Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Ołeksandra Matwijczuk podarowała Lechowi Wałęsie dwa obrazy ukraińskich artystów. Na jednym jest solidarność, na drugim - wolność. Fot: Wojciech Stróżyk/REPORTER
No items found.
Zostań naszym Patronem
Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.
Ukraina i Polska mają ze sobą wiele wspólnego. Pokazały to wydarzenia poświęcone rocznicy legendarnego Polaka. 29 września 2023 roku w Gdańsku obchodzono 80. urodziny Lecha Wałęsy, symbolu polskiego niezależnego związku zawodowego Solidarność, pierwszego prezydenta postkomunistycznej Polski (1990-1995).
Wałęsa to prawdziwa legenda. 14 sierpnia 1980 roku, w odpowiedzi na zwolnienie z pracy działaczki związkowej Anny Walentynowicz (jak się niedawno okazało, była z pochodzenia Ukrainką), Lech Wałęsa i Bohdan Borusiewicz zorganizowali strajk w Stoczni Gdańskiej. Wałęsa, który kilka lat wcześniej został zwolniony ze stoczni, przeszedł przez płot i stanął na czele strajku. Władze komunistyczne, widząc rozprzestrzeniającą się falę strajkową, zmuszone były przystać na postulaty strajkujących. 31 sierpnia podpisano Porozumienia Sierpniowe (między władzą a strajkującymi), które zawierały bardzo mocne postulaty polityczne: legalizację niezależnych od partii związków zawodowych, gwarancje wolności słowa i prawa do strajku oraz uwolnienie więźniów i aresztowanych za udział w strajkach. To zwycięstwo demokracji w okresie głębokiej stagnacji i totalitaryzmu faktycznie zapoczątkowało upadek reżimu komunistycznego w Europie.
Później przyszedł stan wojenny w grudniu 1981 r., Pokojowa Nagroda Nobla w 1983 r. i Okrągły Stół w 1989 r., ale to Lech Wałęsa był niezmiennym przywódcą Polaków na drodze do wolności i demokracji. W 1990 roku Wałęsa został wybrany pierwszym prezydentem wolnej, postkomunistycznej Polski.
Po zakończeniu kariery politycznej Lech Wałęsa nadal aktywnie uczestniczy w życiu publicznym i politycznym, wygłaszając wykłady i spotykając się z młodymi ludźmi. Za swoją misję uważa uczynienie świata lepszym, bardziej wolnym i demokratycznym.
Лех Валенса активно підтримав Помаранчеву революцію в Україні і особисто виступав зі сцени Майдану в Києві. Після анексії Криму, в інтерв'ю газеті Rzeczpospolita, Валенса заявив: «Путіна треба судити у Гаазі». У жовтні 2014 року, під час візиту до Києва, вшанував пам'ять героїв Небесної сотні. У серпні 2018 року він підтримав пропозицію Польської кіноакадемії щодо висунення українського режисера Олега Сенцова на здобуття Нобелівської премії миру.
Życzenia z okazji 80 urodzin składało mu wiele znanych osób, m.in. marszałek Senatu RP Tomasz Grodski, były przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk, były prezydent RP Bronisław Komorowski, weterani Solidarności - wicemarszałek Senatu RP Bogdan Borusiewicz, Władysław Frasyniuk, Bożena Grzywaczewska, Jacek Fedorowicz, były premier Jan Krzysztof Bielecki, Henryka Krzywonos-Strycharska, znane osobistości życia publicznego i politycznego Adam Bodnar, dziennikarka Monika Olejnik, Krystyna Zachwatowicz-Wajda, Jacek Taylor, Jarosław Kurski, prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz, aktor Robert Więckiewicz, odtwórca roli Lecha Wałęsy w filmie "Wałęsa - człowiek z nadziei". Wśród gości było wielu przedstawicieli korpusu dyplomatycznego z różnych krajów.
Oczywiście tak wspaniałego jubileuszu nie mogło być bez Ukrainy, którą reprezentowała nasza noblistka Ołeksandra Matwijczuk, która powiedziała, że jako uczennica była zafascynowana historią "Solidarności" i że doświadczenie "Solidarności" jest bardzo ważne dla Ukrainy w warunkach, gdy prawo nie działa, gdy walkę o wolność i prawa człowieka prowadzi społeczeństwo obywatelskie. Ołeksandra Matwijczuk podarowała jubilatowi dwa obrazy ukraińskich artystów: pierwszy przedstawia solidarność i jest symbolem wdzięczności narodu ukraińskiego za niesamowitą pomoc i wsparcie, które Polacy okazali po wybuchu Wielkiej Wojny, a drugi obraz przedstawia wolność, bo to o nią walczy dziś Ukraina.
Niestety, ani obecny prezydent, ani premier Polski nie wzięli udziału w uroczystościach - ostra konfrontacja polityczna w kraju w ostatnich latach, a także obecna kampania wyborcza, stały się silniejsze niż okazja do uhonorowania jednego z najsłynniejszych Polaków na świecie.
Kaja Puto: – Historia pokazuje, że wojna to okazja do emancypacji kobiet. Podczas drugiej wojny światowej europejskie kobiety zaczęły pracować w branżach zdominowanych wcześniej przez mężczyzn, np. na kolei czy w przemyśle zbrojeniowym. Czy coś podobnego obserwujemy teraz również w Ukrainie?
Lilia Faschutdinowa: – Zdecydowanie. W branżach zdominowanych dotychczas przez mężczyzn brakuje rąk do pracy, zatrudnia się w nich więcej kobiet. Wynika to z tego, że wielu mężczyzn walczy na froncie, a tysiące straciły już na nim życie. No i niektórzy rezygnują z pracy, bo ukrywają się przed mobilizacją.
Coraz więcej kobiet można spotkać za kierownicą autobusu czy ciężarówki, w kopalni czy na budowie. Nie nazwałabym tego jednak emancypacją. Kobiety w Ukrainie są aktywne zawodowo już od czasów ZSRR, bo wtedy praca była obowiązkowa. Po jego rozpadzie płace okazały się zbyt niskie, by przeżyć z jednej pensji. Widzę to więc inaczej: wojna sprawiła, że społeczeństwo stało się bardziej otwarte na to, by kobiety odgrywały na rynku pracy bardziej zróżnicowane role.
Działa to również w drugą stronę, bo niektórzy mężczyźni podjęli pracę w branżach zdominowanych przez kobiety, na przykład w szkolnictwie. To ich chroni przed wojskiem, ponieważ nauczyciele zaliczani są do profesji o znaczeniu krytycznym dla państwa i nie są mobilizowani. Nie jest to może najszlachetniejsza motywacja, ale pewnie po wojnie część tych nauczycieli zostanie w zawodzie. A zatem może to pozytywnie wpłynąć na równowagę płci w kadrach ukraińskich szkół.
A jak to wygląda w polityce? Kobiety odgrywają ogromną rolę w ukraińskim środowisku wolontariuszy, którzy wspierają wojsko oraz instytucje państwowe. To środowisko cieszy się zaufaniem społeczeństwa, co po wojnie może przekuć się na sukcesy polityczne. Czy na horyzoncie widać już jakieś nowe liderki?
Z pewnością po zakończeniu wojny pojawią się w polityce nowe twarze i będą wśród nich wolontariusze. Nie jestem jednak przekonana, że będą to przede wszystkim kobiety. Społeczeństwo jest świadome, jak ogromny jest ich wkład w wolontariat – że pomagają w zbieraniu pieniędzy na sprzęt wojskowy, medyczny i tak dalej. W zbiorowej wyobraźni utrwalił się pewien obraz wolontariuszki: starszej kobiety, która wyplata siatki maskujące dla żołnierzy. Jednak zazwyczaj ona pozostaje bezimienna. W mojej opinii najbardziej rozpoznawalni wolontariusze to mężczyźni. To oni najczęściej otrzymują nagrody, udzielają wywiadów, to ich twarze są znane.
Spytałam ostatnio moich znajomych, czy potrafią wymienić nazwiska wolontariuszek. Mało kto był w stanie. A Serhija Prytułę czy Wasyla Bajdaka kojarzy każdy. Wojna, nie wojna – kobietom jest trudniej o rozpoznawalność
Jednak tendencja dotycząca aktywizacji kobiet w ukraińskiej polityce jest wzrostowa. W latach 2000. kobiety stanowiły mniej niż 10 proc. członków parlamentu, obecnie jest ich tam już ponad 20 proc. Być może wzmocnią to wprowadzone w 2019 roku parytety na listach wyborczych. Nie mieliśmy okazji tego sprawdzić, bo z powodu rosyjskiej inwazji od tamtego czasu nie było wyborów, nie licząc samorządowych.
Worki z piaskiem chronią budynki publiczne w centrum Kijowa przed rosyjskim ostrzałem, 7 czerwca 2022 r. Zdjęcie: AP Photo/Efrem Łukacki, APTOPIX
Parytety wprowadzono, by zbliżyć ukraińskie prawo do unijnych standardów w kwestii praw kobiet. To argument, który wciąż jest przekonujący dla ukraińskiego społeczeństwa?
Tak. Ukraińcy mają zazwyczaj idealistyczne wyobrażenie o Zachodzie i chcą zostać jego częścią. To ułatwia promocję progresywnych wartości. Tolerancja wobec osób LGBTQI+ rośnie – jak się zdaje, w przypadku wielu Ukraińców właśnie z tego powodu, że chcą być Europejczykami. I nie chcą być tacy jak Rosjanie, którzy prześladują osoby homoseksualne, a jednocześnie dekryminalizują przemoc domową.
Omówiłyśmy pozytywne tendencje, które dają nadzieję na postęp w kwestii praw ukraińskich kobiet. Niestety wojna niesie w tej sprawie również zagrożenia.
Co masz na myśli?
Istnieje ryzyko, że gdy mężczyźni wrócą z wojny, będą tak czczeni, że od kobiet będzie się wymagało, by im wszystko wybaczać, okazywać wdzięczność, rodzić im dzieci – i to w jeszcze większym stopniu niż dotąd. W tradycyjnym wyobrażeniu kobieta to berehynia, opiekuńcza bogini, męczennica, która cierpliwie znosi wszystkie trudy życia rodzinnego.
W pokoleniu moich rodziców wiele kobiet trwało przy swoich mężach, choć nadużywali alkoholu. Swoje decyzje nazywały troską i odpowiedzialnością
W Polsce to „matka Polka”, która „niesie swój krzyż”. Na szczęście ten model odchodzi w przeszłość.
W Ukrainie też już zaczął odchodzić. Ale potem przyszła wojna i sprawy się pokomplikowały. Mężczyznom, którzy wracają z wojny, trudno wrócić do rzeczywistości. Doświadczyli śmierci i okrucieństwa, wielu z nich cierpi na zespół stresu pourazowego, niektórzy stosują przemoc.
Do tego dochodzą zerwane więzi. Długie miesiące na froncie sprawiają, że nierzadko czujesz silniejszą więź z kolegami z okopu niż ze swoją rodziną. Po powrocie to może namieszać w relacji z żoną. Pojawia się nieufność i zazdrość, podejrzenia w stylu: „Zdradzałaś, gdy mnie nie było”. Znam przypadki mężczyzn, którzy na początku wojny chcieli, by ich kobiety wyjechały za granicę, a teraz traktują je z tego powodu jak zdrajczynie.
Trudno mi o tym mówić. Jestem dozgonnie wdzięczna wszystkim żołnierzom, którzy bronią mojego kraju. Jeśli w wyniku tego doświadczenia zachowują się niewłaściwie – wiem, że to nie ich wina. Pęka mi serce, gdy myślę o tym, co wycierpieli.
To wina Rosji, która napadła na wasz kraj.
Tak, to wina agresora. Ale my, Ukraina, nie możemy pozwolić, by ich cierpienie wywoływało dodatkowe cierpienie kobiet i dzieci. Wszyscy cierpimy, mężczyźni i kobiety, wielu z nas będzie miało problemy psychiczne do końca życia.
Wojna odciśnie swoje piętno również na kolejnych pokoleniach. Zadaniem ukraińskiego państwa, a także ukraińskiego społeczeństwa, jest łagodzić te fatalne skutki
Jak państwo może pomóc weteranom?
Pomoc weteranom to jedno – im potrzebne jest wsparcie psychologiczne, a także kompleksowe programy wsparcia powrotu do cywilnego życia. Dla jednych świetnym rozwiązaniem będzie dotacja na otwarcie biznesu (takie programy już funkcjonują), inni potrzebują pomocy w znalezieniu pracy. Nie można dopuścić do tego, by weterani wojenni siedzieli w domu bezczynnie. Dotyczy to również tych, którzy na froncie stali się niepełnosprawni.
Jednak wsparcie potrzebne jest również rodzinom. Po powrocie żołnierza z wojny spada na nie ogromny ciężar. Nie wiadomo, czego się spodziewać, jak na to reagować. Uważam ponadto, że do kobiet powinna zostać skierowana kampania w rodzaju: „Masz prawo odejść, nawet jeśli twój mąż jest bohaterem”. Nic nie uzasadnia życia ze sprawcą przemocy.
Nie boisz się, że taka kampania mogłaby być odebrana negatywnie? Już w czasie wojny Ukrzalyznica, ukraińska kolej, wprowadziła w nocnych pociągach przedziały tylko dla kobiet. To wywołało złość wielu mężczyzn: „To my narażamy dla was życie, a wy robicie z nas drapieżców?”
Oczywiście, że to się spotka ze sprzeciwem. Nie tylko mężczyzn, ale również kobiet, w tym tych, których mężowie walczą lub wrócili już z frontu. Już dziś bardzo trudno rozmawiać o wielu problemach w armii – wdzięczność dla żołnierzy sprawia, że stają się one tematami tabu. Jednak jeśli chcemy faktycznie być europejskim państwem prawa, musimy nauczyć się znajdować rozwiązania również tych niewygodnych problemów.
Kobieta i jej córka czekają na pociąg, próbując opuścić Kijów, 24 lutego 2022 r. Zdjęcie: AP Photo/Emilio Morenatti, APTOPIX
Jakie problemy masz na myśli?
Na przykład molestowanie seksualne w armii. Nie mówię, że to powszechny problem, ale takie przypadki się zdarzają i należy je potępiać. Gdy na początku rosyjskiej inwazji ofiara takiej przemocy powiedziała o swoich doświadczeniach publicznie, niektórzy reagowali bardzo krytycznie. Zarzucali jej dyskredytowanie ukraińskich sił zbrojnych, insynuowali, że przecież kobiety po to idą do wojska, by znaleźć faceta. Na szczęście po trzech latach pełnoskalowej wojny jest już nieco łatwiej mówić o problemach. Nie cenzurujemy samych siebie, jak na początku.
Jednak ogólnie sytuacja ukraińskich żołnierek od 2014 roku się poprawiła.
Tak, zdecydowanie. Wcześniej prawie w ogóle nie mogły zajmować stanowisk bojowych. Walczyły na froncie, ale oficjalnie były np. kucharkami. Dziś takie przypadki to wyjątki. Ukraińskie żołnierki doceniane są również na poziomie symbolicznym – obchodzony 1 października Dzień Obrońców Ukrainy został przemianowany na Dzień Obrońców i Obrończyń Ukrainy. Ministerstwo Obrony docenia wkład żołnierek w obronę kraju, a medialne opowieści o tym, że „piękne panie umilają nam służbę”, słychać już na szczęście bardzo rzadko. Jednak kobietom w armii wciąż ciężko awansować na wysokie stanowiska.
Poważny problem mają też żołnierki w związkach homoseksualnych. Bo one nie są uznawane przez ukraińskie państwo. Kiedy twoja partnerka zostanie ranna lub trafi do niewoli, nie dowiesz o tym. Kiedy zginie, nie możesz zobaczyć jej ciała.
Gdy umrze biologiczna matka , jej partnerka nie ma do dziecka żadnych praw. To dotyczy również homoseksualnych żołnierzy, tyle że w związkach lesbijskich wychowuje się więcej dzieci
No dobrze, ale koniec końców to mężczyźni w armii są bardziej dyskryminowani – w przeciwieństwie do kobiet są wcielani do niej przymusowo. A zatem odbiera się prawo do życia i zdrowia, podstawowe prawo człowieka…
To narracja, którą często słyszę od obcokrajowców. Irytuje mnie to, tak samo jak mówienie naszym obrońcom, że „zabijanie ludzi jest złe”. Oczywiście, że jest złe, ale co powinniśmy zrobić? Tym, którzy nie doświadczają na co dzień zagrożenia życia, łatwo teoretyzować i krytykować nasze decyzje, a trudniej – zaproponować alternatywne rozwiązania. Powinniśmy poddać się Rosji? Albo wysłać wszystkich na front? Losować, który z rodziców trafi do wojska? Jak chronilibyśmy wówczas dzieci i osoby starsze? Kto by pracował, żeby gospodarka funkcjonowała?
Ochotniczki z oddziału „Czarownice z Buczy”, która zestrzeliwuje rosyjskie drony, na szkoleniu bojowym, 3 sierpnia 2024 r. Zdjęcie: AP Photo/Efrem Łukacki
Kobiety w przeciwieństwie do mężczyzn mogły też legalnie opuścić Ukrainę.
To z kolei ogromne wyzwanie dla ukraińskiego siostrzeństwa. Między kobietami, które wyjechały, a tymi, które zostały, powstało napięcie. Niektóre z nas zarzucają sobie nawzajem: „Zostawiłaś swój kraj w potrzebie, uciekłaś, zdradziłaś nas”. Albo: „Zostałaś, niszczysz życie swoim dzieciom”.
To dla mnie bardzo przykre. Sądzę, że każdy ma prawo podjąć decyzję, którą uważa za najlepszą dla swojej rodziny. To tragiczny wybór, bo każda decyzja jest z jakiegoś powodu zła. To napięcie szkodzi Ukrainie, ponieważ niektóre z uchodźczyń nie będą chciały z tego powodu wrócić do domu. Znam kobiety, które wyjechały, a ich rodziny przestały z nimi rozmawiać.
I nie przyjmą ich z powrotem?
Myślę, że gdy wojna się skończy, te napięcia wygasną, ludzie zaczną żyć nowym życiem. Ale dla wielu uchodźczyń to będzie argument, by nie wracać do Ukrainy.
Boisz się, że negatywne dla praw ukraińskich kobiet skutki wojny przeważą nad pozytywnymi?
Nie wiem. Jestem optymistycznie nastawiona, mam nadzieję, że przeważą pozytywne. Ale szanse na to oceniam na pół na pół.
Jak wojna zmieniła Ciebie jako feministkę?
Przed wybuchem pełnoskalowej wojny powiedziałabym, że przede wszystkim jestem kobietą. Nie było dla mnie nic ważniejszego, jeśli chodzi o moją tożsamość. Dziś mówię, że jestem Ukrainką. Wojna sprawia, że narodowość łączy nas bardziej niż cokolwiek innego. Jeśli nie znasz wojny, nigdy tego nie zrozumiesz.
Lilija „Lila” Faschutdinowa – feministka i działaczka na rzecz praw człowieka z dziesięcioletnim doświadczeniem w pracy w społeczeństwie obywatelskim, programach przeciwdziałających dyskryminacji i promujących równouprawnienie płci. Uzyskała licencjat z filologii na Sorbonie oraz tytuł magistra w dziedzinie praw człowieka na Uniwersytecie Padewskim. Pracowała z syryjskimi uchodźcami w Turcji, z przesiedleńcami wewnętrznymi w Ukrainie, osobami z HIV, osobami LGBTQI+ oraz kobietami. Obecnie mieszka we Lwowie, gdzie w międzynarodowej organizacji humanitarnej pracuje nad projektem wzmacniającym pozycję kobiet.
Kiedy mówimy o tych liczbach, warto pamiętać, o kim jest ta opowieść. To nie jest anonimowa fala migracji zarobkowej. Raport Deloitte pokazuje wyraźnie: uchodźcy z Ukrainy to przede wszystkim kobiety i dzieci. Aż 67% gospodarstw domowych prowadzonych jest przez samotne kobiety, które w Polsce samodzielnie utrzymują swoje rodziny, jednocześnie zmagając się z traumą wojny i niepewnością o los bliskich. W tym kontekście ich determinacja do pracy i samodzielności robi jeszcze większe wrażenie.
Efekt trampoliny
W każdej dyskusji o migracji powraca ten sam lęk: czy zabiorą nam pracę? Czy obniżą pensje? To naturalne obawy, które w zderzeniu z faktami okazują się mitem. Analiza Deloitte jest jednoznaczna: napływ uchodźców nie tylko nie zaszkodził polskim pracownikom, ale wręcz stał się dla nich korzystny. Wbrew czarnym scenariuszom, nie zaobserwowano ani spadku realnych płac, ani wzrostu bezrobocia wśród Polaków.
Najbardziej zdumiewające dowody płyną z analizy na poziomie powiatów. Dane pokazują, że tam, gdzie udział uchodźców w zatrudnieniu wzrósł o jeden punkt procentowy, wskaźnik zatrudnienia Polaków był wyższy o 0,5 punktu procentowego, a stopa bezrobocia niższa o 0,3 punktu.
To nie jest sucha statystyka. To dowód na „efekt trampoliny”: napływ nowej siły roboczej pozwolił polskim pracownikom awansować. Zamiast konkurować o te same, proste zadania, wielu z nich mogło zająć się bardziej zaawansowaną pracą, często lepiej płatną.
Ten cichy fenomen przełożył się na konkretne liczby.
Wkład uchodźców w polski PKB w 2024 roku sięgnął aż 2,7%, co odpowiada kwocie blisko 100 miliardów złotych wartości dodanej.
Równie wymowny jest ich wpływ na finanse publiczne. Uchodźcy stali się ważnymi płatnikami, zwiększając w 2024 roku dochody państwa o 2,94%, co oznacza dodatkowe 47 miliardów złotych w budżecie.
Dowodem ich rosnącej niezależności jest fakt, że aż 80% dochodów ich gospodarstw domowych pochodzi z pracy. Co istotne, udział świadczeń społecznych w ich dochodach wynosi tylko 14% i nie wzrósł, mimo podniesienia kwoty 800+.
Szczególnie wymowny jest wskaźnik pokazujący błyskawiczne "przenoszenie" swojego centrum ekonomicznego do Polski. Jeszcze w 2023 roku 81% dochodów uchodźców pochodziło ze źródeł polskich, a w 2024 roku było to już 90%. Co to dokładnie oznacza? W ciągu zaledwie jednego roku udział pieniędzy pochodzących z Ukrainy – takich jak oszczędności czy przekazy od rodziny – w budżetach uchodźców drastycznie zmalał. To polski rynek pracy i polskie zarobki stały się dla nich głównym źródłem utrzymania. Tak szybka zmiana dla tak dużej grupy ludzi to jeden z najmocniejszych dowodów na udaną i dynamiczną integrację.
Ten obraz współpracy, która przynosi korzyści obu stronom, potwierdzają nie tylko analitycy. Słychać go również w głosach polskich przedsiębiorców.
„Polska jest w komfortowej sytuacji, bo nie dość, że pomaga ludziom w potrzebie, to jeszcze dzięki ich pracy zarabia. Rzadko się zdarza, żeby na taką skalę etyka szła w parze z pragmatyką” – komentuje właściciel polskiej firmy, która zatrudnia wielu pracowników z Ukrainy, w większości kobiet.
Prosi o zachowanie anonimowości, bo jak dodaje, „ostatnie głosy od nowego lokatora Belwederu wskazują na inny kierunek”.
Ten rozdźwięk między rzeczywistością ekonomiczną a debatą publiczną nie jest przypadkowy.
Jest on paliwem dla polskich populistów, którzy upraszczają skomplikowany obraz, by zbić kapitał polityczny na lękach i uprzedzeniach. Ich narracja o "kosztach" i "zagrożeniach" stoi w jawnej sprzeczności z danymi raportu Deloitte o miliardowych wpływach do budżetu i rosnącym zatrudnieniu Polaków. Tę atmosferę niechęci dodatkowo rozgrywa i podsyca rosyjska propaganda, której strategicznym celem jest osłabienie Polski poprzez skłócenie jej z Ukraińcami i podważenie sensu niesionej pomocy. W ten sposób populistyczna gra na emocjach splata się z zewnętrzną dezinformacją, tworząc toksyczną mieszankę, w której fakty ekonomiczne mają niewielkie szanse na przebicie.
Skarb za szklaną szybą: Niedopasowanie i marnowany potencjał
Prawdziwy skarb – czyli wiedza i umiejętności tysięcy uchodźców – wciąż pozostaje w dużej mierze niewykorzystany. Główny problem to ogromna przepaść między wykształceniem uchodźców a pracą, którą wykonują. Aż 40% z nich ma wyższe wykształcenie, ale tylko 12% pracuje w zawodach wymagających tych kwalifikacji – wobec 37% wśród Polaków. Skutkiem jest częstsza praca w zawodach prostych (38% uchodźców wobec 10% Polaków). Choć warto zauważyć, że to właśnie ta grupa w ostatnich dwóch latach odnotowała najszybszy awans zawodowy, zmniejszając swój udział o 10 punktów procentowych. Mediana ich wynagrodzeń dynamicznie rośnie – z 3100 zł do 4000 zł netto – zbliżając się do poziomu 84% mediany krajowej.
Jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy jest potężna bariera w dostępie do tak zwanych zawodów regulowanych. Są to profesje takie jak lekarz, pielęgniarka, nauczyciel czy architekt, których wykonywanie wymaga specjalnych licencji i spełnienia surowych wymogów prawnych. Statystyki są tu bezlitosne: w tych zawodach pracuje zaledwie 3,6% uchodźców, podczas gdy wśród Polaków odsetek ten wynosi 10,6%. Dla wielu ukraińskich specjalistów przeszkodą nie do pokonania okazuje się wymóg posiadania polskiego obywatelstwa, który formalnie zamyka drogę do awansu np. w zawodzie nauczyciela. Innych zatrzymuje długa i kosztowna procedura uznawania zagranicznych dyplomów oraz konieczność zdania egzaminów w języku polskim. Dodatkowo, tylko 18% uchodźców mówi płynnie po polsku, co osiągają średnio po 29 miesiącach pobytu w kraju.
Gdybyśmy odblokowali zaledwie połowę tego uśpionego potencjału, polska gospodarka zyskałaby co najmniej 6 miliardów złotych wartości dodanej rocznie.
Zatrzymani w pół drogi: Paradoks integracji
Dziś zatrudnionych jest 69% uchodźców w wieku produkcyjnym. W przypadku kobiet – 70%, czyli tylko 2 punkty procentowe mniej niż wśród Polek. Różnice stają się jednak widoczne w grupach wiekowych 25–39 lat, gdzie uchodźczynie pracują rzadziej niż Polki, co raport wiąże z brakiem systemowego wsparcia w opiece nad dziećmi.
Co ciekawe, raport wskazuje na pewien paradoks. Integracja zawodowa i znalezienie stabilnej pracy w Polsce sprawiają, że uchodźcy rzadziej planują powrót do Ukrainy. Z kolei dostęp do dobrej edukacji dla dzieci i usług publicznych daje im poczucie stabilności, które... zwiększa ich gotowość do powrotu, bo mają zasoby i spokój, by taki powrót zaplanować.
Stawka w tej grze toczy się nie tylko o teraźniejszość. Prognozy Deloitte pokazują, że przy utrzymaniu kursu integracji, wkład uchodźców w polski PKB może wzrosnąć do 3,2% do roku 2030. Jednak w całej tej debacie o procentach PKB, strategiach i polityce, najrzadziej słyszalny jest głos tych, których ona najbardziej dotyczy. To opowieść o niezwykłej szansie, którą Polska może zmarnować, jeśli pozwoli, by zgiełk polityki zagłuszył głos faktów.
Cała Polska żyje wynikami wyborów prezydenckich. Kandydat centrowej Koalicji Obywatelskiej otrzymał 49,11 proc. głosów, Karol Nawrocki, utożsamiany z Prawem i Sprawiedliwością - 50,89 proc. Ten drugi zwyciężył, choć to najmniejsza różnica w głosach w historii Polski. W sierpniu zostanie zaprzysiężony na prezydenta i wraz z rodziną, żoną i trojgiem dzieci, wprowadzi się do Pałacu Prezydenckiego.
Szczególne zainteresowanie budzi Marta Nawrocka, jego żona, 39-letnia urzędniczka państwowa i matka trojga dzieci. I lojalna żona.
Początkowo w kampanii Nawrockiego nie było jej widać. Włączyła się - lub została włączona - później, ale kiedy już dołączyła do męża, była widoczna. Nie tylko w spotkaniach wyborczych czy na wiecach, ale także podczas lepienia pierogów w kołach gospodyń wiejskich, wizyt w domu dziecka czy uprawiania sportu. Niektóre zdjęcia czy relacje zamieszczała w mediach społecznościowych.
W przeciwieństwie do Małgorzaty Trzaskowskiej, życiowej towarzyszki Rafała Trzaskowskiego, prawie zawsze była w tle, pół kroku z tyłu - nie obok. Nie próbowała, jak Trzaskowska, nawiązać szczególnej więzi z kobietami, próbując mobilizować je do głosowania. Po prostu była przy mężu. Klasycznie. Tradycyjnie.
Bo to właśnie na tradycję stawia i PiS, i Karol Nawrocki. A tradycja w tym wydaniu oznacza żonę przy mężu, lojalną, konserwatywną, stojącą krok z tyłu, ale widoczną. Jako symbol starego porządku.
"Za nami ciężka i momentami brutalna kampania wyborcza. Państwa głosy sprawiły, że zostałem wybrany na urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. To wielka odpowiedzialność i zobowiązanie. Przyjmuję tę decyzję z pokorą oraz szacunkiem" — napisał Karol Nawrocki po tym, jak Państwowa Komisja Wyborcza ogłosiła wyniki wyborów.
To, oczywiście, diametralna w życiu także dla jego rodziny. Marta Nawrocka mówiła, że w rodzinie "jeden polityk wystarczy", co może wskazywać, że nie będzie chciała, wzorem Agaty Kornhauser-Dudy, żony prezydenta Andrzeja Dudy i obecnej Pierwszej Damy, angażować się w te kwestie, które najbardziej rozgrzewają społeczeństwo i interesują wyborców. Jak prawa reprodukcyjne, w tym prawo do aborcji, czy związki partnerskie. Jak będzie - czas pokaże.
"Chciałabym być blisko ludzi" – mówiła w rozmowie z prawicową stacją TV Republika, zręcznie uchylając się od wypowiedzi na temat palących kwestii społecznych. "Nie jestem politykiem. Jeden polityk w rodzinie wystarczy" – mówiła. Kiedy media zajmowały się zarzutami wobec Nawrockiego, wśród których znalazło się oskarżenie o przejęcie mieszkania emeryta, udział w kibolskich ustawkach, zażywanie nielegalnych substancji czy sutenerstwo, o czym szeroko rozpisywały się zarówno polskie, jak i światowe media - mówiła, że "Karol to dobry człowiek". Lojalny. Dba o rodzinę. no i : najlepszy przyjaciel.
W dzieciństwie i młodości trenowała balet, nie podążała jednak za artystyczną drogą. Studia skończyła na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego, a przez ostatnie kilkanaście lat pracowała w Krajowej Administracji Skarbowej, zajmując się kontrolą przemysłu naftowego, spirytusowego oraz nielegalnego hazardu. "Wchodzimy do nielegalnych punktów z grami hazardowymi, zatrzymujemy ludzi, zabezpieczamy automaty, gotówkę, prowadzimy czynności procesowe" - tak opowiadała o tym, czym się zajmuje, w "Super Expressie". Do swoich obowiązków zawodowych odniosła się także na scenie podczas jednego ze spotkań wyborczych, w których towarzyszyła mężowi. Tak odniosła się do zarzutów o powiązania jej męża ze środowiskiem przestępczym i nazywanie go "gangsterem": Ja gangsterów ścigam, nie wychodzę za nich za mąż.
Marta i Karol Nawrocki podczas wyścigu w Przemyślu, 30.03.2025. Zdjęcie: Kamil Krukiewicz/Reporter
Lojalna żona na czas kampanii wzięła urlop, a decyzja o udziale Nawrockiego w kampanii miała być wspólna. "Położyliśmy na stół wszystkie za i przeciw. Wiedzieliśmy, że skoro przychodzi spoza polityki, to będzie się musiał nauczyć tych reguł. Nie był też szeroko znany poza gronem osób interesujących się historią. I to ode mnie wtedy padło: 'To wymagające zadanie, ale jeśli się na to decydujemy, wygrasz te wybory'" - tak opowiadała o tej decyzji w jednej z rozmów.
Kiedy była pytana przez media, czym szczególnie chciałaby się zainteresować jako pierwsza dama, odpowiadała, że młodzieżą, "zwłaszcza tą z problemami osobistymi i psychicznymi". Mówiła też, że ważne są sprawy osób starszych i tych z niepełnosprawnościami. " Na pewno będę chciała być taką osobą, która będzie blisko ludzi" - deklarowała.
To ważne deklaracje, zwłaszcza w kontekście kryzysu zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży, rosnącej liczby seniorów oraz ogromnej rzeszy osób z niepełnosprawnościami, których sprawy wciąż odkładane są "na później". Czas pokaże, jak poradzi sobie z rolą pierwszej damy. Czy, wzorem Agaty Kornhauser-Dudy, będzie milczała w najważniejszych sprawach społecznych, czy będzie się angażować, jak Jolanta Kwaśniewska czy Maria Kaczyńska. Na razie pewne jest - jak wynika z jej aktywności w kampanii - że będzie lojalnie stała przy mężu. Nawet, jeśli krok z tyłu.
Jako kobieta z przerażeniem obserwuję dzisiejsze newsy z Polski i mam wrażenie, że cały kraj zaczyna się odwracać przeciwko kobietom. Wzrost liczby wyznawców Andrew Tate’a [amerykańsko-brytyjski kickbokser, oskarżony m.in. o handel nieletnimi i stosunki seksualne z nimi, czołowy influencer z tzw. manosfery, określany mianem „guru inceli” – red.] i to, jak bardzo jego narracja została znormalizowana, budzi we mnie nie tylko niepokój o własne bezpieczeństwo, ale również o przyszłość tego kraju. Coraz więcej osób, zwłaszcza mężczyzn, głosuje na przedstawicieli prawicy, a wyniki pierwszej tury ostatnich wyborów są więcej niż niepokojące.
Poza oczywistym faktem, że żyjemy w systemie patriarchalnym, który wspiera atakowanie mniejszości, za głównych winowajców uważam brak edukacji oraz media społecznościowe. Stanowisko polskiego rządu, że edukacja seksualna jest w szkołach niepotrzebna, przyczynia się do powszechnego braku wiedzy wśród młodzieży na temat tak istotnych kwestii jak zgoda, antykoncepcja czy zdrowe relacje. Brak tej edukacji nie tylko naraża młodych ludzi na dezinformację i szkodliwe doświadczenia, ale także utrwala patriarchalne normy, według których seksualność i prawa seksualne są określane z anachronicznej, zdominowanej przez mężczyzn perspektywy, bez uwzględnienia punktu widzenia kobiet czy ludzi ze środowisk LGBTQ+.
Pamiętam, że gdy w szkole mówiliśmy o seksie, ograniczało się to do terminów typu „okres” czy „mutacja głosu u chłopców”, a temat kobiecej anatomii wywoływał jedynie chóralny śmiech.
Dziś patrzenie na to, jak skromną wiedzę mają moi polscy męscy rówieśnicy o kobiecym ciele, a nawet o tak podstawowych kwestiach, jak opieka po stosunku (aftercare), bardzo mnie martwi
Jak mamy się czuć bezpieczne i szanowane jako kobiety, skoro nigdy nie dano nam przestrzeni, by otwarcie mówić o zmianach, jakie przechodzi nasze ciało, gdy dorastamy?
Męskie głosy dominowały w mojej klasie tak samo, jak dziś dominują w społeczeństwie. Bo polski system edukacji nie zapewnia dzieciom odpowiednich informacji, a PiS skutecznie ogranicza dostęp do rzetelnych źródeł poprzez zakazywanie edukacji czy książek, w efekcie czego wielu młodych sięga po informacje w mediach społecznościowych. Internet mógłby być pomocnym narzędziem w nauce o seksualności, ale niestety obecne algorytmy czynią go pod tym względem raczej szkodliwym.
Ostatnio słuchałam wypowiedzi Laury Bates [amerykańska pisarka i działaczka feministyczna – red.], która mówiła, że wystarczy około 10 minut od założenia konta na TikToku z męskim imieniem, aby algorytm zaczął podsuwać seksistowskie i toksyczne treści.
To pokazuje, że media społecznościowe niekoniecznie chcą nas edukować. Chcą raczej manipulować, co zresztą idealnie współgra z wartościami właścicieli tych platform
Wiedząc, że osoby takie jak Elon Musk są właścicielami serwisów takich jak Twitter, i znając ich poglądy, powinniśmy podchodzić z krytycyzmem do treści tam zamieszczanych. Tymczasem przeglądając media społecznościowe często zapominamy o konieczności sprawdzania informacji i dajemy się wciągnąć w powierzchowną formę przekazu.
Ogromną rolę powinni w tej kwestii odgrywać rodzice. Ale choć to oni są odpowiedzialni za wychowanie dzieci, to Internet stał się narzędziem wychowawczym, nad którym prawie nie da się zapanować. Jak można oczekiwać od rodziców, że będą kontrolować treści, z którymi stykają się ich dzieci, skoro wielu z nich nie potrafi nawet korzystać z TikToka czy Instagrama? Odpowiedzialność powinna spoczywać na platformach, a ponieważ tak się nie dzieje, musimy nagłośnić ten problem w naszych społecznościach. Gdy systemy zawodzą lub stawiają zysk ponad bezpieczeństwo, musimy działać. Należy zwiększać świadomość, promować edukację cyfrową i tworzyć otwarte przestrzenie do rozmów, by młodzi ludzie mogli funkcjonować w tym świecie bez patriarchalnych filtrów.
To samo dotyczy przemysłu pornograficznego. Jest on patriarchalny, rasistowski i seksistowski, a mimo to każdy w Polsce ma do niego dostęp. Wystarczy kliknąć, że ma się 18 lat, i już można wejść. W dobie powszechnego dostępu do smartfonów to naprawdę łatwe. Tymczasem przemysł ten nie promuje zdrowych przykładów miłości czy seksu, a większość filmów kończy się orgazmem mężczyzny – bez jakichkolwiek oznak zgody kobiety czy troski o nią po stosunku.
Kiedy młodzi nie są edukowani, a porno staje się dla nich głównym źródłem wiedzy o seksie, rodzą się ogromne zagrożenia, szczególnie dla kobiet
Skutki tego zjawiska pokazano w niedawnym serialu „Dojrzewanie”, który ukazuje, jak oglądane przez młodych chłopców treści mogą prowadzić do agresji. Teraz bardziej niż kiedykolwiek musimy priorytetowo traktować edukację młodych ludzi – zwłaszcza w czasie, gdy ideologie skrajnej prawicy zyskują na sile i przekształcają nasze narracje kulturowe.
Zamiast oglądać treści edukacyjne takie jak „Sex Education” czy „Dojrzewanie”, które mają na celu znormalizowanie rozmów o tożsamości, relacjach i zgodzie, wielu młodych chłopców zwraca się ku postaciom takim jak Andrew Tate. Takie treści żerują na wrażliwych osobach i karmią je hipermaskulinistyczną narracją, która gloryfikuje agresję i tłumienie emocji. To nie tylko kwestia złych wzorców. To normalizacja nienawiści. Gdy takie treści stają się dla młodych umysłów normą, kształtują sposób myślenia, który atakuje kobiety, podważa znaczenie zgody i promuje kulturę przemocy oraz nierówności.
*Incele - mężczyźni mimowolnie powstrzymujący się od seksu - to ruch białych heteroseksualnych mężczyzn, którzy uważają, że „seks jest zasobem zmonopolizowanym przez kobiety i służy manipulowaniu mężczyznami”. Winę za swą przymusową abstynencję seksualną mężczyźni ci zrzucają kobiety.
Od metali ziem rzadkich po myśliwce F-16 – nowy etap partnerstwa między Ukrainą a Stanami Zjednoczonymi coraz bardziej nabiera geostrategicznego charakteru. Niedawno Kijów podpisał z Waszyngtonem dwustronną umowę o wspólnym wydobyciu surowców mineralnych. Chociaż wiele jej punktów ma charakter ramowy, stała się ona silnym sygnałem zarówno dla sojuszników, jak dla przeciwników.
Czy to wystarczy, by zmienić bieg wojny? W rozmowie z serwisem Sestry kwestię tę analizuje generał Gordon B. „Skip” Davis Jr., były zastępca sekretarza generalnego NATO ds. inwestycji w obronność, a obecnie starszy pracownik naukowy w Programie Obrony i Bezpieczeństwa Transatlantyckiego, działającego w ramach Centrum Analiz Polityki Europejskiej (CEPA).
Zasoby zamiast gwarancji?
Maryna Stepanenko: – Dziewięć miesięcy po tym jak prezydent Zełenski po raz pierwszy zaproponował Stanom Zjednoczonym partnerstwo w inwestowaniu w ukraińskie surowce ziem rzadkich – umowa w tej sprawie została w końcu zawarta. Nie zawiera ona jednak bezpośrednich gwarancji bezpieczeństwa. Czy Pana zdaniem takie „powiązanie gospodarcze” może realnie wpłynąć na długoterminowe bezpieczeństwo Ukrainy, skoro USA mają już ekonomiczny interes w tym, by była krajem stabilnym?
Gen. Gordon B. Davis: – Fakt, że Stany Zjednoczone mają interes gospodarczy w Ukrainie, co zostało bezpośrednio zaproponowane i zatwierdzone przez prezydenta Trumpa, jest oczywistym plusem dla Ukrainy. Chociaż brak gwarancji bezpieczeństwa pozostaje krytyczną luką, osobiste poparcie Trumpa dla tej umowy działa na korzyść Ukrainy. On nie chce być postrzegany jako przegrany w kwestii wsparcia dla Ukrainy, a teraz, mając w niej interesy gospodarcze, najprawdopodobniej pozostanie zaangażowany.
Trump postrzega tę umowę jako sposób na podziękowanie amerykańskiemu rządowi i podatnikom za wspieranie Ukrainy w ciągu ostatnich trzech lat
Na obecnym etapie umowa ma większe znaczenie dyplomatyczne i polityczne niż gospodarcze, ponieważ zidentyfikowanie opracowanie tych zasobów zajmie trochę czasu – zwłaszcza w kontekście trwającej wojny, która utrudnia badania geologiczne i wydobycie surowców. Jest to jednak krok naprzód i odbędzie się on prawdopodobnie mniejszym kosztem dla Ukrainy, niż początkowo oczekiwano. Administracja Zełenskiego zasługuje na pochwałę za wynegocjowanie korzystnych warunków i uzyskanie jeśli nie wojskowej lub gospodarczej, to przynajmniej politycznej gwarancji ze strony USA.
Jak można interpretować utworzenie wspólnego funduszu inwestycyjnego, który ma wspierać odbudowę Ukrainy i rozwój sektora surowcowego?
Na razie jest to raczej instrument polityczny, ponieważ prawdopodobnie upłynie sporo czasu, zanim będzie można realnie odczuć korzyści ze wspólnej eksploatacji ukraińskich zasobów naturalnych. Pozytywnym aspektem jest jednak to, że element ten stanowi część szerszego planu – zwłaszcza w kwestiach, na które nalegał Zełenski. Prezydent nie chciał jedynie pomocy w odbudowie, ale jasnych zobowiązań ze strony USA, co znajduje odzwierciedlenie w tej umowie.
Stanowi ona również zachętę dla amerykańskiego biznesu do włączenia się w wysiłki na rzecz odbudowy Ukrainy. W idealnym wariancie zachęciłoby to amerykańskich inwestorów do inwestowania nawet w czasie wojny, co pomagałoby w odrodzeniu prywatnego sektora w Ukrainie, który poniósł ogromne straty. To z kolei mogłoby pomóc w produkcji materiałów i zasobów niezbędnych Siłom Zbrojnym Ukrainy do kontynuowania obrony, a także położyć podwaliny pod szerszy rozwój gospodarczy, gdy warunki pozwolą na bardziej stabilne, długoterminowe inwestycje.
Ukraina wykazała się niezwykłą żywotnością i innowacyjnością, co już przyciągnęło uwagę amerykańskich firm i potencjalnych inwestorów. Ta energia jest kluczowym atutem, a wspomniana inicjatywa może stać się drogą do jej spożytkowania na rzecz powojennej odbudowy i wzrostu gospodarczego.
Wspólny ukraińsko-amerykański fundusz wydobycia minerałów może rozpocząć prace jesienią. Zdjęcie: ulotka/AFP/East News
Chociaż nie jest to bezpośrednio związane z podpisaniem umowy, kilka dni później Departament Stanu USA zatwierdził ewentualną nową sprzedaż Ukrainie pakietu szkoleń, wsparcia i wyposażenia dla myśliwców F-16 o wartości około 310,5 mln dolarów. Nie jest to oczywiście pomoc w formie dotacji, ale gotowość do zatwierdzenia sprzedaży dużej ilości broni. Jak Pan ocenia ten krok Waszyngtonu?
Dwa ostatnie ogłoszenia – jedno dotyczące 300 mln dolarów, związane z myśliwcami F-16, a drugie, które dotyczyło głównie środków obrony przeciwlotniczej – są ważne, ponieważ po raz pierwszy administracja Trumpa zatwierdziła sprzedaż krytycznie potrzebnego wsparcia wojskowego dla Ukrainy. To znaczące wydarzenie. Jest ono zgodne z deklarowaną przez administrację zasadą, że nic nie jest za darmo, ale pomoc zostanie udzielona, jeśli Ukraina wykaże gotowość do pokoju lub rozwiązania konfliktu na drodze negocjacji.
Ukraina wykazała taką gotowość. Pakiet szkoleniowy i wsparcia dla F-16 może być dość skuteczny pod wieloma względami. Do tej pory pewne kluczowe technologie, takie jak Link-16 [podstawowy standard komunikacyjny w ramach systemu wymiany danych taktycznych i operacyjnych NATO. Działa on jak potężny „modem”, który umożliwia wymianę zaszyfrowanych informacji między samolotem bojowym, platformami pomocniczymi, np. innymi F-16, radarami naziemnymi, a nawet naziemnymi systemami obrony powietrznej i bazami w czasie rzeczywistym. – aut.], nie były udostępniane z obawy, że ukraińskie F-16 mogą trafić w ręce Rosji, na przykład jeśli jeden z nich zostanie zestrzelony na tyłach wroga. Ale do takiego zestrzelenia nie doszło. Ukraińskie Siły Powietrzne wykonały wyjątkową pracę, zachowując swoje zasoby i skutecznie wykorzystując je na polu bitwy.
Ten pakiet wsparcia można uznać za swego rodzaju nagrodę za ich dyscyplinę i operacyjny sukces
Ogólnie rzecz biorąc, to bardzo pozytywny krok. Może on wzmocnić możliwości Ukrainy dzięki takim systemom jak LINK-16 lub bardziej zaawansowanym radarom, poprawiając wykrywanie i śledzenie celów. Dzięki temu F-16 będą jeszcze skuteczniejsze w walce – lepsze w zwalczaniu rakiet i dronów oraz silniejsze w zapewnianiu bliskiego wsparcia powietrznego ukraińskim siłom lądowym.
Jest to więc dobra umowa na wszystkich frontach i prawdopodobnie będzie miała realny wpływ. Ocena tego wpływu może być trudna, jeśli ukraińskie siły powietrzne lub rząd nie podzielą się szczegółowymi wynikami takiego wsparcia. Możemy jednak mieć nadzieję, że przyspieszy ona również szkolenie pilotów i zwiększy liczbę zdolnych do walki załóg, co pozwoli wzbijać się w powietrze większej liczbie F-16.
Rozejm i droga do pokoju
Tylko w ciągu pierwszych 12 godzin tak zwanego rozejmu na czas obchodów 9 maja, który zaproponował Rosja, Rosjanie dopuścili się 734 naruszeń zawieszenia broni i przeprowadzili 63 operacje szturmowe. Czy w ogóle można mówić o rozejmie, gdy agresor zachowuje się tak jawnie nieuczciwie?
Myślę, że dobrze to pani podsumowała: nie, nie można. I nie wierzę, że Zachód może teraz zrobić cokolwiek, by skłonić Rosję do pokoju.
Dopóki Putin i jego wojsko nie uznają, że nie mają realnych szans na osiągnięcie swoich szerszych celów, na przykład zajęcie wszystkich samozwańczych republik lub tak zwanych anektowanych regionów, nie zatrzymają się
Szanse Rosji na osiągnięcie spektakularnego sukcesu są niewielkie. Powiększanie przez nią zdobytych terytoriów zatrzymało się, straty nadal rosną, a straty głównych platform – samolotów i okrętów – są tak duże, że nie będzie ich można zastąpić w ciągu roku czy dwóch.
Ostatecznie sytuację może zmienić rosnący opór rosyjskiego społeczeństwa – czy to przeciwko poborowi do wojska, czy przeciw kontynuowaniu wojny w ogóle. To właśnie tutaj może pojawić się realna presja. Jednak jak dotąd ta strategia nie działa.
Jednocześnie wsparcie Zachodu nie zanika, a ostatnie działania – jak porozumienie w sprawie minerałów ziem rzadkich i rosnąca świadomość administracji Trumpa, że Rosja nie zamierza pójść na kompromis – wzmacniają pozycję Ukrainy. Mówili o tym zarówno prezydent, jak wiceprezydent USA.
Jednak tego, kiedy Rosja w końcu zdecyduje się szukać pokoju lub zaakceptować jakieś warunki, nikt nie jest w stanie przewidzieć.
W przeddzień tak zwanego rozejmu, na który Ukraina się nie zgodziła, Kijów przeprowadził jedną z największych operacji przeciwko Rosji, unieruchamiając główne cywilne lotniska w Moskwie i zadając ciosy lotniskom wojskowym i obiektom produkcyjnym. W odpowiedzi Rosja zaatakowała infrastrukturę cywilną w ukraińskich miastach – domy, w których mieszkają zwykli ludzie. Co Moskwa chce osiągnąć takimi uderzeniami?
Rosja uważa, że kontynuacja ataków na ludność cywilną i infrastrukturę podważy w Ukrainie poparcie społeczne dla wojny. To jedynie wyjaśnienie, jakie dostrzegam. Jak dotąd obserwujemy jednak zadziwiającą wytrwałość i determinację Ukraińców. Rozumieją, co się stanie, jeśli ulegną rosyjskim żądaniom, więc morale pozostaje silne już od trzech lat.
Ukraina ma słabe punkty, jednak morale nie jest jednym z nich. Determinacja Ukraińców będzie trwać tak długo, jak długo będzie trwało wsparcie zewnętrzne i jak długo będą oni dysponowali odpowiednim sprzętem do ochrony linii frontu i całego kraju. Realnymi słabościami są stabilność pomocy finansowej i wojskowej oraz – coraz częściej – zasoby ludzkie. Te ostatnie mogą być obecnie nawet ważniejsze niż wsparcie zewnętrzne.
Oczekuję dalszego trwania impasu lub niewielkich sukcesów Rosji, ale nie przełomu. To wojna na wyniszczenie, w której Ukraina polega na wsparciu Zachodu, a Rosja na pomocy Iranu, Korei Północnej i nieoficjalnym wsparciu technicznym Chin
Wsparcie Zachodu dla Ukrainy nie zanika. Przywódcy UE i NATO wykazali silne zaangażowanie na jej rzecz i prawdopodobnie utrzyma się ono w ciągu tego roku. Oczekuje się, że większe wsparcie zostanie udzielone podczas posiedzeń Rady UE i szczytu NATO. Rosnąca produkcja krajowa w Ukrainie, zwłaszcza dronów, pomaga jej pozostać w walce. Mam tylko nadzieję, że wasze siły zbrojne będą w stanie zachować zasoby ludzkie i siłę woli niezbędne do dalszej obrony.
10 maja w Kijowie odbyło się spotkanie Zełenskiego, Macrona, Tuska, Mertza i Starmera. Zdjęcie: OPU
Podczas spotkania przywódców w Waszyngtonie wiceprezydent USA J. D. Vance oświadczył, że Rosja żąda zbyt wiele w negocjacjach dotyczących zakończenia wojny z Ukrainą. Jak Pana zdaniem powinna w tej sytuacji rozwijać się dyplomacja i taktyka wojskowa Ukrainy oraz jej partnerów?
Uważam, że wysiłki polityczne prezydenta Zełenskiego, mające na celu utrzymanie międzynarodowego wsparcia i wykazanie prawdziwej gotowości do rozważenia kwestii zawieszenia broni oraz negocjacji, są właściwym podejściem. Oczywiście Ukraina musi pozostawić sobie otwarte możliwości i kontynuować tę strategię.
Jeśli chodzi o Rosję, to szybko traci ona niewielką szansę, jaką kiedyś miała, by uzyskać poparcie administracji Trumpa dla rozwiązania konfliktu na drodze negocjacji.
Jeśli Rosja zniweczy dążenia Trumpa do pokoju, ten tylko zwiększy swoje poparcie dla Ukrainy i zrezygnuje z wszelkich prób skłonienia obu stron do negocjacji
Być może Putin zakłada, że po zawieszeniu broni determinacja Zachodu osłabnie, pomoc amerykańska się zmniejszy, a Rosja będzie mogła wznowić zajmowanie terytoriów, zaczynając od czterech regionów, do których rości sobie prawa.
Na razie żądania Putina pozostają maksymalistyczne: zmiana reżimu w Kijowie, całkowita demilitaryzacja Ukrainy i trwały zakaz członkostwa Ukrainy w UE i NATO. Te warunki są prawdopodobnie jego absolutną górną granicą – dąży on co najmniej do uzyskania praw do Krymu i czterech anektowanych regionów. A także do uzyskania jakiejś niejasnej obietnicy, że Ukraina pozostanie poza zachodnimi instytucjami przez określony czas. Nie odsłonił jednak tych kart.
Istota sprawy polega na tym, że Putin zmarnował swoją szansę na osiągnięcie porozumienia, które przyniosłoby korzyści Rosji i jej obywatelom. Dlatego nie sądzę, że Ukraina powinna zgodzić się na coś mniejszego niż zawieszenie broni i wycofanie sił rozlokowanych wzdłuż obecnych linii starć.
Na początku maja „Bild” opublikował artykuł zatytułowany „Kiedy wojna się skończy, Putin stanie przed problemem”. Napisano w nim, że Rosja odmawia negocjacji, ponieważ zakończenie wojny może oznaczać katastrofę dla Kremla. Na ile uzasadnione są te twierdzenia?
Putin stawia w tej wojnie ogromne stawki – i sam je podnosi za pomocą propagandy. Wmówił rosyjskiej opinii publicznej, że ta „operacja” ma znaczenie egzystencjalne, a NATO i Ukraina stanowią śmiertelne zagrożenie. Jeśli więc kiedyś zda sobie sprawę, że przegrywa wojnę – nie liczmy na ostateczną porażkę – po prostu „rozkręci” tę wojnę na nowo, nastawiając koła swojej machiny informacyjnej na nową narrację.
Robił to już wcześniej: kiedy natarcie na Kijów zwolniło, zdławił dyskusje o zajęciu miasta, uciszył krytycznie nastawionych blogerów, ukarał generałów, a następnie rozwinął zupełnie nową strategiczną linię fabularną, z innymi celami.
W grze Putina straty natychmiast stają się zwycięstwami. Każdą porażkę interpretuje jako triumf
Prawdziwe pytanie brzmi: „Kiedy uzna, że nie może już zdobyć więcej terytorium, bogactwa ani zasobów bez zniszczenia rosyjskiej gospodarki na zawsze?” Wtedy może „wyjść z gry i ogłosić sukces”. Tyle że ten przełomowy moment jest tylko w jego rękach i nikt nie wie, kiedy zdecyduje się zmienić scenariusz.
Bezpieczeństwo Europy w nowych realiach
W maju Francja i Niemcy ogłosiły utworzenie wspólnej rady do spraw bezpieczeństwa i obrony w celu zacieśnienia współpracy w obliczu rosnących zagrożeń ze strony Rosji i niepewności co do polityki Stanów Zjednoczonych. Jakie kluczowe zadania stoją przed tą radą? I w jakim stopniu jest ona w stanie zwiększyć zbiorowe bezpieczeństwo Europy?
Wszelkie wielostronne wysiłki mające na celu wzmocnienie zbiorowej obrony i powstrzymanie agresji są mile widziane. Kilka inicjatyw na różnych szczeblach, na przykład siły pokojowe zaproponowane przez Wielką Brytanię, Francję i Niemcy, które łączą dwa państwa posiadające broń jądrową i największe gospodarki Europy – ma na celu wzmocnienie wsparcia dla Ukrainy.
Jak szerokie poparcie dla tych działań wyrażą inni sojusznicy z NATO – to dopiero się okaże. Niemniej nadzieję budzi fakt, że deklaracje Rady UE, zwiększenie wydatków na obronność, szkolenia mające na celu poprawę gotowości bojowej i zwiększenie produkcji są zgodne z priorytetami NATO i wzmacniają wsparcie dla Ukrainy.
W marcu Komisja Europejska przedstawiła plan ReArm Europe, który przewiduje znaczne zwiększenie wydatków na obronność i wspólne inwestycje w przemysł obronny. Jak Pana zdaniem inicjatywy te mogą wpłynąć na zdolność Europy do samodzielnego zapewnienia sobie bezpieczeństwa bez nadmiernej zależności od Stanów Zjednoczonych?
Każdy krok w kierunku wzmocnienia zdolności obronnych UE i zaspokojenia potrzeb sił zbrojnych jest mile widziany, ale przed blokiem jeszcze długa droga. Nawet razem członkowie UE zapewniają jedynie około 40 procent potencjału europejskich sojuszników w ramach NATO. To znacznie mniej niż indywidualne wkłady Wielkiej Brytanii, Norwegii i Turcji.
Ambicje UE dotyczące przezbrojenia są zgodne z celami NATO, ale pozostają jedynie ambicjami. Dziesiątki dalszych polityk muszą zostać zatwierdzone przez Radę, budżety muszą zostać rozdzielone, a przemysł krajowy musi zwiększyć produkcję. Realnie rzecz biorąc, mówimy o miesiącach, jeśli nie latach, zanim siły UE będą mogły odegrać swoją rolę.
W obliczu rosnącego zagrożenia ze strony Rosji niektóre kraje europejskie, w tym Polska, dążą do ściślejszej współpracy w zakresie powstrzymywania nuklearnego, w tym do możliwości udziału w programie wymiany nuklearnej NATO. Jak Pan ocenia takie kroki?
Polska od około dziesięciu lat niepostrzeżenie wzmacnia siły powstrzymywania nuklearnego NATO, zapewniając wsparcie lotnicze podwójnego przeznaczenia – pomyślmy o tym jak o „drugim pilocie” sił nuklearnych USA i Wielkiej Brytanii, a nie jako o samej głowicy bojowej.
W praktyce Waszyngton i Londyn polegają na pięciu niejądrowych samolotach sojuszników oraz szerszej taktycznej osłonie powietrznej, by realnie grozić odpowiedzią nuklearną.
Polska wnosi swój wkład poprzez ćwiczenia, szkolenia i planowanie operacyjne, ale nie posiada i najprawdopodobniej nie będzie posiadać w najbliższej przyszłości broni jądrowej na swoim terytorium
Doprowadziłoby to do gwałtownej eskalacji napięć w stosunkach z Rosją i mogłoby zagrozić wszelkim szansom na pokój w Ukrainie. Niemniej nawet sama perspektywa posiadania takiej broni przez Polskę mogłaby stanowić potężny atut podczas negocjacji. Warto się więc nad tym zastanowić.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji