak przyszła grupa Rosjan. Zjedli i wyszli, nie płacąc. I jeszcze zaczepiali naszych kelnerów, zachowywali się obrzydliwie.
W czym Wasza restauracja jest wyjątkowa? Co serwujecie? Jaka atmosfera tu panuje?
Ernest: – Filozofię lokalu kształtuję ja. Elmira mnie wspiera, jest duszą restauracji. Bardzo ważne jest dla nas to, by ludzie znali i zapamiętali nasz lokal: to właśnie ta restauracja, ten ukraiński „Krym”, który stoi naprzeciwko rosyjskiej ambasady.
Wizytówką lokalu są cziboreki i jantyk – klasyka kuchni krymskotatarskiej. Serwujemy je z różnymi nadzieniami. Jednak nie ograniczamy się do nich, chcemy pokazać również autentyczną kuchnię. Na przykład aldama – danie podobne do lagmanu, ale typowo krymskotatarskie, już na Krymie zapomniane. My je przywróciliśmy. Bo potrawy, które obecnie serwuje się w tak zwanych tatarskich kawiarniach – płow, manty, lagman – to w rzeczywistości kuchnia uzbecka. Nazywamy je „potrawami deportacji”.
Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by zniszczyć kulturę Tatarów krymskich, w tym kuchnię. Tymczasem nawet takie rzeczy jak czeburek mają nie tylko znaczenie gastronomiczne, ale także symboliczne. To część naszej tożsamości
Najbardziej interesują się tym oczywiście Ukraińcy. Bywali na Krymie, czują pewną nostalgię. Polacy czasami się dziwią, gdy słyszą, że manty nie są daniem kuchni krymskotatarskiej. Ale są zainteresowani, pytają, dowiadują się.

Niedawno dodaliśmy do menu szaszłyk z kurczakiem. Samo słowo „szaszłyk” ma krymskotatarskie pochodzenie – pochodzi od „szyszy”, czyli patyczka do mięsa.
Elmira: – Kiedy otwieraliśmy lokal, dużo eksperymentowaliśmy z przepisem na pachlawę. Uwielbialiśmy pachlawę, ale sami nigdy jej nie przygotowywaliśmy. Wypróbowaliśmy z dziesięć wariantówm i wszystko było nie tak: albo ciasto się rozpadało, albo było zbyt twarde. Aż w końcu opracowaliśmy własną recepturę.
Ernest: – Budujemy nie tylko biznes, budujemy dom. I chcemy, by każdy, kto do nas przychodzi, choć trochę poczuł atmosferę tego domu – krymskiego, ukraińskiego
Kto do Was przychodzi?
Ernest: – Około 40% to Ukraińcy, 40% to Polacy, a pozostałe 20% to goście z całego świata: anglojęzyczni, Francuzi, Niemcy, Turcy.
Wszyscy Wasi pracownicy to Tatarzy krymscy?
Elmira: – Teraz już nie, bo bardzo trudno ich znaleźć. Niektórzy wyjechali w głąb Europy, inni pracują zdalnie. Ale w 2022 roku pracowało u nas dwóch chłopaków z Krymu. Właśnie skończyli technikum budowlane i uciekli przed mobilizacją na Krymie, żeby nie walczyć przeciw swoim.
Jeden z nich zatrudnił się jako pomocnik kucharski. Pamiętam, jak wyszedł około dziesiątej wieczorem – z oczami czerwonymi jak pomidory. Myślałam, że następnego dnia nie przyjdzie, ale wrócił i pracował u nas ponad rok.

Gastronomiczna Ambasada Krymu
W restauracji wiszą obrazy członków Waszej rodziny – ojca, brata Elmiry. „Krym” to także galeria pamięci?
Elmira: – Tak. Od naszych bliskich zbieraliśmy obrazy, ceramikę – i wszystko to ozdabiało nasz dom na Krymie. Kiedy go straciliśmy, przywieźliśmy te rzeczy tutaj. Wypełniliśmy tę przestrzeń rzeczami, które są dla nas bardzo cenne.
Urządzacie w restauracji jakieś imprezy?
Ernest: – Tak. Chcemy, by nasza restauracja była nie tylko miejscem, w którym można zjeść, ale także przestrzenią kulturalno-gastronomiczną. Organizowaliśmy wieczory poetyckie, spotkania z przewodnikami, częstowaliśmy kawą, opowiadaliśmy o tradycjach krymskotatarskich. Zapraszaliśmy nawet komików stand-upowych, muzyków z Ukrainy, z Krymu.
Ludzie przychodzili, a my dzieliliśmy się z nimi naszą kulturą, historią, bólem
Jednak miejsca mamy tu mało, więc myślimy o większej przestrzeni, by stworzyć prawdziwą „Gastronomiczną Ambasadę Krymu”, miejsce mocy nie tylko dla Tatarów krymskich, ale dla wszystkich, którym Krym jest bliski, którzy tęsknią za domem.
Szukacie nowej siedziby?
Ernest: – Myślimy o tym. Ostatnio ulica, przy której znajduje się nasza restauracja, stała się jeszcze mniej przejezdna. Naprzeciwko zbudowano drogę, zniknęły przystanki, trudniej do nas trafić, a my jesteśmy całkowicie zależni od lokalizacji. Na dodatek właściciel lokalu podnosi czynsz.
Z drugiej strony, wraz przeprowadzką w inne miejsce stracimy część sensu swego istnienia. Nasza restauracja stała się sposobem na powiedzenie: „Krym jest ukraiński”, to miejsce ma znaczenie symboliczne.
Poza tym sami Ukraińcy nie wspierają nas już tak aktywnie jak kiedyś.
Przez dwa lata na powierzchni utrzymywał nas entuzjazm. Teraz potrzebujemy realnej pomocy

Jakie uczucia budzi w Was teraz myśl o Krymie?
Ernest: – Mamy samochód na krymskich tablicach. Oczywiście moglibyśmy je już zmienić, ale dla nas to symbol. Bez względu na to, jak długo będziemy musieli czekać, wrócimy do domu właśnie tym samochodem. A kiedy już tam wrócimy, będziemy musieli wszystko budować od nowa. Jesteśmy gotowi.
Czym pachnie dla Was Krym? Za czym najbardziej tęsknicie?
Elmira: – Krym to zapach sosen, jałowca, morza. Chociaż nasze życie w Warszawie jest poukładane, brakuje nam tego, co było w domu – społeczności, tradycji, tych ważnych rytuałów: ślubów, narodzin, świąt. Ale najbardziej brakuje nam poczucia bycia w domu.
Czasami śnią mi się ludzie z przeszłości. Wtedy wydaje mi się, że nadal tam jesteśmy, że wszystko można cofnąć
Zdjęcia autorki i z prywatnego archiwum bohaterów



Wojna oczyma „Dzwinki”: jak dziewczyna ze Lwowa ratuje rannych żołnierzy
W wieku 21 lat studiowała dziennikarstwo i marzyła o pomaganiu żołnierzom. Gdy wybuchła wielka wojna, musiała porzucić dziennikarstwo. Mając 23 lat Dzwienisława Sira – „Dzwinka” stanęła na czele działu ds. rannych w Służbie Patronackiej „Anioły”, która opiekuje się setkami rannych i byłych jeńców z Trzeciej Dywizji Szturmowej i z „Azowa”.
Pod jej kierownictwem pracuje 10 opiekunek medycznych, z których każda ma pod opieką do 150 rannych żołnierzy. Mówią o niej: „Ta, która biega przez całą dobę”. I że jest żołnierką o niezwykłej odpowiedzialności.
Wszyscy mężczyźni z rodziny „Dzwinki” są dziś na froncie. Jej mąż walczy w Trzeciej Szturmowej, a brat, który walczył „Azowstali” i przeszedł niewolę – od 2020 roku w „Azowie”.
Oto jej historia.

Każdy dzień, jak „dzień świstaka”
– Miesiąc przed inwazją we Lwowie z inicjatywy Sztabu Obrony Lwowa zaczęto organizować szkolenia dla ludności cywilnej – wspomina „Dzwinka”. – Uczyliśmy ludzi posługiwania się bronią i rozpoznawania materiałów wybuchowych. Do współpracy zaproszono też specjalistów z zakresu medycyny taktycznej, z służb ratowniczych, lekarzy z doświadczeniem bojowym, lekarzy pogotowia ratunkowego itp. Na szkolenia przyszło około 500 osób w różnym wieku. Później mężczyźni wyruszyli na wojnę, a kobiety zostały wolontariuszkami.
24 lutego zebraliśmy się i zaczęliśmy się zastanawiać, co robić. Mój mąż, który był już wtedy weteranem, chciał pojechać do Mariupola do brata, gdzie tamten służył. Ale nie zdążył, bo tego dnia do Lwowa przyjechał z Mariupola ostatni pociąg – i już tam nie wrócił. Brat mówi, że los ocalił mojego męża.
Następnego dnia wysłaliśmy wszystkich naszych chłopaków, by bronili stolicy
Od tego momentu wszystko jakby zlewało się w jeden dzień... Dla mnie ten 24 lutego trwał prawie dwa miesiące, każdy dzień był jak „dzień świstaka”.
Kiedy chłopcy wyjechali, wraz z dziewczynami zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki. Zaopatrywałyśmy nowo utworzoną jednostkę obrony terytorialnej „Azow” w amunicję i lekarstwa. Zajmowałyśmy się również kwaterowaniem rodzin żołnierzy „Azowa”, przyjeżdżających z terenów przyfrontowych i okupowanych. Ci ludzie przybywali bez rzeczy, z dziećmi i zwierzętami domowymi.
Właśnie wtedy poznałam Natalkę, która od 2014 roku pracowała z rodzinami żołnierzy w Służbie Patronackiej „Azow”. W tym czasie miała dużo pracy z rodzinami poległych, więc zaczęłam pomagać. Później zaproponowano mi wstąpienie do wojska – i tak w maju 2022 roku trafiłam do służby.

Kanapki na Majdan
Kiedy wybuchła wielka wojna, robiłam magisterkę na wydziale dziennikarstwa we Lwowie. Byłam na szóstym roku studiów, ale ich nie ukończyłam. Zakończyłam semestr wiosenny, a jesienią miałam już tyle pracy, że musiałam pilnie wyjechać do Kijowa.
Od 18. roku życia chciałam wstąpić do wojska i pracować w służbie prasowej. Kiedy więc zaproponowano mi dołączenie do Służby Patronackiej „Anioły Azowa”, od razu się zgodziłam. W tamtym momencie nasza społeczność wolontariuszy już się niemal rozpadła. Niektóre dziewczyny wstąpiły do wojska, inne wyjechały do domów, do innych regionów.
Wszyscy moi pełnoletni krewni i przyjaciele – mężczyźni poszli służyć. W domu zostali tylko mama i młodsi bracia
Rodzina poparła moją decyzję o wstąpieniu do służby. Mój starszy o pięć lat brat już od kilku lat służył w „Azowie”. Rodzice wychowywali nas na patriotów, ja i młodszy brat byliśmy harcerzami. I właśnie w harcerstwie ukształtował się nasz światopogląd, znaleźliśmy odpowiedzi na pytania, których szuka się mając 13-14 lat. Zrozumieliśmy, że nie można stać z boku, gdy kraj nas potrzebuje.

Kiedy rozpoczęła się Rewolucja Godności, miałam 13 lat. Na Majdanie we Lwowie stałam z flagą i codziennie przynosiłam herbatę i kanapki dla chłopaków, którzy nie wypuszczali „Berkutu” ze Lwowa do Kijowa. My, harcerki, czułyśmy wtedy, że jesteśmy w centrum historycznych wydarzeń.
Moja mama od dawna wiedziała, że prędzej czy później wkroczymy na ścieżkę walki o swoją tożsamość. Rozumiała też, jak otoczenie wpływa na nasze decyzje. Mój mąż, jak sądzę, ucieszył się, że nie zgłosiłam się do medyków bojowych. Opieka nad rannymi jest bezpieczniejsza.
Między pacjentem a lekarzem
Często postrzegają nas jako dziewczyny, które po prostu roznoszą w szpitalu skarpetki i owoce. Czasami pytają: „Co wy właściwie robicie?”. A my odpowiadamy: „W zasadzie wszystko”
W służbie patronackiej odpowiadam za opiekę nad rannymi – od momentu odniesienia przez nich obrażeń do powrotu na front albo przejścia do cywila. Jeśli to są ciężkie obrażenia, trzeba pomóc żołnierzowi na przykład w rehabilitacji, protezowaniu [proces przygotowujący osobę po amputacji do noszenia protezy – red.], a w razie potrzeby – w załatwieniu zwolnienia ze służby, emerytury i innych świadczeń. Na początku miałam pod opieką około 10 rannych, lecz z czasem ta liczba rosła.
Szczególnie dużo pracy pojawiło się po wielkiej wymianie jeńców we wrześniu 2022 roku. Zwolniono wtedy 120 żołnierzy „Azowa”. Po wyjściu z niewoli ludziom trudno przystosować się do życia. Wzięliśmy na siebie rolę pośredników między uwolnionymi a lekarzami. Organizowaliśmy ich rehabilitację fizyczną i psychologiczną.

W pracy kierujemy się określonym schematem. Gdy żołnierz zostaje ranny, wszystkie informacje o nim trafiają do służby medycznej. Następnie rozdzielam opiekę między dziewczyny: chłopak z amputacją kończyny trafia pod opiekę koleżanki, która współpracuje z ośrodkami protetycznymi, a ranny z urazem czaszkowo-mózgowym kierowany jest do osób, które mają doświadczenie w tej dziedzinie. Następnie dziewczyny poznają diagnozę każdego podopiecznego, dokumenty medyczne, dostają zdjęcia obrażeń i prognozy lekarzy. Jeśli pojawiają się komplikacje, do konsultacji możemy zaangażować innych specjalistów. W przypadku uznania kogoś za niezdolnego do służby wojskowej możemy nawet pomóc w znalezieniu dla niego posady na zapleczu.
Naszym zadaniem jest zorganizować wszystko tak, by ranni chłopcy nie łamali sobie głowy nad tym, co mają robić, gdzie się zwrócić
Jestem pod ogromnym wrażeniem niezłomności naszych żołnierzy. Nawet gdy jest im ciężko, wiedzą, co mają robić.
Czasami spotykamy się z obraźliwymi komentarzami pod naszym adresem. Nie dlatego, że ktoś jest na nas zły. Dlatego, że go boli. Kiedy masz ciężkie obrażenia i każdego dnia walczysz z bólem – o przywrócenie funkcji kończyn czy o to, żeby coś zjeść i nie zwymiotować – to człowiek ma prawo być zły i rozżalony. Ale kiedy robi mu się lżej, kontakt z nim się poprawia. Tyle że droga do wyzdrowienia może być długa.
Naszym zadaniem jest podtrzymywanie w ludziach wiary, że jeśli pójdą wybraną przez siebie drogą, wszystko się ułoży

Myślałam, że już nigdy nie będzie świtu
Zima 2022-2023 była najdłuższą i najtrudniejszą w całej wojnie. Mieliśmy bardzo wielu rannych z Bachmutu. Do tego doszły obawy o męża, który walczył na tym odcinku frontu, i niepokój o brata, który był w niewoli już ponad pół roku.
Nie mieliśmy z bratem żadnego kontaktu. Jeden jedyny raz, jeszcze przed opuszczeniem „Azowstali”, napisał, że kontaktu już nie będzie. Później zobaczyliśmy go na filmie jednego z wrogich serwisów. Informacji o nim było bardzo mało. Nie wiedzieliśmy, czy jest w Rosji, czy na okupowanych terytoriach. Jednak dobrze wiedzieliśmy, jak Rosjanie traktują żołnierzy „Azowa”, że ich torturują. W mojej głowie pojawiały się najstraszniejsze scenariusze. Myślałam, że już nigdy nie będzie świtu...
Na szczęście ciemność zniknęła. 6 maja 2023 roku brat wrócił z niewoli. Był wychudzony i wyczerpany, jego stan fizyczny był zły, ale stan moralny – niesamowity! Cieszył się, że wszyscy żyjemy, że wszystko u nas w porządku. I że Ukraina przetrwała i nadal walczy z wrogiem.
Bo w niewoli mówili im, że takiego kraju już nie ma. Po rehabilitacji wrócił w szeregi „Azowa”
Mój mąż też jest teraz na wojnie. Tęsknię za nim. W ciągu minionego roku widzieliśmy się chyba 3 czy 4 razy. To nie były urlopy, tylko krótkie spotkania. W tym roku widzieliśmy się raz.
Jednak odległość i wojna bardzo wzmocniły nasz związek. W chwilach rozpaczy zawsze znajdujemy dla siebie odpowiednie słowa i gesty. On zawsze mówi: „Skoro się kochamy, po co myśleć o tym, co będzie dalej?”. Czas pokazuje, że nasza miłość nie znika. Wręcz przeciwnie: staje się silniejsza. Znajdujemy nowe sposoby, by okazywać sobie uwagę, miłość i troskę. W tej rzeczywistości trudno nawet sobie przypomnieć, jak było wcześniej, kiedy widywaliśmy się codziennie i nie rozstawaliśmy się na dłużej niż kilka dni – przez całe pięć lat.

Potrzeby rosną, darowizny maleją
Często zdarza się, że lekarze i pielęgniarki kupują leki za własne pieniądze, bo żal im rannych. I nie chodzi tu o zwykłe leki, ale o drogie antybiotyki, których czasami nie ma w szpitalu. Czasami kupujemy rzeczy, które powinny być zapewnione przez szpital, na przykład środki przeciwbólowe dla oddziału oparzeń. Kiedy w brygadzie nie ma służby patronackiej, bliscy pacjenta nierzadko muszą wydać całą pensję na leczenie. To bolesna sytuacja. Uważam więc, że podejście do opieki medycznej nad żołnierzami należy zmienić na szczeblu państwowym. Wszystkie etapy leczenia i rehabilitacji fizycznej powinny być finansowane wyłącznie przez państwo.
Na szczęście mamy Fundusz Charytatywny, z którego kupujemy niezbędne leki, sprzęt ortopedyczny, wózki inwalidzkie, kule itp. Jest zasilany z darowizn donatorów i osób nieobojętnych. Wciąż zastanawiamy się, jak pozyskać środki, ponieważ zamykanie zbiórek staje się coraz trudniejsze. A potrzeby nie maleją – jest wielu rannych, ale mało darowizn. Nieustannie apeluję i przypominam: „Przekażcie choćby niewielką kwotę. To i tak ważna pomoc. Albo przynajmniej rozpowszechniajcie informacje o zbiórce”.

Inaczej nie przetrwałabym w tym świecie
Przez te ponad trzy lata wojny zniknęło wiele moich lęków, w szczególności strach przed odpowiedzialnością. Dzisiaj odpowiedzialność to dla mnie coś niezbędnego, a nie coś, czego staram się uniknąć. Wojna uczyniła mnie poważniejszą. Czasami brakuje mi tej lekkości, tej wesołej, zabawnej „Dzwinki”. Ale pewnie tak musi być. Stałam się też trochę silniejsza – inaczej nie przetrwałabym w tym świecie. Chociaż teraz raczej nie przetrwałabym w tamtym świecie, który minął.
Inspirację czerpię od mojej rodziny. Siłę dają mi dziewczyny, z którymi służę.
Nasza kobieca społeczność to najlepsze wsparcie i niesamowite zrozumienie
W resetowaniu się pomaga mi spacer na łonie natury – w lesie, parku albo gdzieś nad wodą. Uwielbiam czytać, a jazda samochodem to dla mnie medytacja. Oczywiście miałam trudne chwile, ale upadanie czy wątpienie oznacza zdrady swoich zasad. W takich momentach trzeba szukać czegoś, co cię wyciągnie, złapać się czegoś i wypłynąć.

Nie przyzwyczajajcie się do wojny
Chciałbym, żeby świat wiedział, że od ponad trzech lat trwamy, że się trzymamy. Ale to, że trwamy, nie oznacza, że dla świata nie ma zagrożenia. Ukraińcy, nasi partnerzy i ludzie z zagranicy, którzy chcieliby nas wesprzeć, ale uznają, że być może to już nie ma znaczenia – nie powinni odpuszczać. Nadal jest mnóstwo pilnych potrzeb.
Dzisiejsza wojna kosztuje dziesiątki tysięcy istnień ludzkich. Znikają nasze miasta, które kiedyś tętniły życiem. Właśnie za taką ceną utrzymuje się wasz pokój i bezpieczeństwo
Ukraińcy nie powinni przyzwyczajać się do tej rzeczywistości. Nie powinni czekać na kolejne tragiczne wydarzenie, takie jak ostrzał rakietowy Krzywego Rogu, by przypomnieć sobie o tym, że trwa wojna. Śmierć dzieci nie może być przypomnieniem o trwającej wojnie. Nie może nim też być niszczenie budynków mieszkalnych w Kijowie. Każda wasza myśl, kiedy budzicie się rano i zasypiacie wieczorem, powinna dotyczyć tego, co możecie zrobić lub co już zrobiliście, by poprawić sytuację. Wszyscy muszą włączyć się do wojny już teraz.
Nawet jeśli nastąpi jakieś zawieszenie broni, uwierzcie mi: za 10 lat spotkamy się ponownie tutaj, w armii
Nie robię żadnych planów na przyszłość, chociaż bardzo chciałbym pojechać do babci w Karpaty i pobyć tam z miesiąc, jak kiedyś, podczas wakacji. Pobyć na łonie natury, w górach, biegać nad rzekę, zbierać wiśnie, paść owce i cieszyć się życiem. Marzę o tym, żebyśmy jak najszybciej wyparli wroga z naszej ziemi i żeby wszyscy nasi żołnierze wrócili żywi do domu. I żeby Ukraińcy zjednoczyli się i razem przywrócili to wszystko, co zostało tak okrutnie zniszczone i odebrane nam przez wroga.
Zdjęcia: archiwum prywatne


Jest tylko dzisiaj i jutro. O żołnierzu, który stracił wzrok, ale nie stracił radości życia
W cywilu zawodowy sportowiec, a na wojnie dowódca grupy szturmowej. 30-letni Witalij Weres z miasteczka Dubrowyca w obwodzie rówieńskim od czasów szkolnych marzył o karierze wojskowej i uprawiał sport. Do wojska wstąpił zaraz po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji. 14 lutego 2023 roku uważa za dzień swoich drugich urodzin, bo cudem przeżył piekielną bitwę o Bachmut, choć odniósł ciężkie obrażenia. Utrata wzroku nie odebrała mu jednak radości życia. I to między innemu dzięki tej radości wygrał międzynarodowe zawody weteranów.

Nie chciałem, by moi bliscy mieli czerwone paszporty z dwugłowym orłem
– Cały cywilizowany świat przewidywał wojnę i wiedział, że ona nadejdzie – mówi Witalij. – Moi przyjaciele z Izraela dzwonili już we wrześniu 2021 roku: „Witalik, przyjedź. Będzie wojna”. To nie były puste słowa, lecz fakty. Sam rozumiałem, że nie unikniemy wielkiej wojny. Ale się nie przygotowywałem.
24 lutego 2022 roku spotkałem się z przyjaciółmi w Berehowe na Zakarpaciu. Przez dwa dni pracowaliśmy jako wolontariusze na granicy z Węgrami. Urządzaliśmy pierwsze punkty niezłomności, w których można było coś zjeść, napić się herbaty lub kawy.
A już 26 lutego pojechałem do komisariatu wojskowego.
Jako że służyłem w wojskach wewnętrznych, poszedłem do Gwardii Narodowej; już 2 marca byłem jej w szeregach. Mama powiedziała: „Niepokoję się, ale to słuszna decyzja”. Czułem, że z bronią w ręku będę bardziej przydatny niż jako wolontariusz na granicy.

Nigdy nie zadawałem sobie pytania: „Co powiem dzieciom, gdy zapytają, gdzie byłem, gdy zaczęła się wojna”. Bo nie wszyscy mogą być żołnierzami i szturmowcami. Każdy jest inny. Ktoś musi być kierowcą, ktoś rozładowuje pomoc na tyłach, ktoś uczy... A ja nie chciałem, by moi bliscy mieli czerwony paszport z dwugłowym orłem.
Bachmut: walka i rany
Byłem dowódcą grupy szturmowej Trzeciej Brygady Operacyjnej Miasta Charkowa. 14 lutego 2023 roku, w walentynki, podczas obrony Bachmutu zostałem ranny.
Między nami a wrogiem było jakieś 70 metrów, nasza brygada pracowała w takich warunkach nieustannie. Zdarzało się, że wróg stał po drugiej stronie drogi. 14 lutego dowództwo wyznaczyło nam kolejne zadanie bojowe. Podczas walki zostaliśmy trafieni pociskiem przeciwczołgowym.
Najbardziej ucierpiała moja głowa. Miałem krwotok mózgowy, podwójne otwarte złamanie szczęki i innych kości czaszki, oparzenia oczu, uraz serca. Uratowało mnie to, że grupa ewakuacyjna stała 400 metrów od nas, więc szybko wywieziono mnie z pola walki.
Przez tydzień leżałem w śpiączce. Prawe oko usunięto mi niemal natychmiast, lewe pozostało, ale całkowicie straciłem w nim wzrok. Przeszedłem już 20 operacji, lecz to nie koniec. Wkrótce będę miał kolejną, by w przyszłości można było założyć protezę oka, które straciłem.
Żołnierz nie żyje złudzeniami
Niemal natychmiast po tym jak zostałem ranny zacząłem pracować z psychoterapeutą. Dzięki temu szybko pogodziłem się z sytuacją. Byłem żołnierzem, nie żyłem złudzeniami.
Bo wojna to nie gra komputerowa. Nie ma w niej funkcji: „zapisz grę”
W miejscu, w którym działała moja jednostka, straty były znaczne. Wśród chłopaków pracujących w odległości 70-100 metrów od wroga jest znacznie więcej zabitych i rannych niż na przykład wśród artylerzystów. To logiczne i oczywiste.
Dlatego doskonale rozumiałem, jak jest na wojnie: prędzej czy później zostaniesz ranny lub zabity. Powiedziałem więc sobie: „Dobrze, że moje życie toczy się dalej. Jestem przytomny, rozumiem wszystko, co się dzieje. Idziemy dalej”.
W maju 2023 roku odbyła się moja pierwsza rehabilitacja, w Izraelu. Przez ponad miesiąc zajmowali się mną rehabilitanci i instruktorzy orientacji przestrzennej. Nie ma uniwersalnej zasad dla osób niewidomych, ale należy zacząć od orientacji w mieszkaniu. Metr po metrze poznawać teren, stopniowo tworzyć sobie nowe trasy. Najważniejsze to się nie bać i ciągle się uczyć, ćwiczyć. Nie zamykać się w sobie i w czterech ścianach swego domu.

Najtrudniejsze było ciągłe słuchanie płaczu moich rodziców. Miałem cel: stać się jak najbardziej niezależnym, zacisnąłem więc zęby i szedłem naprzód. Bo wszystko zależy od człowieka. Jeśli chce żyć pełnią życia, to się tego nauczy.
Laski zacząłem używać 2-3 miesiące po odniesieniu ran.
Biała laska to głos tych, którzy nie widzą. Znam jednak ludzi, którzy stracili wzrok sześć lat temu i nadal jej nie mają. Są tacy, którzy się wstydzą. Tacy, którzy nie potrafią pokonać barier psychologicznych
W Odessie poznałem 49-letniego mężczyznę. Jest żołnierzem, stracił wzrok miesiąc wcześniej niż ja. Jego orientacja przestrzenna jest prawie zerowa. Matka prowadziła go z sali do toalety, bo sam nie był w stanie tam dojść.
Nie każdy chce być masażystą
Gdy doznałem urazu, trudno było znaleźć informacje nawet o tym, jak nauczyć się orientacji przestrzennej. Nikt nie pracował z rodzinami, nie mówiono im: „Nie martwcie się, nauczymy was”. Przez wiele miesięcy moi bliscy płakali, bo nie wiedzieli, jak mi pomóc. Przydatne informacje zbieraliśmy po kawałku dzięki „poczcie pantoflowej”. Na portalach społecznościowych pytaliśmy, co robić i gdzie się udać.
Znalezienie pracy dla osoby niewidomej w Ukrainie jest praktycznie niemożliwe, a wybór zawodów jest niewielki. Jeśli masz szczęście, talent i wiedzę, możesz pracować jako masażysta, prawnik, nauczyciel albo w call center. Nie wszyscy pracodawcy chętnie zatrudniają osoby niewidome i nie wszystkim niewidomym odpowiadają opcje, które są dla nich dostępne.
Na przykład ja. Nie byłbym masażystą, ponieważ nie lubię dotykać ciał innych osób. Albo praca w call center. Rozmawiałem z żołnierzami, którzy stracili wzrok. Jest ich wielu i nie widzą siebie w takiej pracy. Mówią: „Niszczyliśmy wroga, a teraz mamy siedzieć przy telefonie i pytać: ‘Jakie masz problemy?’, by na koniec miesiąca dostać 8000 hrywien?”.
Weterani powinni mieć zapewnione wystarczające wsparcie finansowe od państwa, tak jak w cywilizowanych krajach. W Izraelu poznałem byłego żołnierza. Tam człowiek, który poświęcił część swojego zdrowia dla suwerenności i niepodległości państwa, nie martwi się, jak przeżyć. Jest ceniony.
W Izraelu można usłyszeć od weterana: „Wiesz, jestem już zmęczony. Ciągle mnie gdzieś wożą –a to do teatru, a to na jakieś imprezy”
To znaczy, że nie pozwalają mu być w domu, że czuje się potrzebny społeczeństwu.

Życie jest darem, największą nagrodą
U nas wielu niewidomych – zarówno cywilów, jak wojskowych – po prostu siedzi w domu i nie wychodzi nigdzie przez całe lata. Bo nie mają możliwości. A kiedy zapraszają mnie na różne fora, gdzie mówi się o dostępności, na przykład o sygnalizacji świetlnej z dźwiękiem, bo jakaś firma robi coś takiego – odpowiadam, że to wszystko ładnie, ale nie rozwiązuje naszych problemów.
Nie wszyscy niewidomi mieszkają w dużych miastach takich jak Kijów, Lwów, Dniepr czy Odessa. Ja pochodzę z miasteczka powiatowego, a tam nigdy nie było sygnalizacji świetlnej. Z tym też trzeba coś zrobić.
Ważna kwestia: nie wstydźcie się pracy z psychologiem, psychoterapeutą czy psychiatrą. Praca z tymi specjalistami jest czymś normalnym i koniecznym, zwłaszcza w czasie wojny.
Druga kwestia: otoczenie i motywacja. Szczerze mówiąc, trudno mi zrozumieć ludzi, którym brakuje motywacji. Życie jest darem, największą nagrodą. Wśród ciemności musimy szukać promyka nadziei i światła. Doceniać życie.
Teraz moim celem jest codzienne stawanie się silniejszym, lepszym, szczęśliwym, cieszenie się każdą chwilą, póki to możliwe. Bo życie może się skończyć w każdej chwili.
Trzeba zdać sobie sprawę, że życie nie będzie już takie, jak było kiedyś. Musisz dostosować się do pewnych ograniczeń fizycznych. Są rzeczy, z których trzeba zrezygnować.
Jedną z rzeczy, za którą bardzo tęsknię, jest prowadzenie samochodu
Trzy miesiące po odniesieniu obrażeń, w dniu moich urodzin, psychoterapeuta zapytał mnie, co chcę dostać w prezencie. Po namyśle odpowiedziałem: „Mam wszystko. Przyjechali do mnie bliscy, których co prawda nie widzę, ale mogę ich przytulić i uspokoić”. Kochałem życie, kocham je i nadal będę kochał.
Gdy wchodzisz do autobusu – i wszyscy milkną
Ludzie często nie wiedzą, jak zachowywać się w pobliżu osoby niewidomej. Bo nikt im tego nie mówi. Trzeba edukować społeczeństwo. Na przykład w Stanach Zjednoczonych w podręcznikach szkolnych są ilustracje dzieci na wózkach inwalidzkich i niewidomych. Od dzieciństwa maluchy są uczone, że to naturalne, że tacy ludzie są pełnoprawnymi członkami społeczeństwa.

Na szczeblu państwowym powinien działać program informujący ludzi, jak zachowywać się wobec osób niewidomych, być tolerancyjnym i oferować pomoc.
Na przykład gdy widzisz osobę niewidomą na przystanku, możesz podejść i powiedzieć: „Dzień dobry! Nazywam się tak i tak, może potrzebujesz pomocy?”. Ale gdy osoba niewidoma idzie określoną trasą, nawet sama, nie należy jej przeszkadzać. Ona wie, dokąd idzie.
Mnie najbardziej denerwuje, gdy wchodzę na przykład do autobusu – i wszyscy wokół milkną. Wiem, że ci ludzie tam są, ale wokół panuje cisza. Nie rozumiem takiego zachowania.
Przecież dla nas głos jest punktem odniesienia. Nawet gdy siedzisz na ławce w parku i widzisz niewidomą osobę z laską, nie milcz – choćby kaszlnij
To będzie przydatne nie tylko dla osoby niewidomej, ale także dla ciebie. Bo, przechodząc obok, mogę przypadkowo zahaczyć o ciebie laską, a nawet cię nadepnąć. Przy moim wzroście 186 cm i wadze 110 kg to nie będzie dla ciebie zbyt przyjemne.
Liczba osób powracających z wojny z urazami fizycznymi i psychicznymi rośnie, więc tym bardziej musimy nauczyć się razem żyć w jednym kraju.
Przełamując stereotypy
Nie pracuję, ponieważ jestem zawodowym sportowcem i mam sponsorów. Moje hobby zapewnia mi środki finansowe. Jestem członkiem reprezentacji strongmanów Ukrainy, rekordzistą kraju w aerobike’u.
W zeszłym roku na międzynarodowych zawodach Strong Spirit Games w Madrycie zdobyłem dwa złote i dwa srebrne medale
Złoto zdobyłem w wiosłowaniu na trenażerze na 100 metrów oraz w dyscyplinie AirBike. Srebro – w wielokrotnym wyciskaniu leżąc i wiosłowaniu na trenażerze przez 100 sekund. Nagrody zadedykowałem poległym kolegom.
Uprawianie sportu to coś, czym zajmuję się przez całe swoje świadome życie. Najpierw była lekkoatletyka, potem trójbój siłowy i boks. Oczywiście bez wzroku jest mi trudniej, jednak to mnie nie złamie. Uważam, że przełamuję stereotypy dotyczące osób niewidomych.
Przed odniesieniem ran miałem konto na Instagramie, lecz nie byłem aktywny. Teraz dzielę się z obserwującymi niemal każdym swoim dniem. Codziennie otrzymuję mnóstwo komentarzy od ludzi, którzy piszą, że motywuję ich i inspiruję. Niektórzy piszą, że za moim przykładem poszli na siłownię, ktoś zaczął gotować. Kiedy dowiaduję się o takich rzeczach, czuję radość i satysfakcję. Bo uświadamiam sobie, że nie robię tego wszystkiego na próżno.

Podczas krajowych eliminacji do reprezentacji Ukrainy w Bukoweli podeszła do mnie dziewczyna: „Jestem twoją obserwatorką i podziwiam cię. Jesteś niesamowity! Mój mąż jest żołnierzem, stracił znaczną część wzroku i był w bardzo złym stanie psychicznym. Pokazałam mu, co robisz, jak idziesz przez życie, i zaczął trenować”.
Poznałem osobiście tego faceta. Teraz prezentuje w mediach społecznościowych różne sportowe wyzwania.
Podstawowe rzeczy, takie jak pisanie komentarzy lub odpowiadanie w social mediach, mogę robić samodzielnie, za pomocą specjalnej aplikacji w smartfonie. Ale w nagrywaniu filmów, montażu i pisaniu postów pomagają mi już inni
Kiedy jestem zmęczony, kontaktowanie się z ludźmi w socialach jest dla mnie jednym ze źródeł energii.
Czy zrobiłbym w życiu coś inaczej? Jest takie zdanie, które bardzo mi się podoba: „Kto żyje przeszłością, ten cierpi”.
Jest więc tylko dzisiaj i jutro.
Zdjęcia: archiwum prywatne Witalija Weresa


Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać
Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.
– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.
Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.
Kolędnicy z Żytomierza
– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.
Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.
– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Pierwsze występy
Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.
– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy
Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.
Pierwsze porażki
– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.
Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie
Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.
– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.
„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.
.avif)
Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu
Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.
– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.
Powiedziałam sobie: „Dasz radę”
Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.
– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.
W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole
Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.
– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.
Przyjeżdżaj jutro
Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.
– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.
Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.
„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy
Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.
.avif)
Rady dla tych, którzy szukają siebie
Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.
Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.
Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.
Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.
Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.
Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.
Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.
Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej


Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność
Najtrudniej, gdy konto jest puste
Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.
Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.
Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?
W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.
Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.
Angażował się Pan w politykę?
W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?
Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.
Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.
Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?
Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.
Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.
Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić
Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.
Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.
Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?
Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.
Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów
Która wyprawa była najdłuższa?
Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.
Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.
Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.
Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?
Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.
Co jest najtrudniejsze podróży?
Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.
Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.
Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front
Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina
Co Pan odkrył w czasie tych podróży?
Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.
Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?
Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.
Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?
Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.
Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.
Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.
Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?
Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.
Czuje Pan satysfakcję?
Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.
Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?
Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.
Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?
Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.
Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.
Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal
Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera


Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko
Kto, jeśli nie my?
– Chociaż wojna w Ukrainie trwa od 2014 roku, my żyliśmy w spokoju, mimo że mieszkaliśmy w obwodzie charkowskim, w rejonie Iziumu, niedaleko Słowiańska – mówi Olga Bereżna. – Tylko czasem dobiegały nas stamtąd odgłosy wybuchów.
Nasza rodzina była duża. Ojciec moich dzieci i ja byliśmy rozwiedzeni, ale mieliśmy bardzo dobry kontakt i zawsze sobie pomagaliśmy. Mieliśmy dwoje własnych dzieci i jeszcze jednego chłopca, ich przyjaciela, który z nami mieszkał. Miał na imię Ołeksandr, jak mój rodzony syn, i był dla mnie jak syn, nazywał mnie nawet mamą. Jego matka zmarła przedwcześnie, ojciec się zapił.

Pracowałam jako kierowniczka stołówki w wiejskim liceum, bo z zawodu jestem kucharką. Później otworzyliśmy własny mały sklep spożywczy. Wieczorami, a czasem w nocy, dorabiałam w taksówce.
W 2021 roku zdaliśmy sobie sprawę, czym jest wojna. Mój 25-letni syn zgłosił się wtedy na ochotnika do wojska. Powiedział nam: „Kto, jak nie my? Musimy iść, bo wkrótce tu przyjdą”. Podpisał kontrakt i dołączył do 53. oddzielnej brygady zmechanizowanej. Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, byli jednymi z pierwszych, którzy wzięli udział w bitwie na wschodzie. Niestety ponieśli bardzo ciężkie straty, syn został ranny i wrócił do domu na rehabilitację. I niemal natychmiast nasza wieś znalazła się pod okupacją.
Pod lufami separatystów
Wróg przyszedł do nas, jak na defiladę, od razu przyjechało jakieś 600 sztuk ciężkiego sprzętu. Nie było żadnego oporu. Przez prawie tydzień mieszkaliśmy w piwnicy. Cały czas latały samoloty wroga. Rosjanie zaczęli szukać ludzi, którzy już walczyli, i naukowców nuklearnych. Kiedy to usłyszałam, natychmiast zabrałam dzieci na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Sama wróciłam do domu, bo teściowa prawie nie mogła chodzić, a matka nie chciała opuścić swoich kątów.
Byliśmy pod okupacją ŁRL [tzw. Ługańska Republika Ludowa, nieuznawane państewko utworzone 12 maja 2014 r. przez prorosyjskich separatystów – red.] , wielu okupantów miało ukraińskie paszporty. Na początku życie pod lufami karabinów było straszne, ale po jakimś czasie okazało się, że nikt nas nie prześladuje: nie zabijali, nie gwałcili, nie okradali. Po prostu tam stali. Mieliśmy szczęście, że to nie były regularne oddziały rosyjskie.
Mieszkańcy oddalonego o 30 kilometrów Iziumu bardzo ucierpieli, bo tam byli Buriaci, którzy znęcali się nad ludźmi. Najmłodsza zgwałcona dziewczynka miała 8 lat. Były setki torturowanych osób
Członkowie ŁPR szukali byłych ukraińskich żołnierzy. Niektórych trzymali w piwnicy przez trzy miesiące, bili, ale na szczęście wszyscy przeżyli. Nie mogłam siedzieć bezczynnie, zaczęłam więc pracować jako wolontariuszka. Wywoziłam ludzi z okupowanego terytorium. Na punktach kontrolnych można było kupić przepustkę – płaciło się nie za osobę, lecz za samochód: 2000 hrywien. Pozwalali mi jeździć tylko do tak zwanej szarej strefy, na terytorium między częścią okupowaną a kontrolowaną przez Ukrainę. Pomagałam też naszemu wojsku. Telefonicznie meldowałam, co dzieje się we wsi. Okupacja trwała od 3 marca do 10 września, 6 miesięcy i tydzień.

Mamusiu, czy barszcz gotowy?
Ołeksandr, 31-letni przyjaciel moich dzieci, mój przybrany syn, który mieszkał z nami, natychmiast zgłosił się do walki. Dołączył do 92 oddzielnej brygady szturmowej, służył pod Kupiańskiem. 10 kwietnia 2023 r. o 2 po południu zadzwonił do mnie i zapytał: „Mamusiu, czy barszcz gotowy? Będę za kilka godzin. Spakuj nam coś do zabrania”.
Potem rozmawialiśmy jeszcze o 5 wieczorem. Byli pod silnym ostrzałem, a ja bardzo się niepokoiłam. Później dzwoniłam do niego kilka razy, ale nie odbierał. I w końcu ktoś powiedział do słuchawki: „Silny nalot, fala uderzeniowa, czekają na medyków”. Natychmiast pojechałyśmy tam z córką.
Fala uderzeniowa odrzuciła jego samochód daleko, Saszko leżał 15 metrów dalej, sanitariusze stwierdzili zgon. To była już trzecia śmierć w naszej rodzinie. Serhij, ojciec moich dzieci, zginął jako pierwszy – podczas wyzwalania Chersonia. Półtora miesiąca później poległ mój bratanek.
Po rehabilitacji mój rodzony Sasza wrócił do służby, dołączył do 79. brygady szturmowej. Tam został ranny po raz trzeci, miał wstrząs mózgu. Ale wojskowa komisja lekarska nie spisała go na straty, bo był dobrym dowódcą i szturmowcem. Każdy wie, jak trudno wojsku skreślić szturmowca. Jedynym sposobem jest zostać „dwusetką” albo „trzysetką” [zabitym lub ciężko rannym – red.]. Po rehabilitacji syn został przeniesiony do innej brygady szturmowej, „Skała”, i wysłany do sektora Zaporoże. Tam został ranny po raz czwarty i miał szósty wstrząs mózgu.
Miał ciężkie ataki. Jako matce nieopisanie trudno było mi patrzeć na jego ból. Dlatego latem 2023 r. zdecydowałam się wstąpić do wojska. Chciałam go zastąpić na linii frontu
Poszłam na kurs obsługi granatnika. Ale wszystko potoczyło się inaczej, niż planowałam.

Moje dokumenty wysłali na inny kierunek, więc sprawę zastępstwa trzeba było załatwiać od nowa. I przez te formalności zrobiło się opóźnienie. Nakaz wymiany był na 16 października, a 14 października mój syn zginął. W Orichowie na Zaporożu – na minie przeciwczołgowej. Rozpoznałam go tylko po bliźnie i tatuażu. Do dziś nie pamiętam tych miesięcy mojego życia. W ciągu 11 miesięcy wojny straciłam czworo najbliższych.
Życie w strefie zero
Wtedy rwałam się do pójścia na front, ale teraz jestem wdzięczna dowódcy, że w porę odwołał rozkaz wysłania mnie do strefy zero. Powiedział: „Olu, zastanów się, masz córkę. Twoja Nika mogłaby zostać zupełną sierotą”.
Zamiast do obsługi granatnika trafiłam do szkoły medycznej, a potem do college’u medycznego. Studiów nie ukończyłam, lecz umiejętności zdobyłam. Wiedziałam, jak robić zastrzyki i podłączać kroplówki, ponałam wiele leków. Po studiach zadzwoniłam do przyjaciół z wojska i poprosiłam, by wzięli mnie na medyczkę. 25 lutego 2024 r. dołączyłam do 109 brygady obrony terytorialnej. Od tego momentu aż do dnia, w którym zostałam ranna, czyli przez ponad cztery miesiące, praktycznie nie opuszczałam strefy zero.
Jako matka poległego żołnierza mogłam już dawno odejść z wojska, ale odmówiłam. Nie chciałam, żeby spisali mnie na straty. Moi towarzysze broni są jak rodzina. Poza tym mam wiedzę, która może się przydać. Skoro nie mogę uratować swojego syna, uratuję przynajmniej czyjeś dziecko, męża albo brata.

Nic mnie już nie przeraża
Zajmuję się głównie ewakuacją rannych, a w wolnym czasie jestem instruktorką medyczną – prowadzę kursy medycyny taktycznej dla chłopaków. Niektórzy nie wiedzą nawet, jak założyć opaskę uciskową. Moim zadaniem jest sprawić, by potrafili udzielić pierwszej pomocy sobie i swoim towarzyszom. Bo są bitwy, do których musimy jechać nawet 8-9 godzin, żeby zabrać rannych.
Na linii frontu bardzo brakuje medyków i pojazdów ewakuacyjnych. Pracujemy w systemie zmianowym: po 12 godzin lub dłużej. A zwiad wroga działa dobrze, ich drony unoszą się nad nami przez całą dobę.
To, że jesteśmy medykami, nigdy Rosjan nie powstrzymywało. Dlatego już dawno temu usunęliśmy wszystkie oznaczenia z naszych mundurów i pojazdów. Bo pojazdy z rannymi są niszczone w pierwszej kolejności
Opancerzonych pojazdów do ewakuacji nie mamy. Rannych przewozimy pick-upem, który ma dwa miejsca leżące i kilka siedzących. Zostaliśmy wyposażeni w sprzęt do walki elektronicznej, więc jesteśmy przynajmniej trochę chronieni przed dronami. Mamy też zwykły minibus. Najczęściej podjeżdżamy półtora kilometra od linii kontaktu, a chłopaki przywożą do nas rannych z pola bitwy.
Nie każdy medyk potrafi wytrzymać psychicznie, gdy widzi oderwaną kończynę, nie każdy umie szybko zareagować i założyć opaskę uciskową. Ja podchodzę do tego spokojnie. Po tym odkąd zobaczyłam własnego syna w kostnicy, nic mnie już nie przeraża.

Koszmar selekcji
Kiedy jest wielu rannych, musisz zrobić selekcję. To okrutne zadanie, bo w sumie to od ciebie zależy, kogo ratować.
Są ranni, o których wiesz, że nie zostaną zabrani, więc lepiej dać ich miejsce komuś, kogo można jeszcze uratować. To twoja decyzja, kogo zabrać
Raz musiałam taką podjąć – i złamałam wszelkie standardy. Żołnierz stracił dużo krwi, nie miał oka i kończyn, a jednak podjęłam ryzyko. Teraz już chodzi na protezach. Jednak według standardów selekcji nie miałam prawa ratować go w pierwszej kolejności. Bo takich rannych uważa się za „czarnych”. Na przykład tych ze złamanym kręgosłupem – podczas ewakuacji kręgosłup może się zupełnie przerwać. Priorytetem są osoby z obrażeniami, które można ustabilizować.
Nie zostawię moich chłopaków
Pewnej nocy mój towarzysz i ja byliśmy w punkcie ewakuacyjnym w piwnicy budynku. Chłopaki zabierali tam rannych z pola bitwy. Prowadziłam samochód. Gdy tylko odjechaliśmy, rąbnął pocisk z moździerza. Doznałam wstrząsu mózgu, miałam mdłości, ucho bolało mnie przez całą noc. Mimo to odmówiłam ewakuacji – tyle że wkrótce, gdy tak biegałam z jednej piwnicy do drugiej, wróg zrzucił na nas amunicję z drona. Udało mi się ukryć za ścianą, ale i tak zostałam ranna. Z pękniętym bębenkiem trafiłam do szpitala.

Oczywiście po rehabilitacji wrócę na front, bo nie mogłabym zostawić moich chłopaków. No i z nimi jest mi łatwiej psychicznie. Mają do siebie inne podejście, inne wartości. Każda minuta jest cenna i żyjesz nią, bo nie wiesz, co będzie jutro.
W cywilu nie czuję się komfortowo – i takich wojskowych jest prawie 80%. Nie mogą już żyć bez wojny
Poza tym mamy katastrofalny niedobór ludzi. Chłopaki tkwią na swoich stanowiskach nawet przez 30 dni. Jak myślisz, jakimi są wojownikami, skoro są wyczerpani? Nie ma nikogo, kto mógłby ich zastąpić. Ludzie nadal się ukrywają i żyją według zasady: „Byle nie ja”. Wiesz, nienawidzę tych łotrów, którzy uciekli za granicę i stamtąd krzyczą, że wygramy.
A ci, którzy są wyłapywani na ulicach, są mało przydatni w wojnie. Niektórzy z nich, gdy są już tutaj, na froncie, chowają się w ziemiankach, trzęsąc się ze strachu podczas ostrzału. Niestety los takich żołnierzy jest z góry wiadomy.
Wojna diametralnie zmieniła moje życie. Rzeczy, które były ważne wcześniej – pieniądze, remonty – nie mają już znaczenia.
Jedyną wartością jest zobaczyć ukochaną osobę, przytulić ją i być blisko niej
Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki


Ołena Chochłatkina: – Lubię być wiedźmą
Wojna dopadła ją dwukrotnie. W 2014 roku wyrwała ją z Doniecka, zmuszając do ucieczki do Kijowa. Potem zrównała z ziemią jej rodzinną Biłozerkę, wieś w obwodzie chersońskim.
Chersoń to jej ból, Donieck to jej ból, a Kijów – po prostu miejsce, w którym teraz pracuje. Gra główne role w teatrze i filmach.
– Nie mogę pojąć, dlaczego dziennikarze podczas wywiadów mówią: „Ołeno Anatoliwna, boimy się pani – zastanawia się Chochłatkina, znana m.in. z roli czarownicy konotopskiej wiedźmy w sztuce, która stała się sensacją w Ukrainie i za granicą.
Ołena Chochłatkina jest łagodna i uśmiechnięta, ale gdy podczas rozmowy jej oczy zaczynają mrugać, zaczynam czuć jej siłę. Rozmawiamy, a potem się przytulamy. Chcę ją wesprzeć, a jednocześnie czerpać z tej siły...

Tylko ja i kwiaty
Oksana Gonczaruk: Wojna zaczęła się dla Pani 11 lat temu. Jak się Pani w tym wszystkim czuje? Co daje Pani siłę do grania, działania, życia?
Ołena Chochłatkina: Teraz często słyszę od ludzi, że nie chce im się dla siebie gotować, pracować czy w ogóle wychodzić z domu. W moim przypadku tak nie jest, bo mam wielką motywację: zobaczyć, jak to wszystko się skończy. Chcę też być z moimi dziećmi jak najdłużej, patrzeć, jak idą przez życie, iść razem z nimi.
To jest moja siła, mój życiowy napęd, to mnie trzyma i nie pozwala mi wpaść w otchłań użalania się nad sobą. Bo czasami mam ochotę się nad sobą poużalać; w moim życiu zaszło tyle zmian, że wystarczyłoby na dziesięć żyć innych ludzi. Nigdy nie sądziłam, że zobaczę wojnę na własne oczy.
Rok 2014 był dla mnie bardzo stresujący.
Przyjechałam do Kijowa z Doniecka z tą swoją wojną – i po miesiącu zdałam sobie sprawę, że dla ludzi w Kijowie wojna nie istnieje. W pewnym sensie tak jest do dziś
I ja na wolności o tym myślę. Nawet kwiaty, które mieszkają ze mną pod jednym dachem, czują ciężar moich myśli.
Rozmawia Pani ze swoimi kwiatami?
Tak, rozmawiam. Nie mam ich wiele, bo to wynajęte mieszkanie i nie mogę zapuścić w nim korzeni. Lubię mieć u siebie coś żywego i zielonego. Mam na przykład kwiat, który dostałam od przyjaciół w 2014 roku. Miałam też psa, który przyjechał ze mną z Doniecka, ale niedawno umarł, przeżył 16 lat. Więc teraz w domu jestem tylko ja i kwiaty.
Dzieci mówią, że teraz powinny dać mamie psa na urodziny, żeby nie była smutna. Ale powiedziałam im, żeby tego nie robiły, bo to duża odpowiedzialność. Nie bez powodu „Mały Książę” Exupery'ego to moja ulubiona książka. Otwieram ją i od razu płaczę – zupełnie jak wtedy, gdy czytałam ją moim dzieciom na dobranoc. Zawsze byłam bardzo odpowiedzialna. Tak zostałam wychowana.

Nie jest Pani smutno samej w domu?
Nigdy nie jest mi smutno. Czasami się nudzę, gdy nie mam pracy, ale nigdy nie jestem smutna. Ostatnio pomyślałam sobie: „Dzięki niech będą bogom internetu, bo nie czujemy się samotni, kiedy nasze dzieci i przyjaciele nas opuszczają”. Mam dwie przyjaciółki, ale są bardzo daleko, więc nie możemy spotkać się na kawie, żeby poplotkować. Obie pochodzą z Chersonia i są teraz za granicą. Innych przyjaciół nie mam.
Prowadzi Pani życie wędrowne: prawie dziesięć lat w teatrze w Chersoniu, potem 14 lat w teatrze w Doniecku, od 11 lat pracuje Pani w Kijowie. Lubi Pani ruch?
Zawsze trudno mi się przeprowadzać, bo jestem domatorką. Nie rozumiem, dlaczego tak ciągle podróżowałam.
Kocham swój dom. Uważam, że on powinien być taki, jak to jest w zwyczaju Ukraińców: wiśniowy sad, majowe chrabąszcze... I nikt nie powinien wchodzić bez pozwolenia! Jeśli będzie trzeba, to sama wyjdę i go wpuszczę.
Wszyscy Ukraińcy tacy są: „Mój dom to moja twierdza”. Zbudowalibyśmy to nasze państwo, gdyby nie to, co nadeszło z zewnątrz
Jednak nigdy nie było mi trudno dowieść swojej wartości w nowym miejscu. Jestem dobrą aktorką, znam swoją wartość, mogę zagrać wszystko. Pod tym względem jest mi łatwo. Za to nie jest łatwo osobom z mojego otoczenia, gdy mówią, że przyszłam z prowincjonalnego teatru – i zaczyna się ferment. Mnie to nie przeszkadza, bo może myślałabym tak samo, gdyby ktoś przyszedł z ulicy, a ja byłabym lokalną artystką, która zrodziła się w tym teatrze. Ale jestem wolna od teatralnych uprzedzeń i wdzięczna wszystkim teatrom, które pojawiły się w moim życiu.

Chersoń: życie bez marzeń i bez nadziei
W Chersoniu ma Pani wielu krewnych. Jak im się tam żyje?
Są tam teraz moi kuzyni i trzej bracia. Zostali i jakoś przetrwali. To przerażające, bo ciągłe niebezpieczeństwo stało się dla nich codzienną rutyną. Są wyczerpani, ale pracują, planują zasadzić ogród i karmić kury. Takie jest ich życie – bez marzeń, bez nadziei.
Kiedy [Rosjanie – red.] wysadzili w powietrze elektrownię wodną w Kachowce, jeden z moich braci wysłał mi filmik ze swojego domu, w którym woda sięgała sufitu. Powiedział: „Wiesz, czego mi teraz najbardziej brakuje? Moich pomidorów. Bo krzaki już urosły, nawoziłem je i podlewałem, i miałem nadzieję, że je zbierzemy i zjemy ”. Powiedział tak, chociaż, oprócz pomidorów został zniszczony też jego dom. Zawalił się i musiał go odbudować od zera.
A co dzieje się teraz w Pani Biłozerce?
Prawie wszystko zostało tam zrównane z ziemią, zwłaszcza to co było blisko wody – linia frontu oddziela nas od orków, biegnąc wzdłuż Dniepru i terenów zalewowych. W tym pięknym miejscu nie ma teraz ani jednego nienaruszonego domu. Dom mojego szkolnego kolegi został już cztery razy trafiony, okna są zabite deskami. To poraniony dom, jest jak sito. Ale oni tam zostali.
Moja przyjaciółka mówi, że nie może wyjechać, bo w Biłozerce zostało wielu starych ludzi, którymi nie ma się kto zająć.
Niedawno zadzwoniła do mnie i mówi: „Lena, co się dzieje w Kijowie? Dlaczego w telewizji macie programy rozrywkowe, dlaczego tam się cieszą, kiedy w Chersoniu i Biłozerce są takie tragedie?”
Wtedy zdałam sobie sprawę, że tego samego doświadczyłam w 2014 roku.
Nie potępiam ludzi, którzy występują w tych programach, bo wszyscy żyjemy w momencie tworzenia i sztuki. Wyjdę na scenę i zagram klauna, zaśpiewam i zatańczę, a potem zmyję makijaż i wrócę do domu, gdzie czekają na mnie nowe zbiórki na wojsko, tragedie ludzi, których znam, siedzących w piwnicach i bojących się wyjść – bo nie ma syren, a czas między wystrzeleniem pocisku a wybuchem to 10-15 sekund.

Wstydzę się tego, choć nie powinnam. Nie wybraliśmy takiego życia. Wylądowałam w Kijowie w 2014 roku, bo moja córka tu studiowała.
Była możliwość pozostania w Doniecku...
Wie pani, są takie chwile, które wydają się nic nie znaczyć, ale pamiętasz je do końca życia. Miałam taki moment w Doniecku, kiedy poszłam do sklepu kupić chleb, a sprzedawczyni powiedziała mi: „Zbieramy na naszych chłopców”. Zbierali pieniądze na tych, którzy przyjechali okupować Donbas! Zabrałam dziecko, wróciłam pozałatwiać swoje sprawy i wyjechałam – dzień przed tym jak Girkin [Igor Girkin, ps. Igor Striełkow, rosyjski oficer i zbrodniarz wojenny, uczestnik aneksji Krymu, wojny w Donbasie i inwazji Rosji na Ukrainę – red.] wkroczył do miasta. Od tego czasu słowo „chłopcy” jest dla mnie przerażające.
Chociaż było o wiele więcej przerażających momentów, np. gdy Rosjanie mierzyli do mnie z karabinów, a Czeczeni na punktach kontrolnych mogli decydować o moim losie
Jak się Pani czuje w Kijowie?
Kiedy byłam młoda, uwielbiałam Kijów, przyjeżdżałam tu odwiedzać przyjaciół. Podobał mi się nastrój tego miasta, jak to się teraz mówi: vibe. Mój dzisiejszy Kijów to droga z pracy do domu. Teraz mieszkam na lewym brzegu, w Trojeszczynie [dzielnica Kijowa – red.], i lubię te miejsca, ponieważ przypominają mi, gdzie kiedyś mieszkałam. Gdzieś mogę rozpoznać Donieck, gdzieś indziej znaleźć kawałek Chersonia. Dużo zieleni, rzeka jest blisko. Dobrze się tu czuję.
Pensja w teatrze wystarcza na życie?
Tylko wtedy, gdy robię jeszcze coś dodatkowego, na przykład filmy. Gdy jest sesja zdjęciowa, możesz sobie pozwolić nie tylko na chleb i masło, ale także np. na drogie kiełbaski – chociaż ja nie jem kiełbasy.
W 2014 roku przeprowadzano ze mną wiele wywiadów i wszyscy pytali o to samo: „Przeprowadziła się pani z Doniecka. Jacy są tamtejsi ludzie?”. A tam byli normalni ludzie. Mieliśmy proukraiński wiec na taką skalę, o jakiej nikomu się nie śniło.
Ale potem zwieźli tych lumpów od sąsiadów i woda w regionie stała się mętna
Byłam bardzo zirytowana, gdy mówili, że mam szczęście, że dostałam pracę w Kijowie, że zostałam przyjęta do takiego teatru. Po pierwsze, długo starałam się o pracę tutaj. Nikt mnie nie zatrudnił ot tak po prostu. A po drugie, to gadanie o szczęściu tam mnie wzburzało, że odpowiadałam: „Zamieńmy się, skoro mam takie szczęście. Jestem gotowa na zamianę, bo ja nie chciałam tego wszystkiego”. Miałam udaną karierę w teatrze w Doniecku, ogromne mieszkanie, ulubioną daczę... Miałam życie, miałam przyjaciół. I nie wiem, co to za szczęście, że musiałam uciekać do Kijowa. Mam szczęście, że żyję. Tyle.

Pani matka, która mieszka w pobliżu Chersonia, na była z Panią w Kijowie 24 lutego 2022 r. Jak się teraz czuje?
Tak, była tutaj, ponieważ zawsze zabieraliśmy ją tu na zimę, a wiosną wracała do domu. Ale już nie wróci, miała wylew. Nigdy wcześniej nikomu o tym nie mówiłam. Robię to po to, żeby pani wiedziała, jak wygląda zawód aktora. Siedzę w kostiumie i makijażu, do występu mam 15 minut, a tu dzwoni telefon i moja mama krzyczy do słuchawki, że był wybuch. Okazało się, że w moim mieszkaniu wybuchł kanister z gazem i ją poparzył. Dzięki niech będą mojemu sąsiadowi – ten młody mężczyzna szybko zareagował, ugasił wszystko i wezwał karetkę. Ale mama była bardzo zdenerwowana – i wtedy dostała udaru. Jednego, a potem drugiego. Teraz jest przykuta do łóżka.
Dlatego wykonanie piosenki „Śpiewaj, Lola, śpiewaj” jest teraz dla mnie bardzo wyzwalające. Bo za każdym razem, gdy zakładam kostium klauna do mojej roli, słyszę krzyk matki. Wtedy cała rodzina bardzo szybko przyjechała na pogotowie, a ja grałam dalej. Taki jest ten zawód. Jest wiele piękna, gdy coś tworzysz, a jednocześnie wiele strasznych rzeczy.
Między dobrem a złem, światłem a ciemnością
Ale utrzymuje Pani tak zwany front kulturalny...
Zgadza się. Robimy dużo dla wojska, bo zbieramy sporo pieniędzy; każdy z nas organizuje jakąś zbiórkę. Robimy wszystko, by jak najwięcej chłopaków wróciło do domu żywych. Bo moje zwycięstwo będzie wtedy, gdy wszystkie chłopaki wrócą do domu. To właśnie będę świętować.
Życie pomaga mi odnaleźć sens w tej pracy. Niedawno na naszym najpopularniejszym przedstawieniu, „Konotopskiej wiedźmie”, na widowni znalazł się ważny człowiek – żołnierz bez nóg, na wózku inwalidzkim. Siedział, taki przystojny i młody, taki dumny, oglądając przedstawienie ze swoją dziewczyną. Po spektaklu aktorzy zostali, by się z nim przywitać. A on powiedział, że jest nam wdzięczny i teraz już rozumie, że nie bronił nas i nie ryzykował życia na darmo. Boże, byłam rozdarta na kawałki. Cały czas jestem rozdzierana przez tych chłopców na strzępy.
Bo jestem jednym z tych durnych ludzi, którzy widząc mężczyzn w mundurach i z plecakami w metrze, podchodzą i dziękują. Chciałabym, żeby wszyscy tak robili...

Z „Konotopską wiedźmą” objechała już Pani pół Europy, otwierając ukraiński teatr na świat i zbierając pieniądze dla wojska. Jak przyjęli was w Europie?
Gdy byłam na tournée w Warszawie i Krakowie, prawie wszyscy widzowie byli Ukraińcami. Płakali i śmiali się, bo słyszeli ojczysty język i widzieli to piękne przedstawienie.
Dla mnie takie trasy są okazją do utrwalania naszej ukraińskiej kultury. To też okazja dla Europejczyków, by usłyszeć, czym jest współczesna Ukraina, czym jest ukraińska kultura wysoka. To dyplomacja kulturalna.
Z wywiadów, których Pani udzieliła, wywnioskowałam, że wierzy Pani w mistycyzm. Czy granie czarownicy w teatrze i filmie nie jest zbyt obciążające.
Nie. Lubię być wiedźmą. Lubię karać głupców, którzy przychodzą z głupimi pragnieniami. „Czy mogę sprawić, żeby mnie pokochała?”. Możesz, ale to się zemści. I może ci się nie spodobać to, co dostaniesz.
Czasami myślę, że gdybym był wiedźmą, to zamieniłbym naszych wrogów w popiół. Pani też tak ma?
Zdarza się, oczywiście. Wyobrażam sobie wroga, gdy nasz występ przerywa jakiś nalot. Jest wiele prawdziwych wiedźm (takich od słowa „wiedzieć”), które pracują nad przybliżeniem zwycięstwa, ale są też siły działające z zewnątrz. Walka między dobrem a złem, światłem a ciemnością – trwa.
My dokonaliśmy swojego wyboru, ale po ciemnej stronie jest wielu ludzi na świecie


Nie bez powodu na wojnie mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”
– To była moja pierwsza misja podczas inwazji – wspomina Julia Sidorowa. – Pojazd naszych chłopaków znalazł się pod ostrzałem czołgów. Ja i „Alaska”, ratowniczka medyczna, z którą pracowałam w tej samej ekipie, ruszyłyśmy na pomoc. Na miejscu zobaczyłyśmy płonący samochód, ale chłopaków nigdzie nie było. Zaczęłyśmy ich szukać – i wtedy rosyjski czołg otworzył do nas ogień. Ukryłyśmy się w jedynym „schronie”, jaki mogłyśmy znaleźć – między przystankiem autobusowym a uliczną toaletą. Czołg strzela, za nami spadają pociski, a do mnie dociera, że zaraz zginiemy. Mimo to zaczynamy się śmiać: co za haniebna śmierć – umrzeć koło kibla na pierwszej akcji. „Alaska” nagrywa ten moment na wypadek, gdyby telefon przetrwał i ktoś kiedyś to obejrzał. Pyta mnie, jakie będą moje ostatnie słowa. Więc nagrywamy, a w tle eksplozje…
Ten filmik stał się wiralem w mediach społecznościowych. Dziś jest częścią filmu dokumentalnego „Kuba i Alaska”, nakręconego przez reżysera Jehora Trojanowskiego we współpracy z francuskimi, belgijskimi i ukraińskimi studiami produkcyjnymi. Ukaże się w tym roku. Opowiada historię ratowniczek medycznych Julii Sidorowej – „Kuby” i Ołeksandry Łysytskiej – „Alaski”, które ratują życie ukraińskich żołnierzy na froncie. „Kuba” robi to już od 2014 r., kiedy pojechała do Donbasu jako sanitariuszka, choć z medycyną nie miała wtedy jeszcze nic wspólnego.
Jest projektantką, jej kolekcje były pokazywane na Ukraińskim Tygodniu Mody – i w Paryżu. Teraz jej szwalnia szyje kobiece mundury wojskowe, a ona jest szefową służby medycznej „Veteranka”. Zaczynała od „Szpitalników”, potem wraz z Aliną Mychajłową stworzyła służbę medyczną „Ulf”. Serhij Żadan zadedykował jej wiersz „Szpitalniczka”.

Najważniejsza pierwsza godzina
– Żadan nam pomaga – mówi Julia. – Podczas wieczoru artystycznego w Kijowie zebrał pieniądze na projekt, który obecnie realizujemy: naziemnego robota do ewakuacji rannych. Wojna się zmienia, więc musimy szukać nowych rozwiązań.
Istnieje coś takiego jak „złota godzina”. To pierwsza godzina po tym jak ktoś został ranny. W tym czasie taka „trzysetka” [ranny – red.] musi zostać przewieziona do szpitala.
Kiedyś to było łatwiejsze, ale przy obecnej gęstości ognia rannych często można ewakuować w najlepszym wypadku w ciągu jednego dnia. W takiej sytuacji robot naziemny jest szansą, by podejść jak najbliżej i zabrać tego człowieka
Oczywiście wróg może go zniszczyć, jak każdy inny pojazd, ale kiedy używaliśmy quadów, straciliśmy kierowcę. Zaletą robota jest to, że nie potrzebuje kierowcy. Jeśli testy zakończą się sukcesem, będziemy pracować nad zwiększeniem liczby takich maszyn.
Szkolimy też nasz personel w zakresie medycyny taktycznej. W warunkach, w których nie można szybko przeprowadzić ewakuacji, ważne jest, by żołnierze wiedzieli, jak sobie nawzajem pomagać, i mogli na sobie polegać. Nie musisz mieć wykształcenia medycznego, by nauczyć się radzić sobie z urazami. Ja nie miałam, ale w czasie Majdanu pomagałam ludziom w bibliotece parlamentarnej przy Hruszewskiego, gdzie wtedy był szpital.
Kateryna Kopanieva: – Przed Majdanem mieszkałaś w Charkowie?
Julia „Kuba” Sidorowa: – Tak. Po tym jak studenci zostali pobici przez siły bezpieczeństwa po prostu wsiadłam do pociągu i pojechałam do Kijowa. Nawet mamie nie powiedziałam, dokąd jadę i po co. Podobną sytuację miałam jesienią 2014 r., kiedy zdecydowałam się pojechać na front. Rwałam się tam od pierwszego dnia wojny w Donbasie, choć przyjaciele zniechęcali mnie, a ja nie miałam pojęcia, co mnie czeka. Jednak zdałam sobie sprawę, że nie mogę dłużej pozostawać na tyłach... Przez przyjaciół skontaktowałam się z Marią Berlińską, a ona przedstawiła mnie Janie Zynkewycz – i tak trafiłam do „Szpitalników”. Bardzo chciałam być przydatna na froncie, chociaż wątpiłam, że będę w stanie tam przetrwać.

Psychicznie?
Fizycznie. Myślałam, że od razu mnie zabiją. W 2022 roku, kiedy po trzyletniej przerwie wróciłam na front, też miałam takie myśli. Ale jak widzisz, okazałam się całkiem odporna (śmiech).
Pamiętasz moment, który mogłabyś nazwać swoim chrztem bojowym?
Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do bazy, przywieziono ciało „Sewera” - najmłodszego „cyborga” z donieckiego lotniska [Serhij Tabała „Sewer” zginął w listopadzie 2014 roku, miał 18 lat – aut.].
Ale największy chrzest bojowy przeszliśmy, gdy wróg zniszczył dwa nasze pojazdy; byłam wtedy na misji z Kateryną Pryjmak [ratowniczką medyczną i późniejszą współzałożycielką Ruchu Kobiet Weteranów – aut.]. I kiedy Jewhen Tytarenko [filmowiec, który pojechał na front w 2014 r. – aut] i ja znaleźliśmy się pod ostrzałem, a odłamki trafiły w moją kamizelkę kuloodporną.
Nawet się cieszę, że to stało się od razu, bo szybko zrozumiałam, że śmierć zawsze jest blisko
Zdałam też sobie sprawę, że wiem, jak w krytycznym momencie się pozbierać i działać. Kiedy później wspominam to, co się wydarzyło, mam wrażenie, jakby wszystko zwolniło – choć w rzeczywistości to wszystko działo się bardzo szybko.
Nawet w ekstremalnej sytuacji potrafisz zdobyć się na humor.
Humor pomaga, to reakcja obronna. Pamiętam, jak ciągnęliśmy za sobą rannego kolegę o pseudonimie „Hipopotam”. Wokół była strzelanina, wybuchy. Gdy dociągnęliśmy go do pewnego punktu, wydyszał: „Wow, to cud, że przeżyliśmy”. „Jeszcze nie przeżyliśmy” – mówię. I nagle wszyscy poczuliśmy wesołość. Leżymy w trawie i się śmiejemy, choć perspektywa śmierci jest bardzo realna. Albo jak w tej sytuacji przy ulicznej toalecie, gdzie byłyśmy z „Alaską”. Nawiasem mówiąc, nasi chłopcy też wtedy przeżyli – kilku zostało tylko lekko rannych.

To niejedyna sytuacja, którą udało się Tobie i „Alasce” sfilmować podczas wojny.
Mamy wiele takich krótkich filmików z frontu. To był pomysł „Alaski”, która pracowała w mediach – chciała nagrywać, co się z nami dzieje. Po tym jak opublikowaliśmy kilka filmików w Internecie, reżyser Jehor Trojanowski powiedział, że chce nakręcić pełnometrażowy film. Od tego czasu każdą akcję filmujemy kamerką go-pro. Nasze filmiki pojawią się w tym filmie.
Zdarzyło Ci się stracić kontrolę nad emocjami?
Nigdy podczas misji bojowych. Ale potrafię wpaść w histerię przez niekompetentnych ludzi i ich nieodpowiednie decyzje. Potrafię się kłócić i krzyczeć, nawet w obecności przełożonych. Często powtarzam, że na wojnie to nie wróg mnie zabije, ale jakiś lokalny dowódca, który będzie miał „dość tej Kuby”.
Najgorszy dzień
Mówi się, że praca medyka bojowego jest jedną z najtrudniejszych pod względem psychologicznym. Ciągle widzisz śmierć i musisz zaakceptować to, że nie da się pomóc wszystkim.
Trudno tracić swoich, tych, których znałaś osobiście. Jednocześnie na wojnie przyzwyczajasz się do śmierci jako zjawiska. Tylko do śmierci bliskich nie można się przyzwyczaić. Naprawdę nie możesz uratować wszystkich. Jeśli umiera osoba, której obrażenia uniemożliwiały przeżycie, nie mam się o co obwiniać. Rozumiem to i skupiam się nie na tym, czego nie mogę zrobić, a na tym, co mogę. Na przykład wciąż pracujemy nad usprawnieniem procesu ewakuacji, nad radiomedycyną – kiedy medyk instruuje żołnierza przez radio, jak pomóc rannemu towarzyszowi.
A Twój najgorszy moment wojny?
Śmierć narzeczonego, zginął na froncie 8 czerwca 2023 roku. Straszne były też dni, kiedy ginęli moi przyjaciele, na tej wojnie straciłam wiele drogich mi osób. Ale ekstremalne sytuacje, ostrzał, naloty – to wszystko nigdy nie było dla mnie czymś przerażającym. Postrzegam to bardziej jako przygodę.
Wiesz co to strach przed śmiercią?
Nie sądzę. Czasami – znowu: nie podczas walki – jestem w złym nastroju i mam myśli, że nie chciałbym teraz umrzeć. Ale nie boję się śmierci.

W 2019 r., po pięciu latach na froncie, zdecydowałaś się wrócić do cywila. Dlaczego?
Opuściłam armię w złym stanie psychicznym: wypalenie, PTSD, depresja. Nie chciałam widzieć ludzi, nawet odgłos kroków za drzwiami mógł wywołać atak paniki. Niesamowite osłabienie dosłownie wykręcało mi mięśnie. Cywile mnie denerwowali (czasami denerwują mnie nawet teraz). Po powrocie do Charkowa poszłam do psychoterapeuty – i pomogło. Radzę to wszystkim, nie tylko tym, którzy byli na froncie.
Główny problem z cywilami polega na tym, że zrzucają całą odpowiedzialność na wojsko. W ich rozumieniu my najpierw musimy walczyć, a potem się leczyć, adaptować, dostosowywać do społeczeństwa, żeby nikogo nie denerwować. Tyle że oni też powinni pracować ze specjalistami, by nas zrozumieć
To ci, którzy nie byli na wojnie, podzielili społeczeństwo na „wojskowych” i „cywilów”. Moim zdaniem powinniśmy być jednością. Dziś ja jestem na froncie, wy na tyłach – a jutro będzie na odwrót. Chciałabym, żeby ludzie tak na to patrzyli. Żeby zdali sobie sprawę, że czas z dala od wojny jest dla nich okazją do przygotowania się, biorąc udział w kursach medycyny taktycznej, zdobywając nowe umiejętności. Boisz się, że wezmą cię do piechoty? To naucz się czegoś innego – teraz. Na przykład latania dronami. Zostań specjalistą w jakiejś dziedzinie, a będziesz w wojsku mile widziany. Tymczasem wiele osób lubi narzekać i obwiniać wojsko za wszystkie problemy.
Kiedy mam czas, rysuję szkice
W 2019 r. wróciłaś do projektowania, stworzyłaś własną markę odzieżową i miałaś wiele planów. Wierzyłaś, że dojdzie do inwazji?
Wierzyłam w latach 2014-2016. Byłam pewna, że to się stanie, przygotowywałam się. Ale w 2022 roku nie byłam już tego taka pewna. Przed wybuchem wojny na pełną skalę byłam na Ukraińskim Tygodniu Mody, występując tam w imieniu szkoły projektowania, w której studiowałam. Zaczęłam tworzyć własny zakład krawiecki.
Wielka wojna złapała mnie w Kijowie. Z Kateryną Pryjmak natychmiast utworzyłyśmy sztab szybkiego reagowania. Za zebrane pieniądze zaczęłyśmy kupować kamizelki kuloodporne, apteczki i kamery termowizyjne. Nauczyciel ze szkoły projektowania został moim partnerem w warsztacie krawieckim, który również został przekształcony w punkt pomocy wojsku. Potem wygrałyśmy grant na zakup nowego sprzętu, zwiększyłyśmy nasze moce przerobowe, zatrudniłyśmy kolejny zespół i teraz warsztat pracuje na pełnych obrotach. Szyjemy kobiece mundury, torby i pokrowce. Stworzyłyśmy markę Cubitus Dei i w 2023 roku pokazałyśmy w Paryżu naszą kolekcję charytatywną Fire of Liberty.

Kiedy w maju 2022 roku zdałam sobie sprawę, że nasza centrala logistyczna może pracować beze mnie, poszłam na front.
Co było trudniejsze: być na froncie po raz pierwszy – czy po trzyletniej przerwie i terapii?
Pierwszy raz jest trudniejszy, bo nie rozumiesz, jak tam jest. ATO [operacja antyterrorystyczna przeciw separatystom z obwodów Ługańskiego i donieckiego i wspierającym ich Rosjanom, rozpoczęta w 2014 r. – red.] w porównaniu z wojną na pełną skalę to poligon, skala i intensywność walk są nieporównywalne. W 2022 roku byłam już w pełni wyposażona, mój samochód był wypełniony torbami medycznymi.
Kolejna różnica polega na tym, że w 2014 roku to był naprawdę wybór, a w 2022 roku – wybór bez wyboru. Podczas inwazji opcja niepójścia na wojnę po prostu dla mnie nie istniała, nie mogłam sobie tego nawet wyobrazić. Co to znaczy nie bronić swojego kraju w takim czasie, wyjechać za granicę? Straciłabym szacunek do samej siebie.
Teraz jestem na swoim miejscu. Nie tylko robię swoją robotę, ale mogę też uczyć innych, a to pomaga ratować więcej istnień ludzkich. Kiedy mam czas, rysuję szkice. To moje ujście
Co jeszcze trzyma Cię w pionie?
Mój pies Arbuz, pochodzi z Chersonia. Od roku towarzyszy mi wszędzie. I ludzie, których kocham i którzy kochają mnie. Na wojnie spotykasz ludzi, których trudno spotkać w cywilu. Zwykle potrzebujemy dużo czasu, by się z kimś zaprzyjaźnić, szukamy wspólnych zainteresowań. Na wojnie wszystko dzieje się znacznie szybciej. Świadomość, że ktoś może odejść w każdej chwili, wyostrza uczucia, a ludzie szybko stają się rodziną. Nie bez powodu mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”. Oni zawsze są kimś więcej niż tylko przyjaciółmi.

***
Szpitalniczka
(Serhij Żadan)
Powinni nazywać cię siostrą.
Zmarli po prostu nie pamiętają swoich rodziców ani wykształcenia.
Prawda o świecie jest za mała,
by pomieścić wszystko, czego od świata chcesz.
A kiedy nosisz ich na plecach, szpitalniczko,
i odbijasz ich życie w ich śmierci,
śmierć mówi – ze mną nigdy nie jest łatwo,
ci, którzy mają ze mną sprawę, rzadko są szczerzy.
I ci, którzy naprawdę nie znają twojego imienia,
znają twój znak wywoławczy i do niego wołają.
Wykrzykują ból, jakby przerywali tamy,
jakby krzykiem chcieli powstrzymać morderczą krew.
I opuszczają ten świat z obowiązkami i prawami,
i mówią o świecie jak o największej stracie.
Ale prawda o świecie została zapisana w tych słowach:
że musimy usprawiedliwiać naszą prawdę.
Prawda o świecie jest taka, że nawet wiersze,
które czytasz, są propagandą i czyjąś grą.
Propaganda to nie to, co chce, byś porzuciła tych, w których wierzysz.
Propagandą jest to, co nazywa cię siostrą.
Polityka to nie umiejętność rzucania monetą,
ani umiejętność negocjowania ze złodziejami.
Polityka to uczeń czytający swój elementarz,
to pielęgniarka w szpitalu, która opatruje rany.
Polityka to dalsze życie w twoim kraju.
Kochanie go takim, jakim jest naprawdę.
Polityka to szukanie słów: trudnych słów, jedynych słów,
i naprawianie strzaskanych niebios życia.
Polityka to kochać, kiedy się boisz
to samo słowo miłość, gdy nie ma litości dla jeńców.
Religia to poczuć dotykiem, własnymi rękami,
jak zdejmuje się szwy komuś, komu nie dano szansy.
Religia to telefony wyprodukowane w Chinach.
księża z przestrzelonymi paszportami.
Wojna, jak suka, karmi szczenięta, które w nią wrzucają,
na zawsze czyniąc z nich siostry i braci.
Twoi bracia z groźnymi pseudonimami.
Twoi poeci z niedokończonymi wierszami.
Pod nimi ziemia z rozgrzanymi kamieniami.
Za nimi apostołowie z książkami i nożami.
Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki


Nikt nie odwołał polowania na żołnierzy
Wojna zaczęła się dla niej w 2014 roku na Majdanie. Po aneksji Krymu przez Rosję próbowała się zmobilizować. Poszła do komisariatu wojskowego, ale jej nie przyjęli. Przyszła więc pomagać w szpitalu wojskowym, gdzie początkowo... myła podłogi. Dziś Iryna Sołoszenko jest znaną i powszechnie szanowaną wolontariuszką, kierowniczką projektu odbudowy Głównego Wojskowego Szpitala Klinicznego i szefową systemu mobilnej ewakuacji rannych.
Instynkt wolontariusza
Natalia Żukowska: Na początku przynosiłaś na Majdanie protestującym ubrania i jedzenie, a kiedy zaczęli do nich strzelać, zostałaś pielęgniarką. Jak wspominasz tamte dni?
Iryna Sołoszenko: 20 lutego 2014 r. rano byłam w katedrze św. Michała. To tam usłyszałam dźwięki podobne do wystrzałów z karabinu maszynowego. Po 25 minutach byłam w Pałacu Październikowym, zaczęłam wynosić rannych i zabitych. Nigdy w życiu nie myślałam, że w centrum Kijowa zobaczę cywili idących z drewnianymi tarczami pod kule.
Byłam świadkiem strzelaniny na Majdanie. Po wszystkim zwróciłam się do Prokuratury Generalnej. Mam dwa wykształcenia, medyczne i prawnicze. Uważałam, że doprowadzenie sprawy do końca, ujawnienie każdego incydentu i zrozumienie, kto co zrobił, jest konieczne. Bo było wiele spekulacji i plotek.

Kiedy zaczął się ostrzał, biegłam po schodach, nie wiedząc, która strona strzela. Bo odgłosy dochodziły od strony hotelu „Ukraina” i wydawało się, że to z niego strzelają. Do dziś przeprowadzono już dziesiątki badań i wiadomo, że oprócz tych z czarnej kompanii z żółtymi opaskami [Berkut, specoddziały ukraińskiej milicji, rozwiązane w 2014 r., po wydarzeniach na Majdanie – red.] nie było innych, którzy strzelali od strony z Pałacu Październikowego.
Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie można zatrzymać osoby, która biegnie sto metrów od ciebie, strzelając jej pod nogi. Jak można komuś strzelić w głowę albo w tułów? Albo otworzyć do kogoś ogtień, gdy on odwraca się i ucieka? Dlatego 20 lutego był punktem zwrotnym w moim życiu. Moje życie bardzo się wtedy zmieniło.
Zdałam sobie sprawę, że już nie może już być beztroskiej przeszłości i przyszłości. Próbowałam wrócić do normalnej pracy, ale nie mogłam. Zostałam więc wolontariuszką
Jak się okazało, to był dopiero początek. Myślisz sobie: co będzie następne? Bomba atomowa? Świat stanął na głowie i nic cię już nie zaskoczy.
Jak zostałaś wolontariuszką? Od czego zaczęłaś?
Gdy przyszłam do szpitala wojskowego, myłam podłogę na oddziale urazowym. Pomagałam 80-letniej pielęgniarce, która przeżywała ciężkie chwile. Później zdałam sobie sprawę, że mogę pomóc bardziej. Zaczęliśmy remontować oddziały, przebudowywać toalety, kupować materace. Pisałam o potrzebach w mediach społecznościowych, a ludzie reagowali. Wymieniliśmy drewniane okna na oddziale chirurgii ratunkowej – wcześniej, gdy pacjent był zabierany z sali operacyjnej, musiał leżeć w przeciągu. Mógł złapać zapalenie płuc.

Jeździliśmy też na front, dużo pomagaliśmy cywilom, zabieraliśmy dzieci z niebezpiecznych osiedli. Angażowaliśmy się w rozwiązywanie problemów związanych z protetyką w Ukrainie. Krok po kroku coś zmienialiśmy. I to działało.
Od 2014 roku jestem jedną z założycieli organizacji charytatywnej Ochotnicza Sotnia „Wolontariat”. Stworzyli ją wolontariusze, którzy pracowali, gdy nie było pieniędzy ani leków. Lekarze zwracali się do nas, gdy chcieli zdobyć niezbędne leki dla konkretnego rannego żołnierza.
Kiedy zaczęła się wojna na pełną skalę, stało się jasne, że nie wszystko u nas jest przygotowane. Nikt nie był przygotowany na wojnę na tysiąc dwustu kilometrach frontu.
Jak zmieniła się pomoc przez te ostatnie 10 lat?
Dziś mamy listę fundacji charytatywnych i organizacji pozarządowych z udokumentowanym doświadczeniem. Krzepiące jest to, że biznes i sektor bankowy reagują. Zarazem jednak trudniej zebrać pieniądze na niektóre potrzeby, zwłaszcza w obliczu dramatycznej zmiany preferencji politycznych naszych zagranicznych partnerów. Mieliśmy nadzieję na amerykańskie wsparcie, ale teraz wszystko się zmieniło. Cieszę się, że Europejczycy starają się wypełnić tę lukę, ale Europa musi też zadbać o własną obronę. Powinna wykorzystać ukraińskie doświadczenia, w szczególności medyczne.

Na przykład opowiadam im [Europejczykom] o moich czterech dużych projektach, które zrealizowałam podczas wojny. Pierwszym były wagony ewakuacyjne. Drugim wyposażenie szpitala w Kijowie w maszyny do hemodializy na oddziale intensywnej terapii. Trzeci to nowy oddział przyjęć w szpitalu, a czwarty – projekt „Siła krwi”.
„Siła krwi” jest takim moim dzieckiem, które dorasta na moich oczach.
Krew jest pierwszą rzeczą, która daje rannym szansę na przeżycie. Jeśli nie ma krwi, nie ma udanych operacji i hemodializ
Nie mam zwykłych dni
Powiedziałaś kiedyś, że Twoje dni przypominają „dzień świstaka”. Jak wygląda taki dzień?
U mnie nie ma zwykłych dni; są tylko niezwykłe. Czasami zaczynam dzień od wagonów ewakuacyjnych. Staram się do nich dojechać, zapytać o potrzeby. Potem idę do biura, gdzie sporządzam wnioski, pisma, akty. Potem mam spotkania online. Zazwyczaj dzień pracy zaczyna się o 8 rano, a kończy o 22. Czasami muszę też odbywać spotkania online w domu, jeśli na przykład trzeba porozmawiać z kimś z Kanady lub Ameryki. Taka rozmowa może odbyć się o 1 w nocy. Ale wiesz, to nie jest trudniejsze niż bycie w okopie na froncie. Więc nie narzekam.

Kategorycznie odmawiasz rozmowy na temat ewakuacji medycznej, choć zajmuje ona lwią część Twojego czasu. Dlaczego?
Ewakuacja rannych to operacja wojskowa, dlatego to nie jest temat publiczny. Staramy się nie mówić o liczbie przetransportowanych rannych ani o tym, dokąd jeżdżą nasze samochody ewakuacyjne. Bo nikt nie odwołał polowania na naszych żołnierzy. Wróg mógłby wykorzystać te informacje. Kiedy nastanie pokój i wygramy, na pewno o wszystkim opowiemy.
Jakie problemy związane z ewakuacją medyczną są najpilniejsze?
Zaczęliśmy od jednej karetki, teraz jest ich ponad 40. Nie wszystkie nowe, trzeba je konserwować i naprawiać. Potrzebujemy też sprzętu medycznego, bo on również się psuje. Na przykład teraz za pośrednictwem funduszu charytatywnego zamówiliśmy obwody oddechowe, które prowadzą od respiratora do maski pacjenta. Kiedy złożyliśmy zamówienie u producenta, byli zaskoczeni, że tak szybko potrzebujemy nowych. Musiałam im wyjaśnić, że ich urządzenia nie pracują w karetce dziennie przez godzinę, ale przez 12-16 godzin, bo służą do transportu rannych na froncie.
Najtrudniejszy dla Ciebie moment w ciągu tych wszystkich lat?
Dlaczego wagony ewakuacyjne zaczęły działać tak szybko w 2022 roku? Bo dano mi numer telefonu szefa kolei ukraińskich, a on szybko odpowiedział. Dogadaliśmy się w pięć minut. Umówił nas na spotkanie w poniedziałek, a w środę dostaliśmy wagon, który koleje w pełni dostosowały do naszych potrzeb. W cztery dni. Tak szybko wszystko działało. Dziś znów jest biurokracja.

Trudno chodzić na niekończące się spotkania, pisać listy, czekać na odpowiedzi, wciąż coś udowadniać.
W październiku miną trzy lata tych niekończących się wyjaśnień, dlaczego tak ważne jest, żeby ludzie wchodzący do szpitala mogli korzystać z windy, że pacjenci nie mogą być przewożeni ulicą nago, że ranni powinni leżeć na oddziale, a nie na korytarzu
Niby wszyscy to rozumieją, ale to nieskończenie długi proces. Tracimy czas, który dla rannych jest bezcenny.
Najtrudniej jest, gdy pojawia się jakaś potrzeba, a ty nie możesz znaleźć nikogo, kto by ją szybko zaspokoił. Poza tym każdy zakupiony przedmiot powinien być jak najszybciej dostarczony osobie, która go potrzebuje. Brak opóźnień oznacza mniejsze ryzyko śmierci. Dla mnie czas, szybkość zaspokajania potrzeb, jest zawsze wyzwaniem.
W lipcu 2023 r. napisałaś w mediach społecznościowych: „Ukraińcy to niesamowity naród: co wymyślą – to zrobią. Zbiórka pieniędzy na projekt ‘Zrodzony z płomieni’ została zamknięta”. W tamtym czasie udało Ci się zebrać ponad 17 milionów hrywien, które poszły na sprzęt medyczny dla nowoczesnego oddziału recepcyjnego Szpitala Wojskowego w Kijowie.
Kupiliśmy sprzęt endoskopowy „Olympus”. Dzięki niemu lekarze mogą przeprowadzać minimalnie inwazyjne operacje. To wspaniałe, że zamiast przecinać całą jamę brzuszną, po czym powrót do zdrowia zajmuje co najmniej miesiąc, można poddawać ludzi tak nieinwazyjnym zabiegom. Po nich człowiek wraca do pracy w ciągu pięciu dni.
Izba przyjęć powinna powstać naprzeciwko budynku chirurgii i oddziału urazowego, a na koniec oba budynki powinny zostać połączone. To jest zadanie, które obecnie realizujemy. Zrobiliśmy już projekt i obliczamy, ile trzeba betonu, jaka powinna być winda i wejście na oddział, gdzie i ile będzie gniazdek.
Mam nadzieję, że na ukończenie projektu wystarczy rok. To będzie dwa tysiące metrów kwadratowych powierzchni. Najtrudniejsze jest wykonanie podziemnego schronu przeciwbombowego. Bo to Peczersk, a tam grunt jest trudny.

Czego jeszcze potrzebuje główny szpital w kraju?
Dziś 98% jego potrzeb pokrywa państwo. Od 2014 roku szpital współpracuje z kilkunastoma organizacjami charytatywnymi, do których może się zwrócić w razie potrzeby. Nie ma czegoś takiego, że mówi się bliskim rannego, żeby poszukali leków. Wszystko jest dobrze zorganizowane. Jedyne, co zawsze wszystkim powtarzam, to: „Oddawajcie krew, bądźcie dawcami”. Bo krwi ciągle potrzeba. Musi istnieć bank krwi. Potrzeba dużo krwi, tyle że liczba dawców znacznie spadła. I to jest problem.
Dziękuję, że mi go przyprowadziłaś
Poznałaś historie tysięcy ludzi. Które zrobiły na Tobie największe wrażenie?
Każda jest wyjątkowa. Pamiętam, że kiedy w 2015 roku upadała obrona lotniska w Doniecku, Denys Adonin, który był wtedy ratownikiem medycznym, wysłał mi zdjęcie. Przedstawiało mężczyznę bez szczęki i szyi. Nie mogłam pojąć, jakim cudem ten człowiek jeszcze żyje.
Pamiętam też „cyborga” Ihora Rymara [cyborgami nazwano ukraińskich żołnierzy, którzy bronili lotniska w Doniecku od 26 maja 2014 do 22 stycznia 2015 – red.]. W śpiączce przeżył zaledwie tydzień. Pomagałam jego rodzinie zbierać pieniądze, żeby można było zapłacić za leczenie. Kiedy Ihor zmarł, Łesia Kuz, wdowa po nim, połowę zebranych 400 tysięcy hrywien przekazała jego towarzyszom broni, a drugą połowę mnie. Wykorzystałam te pieniądze na zakup dwóch defibrylatorów dla zespołów medycznych, opłacenie operacji itp. Minęło 10 lat, a ja wciąż pamiętam Igora i Ołesię.
Albo Serhija Chrapko, który walczył o życie w 2015 roku… Ma amputowaną rękę i nogę, a mimo to spełnił swoje marzenia: skakał ze spadochronem, jeździł na nartach, nauczył się pływać i ukończył maraton. Jako wolontariusz pomaga swoim kolegom żołnierzom na oddziale chirurgii, gdzie sam był leczony. Prowadzi samochód, ma dwoje dzieci.
Jak mówi Wadym Swyrydenko, który stracił kończyny pod Debalcewem: „Jeśli chcesz, możesz żyć, jak chcesz. Nawet najlepsze protezy nie będą działać same”.

Kiedy realizowaliśmy projekt „Zrodzony z płomieni”, bardzo chciałam, żeby jedną z jego twarzy był Witalij Kyrkacz-Antonenko, prawdziwy przystojniak. W tym czasie służył w obronie terytorialnej w obwodzie ługańskim i bardzo trudno było go wyciągnąć z frontu. Jego żona Natalia była w ciąży. Kiedy zaczęła się inwazja, straciła dziecko. Cudem zaszła w ciążę po raz drugi. Powiedziałam: „Dajmy jej szansę, by mąż ją wsparł. Żeby razem się dowiedzieli na USG, że mają dziewczynkę”. Spędził tydzień z żoną, wrócił na front, a trzy dni później zginął. Teraz patrzę, jak dorasta jego dziecko. Natalia mówi mi: „Dziękuję, że mi go wtedy przyprowadziłaś”. Nawiasem mówiąc, udało im się zamrozić materiał biologiczny, dzięki czemu miała szansę ponownie urodzić.
Jak wojna zmieniła Ciebie i Twoje otoczenie?
Ludzie, którzy nie byli moimi prawdziwymi przyjaciółmi, opuścili mnie na początku inwazji. Miałam na przykład znajomego, byłego żołnierza, z którym wiele przeszliśmy. Obiecał mi, że w razie niebezpieczeństwa zabierze moją najmłodszą córkę za granicę. Miała wtedy 15 i pół roku. Kiedy wszystko się zaczęło, od razu do niego zadzwoniłam... Dowiedziałam się, że wyjechał z Ukrainy dwa tygodnie wcześniej. To był koniec naszych kontaktów.
Moja córka i moja matka zostały przygarnięte przez osobę, której nie znałam. Pani Galina z Włoch ma mieszkanie w Tarnopolu. Zostały u niej przez półtora miesiąca.
Jak zmieniła mnie wojna? Nie wiedziałam, że jestem aż tak cierpliwa
Okazuje się, że kiedy jestem pewna, że to, co robię, jest ważne i naprawdę coś zmieni, nigdy nie zbaczam z obranej ścieżki. Nawet jeśli to trudne. Przestałam się też obawiać, co ludzie o mnie pomyślą i jak będą mnie postrzegać.

Co pomaga Ci się trzymać, gdy wokół tyle bólu i nieszczęść?
Mam rodzinę i to bardzo pomaga. Wiesz, czasami obserwujący mnie na Facebooku piszą: „Musisz odpocząć”. To oczywiście dobre życzenie, ale nie wtedy, gdy pomyślisz o ludziach na froncie.
Albo słyszę, jak mówią: „Jestem zmęczony. Już szósta, muszę iść do domu”. Nie rozumieją, że ktoś oddaje swoje życie, a oni nie potrafią poświęcić nawet 10 dodatkowych minut.
Mój mąż dzielnie znosi tę moją ciągłą aktywność, to, że wciąż chcę coś zmieniać. Jest nie tylko mężem, ale i wspaniałym przyjacielem. Osoby z mojego otoczenia, z którymi pracuję, też pomagają. A kiedy ktoś z nas czuje się źle, rozmawiamy ze sobą, przytulamy się i idziemy dalej.
Zdjęcie: archiwum prywatne i Facebook Iryny Soloshenko


Olga Jehorowa: Możesz przetrwać wszystko. Straty – nie
Olga „Wysokość” Jehorowa broni Ukrainy od 2022 roku: najpierw w batalionie ochotniczym, teraz w siłach zbrojnych. Przed inwazją ta krucha, szczupła dziewczyna została mistrzynią w podnoszeniu ciężarów i trenerką.
Była kilkukrotnie ranna, ale za każdym razem po leczeniu wracała do akcji. Tej zimy wspięła się na Kilimandżaro razem z weteranami poruszającymi się na protezach.

Ludzie odwracali wzrok
– W 2023 roku pojechaliśmy na misję i znaleźliśmy się pod ostrzałem – wspomina Olga. – Zatrzymaliśmy się, by spojrzeć na mapę i sprawdzić, jak ominąć to miejsce. Mój towarzysz usiadł za drzewem, ja też tam poszłam. Nagle spadł pocisk. Pamiętam ogromną chmurę dymu, hałas i silne uderzenie w podbrzusze, jakby coś mnie popchnęło. Schyliłam się, wkurzona: jak można kopać człowieka w brzuch? Podczołgałam się do mojego towarzysza. Spojrzał na mnie i powiedział, że pewnie mam w sobie odłamek. Wokół mnie trwał armagedon, musiałam jak najszybciej dostać się do wozu ewakuacyjnego, żeby nie narażać innych. Gramoliłam się, jak pokraka, bo nie mogłam się wyprostować. W połowie drogi do samochodu zdałam sobie sprawę, że już nie mogę biec – jakby nóż przeciął mi brzuch. Mój towarzysz podniósł mnie i zaniósł do samochodu...
Ten mój uraz mógł być leczony na miejscu. Musiałam dotrzeć do chirurga, a to było daleko.
Pamiętam przerażone twarze wokół mnie: dziewczyna, ranna w brzuch, takie miejsce. Odwracali wzrok. Wtedy pomyślałam, że to koniec – nie będę miała dzieci, nie będę miała wątroby, życia też. Chciałam zemdleć, żeby podróż szybciej minęła. Ale cały czas byłam przytomna i czułam każdą sekundę bólu. Mój mózg pracował i byłam przytomna nawet wtedy, gdy zabrali mnie na operację.
Wstrzyknęli mi leki, ale też nie pomogły, ból był nie do zniesienia. Lekarz był zły. Nie mogłam wyprostować nóg, bo w podróży były zgięte; w szpitalu musieli wyprostować je na siłę. Krzyczałam, choć nie chciałam straszyć ludzi wokół. Byłam zaskoczona tą moją reakcją. A potem nie mogli mi założyć maski tlenowej, bo wszystkich odpychałam. W końcu udało im się mnie uśpić i zoperować.
Okazało się, że podczas ewakuacji odłamek w moim brzuchu się przemieścił. W samochodzie leżałam na ławce i na każdym wertepie tłukłam o nią miednicą. W końcu kawałek pocisku utknął w jelicie i zaczęło się krwawienie wewnętrzne. Lekarz powiedział, że jeszcze kilka milimetrów, a część jelita trzeba byłoby usunąć. A to oznaczało niepełnosprawność.
Ksenia Minczuk: Jak długo trwało leczenie?
Olga Jehorowa: Około 4 miesięcy. Wystąpiły komplikacje i miałam kolejną operację. Kiedy byłam jeszcze na oddziale intensywnej terapii, moi towarzysze przyszli się ze mną zobaczyć. Zrozumiałam, że chcę do nich dołączyć. Czytałam o tym w książkach: kiedy człowiek programuje się na powrót do zdrowia, to zdrowieje szybciej. Tak, nadal bolało, jedzenie przyprawiało mnie o mdłości i trudno było iść do toalety. Ale dało się żyć. Wkrótce po tym, jak zostałam wypisana, poszłam do PDC [centrum stałej dyslokacji – red.] i powiedziałam: „Chcę tu być”.
„Rozumiem, ale to nie jest dobry pomysł” – odpowiedział dowódca.
Zostałam wysłana do szpitala wojskowego.
Podczas rekonwalescencji byłam pobudzona, może z powodu PTSD. Gdy tylko słyszałam smutną muzykę lub widziałam matkę przytulającą dziecko albo chłopca przytulającego dziewczynkę, wybuchałam płaczem
Rzadko płaczę, ale tam każdy wieczór kończył się łzami. Później zdałam sobie sprawę, że to było odreagowanie tamtego doświadczenia. Od tamtej pory od czasu do czasu ćwiczę tę umiejętność. Bo są sytuacje, kiedy po prostu musisz się wypłakać. Łzy nie zawsze są dramatem. Są funkcją ciała, by się zrelaksować. Warto nauczyć się z nich korzystać.
I po tym wszystkim dobrowolnie wróciłaś na front?
Gdybym tego nie zrobiła, nie szanowałabym siebie. Leczenie dobiegło końca. Jak miałabym wyjaśnić sobie powód mojego niepowrotu?
Poszłaś służyć, gdy tylko zaczęła się inwazja. Byłaś gotowa?
Kilka dni przed 24 lutego 2022 roku mój ówczesny chłopak zapytał mnie: „Czy w razie czego zawieziesz moich rodziców na Zakarpacie?”. „Nie – odpowiedziałam. – Znajdziemy kogoś, kto to zrobi. A ja pojadę z tobą na wojnę i pomogę”.
Pierwszego dnia inwazji przyszliśmy zapisać się do batalionu ochotniczego. Nie mieliśmy żadnego przeszkolenia wojskowego.
Wydawało mi się, że wszyscy to zrobią, naszym obowiązkiem była przecież obrona Ukrainy. Nie było poczucia, że są jakieś inne opcje. Po 3 miesiącach batalion ochotniczy został rozwiązany. Spotkałam już wielu chłopaków, którzy planowali oficjalnie zaciągnąć się do wojska. Mówili: „Chodźcie z nami. Tu nikt nic nie umie. Nauczymy się razem”. Ich wsparcie zadziałało. Wstąpiłam do wojska.

Mam w sobie to coś
Na początku zostałam zatrudniona jako urzędniczka, bo w tej jednostce dziewczyny nie były przyjmowane na stanowiska bojowe. W tamtym czasie dowódcy byli sceptycznie nastawieni do kobiet w wojsku. Ale ja już weszłam na tę drogę, już zdecydowałam, że będę walczyć. I w końcu zdobyłam stanowisko bojowe.
Jak Ci się udało?
Pokazałam, że płeć nie ma znaczenia. Liczy się to, jak bardzo jesteś zdeterminowana, jaki masz trening fizyczny, jak szybko możesz opanować umiejętności niezbędne na wojnie. Jeśli masz to wszystko, wojsko nie ma powodu, by ci odmówić. Ale musisz być uparta.
Wiem, dlaczego w wojsku panuje seksizm. Bo dowódcy często nie wierzą, że młoda, ładna dziewczyna może być pełnoprawnym członkiem zespołu. Myślą, że to będzie kłopot. Podczas szkolenia ciągle słyszałam: „Co ty tu robisz?”, „Dlaczego nie jesteś w kuchni?”, „Po co ci to?”. Byłam nieustannie oceniana, każdy mój ruch był analizowany. Jeśli facet popełni błąd, nikt może nie zwrócić na to uwagi. Jeśli dziewczyna popełni ten sam błąd, to on będzie zapamiętany i wypominany jej każdego dnia. Presja psychologiczna jest silna.
Byłam jak czarna owca, w którą nikt nie wierzy. Gdyby nie moi towarzysze, nie wiem, czy potrafiłabym to wytrzymać
Najwyraźniej wciąż mam w sobie to coś. Po trzech miesiącach treningu sytuacja całkowicie się zmieniła, zaczęli mnie szanować. Czułam, że jestem na swoim miejscu. Potrafiłam bronić swojego autorytetu i zaczęło mi to wychodzić na dobre. Ważny był też czynnik sprawności fizycznej. Przed wielką wojną uprawiałam sport przez 7 lat i moja sprawność fizyczna była lepsza niż u większości mężczyzn. Więc ten najważniejszy dla dowódców argument natychmiast zniknął.
Po szkoleniu nadal zdarzały się seksistowskie sytuacje, ale miały już inny charakter. To było jak opieka, o którą nie prosiłam. Nie chcieli mnie zabierać ze sobą, bo się o mnie martwili. Dobrze to rozumiem, ale o to nie prosiłam. Tak zachowywali się głównie dowódcy w wieku 50+. Traktują cię jak córkę.
Podczas służby zmieniłam kilka stanowisk bojowych. Ze względów bezpieczeństwa nie mogę powiedzieć, co robię teraz. Moja droga jest długa i trudna. Gdyby ktoś powiedział mi w pierwszych dniach inwazji, że będę miała taką drogę w armii, nigdy bym nie uwierzyła. Możesz przetrwać wszystko. Ale straty – nie.
Co jest trudniejsze w wojsku: sprawy fizyczne czy emocjonalne?
Fizycznie to nie jest dla mnie trudne. Trenuję prawie codziennie. W ciągu 3 lat wojny pamiętam trzy razy, kiedy było ciężko fizycznie. To były długie biegi w pełnym ekwipunku. Psychicznie jest trudniej. Na przykład kiedy moi towarzysze broni wpadają w depresję, martwię się o nich. Biorę ich emocje na siebie.
Na tym polega trudność: nie jesteś tu sama, a twój mózg i twoje uczucia są mózgami i uczuciami twoich towarzyszy. A jeśli coś jest nie tak z kimś, to coś jest nie tak z tobą
Takie siostrzane uczucia, powiedziałbym.
Jakiego momentu na wojnie nigdy nie zapomnisz?
Bycia ranną. I śmierci braci. Kiedy zabierano mnie ranną do szpitala, prosiłam Boga, bym jak najszybciej mogła wrócić do braci. Myślałam: „Oni pojadą na misje, przydarzą im się różne rzeczy, a mnie tam nie będzie”. Kiedy wróciłam, po operacji i leczeniu, przed misją bojową bałam się, czy moja psychika nie zawiedzie w kluczowym momencie.
Pierwszą misję po kontuzji pamiętam bardzo dobrze. Przywalili blisko naszej pozycji, tętno skoczyło mi do 180. Przestraszyłam się w nietypowy dla mnie sposób. Zwykle w stanach, których nie rozumiem, nie zamieram: jeśli muszę biec, to biegnę, jeśli muszę upaść, to upadam. Tym razem zamarłam, ale w ciągu jednego dnia wszystko minęło. Zaadaptowałam się i tamten stan już nie wrócił.
Jak pachnie wojna?
Strachem i śmiercią. Wszystko na wojnie jest przesiąknięte strachem. Z czasem ten strach staje się czymś namacalnym. Możesz poczuć jego rozmiar wewnątrz siebie. Rzecz w tym, by nauczyć się z nim żyć i upewnić się, że nie wpływa na twoją pracę. Bo im dłużej jesteś na wojnie, tym więcej różnych scenariuszy masz w głowie.
Widziałaś tak wiele odciętych rąk i nóg, rozwalonych samochodów i domów. Widziałaś, jak bomby wlatują do piwnic i niszczą wszystko na swojej drodze. Kiedy słyszysz ich gwizd, na myśl przychodzi ci wszystko, co kiedykolwiek słyszałaś i widziałaś. Ciało reaguje natychmiast
Ciężko, gdy nie ma przerwy od służby, gdy ciągle w niej jesteś. Wtedy człowiek może stać się ciężarem dla innych. Dlatego trzeba albo zrobić przerwę, albo przenieść człowieka na inne stanowisko, z dala od walki. Mam w zespole faceta, który jest na wojnie od 2014 roku. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak on to wszystko znosi. Dla mnie tacy ludzie to nie tylko bohaterowie. To nadludzie.
Czego się najbardziej boisz?
Śmierci moich braci. Kiedy o tym myślę, mój mózg jakby się zatrzymuje. Jakbym nie rozumiała, jak dalej istnieć. Możesz przetrwać wszystko. Straty – nie.
Jak wojna Cię zmieniła?
Myślę, że stałam się głębsza. To tak, jakby w mojej głowie otworzyły się nowe komórki, wypełnione myślami o wszechświecie, uczuciami i doznaniami, których wcześniej nie miałam.
Przed wojną żyłam w różowych okularach. Otaczali mnie ludzie, których lubiłam. Wykonywałam pracę, którą lubiłam.
Na wojnie zetknęłam się z rzeczami, które wcześniej widziałam tylko w filmach: niesprawiedliwość, prześladowanie – a jednocześnie jedność, której nie poczujesz nigdzie indziej. Przed wojną nie wiedziałam, co to strach czy prawdziwy ból. Nie wiedziałam prawie nic o tym życiu! A teraz ono się przede mną otworzyło
Dlaczego jesteś na wojnie?
Podczas wojny moja motywacja się zmieniła. Zaczęło się od: „Dla zwycięstwa, kraju, Ukraińców”. Teraz to: „Jestem tu dla dobra tych, którzy są wokół mnie. Dopóki oni walczą, ja też będę walczyła”.
Puzzle między bitwami
Jak to wytrzymujesz?
Przez pierwszy rok czułam, że moja psychika tonie. Zdałam sobie sprawę, że to było bezpośrednio związane z moim zdrowiem fizycznym. Sposób, w jaki jem, śpię i trenuję. Na początku służby nie trenowałam. Myślałam, że i bez tego mam wystarczająco dużo stresu. Później zrozumiałam, że muszę przenieść moje cywilne umiejętności do miejsca, w którym jestem teraz. Zaczęłam codziennie ćwiczyć i normalnie się odżywiać.
Mam jeszcze jeden sposób na przetrwanie i wyłączenie się: układam puzzle, duże i skomplikowane. Mam ich bardzo dużo, zawsze kupuję kilka na zapas. Włączam audiobooka i układam puzzle. Przez lata wysłuchałam wielu audiobooków.

Twój znak wywoławczy to „Wysokość”. Skąd się wziął?
Przez półtora roku służby byłam jedyną dziewczyną w całej kompanii, a potem w plutonie, bez znaku wywoławczego. Kiedy przeniesiono mnie do plutonu snajperów, dowódca powiedział: „Jak to nie masz znaku wywoławczego?”. Dał mi czas do wieczora na wymyślenie go. Chłopaki i ja myśleliśmy, myśleliśmy – i nic. Dowódca powiedział: „W takim razie będziesz ‘Wysokość’”.
Bo „Wysokość” to był pseudonim jego pierwszego dowódcy. Kiedy mi o tym powiedział, pomyślałam, że to wyróżnienie. Bardzo szanowaliśmy i ceniliśmy naszego dowódcę, byliśmy gotowi pójść za nim do piekła i z powrotem. Więc przyjęłam ten pseudonim.
Jej „Wysokość” Olga wybiera się na Kilimandżaro. Pewnie organizatorzy tej wspinaczki mieli zagwozdkę, gdy usłyszeli Twój pseudonim. „Ona na pewno tę wysokość zaliczy” – pomyśleli?
Też tak myślę (śmiech).
Marzysz o napisaniu książki. O czym?
Gdzieś od czasu studiów prowadzę dziennik, wypełniam go każdego dnia. Być może kiedyś dojrzeję, przyjdzie do mnie jakaś mądrość i z tych wszystkich prostych wpisów będę w stanie zrobić porządną książkę. Ale najpierw muszę sobie wyjaśnić, jaką wartość miałaby ta książka dla innych.
O czym marzysz?
O podróżowaniu, najlepiej rowerem. A jeśli nie znajdę ludzi o podobnych pragnieniach, to kamperem. Chcę zobaczyć świat, to wszystko, co jest na zdjęciach w Internecie. Czy są prawdziwe? Nie rozumiem, dlaczego takie piękno istnieje, skoro ja go nie oglądam.
Jedność w górach jest jak jedność na wojnie
Wyszłaś na Kilimandżaro. Czemu zgodziłaś się coś tak trudnego, skoro wcześniej byłaś ranna?
Zadzwoniła Iryna Nikorak, dyrektorka organizacji pozarządowej Arm Women Now. Powiedziała: „Jest tu taki projekt, szukają dziewczyny. Jesteś zainteresowana?”. „Już się zbieram” – odrzekłam (śmiech).
To było potężne doświadczenie, naprawdę bardzo trudne fizycznie i psychicznie. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej tak się czuła.
Byliśmy chorzy, brakowało nam tlenu. Kiedy dotarłam na szczyt, byłam zszokowana tym, jak bardzo jestem zmęczona. Chciało mi się płakać – tak się nad sobą użalałam. Ale jednocześnie zdałam sobie sprawę, że mogę wiele zrobić. Bo jeśli byłam w stanie wspiąć się na Kilimandżaro, to mogę robić niesamowite rzeczy.
Ta podróż odsłoniła moje nowe oblicza, bardzo podniosła moją samoocenę. Zrozumiałam też, że jedność w górach to niemal to samo, co jedność na wojnie.
To miłość do innych po prostu za to, że tam są i idą obok ciebie. Szanujesz ich, doceniasz i jesteś gotowa dać im z siebie wszystko, jeśli tylko sobie jakoś radzą. Każdy powinien przeżyć coś takiego
Wiem, że nasz przykład jest potężną zachętą dla innych, zwłaszcza dla żołnierzy, którzy stracili kończyny. Pamiętam, jak leżałam w szpitalu i martwiłam się o swoje przyszłe życie – po tym jak zostałam ranna. Myślałam: „Po co mi to życie?” Gdyby pokazano mi wtedy film dokumentalny o ludziach z protezami kończyn, wspinających się na Kilimandżaro, na pewno miałoby to na mnie wpływ. Nasza wspinaczka jest ważna, bo pokazuje, że wszystko jest możliwe.
Zdjęcia z prywatnego archiwum


„Kto powiedział, że kobiety się nie oświadczają?” Wojenna miłość medyków wojskowych
Poznali się na służbie, zakochali w sobie podczas inwazji. Teraz razem ratują rannych żołnierzy. Mają ze sobą wiele wspólnego – zainteresowania, hobby, pracę. Wspólnie obchodzą urodziny, choć dzielą ich cztery lata. Oto Anastazja Podobajło i Mykoła Jasinenko, małżeństwo medyków w punkcie stabilizacyjnym 56. Brygady Piechoty Zmotoryzowanej w Mariupolu.
Najważniejsi ludzie w życiu
Nastia pochodzi z Charkowa. Decyzję o pójściu na wojnę podjęła, gdy miała 19 lat. Wtedy, w 2017 roku, była studentką pierwszego roku na Wydziale Filologicznym Charkowskiego Uniwersytetu Narodowego im. Karazina. Dołączyła do ukraińskiego korpusu ochotniczego „Prawy Sektor”.

– Chciałam zostać nauczycielką w szkole podstawowej. Teraz to wygląda jak jakiś sen, jakby nie dotyczyło mojego życia – mówi Nastia. – W tamtym czasie otaczali mnie najwięksi patrioci zaangażowani w wojnę. Gdy tylko mogłam, jeździłam jako wolontariuszka do żołnierzy na front. I zdałam sobie sprawę, że mogę zrobić coś więcej. Poczułam, że muszę wstąpić do wojska, chciałam zostać ratownikiem medycznym. Ukończyłam więc kurs medycyny taktycznej i dołączyłam do służby.
Jej rodzice nie wiedzieli o niczym przez całe cztery miesiące. Myśleli, że wynajmuje mieszkanie z przyjaciółką w Charkowie
Powiedział im były kolega Nastii z klasy, bez pytania jej o zgodę.
– To doświadczenie nauczyło mnie, że muszę być bardziej selektywna w dobieraniu sobie przyjaciół. Pokłóciłam się z rodzicami, nie rozmawialiśmy przez miesiąc. Potem spotkaliśmy się w połowie drogi. Oni mają tylko mnie, a ja potrafię ich zrozumieć. Wciąż się o mnie martwią, a ja martwię się o nich, bo są w Charkowie. Nasza relacja jest oparta na zaufaniu. Myślę, że udało mi się uświadomić im, że oni i mój mąż są najważniejsi w moim życiu.
Mykoła pochodzi z Mariupola, kiedyś pracował w Azowstali. Na wojnie jest od 2016 roku. Zwiadowca. Jego kontrakt wygasał 26 lutego 2022 r., lecz inwazja zmieniła wszystko. Pozostał w służbie:
– Nie żałuję, bo działy się wydarzenia, których nie przegapiłem – mówi. – Poza tym to tutaj znalazłem żonę. Cała moja rodzina – matka, siostra i dwie siostrzenice – pozostała na okupowanym terytorium, lecz nie utrzymuję z nimi kontaktu. Dokonali wyboru. Nie po mojej myśli.
Coś nie poszło nie tak
On był w kompanii zwiadowczej, ona w plutonie snajperów. Po raz pierwszy Mykoła zobaczył Nastię, gdy szedł do sklepu w wiosce oddalonej o jakieś 15 kilometrów od jego pozycji. Jechała samochodem. Zatrzymała się, by podwieźć żołnierza.
– Powiedzieliśmy sobie tylko: „Cześć, cześć” – wspomina Nastia. – Nawet go nie zapamiętałam, bo nie pamiętam zbyt dobrze twarzy i imion. To pomaga mi w pracy, nie chcę pamiętać wszystkich zabitych i rannych. Dlatego z niektórymi ludźmi muszę spotykać się po kilka razy.

Sześć miesięcy przed inwazją Mykoła został przeniesiony do jednostki Anastazji. Wraz z wybuchem wielkiej wojny zaczęli pracować razem jako medycy bojowi. Wspominają, że na początku łączyło ich braterstwo i przyjaźń, które później przerodziły się w coś więcej.
– Na początku po prostu się nią opiekowałem, chroniłem ją w razie potrzeby, a potem… coś poszło nie tak. Zakochałem się. W Nastii zobaczyłem nie tylko dobrego człowieka, ale też kobietę, która potrafi zatroszczyć się o innych – wyznaje Mykoła.
Nastia: – Zawsze mnie wspierał, zawsze był obok, słuchał i rozumiał. Okazał się przyjacielem – i to nie tylko wtedy, gdy był potrzebny. Wiele osób mówi: „Wojna nic mi nie dała”. Dla mnie to absurd, bo wojna nie musi nam nic dawać. Wojna zabiera. Ale jednocześnie mogę powiedzieć, że ta wojna dała mi męża, silne wsparcie.
Podwójne oświadczyny
Kilka miesięcy później Mykoła postanowił się oświadczyć. Nie przygotował wielkiej przemowy, po prostu wyznał, co czuje. W odpowiedzi usłyszał śmiech.
– Miałem wrażenie, że Nastia myśli, że opowiadam jej jakiś żart. Dla mnie to nie było zabawne: mówisz o swoich uczuciach, a ktoś śmieje ci się w twarz. Więc po prostu dałem jej pierścionek i powiedziałem: „Weź go, noś, bo już go nie potrzebuję”. Wtedy przestało jej być do śmiechu – mówi Mykoła.
Nastia przyznaje, że nie potraktowała jego słów poważnie, bo dzień wcześniej się pokłócili. Miesiąc później sama stanęła przed Mykołą, z pierścieniem i przemową:
– Zmierzyłam grubość jego palca gumką do włosów, gdy spał. Zamówiłam pierścień w Nova Post. Jeśli wydaje ci się, że możesz coś zmienić, musisz spróbować. Kto powiedział, że kobiety się nie oświadczają? Zrobiłam to w miejscu, w którym spotkaliśmy się po raz pierwszy.
Przemowę, którą starannie przygotowała, zapomniała. Żartuje, że ledwo mogła sklecić kilka słów. Swojego męża nazywa mądrym, bo przyjął jej oświadczyny
Po powrocie z kolejnej akcji wzięli dwa dni wolnego, zabrali ze sobą rodziców Nastii i po cichu pobrali się w Dnieprze.
– Nie mieliśmy tych fajnych ślubnych momentów, sukienki, hucznych uroczystości – wspomina Nastia. – Ubraliśmy się w dresy. Przez jakiś czas chciałam tego wszystkiego, ale potem zdałam sobie sprawę, że to nie jest takie ważne. Nie wybierałam pięknej sukni ani pięknych zdjęć. Wybierałam mężczyznę na całe życie.

Mykoła: – Nie mieliśmy normalnego ślubu, bo pochowaliśmy wielu naszych przyjaciół. Dla mnie to wyglądałoby jak „uczta podczas zarazy”. Nawet w książce telefonicznej pozostało niewiele nazwisk osób, do których można by zadzwonić. Bo nasi przyjaciele są albo na misji bojowej, albo już zginęli.
Coś do zrobienia na tym świecie
Teraz zajmują się ewakuacją medyczną. Największą przeszkodą w tej pracy jest nie ostrzał artyleryjski, ale ogromna liczba dronów, które latają przez całą dobę. Dotarcie na czas do ludzi, którzy czekają na pomoc, często jest niemożliwe.
– Zdarzały się sytuacje, gdy ranni żołnierze, którzy szli na ewakuację, byli po prostu przez drony zabijani. Było wiele beznadziejnych sytuacji, z których udało nam się ujść z życiem
To znaczy, że wciąż na tym świecie mamy coś do zrobienia.
Kiedyś zdarzyło się, że Nastia i Mykoła zostali otoczeni. Po kilku nieudanych szturmach w oddziale było więcej żołnierzy było rannych niż sprawnych. Istniała tylko jedna droga odwrotu – przez zaminowane pole.
– Jestem wdzięczna tym kierowcom, którzy zaryzykowali jazdę dwoma transporterami i motocyklem przez zaminowane pole – mówi Nastia. – Niestety tylko jeden pojazd zdołał do nas dotrzeć. Udało nam się wyciągnąć około 30 osób, w tym rannych, a nawet jednego jeńca. Gdyby tego ranka ci ludzie nie poszli nam na pomoc, byłoby po nas.

– Niektórzy ranni mieli opaski uciskowe założone przez 20 godzin. Mój mąż i ja nie mieliśmy już w plecakach prawie żadnych leków. Było 17 rannych, jeden miał uszkodzone organy wewnętrzne. Nie było żadnych środków przeciwbólowych. Chłopaki wyli z bólu.
Mykoła mówi, że wspólna praca z żoną czasami jest trudna, bo wciąż się o nią martwi. Jednocześnie przyznaje, że Nastia jest dla niego niezawodnym wsparciem nawet w ekstremalnych sytuacjach:
– Oczywiście jako mąż nie chciałbym, by moja żona służyła w siłach zbrojnych. Ale bycie dobrym mężem oznacza nieprzeszkadzanie żonie w podążaniu własną ścieżką. Ona wybrała tę ścieżkę na długo zanim mnie poznała. Doskonale wie, co robi. Gdybym zaczął wywierać na nią presję, stawiać ultimatum i tak dalej, wątpię, czy bylibyśmy razem.

– Doskonale zdajemy sobie sprawę, że mało kto zadba o nas lepiej niż my sami. Gdybym znalazła się w patowej sytuacji, chciałabym, żeby był przy mnie. Jestem pewna, że on myśli tak samo. Wiem, że jeśli zostanę ranna, on mi pomoże i wszystko będzie dobrze – mówi Nastia.
Mieć o czym rozmawiać, mieć o czym milczeć
Wolne chwile starają się spędzać czas razem.
Nastia: – Kiedy było ciepło, poszliśmy do parku w Kramatorsku. Mam w zwyczaju karmić tam kaczki, to świetna okazja, żeby pójść na krótki spacer, o czymś porozmawiać. Tym właśnie jest romantyczność w czasie wojny.
Mykoła jest przekonany, że romantyzm na wojnie to chwile wsparcia:
– Dlaczego żołnierzom jest trudno? Bo żony, które czekają w domu, ich nie rozumieją. Dwa różne światy. Ktoś martwi się, że nie zrobili mu dziś bananowej latte, a ktoś inny – że jego najlepszemu kumplowi urwało nogę. Nastia i ja mamy zdrowe relacje, bo jesteśmy z tego samego świata. Rozumiemy się nawzajem.

Spory mogą dotyczyć tylko pracy. Na przykład tego, kto pójdzie na akcję. Ale oni nie mieszają pracy z życiem prywatnym.
Nastia: – Myślę, że radzimy sobie dobrze, dopóki mamy o czym rozmawiać i o czym milczeć. Możemy być w tej samej ziemiance, po prostu tam być, ale prawie się nie komunikować, bo każde jest zajęte własnymi sprawami. A kiedy rozmawiamy, to rozmawiamy o pracy, o naszych wspólnych planach – od tych na najbliższy dzień po plany na życie w cywilu. O ile będziemy takie mieli.
– Czasami daję jej kwiaty – dodaje Mykoła. – Kiedy jadę gdzieś w jakiejś sprawie, zatrzymuję się przy kwiaciarni, jeśli jakaś jeszcze jest. Trzeba to robić, bo ona jest przede wszystkim kobietą. Chcę, żeby jej było miło
Kapibara, czyli pragnienie hedonizmu
Nastia nigdy nie planowała być żołnierką, więc po zwycięstwie odejdzie ze służby:
– Nie lubię słowa „obowiązek”. Teraz chodzi o mój wewnętrzny obowiązek wobec siebie, moich zmarłych przyjaciół, moich żyjących rodziców. Po zwycięstwie chciałabym jednak uruchomić własny mały projekt – przytulną kawiarnię z elementami terapii i rehabilitacji z udziałem zwierząt. Chodzi o takie zwykłe życie – robienie zakupów w niedzielę, martwienie się o to, co ugotujesz na śniadanie, obiad i kolację. Mówisz sobie: „Jakie to irytujące”, ale i tak wiesz, że to konieczność.
Mykoła jest za. Ale dopóki trwa wojna, nie zdejmą mundurów:
– Przeszliśmy już zbyt wiele. Straciliśmy już zbyt wiele, by tak po prostu się poddać i powiedzieć: „Koniec, wojna jest dla młodych”.

– Wojna to moja młodość, moje najlepsze lata, najlepsi ludzie, których poznałem i których większość odeszła. To moje pierwsze – i być może moje ostatnie. Tak czy inaczej, żyję teraz swoim najlepszym życiem i cieszę się, że mogę walczyć.
Nastia marzy, by kiedyś mieć kapibarę. Lubi te zwierzęta nie ze względu na ich wygląd. Chodzi o styl życia:
– To hedoniści, którzy jedzą, śpią i pływają. Myślę, że kapibara to moje zwierzę totemiczne, które nauczyłoby mnie hedonizmu i po zwycięstwie pomogło przystosować się do cywilnego życia.
Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterów


Gdybym poległa w Mariupolu, nie byłoby takich komentarzy
Kiedy dojeżdżamy na miejsce jest już ciemno. Wokół nie ma żadnych latarni, a okna w pobliskich chatach są zasłonięte deskami. Drogę wyznacza nam jedynie czarny ślad po oponach, pozostawiony w śniegu. Ślizgamy się po lodzie, by w końcu dostrzec w ciemności sylwetkę. Ptaszka czeka na nas przy wejściu do batalionowej stołówki. Obok niej siedzi Milka, czekoladowy kundelek ze schroniska. Ptaszka, z szerokim uśmiechem, przedstawią ją jako “mały antydepresant”. Mam wrażenie, że odwiedziłam dobrą znajomą, choć spotykamy się pierwszy raz w życiu.
Aldona Hartwińska: Czy wojna w Ukrainie już się ludziom znudziła?
Kateryna Poliszczuk: - Świat zapomina, że u nas wojna trwa od 2014 roku. Świat milczał, gdy rozwijał się rosyjski separatyzm, gdy Rosja dostarczała na terytorium Ukrainy broń, gdy podgrzewała konflikt. Świat odwrócił wzrok, kiedy został anektowany Krym. Wtedy wojna dotyczyła tylko tych, których bliscy byli na donieckim lotnisku, w Debalcewo, w Iłowajsku. Dla wielu wojna była daleko. Czym ona jest świat tak naprawdę zrozumiał pod koniec lutego 2022 roku.
Wypchnęliśmy wroga spod granic Kijowa. Ludzie widzieli wojnę na swoich podwórkach, pod oknami. Ale z czasem wojna znowu się oddaliła, wróciły codzienne problemy.
Rosja codziennie ostrzeliwuje ukraińskie miasta, ludzie boją się w swoje własne życie i o życie bliskich, ale jeśli ktoś z rodziny nie poszedł na front, nie zginął albo nie dostał się do niewoli, to okopy wydają się dalekie
Czy nie każdy Ukrainiec ma kogoś na froncie?
Wśród moich bliskich i znajomych - każdy. Kiedy byłam w niewoli, a mój brat walczył w obronie terytorialnej to moja mama mogła liczyć na wsparcie. A ostatnio usłyszała od koleżanki z pracy: - Tobie dobrze, nie musisz martwić się, że kogoś zabiorą Ci na front, a moi dwaj synowie muszą się ukrywać.
Ma dobrze, bo córka i syn już walczą. Nikogo więcej nie wezmą.
Dokładnie. A tamta się boi.
Dziś największym złem jest mobilizacja. Wszyscy zapominają o tym, że większość żołnierzy, którzy są teraz na froncie, siedzi tam od początku pełnowymiarowej wojny. Ale są też tacy, którzy walczą dłużej, od czasów strefy ATO. I nikt ich nie zmienił, nie mogą odpocząć. Jest wielu dowódców, którzy walczą od trzech lat. To psychicznie wykańczające.
Są ludzie, którzy trzeci rok siedzą w okopach – wycieńczeni psychicznie, strachem i fizycznie. Wielu tego nie wytrzymuje. A dla większości Ukraińców największe zło to TCK – Terytorialne Centrum Rekrutacji. Tyle, że gdy Rosja znowu zaatakuje z pełną siłą - to kwestia czasu, bo oni nigdy się nie zatrzymują - będzie już za późno, by kogoś zmieniać w okopach, wszyscy znajdziemy się w niewoli.

To nikogo nie przekonuje. W komentarzach w internecie często można przeczytać, że „wolę chłopaka uchylanta, bo przynajmniej jest w domu”. A także, że dzieci polityków czy deputatów nie są mobilizowani, siedzą bezpieczni lub uciekają za granicę.
Ja mam w dupie te ich dzieci i obecną władzę. Ja walczę o to, by moja mama nie żyła pod rosyjską okupacją. Byłam cztery miesiące w niewoli. Dobrze wiem, kim są Rosjanie, wiem czym jest okupacja, wiem, czym jest odebranie wolności. Na własne oczy widziałam masakrę w więzieniu w Ołeniwce, w którym zdetonowali ładunki wybuchowe i zamordowali jeńców wojennych, by ukryć ślady tortur. Przez kilka miesięcy patrzyłam, jak wynosili zakatowanych żołnierzy po wielogodzinnych przesłuchaniach, co noc słyszałam, jak ich katują.
Znam setki czy tysiące przypadków, kiedy rozstrzeliwali i gwałcili cywili. Jak wyciągali z domów dziewczyny, a wracały kawałki mięsa. Moi koledzy grzebali powieszone i zgwałcone dziewczynki, które miały 13-14 lat. Nie trzeba nawet daleko szukać: Bucza, Irpień, Izium, to najlepsze przykłady. A w rosyjskich mediach szerzy się teraz informacja, że to był fake.
Bliskiej osobie mojej koleżanki wyrwali trzymiesięczne dziecko z rąk i żywcem zadeptali wojskowymi butami. Mojemu koledze pocięli i zerwali skórę z pleców podczas tortur w piwnicy
A mówią, że to mistyfikacja i Buczy nie było. Ja dobrze wiem, kim są Rosjanie. Z nimi nie będzie nigdy pokoju.
Cały świat czeka na rozmowy pokojowe.
Rosjan trzeba maksymalnie odseparować od reszty świata, a nie pisać z nimi traktaty pokojowe. Przeraża mnie, że świat jest tak obojętny. No, może jest trochę zaniepokojony. Ale co się dziwić, jeśli nawet część Ukraińców jest obojętna. Widzę to po tym, jak wyglądają zbiórki pieniędzy na pomoc armii, jak tętni życie na ulicach większych miast. Ludzie wychodzą z założenia, że trzeba przeżyć. Chcą, aby przeżyły ich dzieci. Więc szukają schronienia, licząc, że ktoś za nich załatwi tę sprawę.
Żołnierze nie chcą wracać do takiego społeczeństwa. Wiele razy słyszałam od znajomych żołnierzy, że wolą być na froncie niż na przepustce.
Tak, większość tak myśli i robi. Słyszę, że nas, żołnierzy, trzeba będzie socjalizować. Przykre. Czujemy się niewygodni. Szczególnie ci, którzy przeszli prawdziwe piekło, ci, których mogą wyprowadzić z równowagi zwyczajne rzeczy.
Ja byłam ochotniczką i nie mam statusu UBD, czyli Uczestnika Działań Bojowych, ani wojskowej karty identyfikacyjnej. Kiedyś zatrzymał mnie policjant po godzinie policyjnej w Kijowie. Zapytał, czy jestem żołnierką. Odpowiedziałam: tak, ochotniczką.
Wlepił we mnie pogardliwy wzrok i zapytał, co to znaczy, że jestem ochotniczką? Ja, zgodnie z prawdą, mówię: walczę już cztery lata, ale bez kontraktu. I przeprosiłam, że się spóźniłam, wyjaśniłam skąd jadę, że to była długa droga prosto z frontu i za chwilkę będę w domu, bo mieszkam tu niedaleko.
A on mnie zmierzył wzrokiem i kpiąco stwierdził, że kto popadnie zakłada mundur i nazywa się wojskowym. To była dla mnie prawdziwa zniewaga. Zarówno jak dla żołnierza, jak i człowieka.

Nie rozpoznał cię.
Nie. Rozpoznała mnie dopiero jego koleżanka i mnie przepuścili. W takich sytuacjach widzę jak jest naprawdę.
Raz spaliła mi się żarówka w samochodzie i zatrzymał mnie policjant. Najpierw, idąc w moim kierunku, krzyczał na mnie, przeklinając. A kiedy podszedł bliżej, rozpoznał. Ach, to Pani, proszę wybaczyć. Do cholery, jaka to różnica, kim jestem? Pani była w Mariupolu! Ja się wściekłam i mówię do niego: jakie to ma znaczenie?! Proszę wypisać mi mandat i niech mi Pan da spokój.
Wściekłam się, bo policjant widział, że jedzie wojskowy samochód, za kierownicą siedzi człowiek w mundurze, a on po prostu klnie i odnosi się bez jakiegokolwiek szacunku, jakby był królem świata. Takie właśnie momenty wyprowadzają mnie z równowagi.
W takich sytuacjach masz do czynienia z żywym człowiekiem, z którym możesz się jakoś bezpośrednio skonfrontować. A co z hejtem w sieci? Kiedyś podzieliłaś się hejterskimi komentarzami. Tłusta. Brojler. Grubas. Żaden z ciebie ptaszek, raczej struś... Pisali to ludzie, którzy do tej pory - zdawałoby się - podziwiali cię za niezłomność i bohaterstwo.
Można próbować mówić, że to piszą komputerowe boty, ale niestety tak nie jest. Można też mówić, że to Rosjanie, ale niestety to często Ukraińcy.
Nie wiem, czym się kierują. Może w ich życiu nic ciekawego się nie dzieje. A my przecież ciągle żyjemy pod nieustanną presją. Kiedy w końcu będziesz mieć dziecko? A kiedy drugie? A na co ci aż trójka, jesteś już za stara! Albo za młoda.
Spotykałam się z podejściem: my się za ciebie modliliśmy, a ty nie spełniasz naszych ideałów. Ale jestem tylko człowiekiem, to nie ja zrobiłam z siebie bohaterkę
Wiem, że wciąż są tacy, których motywuję i to właśnie dzięki nim się trzymam. I wiem, że gdybym wtedy poległa w Mariupolu, nie byłoby takich komentarzy. Ktoś nawet kiedyś napisał: - Jaka z niej bohaterka, przecież ona żyje!
Bo bohaterowie to ci, którzy polegli. Gdybym popełniła samobójstwo, zastrzeliła się albo pijana weszła na minę i zginęła - mogłabym być bohaterką. Ale nie teraz, kiedy byłam ranna, wyszłam z niewoli i kontynuuję swoją pracę w Zbrojnych Siłach Ukrainy. I choć nie jestem na pierwszej linii frontu, to ratuję życie innych ludzi.

Obrona Mariupola, niewola, rekonwalescencja, a potem hejt, zmiana nastrojów społecznych i podejścia do wojskowych. A ty wciąż jesteś tu. Pracujesz, walczysz. Skąd codziennie rano, mimo tych przeszkód, bierze się Twoja siła i motywacja?
Żeby żyć jak wolny człowiek, nie jest potrzebna żadna motywacja. Wiem, czym jest niewola, wiem jak straszne jest pozbawienie wolności. Motywację można jedynie podsycić, można ją podbudować - ale jeśli człowiek urodził się wolny i tej wolności pragnie, to ona nigdy nie znika.
Wiele osób powtarza, że jest mi łatwiej, bo jestem silna. Mówię: stop. Co znaczy silna? Siła to wybór i ciężka praca. Ja nie urodziłam się silna. Podjęłam decyzję, że będę nad swoją siłą ciężko pracować.
Mówią też, że nie odczuwam strachu. Oczywiście, że się boję, odczuwam ból, zwątpienie, jest mi ciężko. Ale podjęłam decyzję, że będę silna, chociaż miałam wiele opcji, by iść łatwiejszą drogą
A świat powinien pamiętać o tysiącach deportowanych, po prostu wykradzionych do Rosji, ukraińskich dzieciach. O tysiącach jeńców, cywilnych i wojskowych, więzionych i katowanych od lat. Nie wiem, jak można nie mieć motywacji, by ratować swoich bliskich, rodzinę, swoją przyszłość.
Chcę żyć w wolnej ojczyźnie i myślę, że właśnie dlatego się narodziłam, by o to walczyć. Po prostu wykonuję swoją misję, nawet po tych wszystkich ciosach od społeczeństwa, jakie otrzymałam, po końskich dawkach antydepresantów, po tym wszystkim, co dzieje się z kobiecym organizmem pod wpływem stresu - nie podjęłabym innej decyzji. To, co trzyma mnie przy życiu, to fakt, że jestem potrzebna swojemu państwu, że są jeszcze ludzie, którym jestem potrzebna. I jeśli będzie chociaż jedna osoba, której pomogę, którą uratuję, podam rękę i wesprę w walce, to wiem, że nie żyję na darmo. Samobójstwo to byłaby łatwizna dla takiej osoby, jak ja. Nie mogę sobie na to pozwolić.
A masz jakieś piękne wspomnienie z wojny? Coś, co wspominasz uśmiechając się na samą myśl?
Pamiętam oczywiście powrót z niewoli. Chociaż na samym początku nie mieliśmy pojęcia, co się dzieje i dokąd nas zabierają. Wsadzili nas do samolotu. Wiedzieliśmy, że w tej metalowej puszce jest nas dwieście osób, że będziemy lecieć nad okupowanymi terytoriami. To był mój pierwszy lot w życiu i pamiętam okropne turbulencje. Wielu z nas liczyło na wymianę jeńców, a ja liczyłam na to, by nie zestrzelili tego samolotu.
Ja w ogóle przez cały czas niewoli nie czekałam na nic dobrego. Powiedziałam sobie, że będę tu bardzo długo i będzie bardzo ciężko. I to pomogło mi przetrwać. Kiedy lecieliśmy nastawiłam się na najgorszą, czarną dupę. Wszystko po to, żeby się nie załamać, że znowu nic nie wyszło.

Ale jest jeszcze jedno wspomnienie. Zarówno najpiękniejsze, jak i najbardziej bolesne. To był moment, kiedy zaczęli ostrzeliwać szpital w Mariupolu i wszyscy schowali się w piwnicach. Mój najlepszy przyjaciel czekał wtedy na operację, był jedynym żywym człowiekiem na tym piętrze. Leciały rakiety, a ja go wyciągnęłam na korytarz. Umierał mi na rękach dwie godziny. Strasznie go bolało, cierpiał, ale nie umierał sam. Leżeliśmy na korytarzu, trwał ostrzał, wszystko płonęło i ja strasznie się bałam...
Ale go nie porzuciłam, choć nie mogłam mu już pomóc. I myślę sobie, że jestem z siebie dumna. Gdybym miała umrzeć to właśnie w taki sposób. Nie chciałabym umierać sama
Zaśpiewasz jeszcze kiedyś?
Próbowałam, ale straciłam głos. Wyszłam z wprawy. Głos to narzędzie, które trzeba trenować. Już nie śpiewam tak, jak śpiewałam kiedyś. Tęsknię za czasami, kiedyś śpiew przynosił mi ogromną radość, ale nie żałuję, że podjęłam właśnie taką decyzję. Nawet znając wszystkie konsekwencje, i tak bym tutaj wróciła, zrobiłabym to wszystko jeszcze raz.
Wybrałam właściwą drogę. Zrozumiałam to w niewoli. I tej lekcji nie mogę zaprzepaścić.

Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry,
jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.