Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
W świecie odwróconych znaków musimy walczyć o demokrację bez oglądania się na wujka Sama
Zamknięcie tych emblematycznych dla demokracji stacji oraz pewnie rychły upadek wielu małych, niezależnych mediów z powodu obciętych funduszy z USAID to wielkie ryzyko, że zło w najczystszej postaci jak autorytaryzmy i faszyzmy, szybko się odrodzą.
Redaktorka naczelna Sestry.eu Joanna Mosiej i była już dyrektorka wydawnicza Voice of America w Europie Wschodniej Miroslava Gongadze. Zdjęcie: Łukasz Sokol
No items found.
Zostań naszym Patronem
Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.
Pamiętam, jak późno wieczorem tato stroił radio, żeby złapać falę Głosu Ameryki lub Radia Wolna Europa i dowiedzieć się co naprawdę dzieje się w Polsce i za żelazną kurtyną. Byłam dzieckiem, ale wiedziałam, że biorę udział w czymś zakazanym, do czego nie mogę się przyznać koleżankom w szkole.
Myślę, że to było wspólne doświadczenie wielu mieszkańców krajów byłego bloku sowieckiego przed 1989 rokiem. Dobrze pamiętamy, jaką rolę odgrywał dostęp do wolnych mediów w krajach, gdzie dozwolony był tylko jeden, prorządowy, propagandowy przekaz. Nadal tak jest w wielu miejscach, gdzie rządzą dyktatorzy - na Białorusi czy w Rosji lub tam, gdzie demokracja jest poważnie zagrożona, jak dziś w Gruzji.
Trudno więc nie mieć wrażenia, że Stany Zjednoczone Donalda Trumpa realizują od miesiąca wymarzony scenariusz napisany na Kremlu. Bo jak inaczej rozumieć informację Białego Domu, że zamknięcie Głosu Ameryki i Radia Wolna Europa oznacza, że podatnicy Amerykańscy nie będą dłużej płacić za swoich podatków na radykalną propagandę?
Dzieje się to w czasach wojny hybrydowej, gdy dla Rosji propagandowy przekaz i sianie dezinformacji jest tak samo ważne jak podporządkowanie sobie Ukrainy.
Zamknięcie Głosu Ameryki, która to rozgłośnia została powołana w 1942 roku do walki z nazistowską propagandą jest przerażające i symboliczne w kontekście tego, co ostatnio o Europie powiedział Vance w Monachium oraz otwartego poparcia jego i Muska dla skrajnie prawicowej niemieckiej partii AfD.
Zamknięcie tych emblematycznych dla demokracji stacji oraz pewnie rychły upadek wielu małych, niezależnych mediów z powodu obciętych funduszy z USAID to wielkie ryzyko, że zło w najczystszej postaci jak autorytaryzmy i faszyzmy, szybko się odrodzą.
Widzimy jak przez ostatnie dwa miesiące wiele granic zostało przesuniętych. Niemalże o dekady. Całe lata wydarzyły się w te dwa miesiące. I nie jest tak, do czego byliśmy przyzwyczajeni, że zmiany to rozwój, że celem polityki jest zmienianie świata na lepszy, bardziej sprawiedliwy, bardziej demokratyczny, bardziej przestrzegający praw człowieka.
Ostatnie zmiany i stojące za nimi decyzje cofają nas o dekady. Wrzucają całe społeczeństwa w ramiona dezinformacji, propagandy finansowanej przez autorytarne reżimy. Stany zdradzają nie tylko Europę. One zdradzają świat wartości, które były fundamentem, na którym zostały zbudowane. Wartości, których Trump, Vance i ich koalicji już nie cenią, bo według nich to nie Rosja czy Chiny są największym zagrożeniem dla Europy, ale europejskie demokracje.
A walkę z dezinformacją nazywają, jak Vance w Monachium, cenzurą.
Teraz jest tylko jedno pewne: w świecie odwróconych znaków musimy walczyć o demokrację bez oglądania się na wujka Sama.
Dziennikarka, ekspertka mediowa. Była dyrektorka zarządzająca Gazety Wyborczej i dyrektorka wydawnicza Wysokich Obcasów. Twórczyni wielu autorskich projektów mediowych budujących zaangażowanie społeczne i wspierających kobiety
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Ukraina ogłosiła niepodległość 24 sierpnia 1991 roku. Polska jako pierwsza uznała tę deklarację, a dziś należy do państw konsekwentnie wspierających wschodniego sąsiada w walce z rosyjską agresją. Rosja bowiem w istocie nigdy suwerenności ukraińskiego państwa nie zaakceptowała. Gdy Rewolucja Godności zniweczyła kremlowskie kalkulacje na utrzymanie politycznego wpływu w Kijowie i powstrzymanie euroatlantyckich aspiracji ukraińskiego społeczeństwa, w marcu 2014 roku aneksja Krymu przez Rosję okazała się pierwszym aktem wojny, trwającej już jedenasty rok.
Rosja nie zamierza zrezygnować z realizacji swoich celów strategicznych, przy czym najważniejszym z nich nie jest wcale podbój Ukrainy, tylko rewizja porządku światowego, a likwidacja ukraińskiej suwerenności stanowi kluczowy środek prowadzącym do tego celu.
Ukraińcy nie chcą rezygnować z suwerenności, przekonani, że są w stanie niepodległość swego państwa obronić i realizować własną strategię – integrację ze strukturami euroatlantyckiej przestrzeni geostrategicznej.
Ukraińskie społeczeństwo świętuje 34. rocznicę niepodległości, tocząc wojnę obronną przeciwko rosyjskiej agresji. I choć ofensywa dyplomatyczna Stanów Zjednoczonych, Unii Europejskiej oraz państw wspierających Ukrainę przyniosła szansę na zatrzymanie walk zbrojnych, to jednak trwały pokój jest bardzo odległy.
Skuteczny opór
W lutym 2022 roku, gdy rozpoczęła się pełnoskalowa rosyjska inwazja, mało kto wierzył, że Ukraina zdoła się obronić. Ukraińcom udało się jednak skutecznie stawić opór i pozyskać dla swej sprawy koalicję państw szeroko rozumianego „Zachodu”, gotowych wspierać Kijów finansowo, politycznie, dostawami uzbrojenia oraz innymi formami pomocy wojskowej. Pomoc ta jest niezbędna, byłaby jednak nieskuteczna, gdyby nie zdolność ukraińskiego społeczeństwa do utrzymywania mobilizacji i ducha oporu oraz sprawność państwa nie tylko organizującego wysiłek obronny, ale także zapewniającego nieprzerwanie dostęp do usług społecznych i infrastruktury.
Punktualność pociągów dalekobieżnych w komunikacji krajowej osiągnęła w pierwszym półroczu 2025 roku 95%, a państwowe przedsiębiorstwo kolejowe Ukrzaliznycia stało się symbolem nie tylko jakości serwisu, ale także trwałości nowoczesnego państwa.
W 2022 roku pociągi ukraińskich kolei ewakuowały ponad 4 miliony osób oraz 120 tysięcy zwierząt domowych. Dziś przewożą pasażerów i towary. Niszczona podczas bombardowań infrastruktura jest na bieżąco odbudowywana, a tabor unowocześniany. Od początku bieżącego roku wprowadzono do służby 36 nowych, wyprodukowanych w Ukrainie wagonów. Trwa produkcja kolejnych stu. Tę statystykę dopełniają inne wojenne liczby – w czasie wojny zginęło ponad 900 kolejarzy, 2700 odniosło rany.
Koleje nie są wyjątkiem, podobnie działają inne służby. Wielu czytelników pamięta zapewne jesienne doniesienia o skali zniszczeń infrastruktury energetycznej i ostrzeżenia, że brak dostępu do elektryczności i ciepła w Ukrainie może doprowadzić do wymuszonej zimnem migracji setek tysięcy ludzi. Zamiast tego najnowsze statystyki donoszą, że w czerwcu i lipcu 2025 roku Ukraina więcej energii elektrycznej wyeksportowała, niż musiała kupić, a dostawy elektryczności są stabilne, co umożliwia ciągłą pracę przemysłu.
Stabilność makroekonomiczna
Mimo olbrzymich nakładów na prowadzenie wojny – sięgają one 35% PKB – inflacja utrzymywana jest pod kontrolą i osiąga w tej chwili poziom 14,1%. Niemało, ale w bezpiecznych granicach, pozwalających zachować stabilność makrofinansową. Istotnym jej gwarantem jest wsparcie finansowe z zagranicy – środki zewnętrzne finansują wszystkie cywilne wydatki z budżetu państwa ukraińskiego (połowa wydatków budżetowych), dochody własne przeznaczone są w całości na działania wojenne. Na pokrycie zobowiązań cywilnych Ukraina potrzebuje w tym roku 38,4 miliardów i ma na potrzeby pełne pokrycie w deklaracjach partnerów, a dodatkowym stabilizatorem jest rezerwa walutowa na poziomie 41,5 miliardów dolarów.
Bezrobocie w lipcu 2025 roku zmalało do 11,2% – to najniższy poziom od początku pełnoskalowej agresji, a sytuacja na rynku pracy oceniana jest przez ekspertów jako stabilna. W istocie obraz statystyczny psuje zjawisko unikania formalnego zatrudnienia przez mężczyzn w wieku poborowym.
Wielu z nich obawia się, że jeśli podejmą oficjalnie pracę, staną się celem wojskowych komisji rekrutacyjnych, wolą więc szukać zatrudnienia „na czarno”. Mimo to sytuacja gospodarcza – jak na czasy wojenne – jest stabilna, czego wyraz stanowią zarówno poprawa nastrojów konsumenckich (choć w obszarze nastrojów uznawanych za negatywne), jak i zmniejszenie się ubóstwa (odsetek osób deklarujących, że muszą oszczędzać na jedzeniu) do poziomu 21,6%, choć niestety to tylko miesięczna korzystna fluktuacja.
Głos rynku
Badania sondażowe warto uzupełnić danymi rynkowymi, bo te lepiej oddają rzeczywiste nastroje. W informacjach z Ukrainy dominują doniesienia o codziennych atakach powietrznych na miasta i infrastrukturę cywilną. Siła tych ataków narasta, rosną liczby ofiar. Od zagrożenia nie są wolne nawet ośrodki na zachodzie kraju. Mimo to rynek nieruchomości rozwija się żwawo, a liczba rozpoczętych w 2025 roku inwestycji mieszkaniowych wzrosła o 35% w stosunku do ubiegłego roku (a o 52%, kiedy się mierzy metrażem). Kijów znów stał się najdroższym miastem w Ukrainie – za kawalerkę trzeba zapłacić tam przeciętnie 65 tysięcy dolarów, za wynajem 18 tysięcy hrywien miesięcznie.
W Ukrainie trwa brutalna wojna, czego wyrazem są tragiczne statystyki ginących każdego dnia żołnierzy, pracowników służb cywilnych i zwykłych cywili, zabijanych w ludobójczych atakach na dzielnice mieszkaniowe i infrastrukturę cywilną.
Od grozy śmierci silniejsze są jednak wola życia i pragnienie wolności, których sens wyraża się nie tylko w gotowości do walki i wspierania sił zbrojnych, ale także w praktykowaniu dobrego życia mimo trudności: w uczestnictwie w kulturze, trosce o przestrzeń wspólną czy zaangażowaniu w debatę polityczną.
Dlatego czerwcowy kijowski festiwal Książkowy Arsenał odwiedziły dziesiątki tysięcy widzów, a w lipcu dziesiątki tysięcy Ukrainek i Ukraińców wyszły na ulice Kijowa i szesnastu innych miast, aby zaprotestować przeciwko ustawie ograniczającej niezależność głównych instytucji do walki z korupcją.
Kobieta uspokaja syna chowając się w metrze podczas rosyjskich ataków dronów na Kijów; Ukraina, czerwiec 2025 r. Zdjęcie: Jewhen Małoletka/Associated Press/Eastern News
Pokój, ale nie za wszelką cenę
W czwartym, a w istocie jedenastym roku wojny, jaką Ukraina prowadzi z Rosją, Ukraińcy niewątpliwie czują się zmęczeni i marzą o pokoju. Jednak nie za wszelką cenę. Zdają sobie sprawę, że o przyszłości nie zadecyduje pole działań zbrojnych, tylko negocjacje. I wiedzą, że Ukraina nie ma dość siły, aby odbić zajęte przez Rosjan terytoria – to około 20% powierzchni kraju. Dlatego, zgodnie z wynikami sondażu Kijowskiego Międzynarodowego Instytutu Socjologii (próba realizowana na przełomie lipca i sierpnia 2025), największe uznanie społeczeństwa ma scenariusz, zgodnie z którym Ukraina uznaje de facto okupację zajętych terytoriów, ale nie akceptuje tego de iure. W zamian otrzymuje od państw europejskich i Stanów Zjednoczonych gwarancje bezpieczeństwa oraz kontynuuje proces integracji europejskiej. Ten wariant skłonnych jest zaakceptować 54% respondentów, dla 35% jest on nieakceptowalny. Warunków rosyjskich oznaczających w istocie kapitulację nie akceptuje 76% badanych osób. Ukraińcy nie mają zamiaru zaakceptować także różnych wariantów propozycji amerykańskich, uznawanych za odmianę oczekiwań Rosji.
W takiej sytuacji trwały pokój może jeszcze długo nie nastąpić, trudno nawet sobie wyobrazić jego namiastkę w formie długotrwałego zawieszenia broni. Miałoby ono sens, gdyby państwa wspierające Ukrainę zaproponowały rzeczywiście mocne gwarancje bezpieczeństwa. W trakcie spotkania prezydentów Donalda Trumpa i Wołodymyra Zełenskiego, w którym uczestniczyli także liderzy państw europejskich, pojawiło się hasło gwarancji na miarę artykułu 5. z Traktatu o Sojuszu Północnoatlantyckim.
Co jednak w praktyce takie gwarancje miałyby znaczyć? Papier zniesie wszystko, o czym przekonali się Ukraińcy po podpisaniu w 1994 roku Memorandum Budapeszteńskiego. Jego sygnatariusze – Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Rosja – zapewniały zachowanie integralności terytorialnej Ukrainy w zamian za rezygnację przez ten kraj z arsenału jądrowego. Wielu Ukraińców decyzję tę uważa dziś za największy błąd popełniony wówczas przez młodą republikę.
Jakie gwarancje?
Czy takie gwarancje zapewnią żołnierze państw zachodnich wysłani do Ukrainy w ramach misji pokojowej? Temat ten dostarcza więcej emocji niż konkretów, bo najwyraźniej na razie pełni funkcję żetonu w negocjacyjnej grze. Wprowadził go do obiegu prezydent Francji Emmanuel Macron, podbijając stawkę, co początkowo liderzy innych państw przyjęli z irytacją. Ruch okazał się jednak skuteczny, bo stał się swoistym „sprawdzam” wobec rzeczywistych intencji uczestników „koalicji chętnych”.
Premier Polski Donald Tusk zdecydowanie odmówił zaangażowania polskich żołnierzy, argumentując, że ich zadaniem jest obrona wschodniej flanki NATO na terytorium Rzeczypospolitej. W istocie w naszym kraju zdecydowana większość społeczeństwa – 64% w badaniu Ibris, Defence24 i Fundacji Stand with Ukraine – jest przeciwna wysyłaniu wojsk, a tylko 15% akceptuje takie rozwiązanie.
Ukraińcy zdają sobie sprawę, że wobec narastającego populizmu decyzje w polityce zagranicznej w coraz większym stopniu wynikają z logiki polityki wewnętrznej i stają się funkcją nastrojów społecznych, a nie głębokiego namysłu strategicznego.
Przekonali się o tym wyraźnie w 2023 roku, kiedy ponad pół roku musieli czekać na rozwiązanie pata w Kongresie Stanów Zjednoczonych, który zablokował procedowanie ustawy o pomocy wojskowej. Wtedy też okazało się, że w Polsce ani rząd Mateusza Morawieckiego, ani nowy rząd Donalda Tuska nie potrafiły rozwiązać problemu blokady granicy polsko-ukraińskiej przez rolników. Na swoje argumenty, że blokada godzi bezpośrednio w wysiłek obronny, Ukraińcy mogli usłyszeć, że muszą zrozumieć logikę trwającej w Polsce kampanii wyborczej.
Ukraińcy oczywiście uczestniczą we wszelkich formatach spotkań, walcząc w pierwszej kolejności o jedno – stabilność pomocy finansowej i wojskowej. Dlatego ważnym hasłem, jakie pojawiło się w Waszyngtonie, była deklaracja zakupu przez Ukrainę amerykańskiego uzbrojenia za blisko 100 mld dolarów, które mają wyłożyć państwa europejskie. I porozumienie z USA o wspólnej produkcji dronów wartości 50 miliardów dolarów. Donald Trump będzie mógł się pochwalić, że zgodnie z zasadą America First zrobił kolejny świetny deal. Wołodymyr Zełenski z kolei zyska nowe dostawy zaopatrzenia pomagającego stabilizować sytuację na froncie.
Samodzielność
W rzeczywistości jednak Ukraina od początku wojny konsekwentnie realizuje strategię jak największej strategicznej autonomii, której wyrazem ma być samodzielna produkcja jak największej ilości kluczowego dla działań zbrojnych uzbrojenia i materiałów wojennych. Elementem tej strategii jest też aktywne kształtowanie realiów pola walki w taki sposób, aby zniwelować oczywistą asymetrię sił między Rosją i Ukrainą.
Rosja dysponuje większymi zasobami ludzkimi i materiałowymi. Ukraińcy postawili na wyrównywanie szans poprzez innowacje technologiczne umożliwiające zmianę charakteru działań zbrojnych.
Spektakularnym wyrazem skuteczności tej strategii okazało się otwarcie w drugiej połowie 2023 roku kanału żeglugowego na Morzu Czarnym. Odblokowanie portu w Odessie umożliwiło obsługę eksportu drogą morską. Jak jednak dokonało tego państwo de facto nieposiadające floty wojennej? Odpowiedzią okazały się drony morskie, które są budowane w ekosystemach rozwoju innowacji technologicznych podporządkowanych Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy i Zarządowi Wywiadu Wojskowego. Opracowane w tych ekosystemach konstrukcje Sea Baby i Magura stały się bronią, która uszkodziła i posłała na dno trzecią część rosyjskiej Floty Czarnomorskiej i zmusiła pozostałe okręty do opuszczenia akwenu.
Drony nawodne i powietrzne stały się podstawowym narzędziem prowadzenia wojny, a w wyścigu na rozwój technologii dronowych Ukraińcy utrzymują parytet jakościowy i ilościowy. Ponadto wprowadzają do uzbrojenia zautomatyzowane systemy bojowe umożliwiające ograniczenie zaangażowania siły ludzkiej. W konsekwencji, mimo nominalnej przewagi Rosjan, ci ostatni nie są w stanie doprowadzić nie tylko do przełomu strategicznego, ale nawet operacyjnego. Sukcesy taktyczne opłacane są z kolei gigantycznymi stratami ludzkimi i materialnymi, nie przybliżają jednak przełomu, który mógłby zmusić Ukrainę do kapitulacji.
Żołnierz Gwardii Narodowej Ukrainy przygotowuje drona „Pingwin” do lotu w rejonie Pokrowska w Ukrainie, 6.08.2025. Zdjęcie: Jewhen Małoletka/Associated Press/Eastern News
Wojenne fundamenty przyszłości
Ukraińcy mają świadomość, że przy stabilnej pomocy zachodnich partnerów są w stanie jeszcze długo prowadzić działania obronne. Z kolei aby jak najmniej zależeć od ewentualnej chwiejności, systematycznie rozwijają moce produkcyjne przemysłu obronnego, który w tej chwili zapewnia około 40% niezbędnego zaopatrzenia wojennego. W istocie w obszarach tak kluczowych jak drony i systemy walki elektronicznej Ukraina jest praktycznie samowystarczalna. Jednocześnie w coraz mniejszym stopniu zależy od dostaw systemów artyleryjskich i pocisków. Jak zauważył tygodnik „The Economist”, Ukraina, rozwijając w warunkach wojennych produkcję tak złożonych systemów jak samobieżne armatohaubice Bohdana, rakiety bojowe czy drony morskie, tworzy też podwaliny dla przemysłu przyszłości, który będzie opierał się na rozproszonym wytwarzaniu w systemie połączonych w sieć gniazd posługujących się m.in. zaawansowanymi drukarkami 3D.
W stwierdzeniu tym kryje się głębsza prawda – Ukraińcy zdołali w warunkach wojennych uruchomić potencjał kreatywności i innowacyjności oraz zinstytucjonalizować go w taki sposób, że stał się kluczowym elementem systemu obronnego oraz – szerzej – systemu odporności państwa i społeczeństwa.
Rzecz bowiem nie dotyczy jedynie wytwarzania uzbrojenia, innowacji taktycznych czy wykorzystania kreatywnych metod marketingu do pozyskiwania rekrutów przez jednostki wojskowe. To także rozwój usług społecznych w oparciu o cyfrowe sieci zintegrowane w systemie Dia i modele współpracy struktur władzy publicznej, instytucji, biznesu oraz organizacji społeczeństwa obywatelskiego.
Przykładem pozycja Ukrainy w rozwoju usług publicznych online – w rankingu w ramach przygotowywanego przez ONZ „E-Government Survey” kraj ten zajął w 2024 roku piąte miejsce, awansując do światowej czołówki z 32 miejsca w roku 2022. Polska znajduje się bliżej piątej dziesiątki.
Te wszystkie osiągnięcia zadecydowały, że Ukraina nie uległa rosyjskiemu naporowi i jest nadal w stanie prowadzić wojnę. Osiągnięcia te nie mogą jednak przesłaniać licznych dysfunkcji i patologii państwa ukraińskiego.
Walka z patologiami
Największymi problemami są stan elit politycznych i zasady działania systemu politycznego. Wołodymyr Zełenski jest niewątpliwie niekwestionowanym liderem i symbolem ukraińskiej jedności w czasie dziejowej próby. Jednocześnie coraz większy sprzeciw wywołuje styl sprawowania przez niego władzy, polegający na jej koncentracji w Biurze Prezydenta. Rola rządu ogranicza się do administrowania krajem, natomiast kluczowe decyzje polityczne i strategiczne w wymiarze wewnętrznym, zagranicznym oraz militarnym są podejmowane osobiście przez Zełenskiego i zaufanych funkcjonariuszy Biura pod wodzą Andrija Jermaka.
Opozycja polityczna została zmarginalizowana, Rada Najwyższa odgrywa rolę maszynki do głosowania, mającej realizować zamiary podejmowane w otoczeniu prezydenta. Jaskrawym przykładem tej metody okazała się praca nad ustawą ograniczającą autonomię Narodowego Biura Antykorupcyjnego Ukrainy (NABU) i Specjalnej Prokuratury Antykorupcyjnej (SAP).
Prace nad aktem prawnym trwały jeden dzień – 22 lipca – i tyle wystarczyło, by projekt przeszedł przez odpowiednią komisję parlamentarną, został przegłosowany oraz podpisany przez prezydenta. Mało kto poza samymi twórcami miał czas na zapoznanie się z treścią procedowanego dokumentu. Tydzień później, podczas nadzwyczajnego posiedzenia Rady w dniu 31 lipca, w takim samym trybie została przegłosowana kolejna ustawa przywracająca NABU i SAP ich niezależność.
Powodem tak szybkiej korekty legislacyjnego „błędu” stały się masowe protesty społeczne, których nie przewidzieli sam Wołodymyr Zełenski ani jego współpracownicy. Podobnie jak nie przewidzieli stanowczego sprzeciwu ze strony Komisji Europejskiej i liderów państw europejskich. Mimo szybkiej reakcji największy kryzys polityczny Wołodymyra Zełenskiego od początku wojny, a może i początku prezydentury, będzie na pewno miał dalsze konsekwencje.
Ujawnił nie tylko patologię systemu władzy, ale też pokazał siłę społeczeństwa obywatelskiego, którego ethos kształtowały dwie rewolucje: Pomarańczowa z 2004 roku i Godności na przełomie lat 2013 i 2014.
Skutkiem Rewolucji Godności jest swoista umowa społeczna mówiąca, że cel ukraińskiego społeczeństwa, współdzielony przez wszystkie jego części i elity, stanowi realizacja euroatlantyckich aspiracji, wyrażających się w akcesji do Unii Europejskiej i NATO. To właśnie te aspiracje próbuje zniweczyć Władimir Putin, nie może być więc zgody, aby zagroziła im polityka ukraińskiego prezydenta.
Ukraińskie priorytety
Co rzeczywiście wypchnęło Ukraińców na ulice, by protestować przeciwko feralnej ustawie? Wystarczy wczytać się w badanie opublikowane w czerwcu przez agencje Janus, Socis i projekt Barometr. Na pytanie, co najbardziej niekorzystnie wpływa na sytuację w kraju, na pierwszym miejscu 48,5% ankietowanych wskazało wysoki stopień korupcji na szczeblu państwowym. Dopiero na drugim miejscu, ze wskazaniami 41,7%, znalazły się ciągłe ataki powietrzne, a na czwartym – 34,9% – obawa przed nowymi zdobyczami terytorialnymi przez Rosję. Nie należy spieszyć się z interpretacją tych wyników.
Tak, Ukraina ma problem z korupcją, ale jej poziom w ostatnich latach zmalał. Tyle tylko, że radykalnie wzrosła antykorupcyjna świadomość społeczeństwa. Niezgoda na korupcję stała się powszechna po wybuchu wojny – i to dlatego jest ona postrzegana jako najważniejszy problem.
Ważniejszy niż wojna i jej konsekwencje? Tu znowu można zaproponować dość niezwykłe wytłumaczenie. Ukraińcy niemal bezgranicznie ufają Siłom Zbrojnym i są przekonani, że kontrolują one sytuację na froncie oraz najlepiej jak mogą chronią miasta przed rosyjskimi atakami powietrznymi. Opieka wojska powoduje, że wojna jest uciążliwym, ale znajdującym się pod kontrolą aspektem codzienności. Dzięki tej opiece można martwić się o korupcję, ale także pracować, bawić się i wierzyć w przyszłość. Chociaż bowiem odsetek osób twierdzących, że sprawy w Ukrainie zmierzają w złym kierunku, przeważa nad odsetkiem myślących przeciwnie, to jednak ponad połowa, dokładnie 53% badanych, jest przekonana, że Ukraina w ciągu dziesięciu lat stanie się kwitnącym państwem należącym do Unii Europejskiej. Przeciwnego zdania jest 40% respondentów.
Jak więc Ukraińcy postrzegają sami siebie w przededniu 34. rocznicy niepodległości? Częściowej odpowiedzi udziela sondaż grupy Rating opublikowany w połowie sierpnia. Aż 94% ankietowanych uważa za oczywiste, że najważniejszym odniesieniem określającym tożsamość jest bycie obywatelem Ukrainy, a 95% bez wahania zagłosowałoby dziś pozytywnie w referendum niepodległościowym. Od czego będzie zależeć niezależność Ukrainy? Na pierwszym miejscu (57%) badani wskazują zwycięstwo w wojnie, na drugim (35%) wyeliminowanie korupcji.
Wojna skonsolidowała ukraińskie społeczeństwo, wieńcząc zapoczątkowany podczas Rewolucji Godności proces budowy nowoczesnego narodu politycznego, zjednoczonego wokół idei własnego, niepodległego państwa. Państwa silnego podmiotowością swych obywateli i dzięki tej sile zdolnego do obrony suwerenności.
Warszawa, ciepły sierpniowy dzień. Maryna jedzie z trzyletnim Mironem tramwajem do zoo. Chłopiec siedzi u mamy na kolanach, zajada M&M’sy, zadaje milion pytań.
Rozmawiają po ukraińsku. Choć Maryna mieszka w Polsce od 10 lat, ma męża Polaka i świetnie mówi po polsku, to z synem często rozmawia w ojczystym języku. Chce, żeby Miron znał dobrze język matki i mógł swobodnie rozmawiać z dziadkami i resztą rodziny, która mieszka w Ukrainie.
W pewnym momencie cukierek spada na podłogę. Maryna schyla się, żeby go podnieść, ale wtedy stojące obok starsze małżeństwo zaczyna krzyczeć: - Przyjechali tutaj i nam brudzą w tramwajach! Niech wraca do siebie i tam śmieci! Cały tramwaj milczy. Maryna, z trzęsącymi się rękami, chwyta Mirona i wysiada na najbliższym przystanku. Stara się nie płakać, żeby nie przestraszyć syna, choć ten już jest przerażony.
Larysa, inna moja znajoma, od tygodnia prosi ośmioletnią córkę, żeby na placu zabaw rozmawiała po polsku. To wtedy sąsiadka otworzyła okno i wrzasnęła: - Uciszcie te ukraińskie bachory! Starsza córka Larysy, piętnastolatka, prawie przestała wychodzić z domu - boi się, że ktoś zaatakuje ją za to, że jest Ukrainką. Nawet po polsku boi się odezwać, bo uważa, że każdy usłyszy jej akcent.
To tylko dwie z wielu historii, które w ostatnich miesiącach spotkały moich ukraińskich przyjaciół.
Pamiętam Larysę z pierwszych dni wojny. Przyjechała do Polski, by jej dzieci nie dorastały w rytmie alarmów i w schronach. Wsparcie, jakie otrzymała po przybyciu od obcych ludzi, pozwoliło jej przetrwać najgorszy czas i uwierzyć, że jest nadzieja na lepszą przyszłość. Starsze małżeństwo, u którego zamieszkała, traktowało ją jak własną córkę. Gdy po kilku miesiącach znalazła pracę i wynajęła samodzielnie mieszkanie, cała ulica uczestniczyła w jego urządzaniu. Na sąsiedzkiej grupie ustalali, kto co może dostarczyć. Pomogli odmalować i kompletnie je wyposażyli ci, którzy jeszcze pół roku wcześniej byli zupełnie obcy. Na pierwsze święta Bożego Narodzenia prawie kłócili się, u kogo Larysa ma spędzić Wigilię. Więc, żeby było sprawiedliwie, była chyba na trzech, a w pozostałe świąteczne dni odwiedzała kolejne rodziny.
To była Polska moich marzeń: gościnna, solidarna, przyzwoita.
Wielu Polaków nadal taką Polskę tworzy — wciąż pomagają, wciąż jeżdżą na Ukrainę z darami.
Nie wierzę, że ci, którzy w 2022 roku otwierali swoje domy, dziś krzyczeliby na matkę z dzieckiem w tramwaju. Ale wiem, że dziś głos mają inni — ci, którzy wcześniej milczeli, a teraz zostali ośmieleni przez populistyczne hasła polityków.
W ostatniej kampanii prezydenckiej karta antyukraińska i antymigracyjna była rozgrywana bezwstydnie. Łatwo jest podzielić: my i oni. Łatwo wmówić, że wszystko, co złe to „oni”, i że jeśli się ich pozbędziemy, będzie nam lepiej.
A przecież wiemy z historii, do czego prowadzi szukanie wroga w sąsiedzie. Jak słowa szybko mogą zmienić się w czyny.
Rząd milczy. Nie reaguje. Jak ludzie w tramwaju. Na co czeka? Na bojówki? Na pogromy?
„Uważam, że ludzkość jest zdolna do najpotworniejszych rzeczy i że ta zdolność jest immanentna. A mechanizmem rozwoju i przetrwania jest nieustanna walka z tą skłonnością” — mówiła Agnieszka Holland w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.
Wielu moich polskich znajomych pyta mnie, czy w Polsce będzie wojna. Nie, nie jestem absolutnie żadną ekspertką. Może dlatego pytają, bo widzą, że ciągle zajmuję się Ukrainą, podczas gdy większość deklaruje, że jest już zmęczona. A może po prostu ostatnio wszyscy zadajemy sobie to pytanie.
Dziś w Polsce trwa wojna innego rodzaju. Bez czołgów, ale równie groźna. Rosyjska propaganda działa skutecznie: sieje fake newsy, manipuluje, podsyca nienawiść. Ktoś widzi „rolkę” na TikToku i wierzy bez cienia wątpliwości. Prowokacje działają. Wystarczy flaga UPA na koncercie, trzymana przez podstawioną osobę, by kolejni „obrońcy” mogli wykrzyczeć w twarz Ukraince, że jest „ruską k…” albo „banderówą”.
Politycy prawicy cynicznie to podsycają. A liberalno-demokratyczny obóz władzy? Nie prowadzi zakrojonej na szeroką skalę walki z dezinformacją. Milczy. Pozwala, by w przestrzeni publicznej królowały brunatne performance Brauna, czy Bąkiewicza.
Czy znowu wszystko ma wziąć na siebie społeczeństwo obywatelskie tak jak w lutym 2022 roku?
Tak, nadzieja jest tylko w nas — ponownie przywołam słowa Agnieszki Holland. To duża odpowiedzialność w czasach, gdy wydaje się, że już znikąd tej nadziei nie ma.
Bo jak dodaje Slavoj Žižek, słoweński filozof i myśliciel:
„Już nie możemy myśleć o lepszym świecie, ale po prostu o przetrwaniu”.
Tak trudno marzyć o lepszym świecie, patrząc, jak amerykańscy żołnierze na kolanach rozkładają czerwony dywan przed zbrodniarzem. Tak dziś wyglądają wartości Zachodniego Świata, do którego przyłączenia od ponad trzech lat walczą Ukraińcy?
Nie normalizujmy zła. Nie udawajmy, że nie widzimy. Odezwijmy się w tramwaju, na przystanku, w sklepie. Nie dajmy się zakrzyczeć ekstremom. Bo jeśli my się nie odezwiemy, jeśli my się nie sprzeciwimy, jeśli my nie powiemy „dość”, to kto to zrobi?
Maryna i Larysa nie potrzebują naszych wielkich deklaracji ani politycznych frazesów. Potrzebują, by ktoś w tramwaju powiedział „proszę przestać”, by ktoś na placu zabaw uśmiechnął się do ich dzieci. Potrzebują zwykłej przyzwoitości, która kosztuje mniej niż bilet do zoo.
Jeśli nie będziemy umieli jej okazać to wojna, przed którą uciekły, dotrze do nas szybciej, niż myślimy.
Na początek fakt: dziś prezydent Karol Nawrocki odmówił podpisania nowelizacji ustawy o pomocy obywatelom Ukrainy. Uzasadnił weto m.in. postulatem, by 800+ przysługiwało tylko tym ukraińskim rodzinom, w których rodzic pracuje w Polsce, oraz zapowiedział własny projekt: wydłużenie drogi do obywatelstwa z 3 do 10 lat, podniesienie kar za nielegalne przekroczenie granicy do 5 lat więzienia i wrzutkę do ustawy w postaci hasła "stop banderyzmowi". Równocześnie zakwestionował rozwiązania dotyczące dostępu do ochrony zdrowia dla uchodźców.
Wczoraj uściski, życzenia dla Prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, deklaracje o "niezachwianej solidarności z walczącą Ukrainą". Dziś weto wobec ustawy, która miała przedłużyć ochronę i doprecyzować wsparcie dla dzieci. Najpierw konfetti, potem młotek. To nie jest polityka państwa z taką historią za wolność waszą i naszą, to nie jest Europa. To jest pokaz: uśmiech do kamery, pałka w przepisach, cynizm w działaniu. I to wszystko dzień po Dniu Niepodległości Ukrainy.
Trzon zabiegu jest prosty: zamienić słowo "solidarność" w słowo "warunkowo". "Pomoc — owszem, ale pod warunkiem pracy rodzica". Jakby 800+ było premią w korpo, a nie świadczeniem na dziecko. Dziecko nie powinno być algorytmem do weryfikacji PIT-u. Dziecko nie jest "beneficjentem na próbę".
Zderzenie symboliczne — wczorajsze "gratulacje" i dzisiejsze "ale" — nie jest wypadkiem przy pracy. To metoda: najpierw gest wobec sąsiada, potem gest wobec elektoratu. Grawitacja jest oczywista: zjechać w stronę strachu, podejrzliwości, resentymentu.
Nie będę tu nic "omawiać". Nie trzeba. Wystarczy usłyszeć, co dzieje się w sercach naszych ukraińskich przyjaciół:
Chcę się wypłakać na temat weta, kto jest na statusie, jakie macie plany?*
Zabierzcie mnie ze sobą, gdziekolwiek się wybieracie. Nie chcę tu zostać sama. (...) psychicznie jest mi cieżko.
Mogę tylko wesprzeć moralnie i przytulić w myślach. To bestialstwo. Nie ma inncy słów.
Ten cynizm działa w konkretnym życiu. Nie w memach. Nie w studio. W podróżach, szkołach, w planach na wrzesień. W poczuciu, że wszystko, co udało się jakoś poukładać przez ostatnie dwa lata, można jednym zdaniem z mównicy rozbujać tak, żeby człowiek znowu miał wrażenie, że ziemia ucieka spod nóg.
Byliśmy w Pradze, kupiłam dziecku prezent urodzinowy. Było tak dobrze, nikt nas nie wyśmiewał na ulicy za to że mówiliśmy po ukraińsku. Wracamy do domu — otwieram wiadomości, bo wcześniej świadomie nie chciałam nic czytać
To nie jest "uprzejmość Czechów" kontra "brak uprzejmości Polaków". To jest pytanie o to, czy państwo w kryzysie umie być przewidywalne. Czy władza jest w stanie powiedzieć prawdę prostym zdaniem: "Tak, status ochrony będzie kontynuowany zgodnie z europejską decyzją. Tak, nie będziemy karać dzieci za zatrudnienie rodziców. Tak, nie będziemy paliwem do wojny pamięci".
Zamiast tego zapowiedź pakietu "porządku": ostrzejsze kary, dłuższa droga do obywatelstwa, hasła o "banderyzmie" wrzucone do debaty jak zapałka do suchej trawy. To nie jest obrona polskiej pamięci. To jest wywołanie pożaru w magazynie z amunicją rosyjskiej propagandy. Nie trzeba być strategiem, żeby zrozumieć, że im mniej mówimy o rosyjskiej agresji,a więcej o "symbolach", tym lepiej dla Kremla i gorzej dla realnej, codziennej współpracy polsko-ukraińskiej.
W świecie normalnym, jeśli w ogóle jeszcze pamiętamy, jak on wygląda, prawo socjalne działa dwojako: daje przewidywalność i chroni najsłabszych. To jest to, co buduje zaufanie.
Tu, teraz, robimy coś odwrotnego: dezorientujemy i przerzucamy koszt na rodziny. Jeszcze raz: rodziny, nie "system".
Mam wyjazd służbowy 22 września, a nie ma statusu, jak mam wrócić, jeśli mogą nie przedłuży go do 30? Powinnam wrócić 3 września.
*czarny humor: Zostaw nam przynajmniej klucze i adres, żebyśmy mogli ci później przesłać rzeczy. Od 22 września do 30 września jeszcze tu będziemy.
Jeśli przedłużą, istnieje ryzyko, że utkniemy po różnych stronach granicy z dzieckiem.
To jest język realnej niepewności. Czarny humor, bo jak inaczej trzymać nerwy na wodzy? I równolegle próba racjonalizacji, szukanie gruntu pod nogami:
Nie podsycajcie atmosfery. Ze statusem na pewno będzie dobrze. Nie mogą go oddzielnie od innych krajów unieważnić
Polska nie może samodzielnie unieważnić statusu ochrony tymczasowej ponieważ jest on przyznawany w ramach prawa europejskiego, a nie tylko polskiego
Jasne. Ale to nie rozwiązuje problemu zaufania. Bo zaufanie nie kończy się na zdaniu "muszą". Ludzie muszą planować: podróż, szkołę, studia, pracę, mieszkanie, terapię dziecka po traumie. Zaufanie to jest poczucie, że państwo nie włączy nagle trybu "show" i nie zaryzykuje czyjegoś września, żeby dopisać sobie punkt w sondażach.
A pod spodem — coś jeszcze cięższego: poczucie zdrady. Bo wybór Polski często nie był "z kalkulatora". Był z serca.
Teraz myślę, że to była idiotyczna decyzja, zatrzymać się na Polsce. Dziecko nauczyło się polskiego, żeby dostać się na studia, bo w Ukrainie jest w ostatniej klasie. A ja nie widzę w tym dobrego pomysłu. Lepiej, żeby nauczyła się angielskiego/niemieckiego. Bo ten antyukraiński temat – jest prawie we wszystkich obozach, wszyscy rywalizowali, kto stworzy gorsze warunki. Tak mi tego wszystkiego żal, bo wybrałam Polskę z miłości, a nie z kalkulacji Irlandia/Niemcy/Wielka Brytania. Ale miłość okazała się nieodwzajemniona.
To zdanie powinno wisieć nad każdym biurkiem, przy którym ktoś kreśli dziś "korektę kursu". Nie dlatego, że mamy zaspokajać wszystkim wszystko. Dlatego, że państwo, które od lat powtarza, że jest liderem solidarności, nie może grać w grę "wczoraj kwiaty, a dziś miękka deportacja ".
Zauważmy jeszcze jedną zbitkę: wątek "ochrony zdrowia" przeciwstawionej "gościom". Tu nie chodzi o rzekomą "preferencję". Chodzi o realną reformę systemu, żeby kolejki były krótsze dla wszystkich Polaków i Ukraińców, bo wszyscy stoją w tej samej kolejce do lekarza rodzinnego, a jedyną różnicę robi liczba lekarzy i finansowanie, a nie pochodzenie pacjenta. W przeciwnym razie zamiast polityki publicznej budujemy podział publiczny.
Dobra polityka szczególnie w kryzysie jest mniej spektakularna, niż się politykom śni. Składa się z nudnych, konkretnych decyzji: wdrożyć europejską ochronę do 4marca 2026 r. bez medialnych zygzaków; jasno napisać, że świadczenia nadzieci nie zależą od fluktuacji na rynku pracy rodziców; wreszcie przestać podpinać bieżącą politykę pod wojnę pamięci. Historii nie rozstrzygają konferencje prasowe. Historii nie załatwia się dopiskiem "stop" w ustawie. Historii się uczy, komunikuje ją i leczy przez edukację, archiwa, dialog, nie przez podrzucanie kolejnego granatu w debacie.
Czy można tu w ogóle pozwolić sobie na odrobinę ironii? Może tylko na tyle: gdyby cynizm polityczny miał dział PR, napisałby dziś komunikat: "W trosce o sprawiedliwość społeczną upraszczamy życie, odbierzemy lęk, a damy jasność". Tylko że jedyne, co dziś dostali ukraińscy uchodźcy w Polsce, to lęk i niepewność.
Oto miara polskiego państwa i prezydenta. Nie w słowach hymnu. W tym, że dzień po wspólnym świętowaniu Niepodległości Ukrainy, ktoś wciąż nie wie, czy wróci z dzieckiem do domu. I w tym, czy ktoś inny — mając władzę — uzna, że jego zadaniem jest wyłączyć ten lęk, a nie go wytwarzać.
* Wypowiedzi zostały zanonimizowane dla bezpieczeństwa bohaterek. Jak już wiedomo, w Polsce nic nie wiadomo.
Warszawa, ciepły sierpniowy dzień. Maryna jedzie z trzyletnim Mironem tramwajem do zoo. Chłopiec siedzi u mamy na kolanach, zajada M&M’sy, zadaje milion pytań.
Rozmawiają po ukraińsku. Choć Maryna mieszka w Polsce od 10 lat, ma męża Polaka i świetnie mówi po polsku, to z synem często rozmawia w ojczystym języku. Chce, żeby Miron znał dobrze język matki i mógł swobodnie rozmawiać z dziadkami i resztą rodziny, która mieszka w Ukrainie.
W pewnym momencie cukierek spada na podłogę. Maryna schyla się, żeby go podnieść, ale wtedy stojące obok starsze małżeństwo zaczyna krzyczeć: - Przyjechali tutaj i nam brudzą w tramwajach! Niech wraca do siebie i tam śmieci! Cały tramwaj milczy. Maryna, z trzęsącymi się rękami, chwyta Mirona i wysiada na najbliższym przystanku. Stara się nie płakać, żeby nie przestraszyć syna, choć ten już jest przerażony.
Larysa, inna moja znajoma, od tygodnia prosi ośmioletnią córkę, żeby na placu zabaw rozmawiała po polsku. To wtedy sąsiadka otworzyła okno i wrzasnęła: - Uciszcie te ukraińskie bachory! Starsza córka Larysy, piętnastolatka, prawie przestała wychodzić z domu - boi się, że ktoś zaatakuje ją za to, że jest Ukrainką. Nawet po polsku boi się odezwać, bo uważa, że każdy usłyszy jej akcent.
To tylko dwie z wielu historii, które w ostatnich miesiącach spotkały moich ukraińskich przyjaciół.
Pamiętam Larysę z pierwszych dni wojny. Przyjechała do Polski, by jej dzieci nie dorastały w rytmie alarmów i w schronach. Wsparcie, jakie otrzymała po przybyciu od obcych ludzi, pozwoliło jej przetrwać najgorszy czas i uwierzyć, że jest nadzieja na lepszą przyszłość. Starsze małżeństwo, u którego zamieszkała, traktowało ją jak własną córkę. Gdy po kilku miesiącach znalazła pracę i wynajęła samodzielnie mieszkanie, cała ulica uczestniczyła w jego urządzaniu. Na sąsiedzkiej grupie ustalali, kto co może dostarczyć. Pomogli odmalować i kompletnie je wyposażyli ci, którzy jeszcze pół roku wcześniej byli zupełnie obcy. Na pierwsze święta Bożego Narodzenia prawie kłócili się, u kogo Larysa ma spędzić Wigilię. Więc, żeby było sprawiedliwie, była chyba na trzech, a w pozostałe świąteczne dni odwiedzała kolejne rodziny.
To była Polska moich marzeń: gościnna, solidarna, przyzwoita.
Wielu Polaków nadal taką Polskę tworzy — wciąż pomagają, wciąż jeżdżą na Ukrainę z darami.
Nie wierzę, że ci, którzy w 2022 roku otwierali swoje domy, dziś krzyczeliby na matkę z dzieckiem w tramwaju. Ale wiem, że dziś głos mają inni — ci, którzy wcześniej milczeli, a teraz zostali ośmieleni przez populistyczne hasła polityków.
W ostatniej kampanii prezydenckiej karta antyukraińska i antymigracyjna była rozgrywana bezwstydnie. Łatwo jest podzielić: my i oni. Łatwo wmówić, że wszystko, co złe to „oni”, i że jeśli się ich pozbędziemy, będzie nam lepiej.
A przecież wiemy z historii, do czego prowadzi szukanie wroga w sąsiedzie. Jak słowa szybko mogą zmienić się w czyny.
Rząd milczy. Nie reaguje. Jak ludzie w tramwaju. Na co czeka? Na bojówki? Na pogromy?
„Uważam, że ludzkość jest zdolna do najpotworniejszych rzeczy i że ta zdolność jest immanentna. A mechanizmem rozwoju i przetrwania jest nieustanna walka z tą skłonnością” — mówiła Agnieszka Holland w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.
Wielu moich polskich znajomych pyta mnie, czy w Polsce będzie wojna. Nie, nie jestem absolutnie żadną ekspertką. Może dlatego pytają, bo widzą, że ciągle zajmuję się Ukrainą, podczas gdy większość deklaruje, że jest już zmęczona. A może po prostu ostatnio wszyscy zadajemy sobie to pytanie.
Dziś w Polsce trwa wojna innego rodzaju. Bez czołgów, ale równie groźna. Rosyjska propaganda działa skutecznie: sieje fake newsy, manipuluje, podsyca nienawiść. Ktoś widzi „rolkę” na TikToku i wierzy bez cienia wątpliwości. Prowokacje działają. Wystarczy flaga UPA na koncercie, trzymana przez podstawioną osobę, by kolejni „obrońcy” mogli wykrzyczeć w twarz Ukraince, że jest „ruską k…” albo „banderówą”.
Politycy prawicy cynicznie to podsycają. A liberalno-demokratyczny obóz władzy? Nie prowadzi zakrojonej na szeroką skalę walki z dezinformacją. Milczy. Pozwala, by w przestrzeni publicznej królowały brunatne performance Brauna, czy Bąkiewicza.
Czy znowu wszystko ma wziąć na siebie społeczeństwo obywatelskie tak jak w lutym 2022 roku?
Tak, nadzieja jest tylko w nas — ponownie przywołam słowa Agnieszki Holland. To duża odpowiedzialność w czasach, gdy wydaje się, że już znikąd tej nadziei nie ma.
Bo jak dodaje Slavoj Žižek, słoweński filozof i myśliciel:
„Już nie możemy myśleć o lepszym świecie, ale po prostu o przetrwaniu”.
Tak trudno marzyć o lepszym świecie, patrząc, jak amerykańscy żołnierze na kolanach rozkładają czerwony dywan przed zbrodniarzem. Tak dziś wyglądają wartości Zachodniego Świata, do którego przyłączenia od ponad trzech lat walczą Ukraińcy?
Nie normalizujmy zła. Nie udawajmy, że nie widzimy. Odezwijmy się w tramwaju, na przystanku, w sklepie. Nie dajmy się zakrzyczeć ekstremom. Bo jeśli my się nie odezwiemy, jeśli my się nie sprzeciwimy, jeśli my nie powiemy „dość”, to kto to zrobi?
Maryna i Larysa nie potrzebują naszych wielkich deklaracji ani politycznych frazesów. Potrzebują, by ktoś w tramwaju powiedział „proszę przestać”, by ktoś na placu zabaw uśmiechnął się do ich dzieci. Potrzebują zwykłej przyzwoitości, która kosztuje mniej niż bilet do zoo.
Jeśli nie będziemy umieli jej okazać to wojna, przed którą uciekły, dotrze do nas szybciej, niż myślimy.
W 2022 roku Polska stała się symbolem solidarności z Ukrainą. Jednak już po trzech latach retoryka polityczna nad Wisłą uległa znacznej zmianie. Ukraińcy są coraz częściej przedstawiani jako zagrożenie, a ich integracja stopniowo schodzi na dalszy plan. Zamiast niej coraz więcej mówi się o bezpieczeństwie i kontroli. O tym, jak i dlaczego antyimigrancka retoryka stała się w Polsce politycznym mainstreamem, rozmawiamy z Oleną Babakovą, dziennikarką i badaczką migracji.
Olena Babakova
Migracja – główny temat dyskusji
Diana Balińska: – Jakie kwestie są obecnie najczęściej badane w dziedzinie migracji ukraińskiej w Polsce?
Olena Babakova: – Migracja jest dziś jednym z głównych wyzwań nie tylko dla Polski, ale dla całej Unii Europejskiej. Według tegorocznego badania Eurostatu 50% Europejczyków za główne zagrożenie uważa wojnę w Ukrainie, a 44% migrację.
Sytuacja migracyjna w Polsce znacznie dziś różni się od tej sprzed czterech lat, nie mówiąc już o dziesięciu minionych latach. Jest ona głównym przedmiotem dyskusji, polityki, źródłem emocji i niepokoju ludzi. I właśnie dlatego temat migracji jest tak intensywnie badany – z różnych stron i przez różne instytucje. Te instytucje można podzielić na trzy główne grupy: pracownie socjologiczne, ośrodki analityczne (think tanki) i instytucje akademickie.
Pierwsza grupa to duże firmy socjologiczne, takie jak CBOS czy IBRiS. Przeprowadzają ogólnokrajowe badania na dużej próbie: według wieku, płci, regionów. Zanim wyniki zostaną opublikowane, mija około miesiąca. Takie badania często mają formę krótkich pytań, na przykład: „Czy migracja jest korzystna dla kraju?”, z prostymi odpowiedziami: „tak” lub „nie”.
Ale tutaj ważne jest, by zrozumieć, że już same sformułowania zawarte w pytaniach czasami zawierają oceny. I kiedy widzimy w wynikach, że, powiedzmy, 48% respondentów uważa, że „migracja jest dobra”, to słowo „dobra” dla każdego oznacza coś innego
Te dane są ważne, ale powierzchowne, bo nie pozwalają zrozumieć głębszych przyczyn ani motywacji.
Druga grupa to ośrodki analityczne. To organizacje, które tworzą ekspertyzy ukierunkowane na opracowywanie bieżącej polityki. Ich celem jest udzielenie praktycznej odpowiedzi na pytania interesujące grupy zawodowe, przedsiębiorców, polityków.
Takie badania trwają dłużej – zazwyczaj od pół roku do roku – i obejmują wąskie segmenty: stosunek pracodawców do migracji, wpływ migrantów na rynek pracy, polską tożsamość itp. Ich wyniki często stanowią podstawę do formułowania zaleceń zarówno dla polityków, jak dla konkretnych sektorów gospodarki.
I wreszcie – środowisko akademickie: uniwersytety, ośrodki badawcze, Polska Akademia Nauk. To właśnie te podmioty podchodzą do tematu migracji z największą głębią i dokładnością metodologiczną. Często są to badania międzynarodowe, obejmujące różne aspekty. Oznacza to jednocześnie, że od sformułowania tematu do opublikowania wyników badania mogą minąć dwa, a nawet trzy czy cztery lata. Na przykład obecnie obserwujemy prawdziwą falę prac naukowych poświęconych reakcji Polski na wyzwania migracyjne w czasach pandemii COVID-19. Oznacza to, że ta wiedza jest najgłębsza i najwyższej jakości, lecz działa z pewnym „akademickim jetlagiem”, czyli ciągłym opóźnieniem.
Nauka swoje, polityka swoje
Czy władze wykorzystują wyniki badań dotyczących migracji w swoich decyzjach?
Niestety nie. Co więcej, nawet jeśli wiedza naukowa przenika do dyskursu politycznego, nie gwarantuje to wcale, że taka perspektywa działa na korzyść migrantów czy praw człowieka w ogóle. Dotyczy to nie tylko Polski czy Ukrainy, ale także rozwiniętych demokracji.
W Polsce po wyborach w 2023 roku pojawiły się nadzieje na bardziej profesjonalną, mniej populistyczną politykę migracyjną. Wiceministrem ds. migracji został profesor Maciej Duszczyk, znany ekspert z Uniwersytetu Warszawskiego.
Jednak z czasem stało się jasne, że gdy naukowiec obejmuje stanowisko rządowe, jego publiczna retoryka ulega radykalnej zmianie
W nowej strategii polityki migracyjnej, którą przedstawił Duszczyk, niemal nie ma nacisku na wyzwania demograficzne, czynniki ekonomiczne czy mechanizmy integracyjne. Rozdział poświęcony integracji formalnie istnieje, ale dotyczy on raczej asymilacji. Zamiast integracji w centrum uwagi są sekurytyzacja (czyli postrzeganie migrantów jako potencjalnego zagrożenia), populistyczne hasła i asymilacyjne podejście do obcokrajowców.
Decyzje takie jak ograniczenie pomocy dla ukraińskich uchodźczyń czy przywrócenie kontroli granicznej z Niemcami są podejmowane wbrew zaleceniom naukowym. Po prostu dlatego, że dobrze wybrzmiewają w kampanii wyborczej
Mamy więc paradoks: w rządzie są specjaliści, ale ich wiedza rzadko przekłada się na realną politykę.
Skoro mówimy o sekurytyzacji: dlaczego nastawienie Polaków do Ukraińców się zmieniło? To skutek manipulacji politycznych, rosyjskiej propagandy, czy naturalny proces?
Przede wszystkim to nie jest proces zewnętrzny, ale wewnętrzny. W przeciwieństwie do Francji czy Belgii, Polska nie ma masowych problemów z niekontrolowaną migracją.
Większość Ukraińców w Polsce pracuje, integruje się, nie obciąża systemu socjalnego. Mimo to poziom niepokoju i histerii w dyskursie publicznym jest czasami wyższy niż w krajach dotkniętych rzeczywistym kryzysem migracyjnym
Pomoc i „czarna niewdzięczność”
Powodem jest to, że Polska bardzo szybko przekształciła się z kraju emigracji w kraj imigracji, ale żadna z sił politycznych nie przeprowadziła ze społeczeństwem poważnej rozmowy na ten temat. Szczególnie w mniejszych miastach ludzie nie rozumieją, kto przyjechał, po co i czym naprawdę się zajmuje. W mediach i sieciach społecznościowych rozpowszechniane są filmy, na których np. obcokrajowcy zachowują się agresywnie – ale bez kontekstu, więc nie wiadomo, czy to w ogóle dzieje się w Polsce. Tyle że ludzie oglądają to wielokrotnie i odczuwają zagrożenie.
Na tym tle politycy zaczęli grać kartą migracji. Retoryka opiera się na przesłaniu: „Polska zrobiła dla Ukrainy więcej niż ktokolwiek inny, a w zamian otrzymała niewdzięczność”. Najpierw tę retorykę promowała Konfederacja, potem Prawo i Sprawiedliwość, a teraz, niestety, także rządząca koalicja, której przedstawiciele uważają się za liberałów. Są pojedyncze wyjątki, ale ogólnie panuje konsensus: migracja to zagrożenie. Mówi się, że owszem, Ukraińcy przyjechali i pracują, ale stanowią zagrożenie dla naszego stylu życia, dla tego, co nazywamy „polskością”. Więc tych migrantów trzeba zintegrować, choć i tak nic nie zrobimy, by tak się stało. Mamy więc taki zamknięty krąg.
Niestety polscy politycy nie potrafią uprawiać innej polityki niż polityka polaryzacji. Rosyjska propaganda jest oczywiście obecna, zwłaszcza za sprawą prorosyjskich aktywistów internetowych, ale jej rola jest drugorzędna. Absolutna większość antyimigranckich i antyukraińskich hejterów pochodzi z Polski.
Istnieją badania, które pokazują, że ponad 80% migrantów pracuje, płaci podatki. Jest potwierdzone, że niemieckie służby nie przywożą na granicę z Polską tysięcy uchodźców. Ale fakty nie mają już znaczenia. Dla wielu Polaków skrajnie prawicowy narracja jest bardziej realna niż rzeczywistość
I nie wiadomo, co z tym zrobić.
Najbardziej niepokojące jest to, że rośnie agresja w życiu codziennym. Ludzie, z którymi rozmawiam, coraz częściej spotykają się z otwartą nienawiścią nie tylko w internecie, ale także w środkach transportu, w pracy, po prostu w życiu codziennym. To nowy poziom napięcia. Kiedy „aktywiści” tacy jak Robert Bąkiewicz chodzą już w pobliżu granicy, sprawdzają dokumenty i śledzą migrantów – to staje się niebezpieczne. Wczoraj ścigali Gruzinów, dziś ścigają obywateli krajów tzw. Globalnego Południa, jutro – być może będą ścigać Ukraińców, a pojutrze zaczną sprawdzać wśród miejscowych, który z nich jest „prawdziwym Polakiem”.
Codzienny hejt uliczny
Jak przeciętny Ukrainiec w Polsce powinien reagować na hejt lub agresję w przestrzeni publicznej?
Nie ma uniwersalnej rady, ponieważ nie ma właściwej reakcji na agresję – naruszenie twoich granic osobistych zawsze jest czymś nienormalnym. Z moich obserwacji wynika, że reakcja zależy nie tyle od siły charakteru czy pewności siebie, ile od twoich zasobów: znajomości języka, statusu pobytu, stanu psychicznego.
Jedna rzecz, gdy dobrze znasz język polski, masz stały, legalny status, czujesz się pewnie. Wtedy możesz zwrócić uwagę na naruszenie, wezwać policję, zarejestrować incydent. Inna sprawa, jeśli jesteś uchodźczynią wojenną, nie mówisz po polsku i czujesz się bezbronna. Wtedy często prościej jest zignorować sytuację.
Czasami wystarczy spokojnie ostrzec: „Nie mów tak do mnie, to niedopuszczalne”, „Jeśli nie przestaniesz, będę musiała wezwać policję”. Jednak w wielu przypadkach milczące ignorowanie jest również strategią samoobrony
Tyle że to nie jest problem indywidualny, który można by rozwiązać poprzez osobiste zachowanie. Odpowiedzialność spoczywa tu na polskich politykach i organach ścigania, a te często ignorują takie przejawy nietolerancji, faktycznie zachęcając tym samym sprawców.
Jakie są Pani obserwacje dotyczące nastrojów wśród ukraińskich migrantów w Polsce?
Ogólnie – niepokojące. Praktycznie wszyscy, z którymi rozmawiam, mieli już doświadczenia lub słyszeli o przypadkach wrogości nie tylko w Internecie, ale także w przestrzeni fizycznej. To rodzi nieufność, a niekiedy chęć ograniczenia kontaktów z polskim społeczeństwem poza pracą.
Jednak reakcje bardzo zależą od osobistych zasobów. Osoby, które są tu już od dawna, mają stabilną pracę, mieszkanie, paszport, mogą łatwiej „amortyzować” ten niepokój, na przykład poprzez ironię lub dystans. Natomiast przez tych, którzy nadal czują się pod tym względem wrażliwi – zwłaszcza nowo przybyłych, uchodźców – takie sprawy są odbierane ostrzej, boleśniej i z większym niepokojem.
Co ciekawe, nawet ci, którzy nie śledzą zbyt uważnie polskiej polityki, intuicyjnie wyczuwają zmiany w atmosferze. Ludzie zaczynają szukać bardziej stabilnych rozwiązań prawnych: przejścia z PESEL UKR na kartę pobytu, uzyskania rezydentury, doprecyzowania swego statusu prawnego – by mieć nieco solidniejszy grunt pod nogami.
Od tego rządu nie oczekuję już niczego
A co z rozmowami o przeprowadzce gdzieś dalej?
One są, ale raczej w wąskich kręgach – na przykład wśród osób o wyższych dochodach, które rozważają wyjazd do Hiszpanii lub Portugalii. Więcej takich nastrojów widzę obecnie nawet wśród Białorusinów, którzy często łatwiej otrzymują dokumenty dzięki Karcie Polaka i mają większą „swobodę manewru”.
Ale na razie nie ma zbyt wielu rzeczywistych przypadków masowego wyjazdu lub powrotu.
Nawet jeśli jest im niekomfortowo, ludzie już się zakorzenili, mają pracę, mieszkanie, szkołę dla dzieci, a ponowne „wyrwanie się” jest bardzo trudne. Nawet powrót do domu to już nie to samo, ponieważ w tym czasie wszystko się zmieniło
Na razie jest więcej niepokoju i oczekiwania niż radykalnych decyzji. Ale zobaczymy, co przyniosą kolejne miesiące. Sytuacja pozostaje dynamiczna.
Oczekuje Pani jakichś działań rządu na rzecz poprawy integracji migrantów? I czy my sami robimy wystarczająco dużo, by wyjść ze swoich „baniek”?
Od tego rządu nie oczekuję już niczego... Byłoby dobrze, gdyby przynajmniej zrealizował swoje plany otwarcia centrów integracji cudzoziemców i sprawił, by wydawanie dokumentów pobytowych dla cudzoziemców zgodnie z kodeksem trwało 60 dni, a nie prawie rok, jak to się dzieje obecnie.
Tak, często gotujemy się we własnych kręgach społecznych. Ale brak kontaktu z Polakami to nie tylko kwestia niechęci. To także brak fizycznej przestrzeni i możliwości spotykania się z polskim społeczeństwem.
Jeśli pracujesz 12 godzin w fabryce, mieszkasz w akademiku z innymi obcokrajowcami i nie masz czasu nawet na to, żeby wyjść do parku – to gdzie i kiedy masz poznać Polaków?
Nie chodzi o to, że Ukraińcy „nie chcą się integrować”. Chodzi o brak punktów styczności.
Fakt, rodzicom małych dzieci jest trochę łatwiej – można poznać się w szkole lub na placu zabaw. Ale dla większości to luksus, a nie norma.
Integracja to zawsze proces dwustronny. Migranci muszą się dostosować, ale społeczeństwo też musi być gotowe na różnorodność, a nie działać zgodnie z logiką: „Stańcie się tacy jak my, a wtedy nic wam nie grozi”
Czy inicjatywy na szczeblu lokalnym mogą w tym jakoś pomóc?
Tak, ponieważ integracja często wymaga sztucznie stworzonych miejsc spotkań. Tak jak w dużych firmach organizuje się imprezy integracyjne lub warsztaty kulinarne, by ludzie zaczęli się kontaktować ze sobą, tak samo należy postępować w społecznościach: poprzez szkoły, uniwersytety, gminy, organizacje społeczne.
Nawet jeśli jesteś bardzo komunikatywny, to ktoś musi zorganizować przestrzeń, w której ludzie mogliby się spotykać. Bo nawet we własnym kraju po 30. roku życia nie jest łatwo nawiązać nowe znajomości, a tu dochodzi jeszcze bariera językowa. Fraza: „Po prostu wyjdź i poznaj kogoś” tutaj nie działa.
Częściowo te funkcje powinny pełnić centra integracji cudzoziemców, które planowano otworzyć przy wsparciu UE. Jednak przeciwko nim wystąpiła prawicowa Konfederacja, a rządząca Platforma przegapiła odpowiedni moment. I teraz sama zaczęła powtarzać: „Nie potrzebujemy centrów integracji, potrzebujemy centrów polskiej kultury ”.
To krok wstecz – do asymilacji zamiast integracji
Jest nas wielu i to się liczy
Jakie są Pani oczekiwania wobec pracy utworzonego w Ukrainie Ministerstwa Jedności? To naprawdę krok w kierunku powrotu Ukraińców do kraju, czy raczej działania pozorowane?
Oczekiwania są bardzo skromne. Chciałoby się po prostu, żeby minister nie uciekł tylnym wyjściem po pierwszej konferencji prasowej. A poważnie mówiąc – dobrze, że władze publicznie poruszyły ten temat. Ale czy naprawdę potrzebne jest do tego nowe ministerstwo? Oto jest pytanie.
Niestety widzieliśmy już wiele przypadków, kiedy nowe struktury tworzy się bardziej po to, żeby „pokazać, że coś robimy”, niż dla rzeczywistej pracy. Dlatego pewien sceptycyzm jest uzasadniony.
Co tak naprawdę zadecyduje o tym, czy Ukraińcy będą masowo wracać?
Są tu dwa kluczowe czynniki. Pierwszy – jakie schematy przejścia z tymczasowej ochrony do nowego statusu migranta zostaną zaproponowane Ukraińcom po 2026 czy 2027 roku. Czy ten schemat będzie raczej taki, jak obecnie w Polsce, mniej więcej akceptowalny dla większości uchodźców? Czy może będzie to schemat brytyjski, który jest całkowicie nie do przyjęcia dla 95% osób?
Drugi czynnik to poziom nastrojów antyimigranckich w Europie. Jeśli nienawiść do ukraińskich uchodźców w Polsce, Niemczech czy innych krajach będzie rosnąć, stanie się to dodatkowym „impulsem” do ich powrotu. Ironią losu jest, że może to nawet działać na korzyść państwa ukraińskiego – bez jakiegokolwiek wysiłku z jego strony.
Ogólnie rzecz biorąc, w wielu krajach – zarówno biedniejszych (jak Łotwa), jak bogatszych (jak Irlandia) – programy powrotu emigrantów działają w bardzo ograniczonym zakresie.
Ludzie nie wracają na wezwanie ministra. Wracają, gdy widzą sens i perspektywę
Zobaczymy więc, co im zaproponują w zakresie legislacyjnym, czy będzie to realne dla osób o niskich dochodach.
Co osobiście daje Pani nadzieję w kwestii ukraińskiej emigracji, mimo wszystkich tych trudności?
No... tani bilet na WizzAir, żeby choć gdzieś wyjechać z Polski. I może kieliszek wina [śmiech].
Ale mówiąc poważniej, nie myślę o tym w kategoriach nadziei. Mam raczej bardziej przyziemne spojrzenie. Tak, publiczna dyskusja jest często hejterska, czasami nie do zniesienia. Ale są też dobrzy ludzie, to fakt i nie można o tym zapominać.
Nie wszyscy odnoszą się do Ukraińców z wrogością. Są ludzie, którzy widzą w tobie człowieka, a nie paszport i akcent
Są też inne rzeczy, dzięki którym się trzymamy. Jest nas wielu, nie jesteśmy już „pojedynczymi migrantami”, jesteśmy widoczną społecznością. Mamy swoje organizacje, nie jesteśmy zawieszeni w próżni. Mamy wokół siebie ludzi, z którymi możemy się zjednoczyć.
Mamy też sojuszników. Może nie tyle w rządzie, ile w parlamencie, w mediach, wśród aktywistów.
A co najważniejsze, mamy swój kraj. Mamy dokąd wrócić – w przeciwieństwie, powiedzmy, do Białorusinów, dla których powrót często oznacza zagrożenie więzieniem, bo jesteś wrogiem własnego państwa. My przynajmniej mamy dom. Tak, teraz tam jest wojna, ból, problemy. Ale on jest.