Exclusive
20
min

Moc czerwonej szminki

Kim są te ofiary wojny z manicure i pomalowanymi ustami? Dlaczego ukraińskie kobiety są zawstydzane za swój wygląd

Natalia Waloch

Ukraińskie kobiety mówią światu: "Nie poddam się, dam radę, przetrwam". Fot: Mads Claus Rasmussen / Ritzau Scanpix / AFP/ East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Nie zapomnę chwili, gdy usłyszałam to po raz pierwszy. Odprowadzałam dzieci do szkoły i po drodze spotkaliśmy koleżankę mojej córki Lusi i jej mamę. Zazwyczaj miło się nam gawędziło o tym i owym, teraz rozmowa – jak wszystkie inne - zeszła na wojnę w Ukrainie. To były pierwsze jej tygodnie, gdy do Polski przybywały tysiące Ukrainek z dziećmi. Wśród moich znajomych trwała nieustanna akcja pomocowa, telefony grzały się, gdy szukano mieszkań czy organizowano kolejną zrzutkę a to na mleko i pieluszki dla niemowląt, a to na wyprawkę szkolną. Wszyscy, ale to wszyscy w moim najbliższym otoczeniu byli struchlali z przerażenia, bo nikomu nie brakowało wyobraźni, by wiedzieć, przez co przechodzą uchodźczynie. Każdy rozumiał, że nawet najbardziej przytulny pokój i najpiękniej pachnąca pościel nie dadzą rady zrównoważyć nieszczęścia, jakie stało się udziałem dzielnych ukraińskich kobiet, które porwały się na podróż w nieznane.

fot Vadim Ghirda/AP/East News

Gdzież tam one takie biedne, skoro łażą do fryzjera

I wtedy właśnie, idąc ze Stasiem i Lusią do szkoły, od mamy koleżanki mojej córki usłyszałam te słowa: że te “biedne Ukrainki” są podejrzane, bo ona pracuje w drogerii i widzi, jak one przychodzą i kupują sobie szminki. Zamurowało mnie, zdołałam tylko wykrztusić, że gdybym straciła nagle wszystko i znalazła się w zupełnie obcym kraju, też pierwsze, co bym zrobiła, poszłabym kupić czerwoną szminkę, a następnie pomalowałabym nią usta. Nie ciągnęłam tematu, ale temat mnie ściga, bo co jakiś czas gdzieś słyszę czy czytam takie właśnie rzeczy: jak to te Ukrainki się stroją, jak malują! I co to za ofiary wojny, co mają zawsze zrobione paznokcie i pomalowane usta? I gdzież tam one takie biedne, skoro łażą do fryzjera i po sklepach z ciuchami.

Szczerze mówiąc, ręce mi na to opadają i zastanawiam się, kim trzeba być, żeby wygadywać takie rzeczy. A potem orientuję się, że wiem, kim: człowiekiem, który nigdy nie był w granicznej sytuacji, kimś, kto nie był zmuszony ostatkiem sił łapać się nadziei, by nie polecieć w otchłań. W najlepszym razie po prostu osobą, która nie zna ani kobiet, ani historii, czy raczej herstorii. Jeśli ktoś bowiem ma trochę wiedzy podprawionej wrażliwością, nie dziwi się czerwonym ustom Ukrainek. Na pewno nie dziwię się ja. Czerwona szminka jest moim sposobem na dodawanie sobie pewności od czasów, gdy moja mama śmiertelnie chorowała na guz mózgu, a ja każdego dnia myślałam, że nie dam rady. Jak to działa, trudno mi do końca powiedzieć, ale jakoś działać musi, skoro ten sam sposób przede mną odkryły tysiące kobiet. Najbliższa mi to moja prababka, która dobijając setki, zawsze witała nas na proszonym podwieczorku z koralami na szyki, włosami zakręconymi w lok nad czołem i pomalowanymi ustami.

Od czarownic i kurtyzan po sufrażystki, i patriotki

Czerwone usta od zawsze są symbolem kobiecej siły, która i kiedyś, i dziś nie wszystkim się podoba. Właśnie dlatego jeszcze w XVIII w. głoszono, że karminowe usta mają tylko czarownice. Potem wiedźmy zmieniono na kurtyzany i pospolite ulicznice. A potem, cóż, potem kobiety przestały dawać się aż tak zawstydzać i czerwona pomadka wkroczyła na salony i pod strzechy. Kiedy w 1912 r. ulicami Nowego Jorku maszerowało 15 tysięcy sufrażystek walczących o prawa kobiet, wiele z nich miało krwiście czerwone usta. Pomadki osobiście rozdawała im właścicielka kosmetycznego imperium Elisabeth Arden. Czerwone usta popularne były podczas wielu kryzysów i dodawały kobietom kurażu na różnych frontach. Podczas drugiej wojny światowej na ten przykład były cichym symbolem oporu wobec Hitlera, który nie cierpiał umalowanych kobiet.

Sufrażystki w Nowym Jorku na paradzie na rzecz praw kobiet w 1912 r. Zdjęcie: Wikipedia

Absolutnie rozumiem mechanizm dbania o makijaż, fryzurę, ubiór i paznokcie w najcięższych momentach. Kiedy wszystko wymyka się spod kontroli, ostatnim, nad czym możemy zapanować jest nasz wygląd. Moja wspomniana mama dwa dni po operacji wycięcia guza mózgu, zadzwoniła do mnie o świcie ze szpitala, informując, że właśnie umyła się, uczesała i umalowała i czuje się znakomicie. Wiedząc, w jak katastrofalnym jest położeniu zdrowotnym, tylko tyle mogła zrobić.

To, jak wyglądamy - niezależnie czy lubimy styl naturalny, glamour czy sportowy, czy malujemy się, czy preferujemy twarz no make up – jest też sposobem demonstrowania siebie światu. Zawsze na najbardziej stresujące badania ubierałam się i malowałam szalenie elegancko, czując, że gdybym miała dostać złe wiadomości, zachowam więcej godności, gdy będę dobrze wyglądała. Doskonale rozumiem, że Ukrainki, które uciekały do Polski w chaosie, wśród huku pocisków, w lęku o to, czy ich dzieci przeżyją podróż do granicy, nie chciały wyglądać jak ofiary. Nikt nie chce, by można w nim było rozpoznać ofiarę po pierwszym rzucie oka.

Podczas Powstania Warszawskiego kobiety myły włosy winem i szyły sukienki ze spadochronów

Nawet gdy statusu ofiary okryć się nie da. W swojej pięknej, mądrej, cieplej i wzruszającej książce Alicja Gawlikowska-Świerczyńska, lekarka, która jako młodziutka dziewczyna przeszła obóz koncentracyjny w Ravensbrück, opowiada o tym, że dbanie o siebie było warunkiem koniecznym do przetrwania w obozie. Więźniarki, które przestawały się czesać, myć i szczypać w policzki, by być mniej blade, najczęściej szybko potem umierały. Brak zainteresowania swoim ciałem był bowiem równoznaczny z rezygnacją z życia.

Idę o zakład, że wielu Polaków, którzy krzywią się na zadbane, dobrze ubrane, uczesane i pomalowane Ukrainki żywi jednocześnie wielki szacunek do mitu powstania warszawskiego. W warszawskim muzeum poświęconym temuż powstaniu jest w tej chwili znakomita wystawa reportażystki i badaczki Karoliny Sulej „Podróż bohaterek. Powstanie kobiet”. Pokazuje ona walki o Warszawę i wolność Polaków z kobiecej perspektywy. Jedna jej część poświęcona jest temu, jak walczące warszawianki dbały o wygląd. Mamy tu opowieść o papierowych naszyjnikach i ubraniach szytych ze spadochronów. Jednym z ikonicznych zdjęć z powstania jest to, na którym młodziutka dziewczyna przegląda się w lusterku. W niemal wszystkich relacjach powstanek przewijają się motywy związane z tym, jak podczas walk, biegając przez zrujnowane dzielnice pod gradem kul, dbały o wygląd. Jak jedna drugiej myły włosy, w jednej z opowieści jest historia o tym, jak koleżanka koleżance z braku wody umyła je winem. Na fotografiach widzimy dziewczyny, które co prawda oprószone są pyłem ze zwalonych kamienic, ale mają porządni ułożone loki czy zaplecione warkocze.

Polki nie były w takim podejściu odosobnione. Kilka lat temu w Imperial War Museum zrobiono wystawę poświęconą temu, jak Brytyjki dbały o wygląd w czasie drugiej wojny światowej. Z braku pończoch dziewczyny rysowały sobie szwy na gołych nogach. Zamożniejsze specjalną farbą, którą produkowali m.in. Max Factor i Elisabeth Arden, uboższe mieszanką i zagęstnika do sosów zmieszanego z kakao. Tę dbałość o wygląd, która była tożsama z próbą zachowania wewnętrznej równowagi widać też na zdjęciach legendarnej fotografki Lee Miller, która pokazywała, jak w czasach powszechnego niedostatku londyńskie kobiety próbowały trzymać fason, by nie upaść na duchu.

Під час Другої світової війни теж неможливо було обійтися без червоної губнички. Фото: AKG Images/East News

Nikt nie zaprzecza wizerunkowi ofiary bardziej niż kobieta z czerwonymi ustami

Jak ważny jest wygląd niestety dobrze zawsze wiedzieli różnego rodzaju oprawcy. Dlatego w obozach w czasie wojny więźniarkom odbierano ich ciuchy i wszystkie jednakowo strzyżono. Wspomniana wyżej Karolina Sulej napisała o tym całą znakomitą książkę pt. "Rzeczy osobiste. Opowieść o ubraniach w obozach koncentracyjnych i zagłady”. Drobiazgowo pokazuje w niej, jak bolesnym narzędziem opresji było pozbawienie ludzi możliwości wyrażania się przez wygląd.

W uwagach pod adresem Ukrainek widzę częste i powszechne zawstydzanie kobiet. Ma ono to do siebie, że zawsze jest narzędziem, mającym pomóc w realizacji większej sprawy. W krytyce przysłowiowej czerwonej szminki u ukraińskich uchodźczyń nie chodzi zatem wcale o umalowane usta. Być może z niektórych ludzi wychodzi lęk przed obcym: każdy, kto “nie nasz”, jest zagrożeniem. Być może dali się zwieść populistom, że za moment Ukraińcy będą zabierać nam miejsca u lekarzy i w szkołach? Być może do głosu doszła zazdrość, że wiele uchodźczyń na początku dostało dach nad głową za darmo? Być może wreszcie po prostu niektórzy ludzie mają naiwne pragnienie, by ofiara wpisywała się w jakiś wyobrażony schemat? Powinna pewnie być cicha, zrozpaczona, zapłakana, w łachamanach i myśląca w kółko o ojczyźnie w kłopotach. Nikt nie przeczy temu obrazkowi bardziej niż kobieta z czerwonymi ustami, które nawet, gdy się nie otwierają, mówią: “Nie dam się, dam radę, przetrwam”.

Ukrainki - jak wszystkie kobiety, które próbuje się zawstydzać i mówić im, jakie powinny być i co im wypada, a co nie - zupełnie nie muszą się tym przejmować.

Dziennikarka Natalia Waloch jej ulubiona czerwona szminka. Fot: Archiwum prywatne

Титульний малюнок: Магдалена Данай

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka od 19 lat, związana z "Gazetą Wyborczą" i tygodnikiem "Wysokie Obcasy". Zajmuje się tematyką społeczną, prawami kobiet i polityką. Od marca 2022 r. zajmuje się na opisywaniem zbrodni rosyjskich okupantów - zbrodni wojennych gwałtów w Ukrainie. W czerwcu 2023 r. pojechała w Ukrainę z delegacją parlamentarzystów z Belgii i Polski, aby zebrać dowody rosyjskich zbrodni na kobietach. Mama Stanisława i Łucji.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Bach, Bababach, BABACH, wiuwiuwiu, trach-trach-trach, Bach!

Tak teraz brzmią ukraińskie noce. Prawie wszystkie. W lepsze dni nie słychać „babach” – to znaczy, że nie ma nalotów, a dokładniej, że poleciało gdzieś indziej. W gorsze dni leżę na gołej podłodze w korytarzu na plecach i w myślach recytuję z pamięci „Intermezzo” Kociubyńskiego: „Kiedy leżysz na polu twarzą do nieba i wsłuchujesz się w wielogłosową ciszę pól, zauważasz, że jest w niej coś nieziemskiego, niebiańskiego”.

To nadaje mojemu nocnemu istnieniu w korytarzu choćby jakiś sens.

Zasypiam pod hukiem, trzaskiem i grzechotem karabinu maszynowego, bo rano muszę iść do pracy.

Dwie godziny później, o 6:30, budzę się, alarm nadal trwa, wciąż gdzieś coś zestrzeliwują. Ale muszę iść do pracy. Motywacja jest prosta – żadne wybuchy nie odwołują obowiązków, które na siebie wziąłeś. Odwołuje je tylko śmierć, ale tym razem żyję, miałam szczęście.

Wstaję więc, krzywiąc się od bólu w plecach. Idę pod zimny prysznic, bo ciepłą wodę odcięli. Zakładam ładną sukienkę, kręcę włosy, piję gorzką kawę, mając nadzieję, że obudzę się na tyle, by móc usiąść za kierownicą. Maluję usta na czerwono.

Podczas II wojny światowej brytyjskie ministerstwo obrony wprowadziło strategiczny środek ochrony Victory Red – tak nazywał się odcień czerwonej szminki, która miała podtrzymywać ducha walki. Malowały nią usta żołnierki sił zbrojnych Wielkiej Brytanii.

Nie jestem żołnierką. Jestem cywilką. Jestem mamą, wolontariuszką, menedżerką projektów. Kobietą. A mój Victory Red nie jest regulowany przez siły zbrojne Ukrainy. Jest regulowany osobiście przeze mnie – to mój sposób na powiedzenie sobie: „Żyję”

Wybuchy jakby ucichły. Ale telefon krzyczy: „Podwyższony poziom zagrożenia, przejdź do najbliższego schronu!”. To oznacza, że gdzieś na niebie coś jeszcze leci. Rakieta albo dron wypełniony materiałami wybuchowymi. Boję się oglądać wiadomości. Na pewno napiszą, że tej nocy w wyniku rosyjskiego ataku rakietowego zniszczono czyjś dom, czyjeś mieszkanie, czyjeś życie. Boję się, ale oglądam, bo to nowa poranna rutyna: sprawdzić w wiadomościach, gdzie były naloty, i wytyczyć trasę, omijając te dzielnice, żeby nie wpaść w korek, nie przeszkadzać strażakom i ratownikom, nie widzieć czyjegoś nieszczęścia tak blisko, bo to bardzo boli.

Mieszkam w dzielnicy, w której naloty są, jak w zegarku. Dlatego ważne jest, by wiedzieć, którą ulicą w razie czego objechać. Na dworze taki piękny kijowski poranek. Sprzątaczka zaczęła zamiatać podwórko, kiedy jeszcze porządnie waliło. Witam się z nią, dziękuję za czystość i w jakimś dzikim przypływie wdzięczności obejmuję ją. Ona, zdezorientowana, mówi, że tylko wykonuje swoją pracę, i dziękuje mi za wdzięczność. Śpiewają ptaki – jakby w „Intermezzo”. Tylko że u mnie „ręka miasta” nie jest żelazna i bolesna, jak w tym eseju. Jest jakaś troskliwa i delikatna wobec tych, którzy również przeżyli tę noc...

– A co, tym razem nie u nas spadło?

– Nie u nas.

– Dziwne.

Miejscowi dziwią się, że tej nocy naszą dzielnicę ominęło.

Ludzie wychodzą i rozchodzą się w swoich sprawach. Z ich kieszeni i toreb chórem krzyczy „podwyższony poziom zagrożenia”. Nikt już nie zwraca na to uwagi. Wojna i wybuchy nie odwołują obowiązków, które na siebie wzięli.

W pobliskiej kawiarni ludzie równie senni jak ja piją kawę.

„Luda spóźni się 10 minut, coś spadło obok jej domu. Aha... Okna, drzwi – wszystko w gruzach. Ona żyje, jej pies też. Teraz zawiezie psa do kogoś – i do pracy”

Za godzinę telefon powie: „koniec alarmu”. Będę stała przy metrze i patrzyła na ludzi jak zwykle wchodzących i ze stacji i wchodzących do niej.

Jakby nic się nie stało. Jakby nie było żadnej wojny. No, może tylko czerwone oczy i zmęczenie na twarzach zdradzają, że znowu mało spali. Do kawy ustawia się cicha i senna kolejka. Ktoś kupuje kwiaty. Ktoś biegnie do trolejbusu. Mężczyzna w wojskowym mundurze wystawia twarz na słońce, uśmiecha się do siebie i delektuje się papierosem.

Jakby nic się nie stało.

Podczas jednego ze spotkań w Niemczech powiedziano mi z ledwo wyczuwalnym wyrzutem, że Ukraińcy są w większości obojętni na wojnę, że w Kijowie nie ma wojny, nawet w Charkowie nie ma jej jako takiej. Jak mnie to oburzyło, jak mnie wkurzyło!

Bo oto ona – suka-wojna w tej pieprzonej czerwonej szmince, w sąsiedzkich small talkach, w porannych ptaszkach po ostrzale, w tych nieziemsko pięknych kobietach, które otrząsnęły się z nocnych zmartwień i idą, jadą, żyją. Spieszą się pracować, tworzyć. Bo każdy z nas ma obowiązki, których nie może unieważnić nic poza śmiercią. Bo kortyzol i adrenalina dzieci nie nakarmią

Bo trzeba z czegoś dofinansować tę obronę przeciwlotniczą, drony i medycynę taktyczną. Bo trzeba żyć. Bo to tylko dzisiaj „nie u nas”, a co będzie jutro, wie tylko Rosjanin, który podaje współrzędne dla rakiet i szahidów, a potem już – jak się karty ułożą. Bo może celować w fabrykę, a trafi w pokój dziecięcy z różowymi firankami.

Teraz już się nie denerwuję. Pogodziłam się z tym, że nie się niczego wyjaśnić ludziom, którzy tego nie doświadczają. I nawet nie chcę, żeby znali takie życie.

Niech lepiej nas z góry potępiają, niż wiedzą, jak ciało drży podczas nalotu, jak od brzęczenia drona ściskają się wnętrzności, jak zakrywać dzieciom uszy, żeby nie przestraszyły się wybuchów. Miasta żyją tak, jakby nie było wojny.

Jakby nie było strasznej nocy z czterema czy pięcioma setkami zabójczych dronów. I to dobrze. Musimy żyć dalej. Przeżyliśmy. Przynajmniej tej nocy. A jutro będzie nowy alarm powietrzny, a ci, dla których jutro nadejdzie, staną w zmęczonej bezsennością kolejce po kawę. I tak samo pójdą do pracy i będą żyć dalej.

Chcę zapisać w pamięci jeden mały epizod:

piękna dziewczyna w lekkiej, zwiewnej sukience kupuje kwiaty od kobiety siedzącej przy ścianach targowiska zniszczonego przez poprzednie naloty. Nad kobietą z kwiatami widoczne są czarne, wypalone otwory okienne, a nieco wyżej, nad spalonymi resztkami dachu – niebo. Takie piękne, takie pełne i takie nieogarnione, jak w „Intermezzo” Kociubyńskiego.

„Alarm powietrzny, proszę udać się do najbliższego schronu”…

20
хв

Poranne intermezzo po nocy wybuchów

Tatusia Bo

Po porannych rozmowach z moimi europejskimi przyjaciółmi, którzy byli przerażeni kolejnym upiornym nagraniem naszych nocnych pożarów (nic nie wygląda tak apokaliptycznie, jak łuna nad miastem nocą!), myślę, że w końcu zrozumiałam istotę problemu z „przedstawianiem” naszej wojny.

Nie, nie chodzi o to, by publikować mniej makabrycznych zdjęć i klipów wideo przedstawiających ruiny, pożary i zakrwawione ciała na noszach (czy wszyscy pamiętają niedawne dyskusje o tym, czy „to konieczne, bo cały świat musi to zobaczyć”, czy „to nie jest konieczne, bo już nie jest skuteczne”, a fotografowie, niczym narkomani, zwiększają dawkę tak zwanych „wrażliwych treści”?). To prawda, że ​​my sami, grzechem jest to ukrywać, odczuwamy psychiczne zmęczenie takimi obrazami, a ja na przykład już dawno przestałam pisać po każdej nocnej tragedii, jak to „boli”. Po 20. razie, moim zdaniem, to już nieprzyzwoite: to, że cierpisz, nie jest powodem, by o tym wszystkim mówić i głupio mnożyć swoje smutki… Ale jestem równie wściekła (no, prawie tak samo!) – jak z jednej strony Amerykanin, który przyjeżdża fotografować drogie samochody i eleganckie witryny sklepowe na Chreszczatyku, ozdabiając to wszystko napisem: „Amerykanie, na to idą wasze podatki!” (a ponieważ dla Amerykanów w ogólności, jak słusznie zauważył Remarque, wojna jest „kategorią czysto literacką” i nie mają oni pojęcia, jak wygląda w rzeczywistości, nie ma wątpliwości, że przynajmniej część ich docelowej grupy odbiorców łyknie tę kremlowską propagandę i się nie skrzywi), - a z drugiej strony skupiony na sobie Izraelczyk, który pisze w swoim artykule – cóż, nie chcemy, żeby to samo, co stało się z Kijowem, przydarzyło się Tel Awiwowi! – najwyraźniej wyobraża sobie, opierając się na tych zwykłych „wiadomościach z treściami wrażliwymi”, że Kijów leży w ruinie jak Aleppo. Wszystkie „wiadomości z Ukrainy” razem wzięte tworzą dokładnie taki obraz w umysłach zachodnich laików.

Zazwyczaj nie jesteśmy dobrzy w przechwalaniu się, nawet jeśli mamy się czym chwalić

Już przed rokiem pisałam, dlaczego „ Ukraina to nie Syria”, a nawet zamieściłam ten tekst w „Naszej Europie”. I dziś w końcu zrozumiałam, czego chronicznie brakuje we wszystkich tych przekłamaniach, a co samo w sobie może naprawić ten wypaczony obraz – z jednej strony. A z drugiej, że brakuje nam ciebie i mnie. Ukraińców. Głównego aktora (tak!).

Piszemy o tym, jak bardzo oberwaliśmy w nocy i zapraszamy cały świat, by przyłączył się do nas w opłakiwaniu naszych zmarłych i naszych dzieci zmuszonych spędzić noc w metrze. Ale nie krzyczymy na cały świat - choć powinniśmy po każdej nocy, jak ta, która minęła: chwała i cześć ukraińskim elektrykom, którzy do godz. 21:00 przywrócili do ruchu niemal wszystkie linie trolejbusowe (wiele przewodów zostało tej nocy w mieście zerwanych); chwała ukraińskim pracownikom zakładów użyteczności publicznej, którzy w ciągu dwóch godzin naprawili zniszczoną przez szahida magistralę wodociągową i przywrócili wodę do naszych domów (w poniedziałek), chwała ukraińskim biznesmenom, którzy otwierają kawiarnie o 5 rano, żeby ludzie, którzy spędzili noc w metrze i wyczołgali się z niego do domu, by umyć się, mogli napić się kawy po drodze - i chwała pracownikom służb oczyszczania miasta, chwała kolejarzom, chwała służbom ratującym zwierzęta. I chwała wszystkim, daj im Boże zdrowie, skromnym pracownikom wielkiego i pięknego państwa ukraińskiego, którzy czwarty rok cicho i niepostrzeżenie, bez kamer dziennikarskich i wdzięcznych oklasków, dokonują wiecznego cudu: uparcie, niczym mrówka, przekształcająca się Ukraina, niszczona każdej nocy przez szaloną Rosję, jest znów normalnym, nadającym się do życia krajem europejskim: takim, gdzie spędziwszy kilka dni między ostrzałami można „nie zauważyć” wojny – chyba że znajdzie się w pobliżu linii frontu.

Generalnie nie jesteśmy dobrzy w chwaleniu się – nawet gdy jest się czym chwalić: traumą Hołodomoru i mnóstwem retraumatyzacji po nim. Niedawno Ołeksandra Matwijczuk napisała, że ​​Ukraina, jak mówią, nie pasuje do wizerunku idealnej ofiary Zachodu. Musimy zrobić jeszcze jeden krok i jeszcze jeden wysiłek nad sobą – i powiedzieć sobie na głos, że w ciągu 30 lat – nie wiadomo jakiej, Bóg wie, jak krzywej, kulawej – półniepodległości udało nam się zbudować zaskakująco skuteczne państwo. Wymieńcie mi sąsiada, który na naszym miejscu poradziłby sobie tak dobrze.

A relacje po naszym nocnym ostrzale, gdzie o 4 rano na niebie można filmować Objawienie Jana Teologa, a o 10 rano tego samego ranka, zgodnie z klasyką, „nie ma nic lepszego/w Bogu niż Dniepr/i nasza chwalebna Ukraina”, powinny za każdym razem ukazywać całemu światu nie tylko tych, którzy niszczą (czynią zło), ale także tych, którzy odbudowują (rozpraszają zło): naszych obywateli z dziesiątek najspokojniejszych zawodów na świecie, zbiorowe oblicze państwa ukraińskiego (Zachód widział je już w ciągu ostatnich 20 lat na dwóch Majdanach), dzięki któremu kraj wciąż broni się przed upadkiem w czwartym roku Wielkiej Wojny. Niech zachodni laik po „Wiadomościach z Ukrainy” za każdym razem pomyśli: „ale czy my, na ich miejscu, bylibyśmy w stanie to zrobić?”.

A jeśli ktoś chce zobaczyć upadłe państwo i najstraszniejszą korupcję na świecie, niech spojrzy na Moskwę i chaos na jej lotniskach: mimo tego, że, proszę zauważyć, nie uderzyło w nie nic poważnego – bo jak ktoś powiedział, „my jeszcze nie zaczęliśmy” ©...

Tekst opublikowany jest za zgodą autorki.

Oryginalny

20
хв

Powinniśmy to krzyczeć całemu światu

Oksana Zabużko

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Jak otworzyć salon piękności w Polsce? Ukrainki o ryzykach, błędach i odnalezieniu siebie na nowo

Ексклюзив
20
хв

Taniec psychopaty z narcyzem w świecie bez dorosłych

Ексклюзив
20
хв

Między światami: traumy ukraińskich nastolatków na emigracji

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress