Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
"Inkluzywność, imprezy charytatywne i pomoc w przyjęciu na studia - tego wszystkiego brakuje w ukraińskich szkołach" - pisze ukraińska nastolatka z Londynu
Uczennica, uciekając przed rosyjskimi bombami, przeprowadziła się z matką do stolicy Wielkiej Brytanii. Teraz uczy się w prywatnej szkole dla dziewcząt, do której uczęszcza za darmo. Nastolatka napisała o nowych wyzwaniach, nieoczekiwanych rozczarowaniach i wyjątkowym doświadczeniu dla ukraińskich szkół w liście do Sestry.
"Przyjechałem do mojej angielskiej szkoły w połowie maja 2022 roku. Moja mama i ja, uciekając przed rosyjskim ostrzałem, wylądowaliśmy w Londynie. Pierwszą rzeczą, którą chciałam zrobić, było kontynuowanie nauki. W przeciwieństwie do wielu nastolatków w moim wieku, nigdy nie marzyłam o studiach w Wielkiej Brytanii. Nie wiedziałam też nic o tutejszym systemie edukacji. Poza tym musiałam ukończyć 10 klasę w Ukrainie, więc miałam dużo nauki.
W Kijowie uczyłam się w demokratycznej szkole prywatnej, gdzie ukształtowałam własne kryteria, co jest dla mnie dobre.
W Wielkiej Brytanii lekcje i ogólnie system edukacji bardzo różnią się od systemu ukraińskiego. Program szkolny trwa 13 lat, z których pierwsze 11 jest obowiązkowe. Ostatnie dwa lata są dla tych, którzy chcą iść na uniwersytet. W zeszłym roku w maju, kiedy zacząłam 12 rok, nie wiedziałam, czego się spodziewać.
Pierwszą rzeczą, która mnie zaskoczyła, było to, że była to szkoła dla dziewcząt. W Wielkiej Brytanii wciąż jest ich mnóstwo. W pierwszych dniach wciąż powracałam do wewnętrznego pytania: "Gdzie są wszyscy chłopcy?". Moja podświadomość próbowała wymyślić jakieś wytłumaczenie: "Jest przerwa, pewnie grają w piłkę na zewnątrz" albo "To lekcja psychologii, może chłopcy nie są tym zainteresowani". Miesiąc zajęło mi przyzwyczajenie się do faktu, że w tej szkole nie ma chłopców i nigdy nie będzie.
Po drugie, byłam pod wrażeniem chęci dziewczyn do nauki. Nie wiem, czy to zasługa prywatnej szkoły, czy angielskiego systemu edukacji, gdzie w ostatnich dwóch latach nauki wybiera się przedmioty, które nas interesują. Ale ten zapał do nauki jest godny podziwu. Jednocześnie moje koleżanki z klasy wiedzą znacznie mniej na tematy ogólne, niezwiązane z przedmiotami szkolnymi, niż ja. Na Ukrainie mogłam rozmawiać z rówieśnikami o książkach, muzyce i filmach.
W Anglii czuję, że wiem o tym wszystkim znacznie więcej niż ktokolwiek inny.
Mam własną teorię, dlaczego tak się dzieje. Prawdopodobnie możliwość wyboru przedmiotów szkolnych zgodnie z własnymi zainteresowaniami uniemożliwia brytyjskim nastolatkom szukanie czegoś interesującego poza programem szkolnym. Tymczasem ukraińscy nastolatkowie uczą się wszystkich przedmiotów aż do ukończenia szkoły, więc są zmotywowani do poszukiwania większej ilości informacji.
Zaskoczyło mnie, że uczniowie nie chodzą na zajęcia dodatkowe poza szkołą.
Wszystkie kluby znajdują się w szkole, podczas gdy w Kijowie dziecko ma sekcję sportową, angielski, rysunek lub taniec w różnych częściach miasta. Tak, jest to logistycznie wygodniejsze w Wielkiej Brytanii, ale myślę, że tworzy to bardzo małą bańkę społeczną, poza którą nastolatkom bardzo trudno jest znaleźć znajomych i przyjaciół. Dziewczyny przychodzą do szkoły, tańczą tam, śpiewają, grają w szachy, uprawiają sport - a wszystko to z tymi samymi ludźmi do 18 roku życia. Myślę, że to sprawia, że życie randkowe dziewcząt jest monotonne.
Zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, ile miałam szczęścia z moją szkołą dopiero wtedy, gdy moi przyjaciele z Ukrainy poszli do innych brytyjskich szkół i zaczęli opowiadać mi o swoich doświadczeniach. Na przykład o tym, jak nauczyciele nie odpowiadali na pytania ukraińskich dziewcząt w klasie i udawali, że ich nie rozumieją. Dziewczyny opowiedziały mi również o zastraszaniu przez rosyjskich nastolatków i o tym, jak każda szkolna zasada, która została stworzona w dobrych intencjach, może obrócić się przeciwko tobie. Ukraińcy często stają się odizolowani w angielskiej społeczności szkolnej. Jest to bardzo smutne, ponieważ uniemożliwia im to czerpanie jak najwięcej z brytyjskiej szkoły.
Angielska szkoła nie jest idealna i z pewnością nie będzie odpowiadać każdemu. To nie Hogwart. Nie ma tu magii ani cudów.
Obowiązkowy wymóg wyboru przedmiotów w dwóch ostatnich klasach nie sprawdzi się w przypadku osób, które nie znają swoich planów na przyszłość. A tworzenie bańki społecznej, którą trudno przełamać, zdecydowanie nie jest plusem. Jest jednak coś, z czego ukraińskie szkoły mogą brać przykład. Ikluzywność, imprezy charytatywne i pomoc w przyjęciu na studia- tego wszystkiego brakuje w ukraińskich szkołach".
Sofia Radish ma 18 lat. Po inwazji na pełną skalę przeniosła się do Londynu. Była starszym redaktorem w Harbingers', międzynarodowym magazynie dla nastolatków, obecnie jest redaktorką sekcji naukowej.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Wybór kierunku studiów to jeden z najważniejszych kroków na początku przygotowań do rekrutacji.
Psycholożka Olena Polnariowa, założycielka ukraińskiego internetowego centrum doradztwa zawodowego, radzi, by nie kierować się wyłącznie popularnością kierunków. Zamiast tego proponuje rozpocząć od określenia typu osobowości kandydata – czy jest introwertykiem, ekstrawertykiem, czy ambiwertykiem – co można zrobić za pomocą jednego z wielu bezpłatnych testów online.
Zrozumienie temperamentu pomaga dobrać kierunek studiów odpowiadający naturalnym predyspozycjom. To znacznie zwiększa szanse, że wybrany zawód nie tylko zainteresuje, ale i stanie się prawdziwym powołaniem, zmniejszając ryzyko utraty motywacji podczas nauki.
Jeśli młody człowiek nie ma jeszcze jasnego wyobrażenia o przyszłym zawodzie, warto wybrać ogólny kierunek studiów, zgodny z jego zainteresowaniami. W przyszłości specjalizację można będzie zawęzić, na przykład poprzez ukończenie rocznych lub dwuletnich studiów podyplomowych. Inną skuteczną metodą jest metoda eliminacji. Zaproponuj kandydatowi stworzenie listy zawodów i stopniowe wykreślanie tych, w których na pewno siebie nie widzi. Z pozostałej listy warto ustalić priorytety: od najbardziej atrakcyjnych do opcji rezerwowych.
Uroczysta inauguracja na Uniwersytecie Łódzkim, 2022. Zdjęcie: Tomasz Stanczak/Agencja Wyborcza.pl
Gdzie szukać uczelni w Polsce: lista i porady
Kolejnym etapem jest wybór uczelni. Należy wziąć pod uwagę, czy ma to być uczelnia państwowa, czy prywatna, jakie zajmuje miejsce w rankingach i jakie oferuje perspektywy zatrudnienia.
Czego szukać na stronie uczelni? W Polsce uczelnie wyższe cieszą się autonomią, dlatego wszystkie kluczowe informacje dotyczące rekrutacji na daną uczelnię znajdują się wyłącznie na jej oficjalnej stronie internetowej. Szukaj zakładki „Rekrutacja” (często też "Kandydat" lub "Admission" dla wersji anglojęzycznych). Znajdziesz tam przede wszystkim:
listę wymaganych dokumentów (pamiętaj o konieczności ich przetłumaczenia na język polski przez tłumacza przysięgłego oraz uzyskania apostille dla dokumentów ukraińskich);
minimalne progi punktowe lub zasady kwalifikacji;
informację o dostępności miejsc w akademikach;
szczegółowe terminy rekrutacji (należy pamiętać, że mogą się znacznie różnić – niektóre uczelnie rozpoczynają rekrutację już w kwietniu, inne w czerwcu, a kończą w lipcu; kluczowe jest, aby nie przegapić tych terminów!);
informacje o ewentualnych egzaminach wstępnych, rozmowach kwalifikacyjnych czy konkursach twórczych (np. na kierunki artystyczne);
zalecaną literaturę do przygotowania się do rozmowy kwalifikacyjnej oraz inne istotne szczegóły.
— Kiedy wybieraliśmy uczelnię, kierowaliśmy się dwoma kwestiami: miała to być Warszawa i możliwość studiowania na kierunku „cyberbezpieczeństwo” — opowiada Kateryna Halicz, mama 18-letniego studenta. — Po przeanalizowaniu sytuacji zrozumieliśmy, że wybór jest niewielki – tylko dwie uczelnie. Ponieważ syn nie uczył się w polskiej szkole, niezwykle trudno byłoby mu zdać polską maturę na poziomie umożliwiającym konkurowanie o bezpłatne miejsce na studiach. Ostatecznie syn Kateryny zdecydował się na studia na uczelni prywatnej za pośrednictwem jednej z agencji-pośredników, które zajęły się wszystkimi kwestiami organizacyjnymi. Koszt usług agencji to około 500 euro. Oczywiście do rekrutacji można przygotowywać się również samodzielnie.
Wydział Chemii Uniwersytetu Warszawskiego, 2024. Zdjęcie: Witold Jarosław Szulecki/East News
— Błędem, który popełniliśmy podczas rekrutacji, było niedostatecznie uważne zapoznanie się z listą dokumentów — opowiada Hanna, mama studenta drugiego roku. — Okazało się, że wszystkie ukraińskie dokumenty wymagane przez naszą uczelnię muszą posiadać apostille (specjalne poświadczenie wydawane przez Ministerstwo Sprawiedliwości Ukrainy, potwierdzające autentyczność dokumentu, podpisu i pieczęci – przyp. red.). Trzeba było pilnie wysyłać dokumenty do Ukrainy (aby uzyskać apostille, konieczna jest rejestracja przez konto osobiste na odpowiedniej stronie internetowej Ministerstwa Sprawiedliwości Ukrainy), a następnie przywieźć je z powrotem do Polski w celu pilnego tłumaczenia przysięgłego. Ostatecznie rekrutacja przesunęła się na wrzesień, kiedy uczelnie prowadzą drugie tury naboru studentów, jeśli po pierwszej turze pozostały wolne miejsca.
Przydatne portale i zasoby Poniżej lista polecanych portali, gdzie znajdziesz ogólne informacje o systemie szkolnictwa wyższego w Polsce:
Study in Poland Oficjalny portal stworzony przy wsparciu Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego Polski. Na stronie można znaleźć informacje o ponad 400 programach studiów w języku polskim i angielskim, a także listę uniwersytetów.
Study.gov.pl en zasób zapewnia dostęp do bazy danych polskich uczelni i programów studiów. Zawiera również informacje o stypendiach i innych możliwościach dla studentów zagranicznych.
Otouczelnie.pl Polski portal edukacyjny umożliwiający wygodne wyszukiwanie uczelni i specjalności w całej Polsce z aktualnymi informacjami dla kandydatów.
Fundacja Edukacyjna Perspektywy Fundacja Perspektywy publikuje coroczne rankingi polskich uczelni oraz dostarcza informacji o programach edukacyjnych.
Opinieouczelniach.pl Baza danych uczelni w Polsce, zawierająca opinie studentów i absolwentów.
Według rodziców, z którymi rozmawialiśmy, warto wybierać uczelnie zajmujące wysokie pozycje w rankingach. Studia na takich uczelniach bywają bardziej wymagające, ale ich dyplom może ułatwić znalezienie pracy, ponieważ dla potencjalnych pracodawców często liczy się renoma ukończonej uczelni. Jednocześnie, jeśli kandydat ma średnią ocen na świadectwie poniżej 10-11 punktów (w ukraińskiej 12-punktowej skali ocen, gdzie 10-12 pkt to odpowiednik polskiej oceny bardzo dobrej i celującej – przyp. red.), słabo zna język polski i istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie zdałby egzaminów wstępnych na renomowane uczelnie państwowe, rozsądniej może być rozważenie od razu uczelni prywatnej, aby nie narażać go na niepotrzebny stres. Uczelnie prywatne również posiadają swoje rankingi, na które warto zwrócić uwagę. Pamiętaj, że możesz aplikować na kilka uczelni lub nawet na kilka kierunków w ramach jednej uczelni. W roku akademickim 2025/2026 liczba uniwersytetów, do których można składać dokumenty w Polsce, jest nieograniczona. Należy jednak pamiętać, że za aplikację na każdy kierunek (często nawet w ramach tego samego uniwersytetu) zazwyczaj pobierana jest bezzwrotna opłata rekrutacyjna w wysokości od 85 do 150 złotych. Niektóre uniwersytety pobierają jedną, zbiorczą opłatę, inne – za każde zgłoszenie osobno.
Inauguracja na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie 2024. Zdjęcie: Jan Graczyński/East News
Kto może studiować w Polsce bezpłatnie
Cudzoziemcy w Polsce mogą studiować bezpłatnie (na zasadach obowiązujących obywateli polskich) lub odpłatnie. Aby ubiegać się o bezpłatne studia w Polsce, kandydaci muszą spełniać co najmniej jeden z poniższych warunków:
Posiadać Kartę Polaka – dokument potwierdzający polskie pochodzenie lub przynależność do narodu polskiego. — Przyjechaliśmy z córką Elżbietą do Polski 2,5 roku temu — dzieli się doświadczeniem Wiktoria Dyczakowska — i stąd ukończyła naukę w Ukrainie online. Rekrutowałyśmy się z ukraińskim świadectwem, ukraińskimi ocenami i Kartą Polaka na ASP (Akademię Sztuk Pięknych). Potrzebne było tylko świadectwo, portfolio prac i przejście rozmowy kwalifikacyjnej. Na rozmowie wymagano orientacji w historii sztuki, posiadania zainteresowań twórczych. Córka uczyła się prowadzić tę rozmowę na płatnych kursach prywatnych; można było – i bardzo polecam – przejść takie same płatne kursy przygotowawcze organizowane przez uczelnie artystyczne .
Posiadać status ochrony tymczasowej w Polsce (status UKR). Na początku pełnoskalowej wojny wiele osób skorzystało z tej możliwości. Należy jednak pamiętać, że zgodnie z obecnym stanem prawnym (maj 2025), status ten jest ważny do 30 września 2025 roku. Oznacza to, że możliwość bezpłatnego studiowania na tej podstawie w roku akademickim 2025/2026 i kolejnych latach jest niepewna i zależy od przyszłych decyzji legislacyjnych. Zawsze należy weryfikować tę kwestię bezpośrednio na wybranej uczelni oraz śledzić oficjalne komunikaty rządowe. — Mój syn Maksym ze statusem UKR kończy już drugi rok politechniki na Śląsku — opowiada Hanna. — Zdał NMT (Narodowy Multidyscyplinarny Test, ukraiński odpowiednik matury – przyp. red.), uzyskując bardzo wysokie wyniki — na przykład z matematyki miał 200 punktów. Ale żeby uzyskać tytuł inżyniera (licencjata na kierunkach technicznych), musi studiować 3,5 roku. I zawsze z zapartym tchem czekamy, czy status ochrony tymczasowej dla Ukraińców zostanie przedłużony, aby syn mógł kontynuować bezpłatną naukę (roczny koszt studiów na jego kierunku to 7000 złotych).
Posiadać certyfikat znajomości języka polskiego jako obcego na poziomie C1, wydany przez Państwową Komisję ds. Poświadczania Znajomości Języka Polskiego jako Obcego. Warto podkreślić, że nawet zdanie polskiej matury zazwyczaj potwierdza znajomość języka na poziomie B2. Egzamin certyfikatowy można zdawać dwa razy w roku – zwykle w listopadzie i kwietniu (terminy mogą ulegać zmianie, warto sprawdzać). Koszt egzaminu to około 180 euro, plus opłata za wydanie certyfikatu (około 20 euro) w przypadku pomyślnego zdania. Na stronie internetowej certyfikatpolski.pl dostępne są adresy ośrodków egzaminacyjnych oraz aktualne informacje. Warto zaznaczyć, że chociaż oficjalnie egzamin na poziomie C1 jest przeznaczony dla osób od 17. roku życia, w praktyce, za pisemną zgodą rodziców, mogą do niego przystąpić również kandydaci 16-letni. Jest to istotne dla ukraińskich uczniów, którzy często kończą szkołę średnią w wieku 16-17 lat. Zalecamy wcześniejszy kontakt z kilkoma centrami certyfikacyjnymi w tej sprawie. Należy pamiętać, że na wydanie samego certyfikatu można czekać do 4 miesięcy. Uczelnie często akceptują jednak zaświadczenie o zdaniu egzaminu, z możliwością dostarczenia certyfikatu w późniejszym terminie. Nawet wysokie wyniki na polskiej maturze (jeśli kandydat ją zdawał) oraz doskonałe świadectwo ukończenia szkoły średniej nie zawsze gwarantują przyjęcia na bezpłatne studia. Dlatego dla wielu kandydatów z zagranicy to właśnie certyfikat C1 otwiera drogę do bezpłatnego studiowania na polskiej uczelni.
Posiadać zezwolenie na pobyt stały w Polsce lub być rezydentem długoterminowym UE.
Być małżonkiem obywatela polskiego lub posiadać inne statusy wymienione w ustawie Prawo o szkolnictwie wyższym i nauce.
Warto również sprawdzać strony internetowe poszczególnych uczelni, które czasami samodzielnie ustanawiają dla swoich studentów zagranicznych stypendia, różnego rodzaju zniżki, promocje lub całkowicie zwalniają z opłat (wówczas rekrutacja często odbywa się na podstawie konkursu świadectw lub wyników egzaminów). Dotyczy to głównie kierunków technicznych i ścisłych. Aby skorzystać z takiej możliwości, trzeba mieć wysoką średnią ocen na świadectwie, dobre wyniki egzaminów (np. NMT) i odpowiedni poziom znajomości języka polskiego. Podobne programy od wielu lat oferują m.in.:
Płatna forma studiów dla studentów zagranicznych w Polsce
— Mój syn miał przeciętne wyniki w ukraińskiej szkole, dlatego zdecydowaliśmy nie ryzykować i aplikować na prywatny uniwersytet. Wybrał warszawską Akademię Finansów i Biznesu Vistula – kierunek logistyka. Po prostu złożyliśmy dokumenty, zapłaciliśmy za studia – i został przyjęty — opowiada Maryna, mama 17-letniego Matwija. — Aby dostać się na prywatny polski uniwersytet, często nie są wymagane bardzo wysokie wyniki na świadectwie. Na przykład w AFiB Vistula wymogiem jest średnia ocen na świadectwie szkolnym nie niższa niż 7,5 (w ukraińskiej 12-punktowej skali ocen – przyp. red.). Co więcej, zazwyczaj nie jest wymagane zdawanie ZNO (Zewnętrznej Niezależnej Oceny) ani NMT – ukraińskich egzaminów zewnętrznych. Jednakże, jeśli kandydat posiada wyniki tych egzaminów, niektóre uczelnie, jak np. Vistula, mogą zaoferować zniżkę na czesne za pierwszy rok studiów (w tym przypadku 20%).
Inauguracja w Grupie Uczelni Vistula Zdjęcie: FB Grupa Uczelni Vistula
Jeśli studia prowadzone są w języku polskim, na uczelniach prywatnych często wystarcza certyfikat znajomości języka na poziomie B1 lub ukończenie kursu językowego organizowanego przez uczelnię. Do studiów w języku angielskim zazwyczaj wymagany jest certyfikat IELTS lub TOEFL na poziomie B2 (lub równoważny). Koszt studiów na uczelniach prywatnych zależy od języka wykładowego: studia w języku polskim są zazwyczaj o około tysiąc euro rocznie tańsze niż w języku angielskim. Przykładowo, studia na kierunku logistyka w języku polskim mogą kosztować około 1800 euro rocznie, a w języku angielskim – około 2800 euro. Niektóre firmy pośredniczące w rekrutacji mogą oferować zniżki (np. do 50%) na pierwszy rok studiów, jeśli kandydat zdecyduje się na kursy językowe organizowane przy uczelni.
Procedura rekrutacji na polskie uczelnie
Po zebraniu wszystkich dokumentów rozpoczyna się kluczowy etap: rywalizacja o miejsce na studiach, gdzie liczą się oceny, wyniki egzaminów, a czasem także inne osiągnięcia. Nie zwlekaj z rejestracją na studia. Większość polskich uniwersytetów prowadzi rekrutację przez elektroniczne systemy – ERK (Elektroniczna Rejestracja Kandydatów) lub IRK/IR (Internetowa Rejestracja Kandydatów). Szczegółowe informacje na temat procesu rejestracji można znaleźć we wcześniejszych artykułach Sestry oraz bezpośrednio na stronach uczelni. Postępuj zgodnie ze wszystkimi instrukcjami, a w razie pytań nie wahaj się kontaktować z działami rekrutacji wybranych uczelni (telefonicznie lub mailowo).
Obecnie nie istnieje jeden oficjalny, uniwersalny przelicznik punktów z ukraińskiego NMT na systemy punktacji stosowane przez polskie uniwersytety. Każda uczelnia może mieć własne zasady konwersji wyników. Należy zawsze szukać szczegółowych informacji na stronach internetowych wybranych uczelni, w zakładkach poświęconych rekrutacji. Jako przykład można wskazać zasady przeliczania punktów stosowane przez Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, które uwzględniają specyfikę systemów oceniania w różnych krajach (warto tu podać link do konkretnej strony UAM, jeśli jest znany).
Ważne jest ścisłe przestrzeganie wszystkich terminów składania oryginałów dokumentów po zakwalifikowaniu się na studia.
Nie należy się też załamywać, jeśli nie uda się dostać za pierwszym razem.
Kandydaci mają również szansę na przyjęcie z tzw. listy rezerwowej. Jest ona tworzona dla osób, które spełniły kryteria, ale nie zmieściły się w limicie miejsc. W takim przypadku konieczne jest zazwyczaj złożenie w wyznaczonym terminie (często w ciągu 7 dni od ogłoszenia wyników kwalifikacji) deklaracji o chęci podjęcia studiów. Komisja rekrutacyjna dokonuje naboru kandydatów z listy rezerwowej na wolne miejsca, zachowując kolejność wynikającą z listy rankingowej, aż do wypełnienia limitu.
Następną szansą może być druga tura naboru (rekrutacja uzupełniająca). Dla kierunków, na których limit miejsc pozostaje niewypełniony po pierwszej turze, władze uczelni mogą ogłosić dodatkowy nabór. Odbywa się on na tych samych zasadach co nabór podstawowy. Informacje o dodatkowym naborze na studia zazwyczaj pojawiają się na stronach internetowych uniwersytetów w drugiej połowie lipca lub na początku sierpnia.
Pamiętaj – klucz do sukcesu w rekrutacji to:
Dokładne sprawdzenie informacji: Zawsze weryfikuj wymagania, terminy i procedury bezpośrednio na stronach internetowych wybranych uczelni. Informacje mogą się zmieniać!
Terminowość: Pilnuj wszystkich dat – od rejestracji online po składanie dokumentów.
Kompletność dokumentów: Upewnij się, że masz wszystkie wymagane dokumenty, przetłumaczone i uwierzytelnione (apostille).
Znajomość języka: Odpowiedni poziom znajomości języka polskiego (lub angielskiego, jeśli na taki kierunek aplikujesz) jest kluczowy.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę” realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji
Miasto Sumy położone jest około 30 kilometrów od granicy z Rosją. To bardzo blisko, szczególnie jeśli chodzi o odległość od miejsc, z których wystrzeliwane są w kierunku Ukrainy rakiety.
Dziś wojenny front zaczyna się tuż za rosyjską granicą. To widać w krajobrazie miasta, jak i słychać. Bardzo najpierw słychać wybuch, a dopiero później alarm przeciwlotniczy. Systemy wczesnego ostrzegania nie są w stanie zareagować na czas, a tym samym, w porę ostrzec mieszkańców o nadlatującymi zagrożeniu.
Ludzie żyją w poczuciu nieustannego zagrożenia, przed którym nikt nie może ich uprzedzić.
Kiedy ostrzały bez ostrzeżenia przybrały formę smutnej i przerażającej codzienności, władze miasta podjęły decyzję o zawieszeniu stacjonarnego funkcjonowania szkół i przejścia w pełni na nauczanie zdalne
- W niektórych rodzinach jest dwójka czy trójka dzieci - mówi dyrektor Iryna Szumilo - To nie są bogate rodziny. Jeśli w takiej rodzinie jest tylko jeden komputer to przecież nie mają jak się nim podzielić, bo lekcje trwają cały dzień, w tym samym czasie. Dlatego w większości przypadków dzieci łączą się z telefonów mamy czy taty. Ale to bardzo utrudnia naukę.
Pusto i głucho
Na ścianie, przy schodach prowadzących do klas, przygotowano grafikę z ważnymi dla rozwoju dzieci słowami: rodzina, motywacja, sztuka, przyszłość, cel, kreatywność.
Tuż obok przyklejono kartkę z napisem “do schronu” i strzałką wskazującą drogę do piwnicy. Już w czasie pełnoskalowej inwazji zaczęto szkołę remontować i dostosowywać pod wojenne realia. Ze smutnej i szarej piwnicy, służącej za schron przeciwlotniczy, postarano się stworzyć przyjemną przestrzeń.
- Organizowaliśmy konkursy sztuki. Dzieci przyniosły swoje prace, które teraz ozdabiają schron - opowiada Tetiana Podoliako, nauczycielka języka ukraińskiego - Od razu jest przyjemniej. A bywało tak, że schodziliśmy do piwnicy razem z dziećmi i siedzieliśmy tu po sześć czy osiem godzin, dopóki zagrożenie nie minęło. To miejsce jest też przygotowane na prowadzenie zajęć podczas alarmów. Ale decyzją władz, nawet tutaj dzieci nie mogą się spotykać i uczyć.
Zaglądamy do podziemnej klasy w schronie. Przy jednej z ławek, przed otwartym komputerem, siedzi mały chłopiec, obok niego nauczycielka. Trwa lekcja angielskiego. Tetiana tłumaczy mi szeptem, że to uczeń ze specjalnymi potrzebami, który nie był w stanie przywyknąć do nauki w domu, dlatego, w drodze wyjątku, pozwolono mu przebywać na terenie szkoły podczas zajęć. Ale tylko w piwnicy.
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Ale bywają takie przypadki, że dzieci potrzebują porozmawiać osobiście - czy to ze szkolnym psychologiem, czy nauczycielką, której ufają. Bardzo często o swoich problemach chętniej opowiedzą pracownikom szkoły, niż rodzicom. A dzieciom jest w tej chwili bardzo ciężko i po pomoc sięgają coraz częściej. Zamknięcie w domu, nieustanne zagrożenie spadającymi rakietami, wszechobecny strach z powodu trwającej wojny czy w końcu bliscy, którzy zginęli na wojnie, a ich śmierć bardzo ciężko jest im zrozumieć czy przeżyć… A nauczycielki w szkole są zawsze gotowe i czekają na swoich podopiecznych. Nie tylko organizują zajęcia wyrównawcze czy objaśniają to, czego nie zrozumieli na lekcjach, ale też oferują im wsparcie zwyczajną rozmową o ich problemach. Rozmawiają telefonicznie, czy przez wideopołączenia. Jeśli sytuacja tego wymaga, spotykają się osobiście w schronie.
- Pracuję w szkolnictwie już wiele lat - mówi Tetiana Podoliako - Ale takie nastały czasy, że nasza wypłata jest po prostu śmieszna. Więc dziś w szkołach pracują prawdziwi nauczyciele, a nie ci, którzy przyszli zarobić pieniądze.
Tu przyszli ludzie za głosem swojego serca. Bo rolą nauczyciela jest nie jedynie nauczyć czytać czy pisać, a najważniejszą jego misją jest nauczyć dziecko, by w przyszłości, w jakiejkolwiek sytuacji próby, pozostało dobrym człowiekiem
Wielka, szkolna rodzina
Puste, szkolne korytarze mają w sobie coś przerażającego i smutnego. Podłoga skrzypi, a nasze głosy niosą się echem. A przecież od kolorowych ścian powinien odbijać się śmiech dzieci.
Dzisiejszy alarm przeciwlotniczy przerwał, między innymi, lekcję informatyki. Nauczycielka tego przedmiotu, Wiktora Awramenko, była tu kiedyś uczennicą, ale po latach wróciła już w innej roli. Takich przypadków jest więcej, a uczniowie i nauczyciele tworzą całe szkolne pokolenia. Atmosfera szkoły przypomina bardziej wielką rodzinę, niż placówkę edukacyjną. Dziś wykładanie informatyki to prawdziwe wyzwanie w tych trudnych czasach, bo jak uczyć dzieci tego przedmiotu zdalnie, bez możliwości pokazania czegoś, wsparcia technicznego?
- Mamy tutaj taki elektroniczny dziennik, cały system, gdzie możemy zadawać prace domowe, pisać uwagi, wystawiać oceny, do tego mają dostęp zarówno uczniowie i rodzice - Wiktoria Awramenko pokazuje długą listę prezentacji i prac domowych, które zostały zadane uczniom - A jeśli dziecko nie jest w stanie się podłączyć do zajęć online to staramy się przekazać jak najwięcej materiałów, ćwiczeń tak, żeby samodzielnie mogło nadrobić zaległości.
Na pytanie kiedy ostatni raz widziała uczniów w swojej sali Wiktoria odpowiada, że w maju tego roku, kiedy jeszcze było nauczanie hybrydowe - część zajęć odbywała się w szkole, a część online. Jednak łzy same pojawiają się w oczach, kiedy spoglądamy na pusty korytarz.
- Dzieci są teraz ograniczane w każdej sferze ich życia. Nie tylko zabiera im się edukację, ale odbiera im się dzieciństwo. Przed szkołą jest plac zabaw, tam dawno nikogo nie było. To bardzo przykre.
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Wierzymy, że to się niedługo skończy
Nauczyciele wierzą, że już niedługo szkolne korytarze znów zapełnią się dziećmi, więc przygotowują się pod ich nieobecność. Samodzielnie odnawiają salę, w której, w niewiadomej jeszcze przyszłości, ma powstać nowa pracownia komputerowa. Remontują salę, nie martwią się na zapas, że przecież nie mają jeszcze komputerów.
- Pracownicy szkoły remontują wszystko swoimi własnymi siłami, bo nie mamy takich środków z ministerstwa - mówi dyrektorka szkoły - Od kogoś wzięliśmy farbę, od kogoś innego cement. Nawet wysyłaliśmy pytania do różnych sklepów, czy nie mają czegoś uszkodzonego, może porwał się worek i taki produkt nie nadaje się do sprzedaży, a my go chętnie weźmiemy. I tak po troszeczku działamy, już od września.
Własnymi siłami wyremontowali również sala do nauki chemii. Na ścianach wiszą tablice, kolorowe równania reakcji chemicznych, a na podłodze stoją donice z pięknymi kwiatami. Miejsce przypomina salę z amerykańskich kampusów, dopracowaną w każdym detalu. Odnawiane są też korytarze i łazienki. Ale największe wrażenie robi na mnie jadalnia. Wielkie i czyste pomieszczenie, z kilkoma rzędami ław i krzeseł, z malunkami potraw, owoców i warzyw.
- Zaczęliśmy gotować według jadłospisu, stworzonego przez samego Jewhena Kłopotenko - mówi szkolna kucharka - Tylko gotować nie mamy dla kogo.
Od stycznia 2022 roku w całej Ukrainie rozpoczęto wprowadzanie zmian w systemie odżywiania dzieci w placówkach edukacyjnych. Podstawowym udoskonaleniem miało być to, że dzieci będą jeść mniej pieczywa, cukru i soli, podczas gdy na talerzach ma wzrosnąć ma ilość warzyw, mięsa i nabiału. Za zmiany odpowiadał legendarny kucharz, Kłopotenko, który przygotował 160 wzorcowych dań. Na liście można było znaleźć, między innymi, pieczoną rybę, chersońską zupę rybną, sałatkę z buraków i krakersów, sznycel z kurczaka, banosz czy barszcz połtawski. Jednak ze szkolnej kuchni bije chłód z pustych kotłów i patelni. Nikt nie wie, kiedy w końcu będzie można odpalić palniki. Kucharka, trochę jakby ze wstydem w oczach, mówi niemal szeptem, że wie, że niektóre z dzieci tylko w szkole mogły liczyć na ciepły i porządny posiłek w ciągu dnia.
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Tuż obok wejścia głównego do szkoły znajduje się Ściana Pamięci. Mały i skromny ołtarzyk w niebiesko-żółtych barwach upamiętnia poległych bohaterów, którzy byli absolwentami szkoły nr 20. w Sumach. Ośmiu żołnierzy, którzy zginęli podczas pełnoskalowej inwazji, spogląda na mnie z małych fotografii. Obok stoi mały kartonik, gdzie dzieci i rodzice mogą przynosić podarunki dla wojowników. Często są to malunki, czekoladki czy własnoręcznie wykonane motanki, które działają jak talizman i przynoszą szczęście.
- Bardzo nie chciałabym przyczepiać tu kolejnych zdjęć - mówi Tetiana, a jej oczy szklą się od wzruszenia - Ale wiemy, że wielu naszych absolwentów, wielu naszych chłopców, walczy w tej chwili na froncie.
Beata Łyżwa-Sokół: Ostatni rok był dla Ciebie naprawdę intensywny. Twoje fotoreportaże z Ukrainy regularnie publikowały „The New York Times” i „The Washington Post”.
Oksana Parafeniuk: Uściślając, to ostatnie półtora roku było bardzo intensywne. Pracowałam jako fotoreporterka jeszcze przed inwazją Rosji, ale wtedy nie było takiego zainteresowania Ukrainą. Pracę fotografki łączyłam więc z byciem producentką i fixerką [fixer to lokalny przewodnik, tłumacz i organizator, który pomaga zagranicznym reporterom w zbieraniu materiałów – red.]. Kilka tygodni przed inwazją zadzwonił do mnie znajomy fotoedytor z „The Washington Post” z propozycją ściślejszej współpracy.
– Jeśli TO się stanie, chcemy, żebyś była z nami każdego dnia – powiedział.
– OK – odrzekłam i dodałam, że mam tylko jeden mały problem: jestem w szóstym miesiącu ciąży i raczej nie chciałabym jeździć w niebezpieczne miejsca. To była dla mnie trudna sytuacja: dostaję propozycję marzeń, ale wiem, że w tym momencie nie mogę jej przyjąć.
Co ciekawe, nigdy nie chciałam być fotoreporterką wojenną. Natomiast jestem Ukrainką i nie wyobrażałam sobie, że w takim momencie nie będę dokumentować tego, co się dzieje w Ukrainie. Zrobiłam więc wiele materiałów, które dotyczyły tego, co się działo poza pierwszą linią frontu. Sądząc po reakcjach ludzi, którzy odzywali się do mnie po publikacjach, kilka z nich okazało się naprawdę ważnych.
Oksana Parafeniuk. Zdjęcie: archiwum prywatne
Pod niektórymi tekstami pojawia się informacja, że nie tylko robiłaś zdjęcia, lecz byłaś też współautorką całego materiału.
Gdy pracuję sama, nie potrzebuję tłumacza. A jeśli pracuję z zagranicznym zespołem – zawsze jest producent/tłumacz. Pomagam, gdy słyszę, o czym rozmawiają bohaterowie materiału, jeśli mówią coś interesującego albo jestem świadkiem sytuacji, której zagraniczny redaktor mógłby nie zrozumieć, np. ze względu na kontekst kulturowy. I dlatego czasami jestem dodawana do listy osób, które przyczyniły się do powstania artykułu.
Dostajesz konkretne zlecenia na fotoreportaże, czy sama proponujesz tematy?
Większość historii, które zrobiłam, to zlecenia. Zazwyczaj mam mnóstwo pomysłów na materiały, ale nie zawsze mam odwagę je zaproponować i potem, gdy widzę, że ktoś inny zrealizował fotoreportaż na ten temat, żałuję, że zabrakło mi pewności. Problem też w tym, że wiele historii uważam za ważne i interesujące. Dlatego angażuję się w wiele tematów i zdarza się, że idę na reportaż bez dziennikarza.
„The Washington Post” opublikował Twój duży materiał, wykonany podczas operacji rekonstrukcji twarzy ukraińskich żołnierzy. Jak długo pracowałaś nad tą historią?
Ten materiał powstał w szczególnym dla mnie czasie, gdy z powodu narodzin syna praktycznie miałam roczną przerwę w pracy. Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam też jako fotografka w operacji. Poza tym nie miałam okazji zetknąć się z pierwszymi ofiarami rosyjskiej agresji, bo nie pracowałam na linii frontu. Nie widziałam zbyt wiele krwi, nie byłam nawet w punkcie stabilizacyjnym, dokąd trafiają ranni. Więc gdy się dowiedziałam, że wejdę na salę operacyjną, a bohaterowi mojej historii będą przeszczepiać kość strzałkową z nogi do szczęki, by tę szczękę zrekonstruować, trochę się przestraszyłam. Mimo to zapytałam lekarza, czy będę mogła zostać do końca operacji. Zdziwił się. Powiedział, że dziennikarze zwykle wchodzą na pięć minut, robią kilka ujęć i opuszczają salę.
14 grudnia 2023 roku, Kijów. Jewhen Bohdan, chirurg szczękowo-twarzowy, przygotowuje do operacji rekonstrukcji twarzy 27-letniego Mykołę Rudenka. Mykoła, weteran wojenny, został ranny w twarz i szyję w czerwcu 2023 roku na froncie. Stracił część szczęki i zębów.
Weszłam więc na salę, gdzie operowano Mykołę – mężczyznę, z którym rozmawiałam dzień wcześniej – i już nie byłam w stanie stamtąd wyjść. To było fascynujące. Operacja trwała 12 godzin. Wyskoczyłam tylko na chwilę, by zjeść lunch. Większość czasu rozmawiałam z asystentem obserwującym zabieg, który wyjaśniał mi, co się dzieje.
Kilka miesięcy później wróciłam z dziennikarzami, żeby zrobić ciąg dalszy tej historii. W międzyczasie przeczytałam niezwykłą książkę z dziedziny chirurgii rekonstrukcji twarzy, którą rozwinął podczas I wojny światowej brytyjski lekarz Harold Gillies. Okazuje się, że współczesna medycyna w dużej mierze opiera się na doświadczeniach z I wojny światowej.
Podczas ilu operacji robiłaś zdjęcia?
Operacja Mykoły była pierwsza, potem byłam jeszcze na trzech. Dwie z nich odbywały się równocześnie tego samego dnia, więc przechodziłam z sali do sali. W ciągu prawie roku powstał naprawdę duży materiał.
Dziś myślę, że byłoby idealnie, gdybym mogła wrócić do moich bohaterów. Zrobiłam zdjęcia tylko w szpitalu, a ciekawi mnie, co się działo z nimi potem.
44-letnia Switłana Zdor i 42-letni Jurij Zdor, małżeństwo z Czernihowa, w centrum medycznym „Oberih” w Kijowie 31 lipca 2023 roku. Jurij jest weteranem. Z powodu ran odniesionych na polu bitwy stracił nogę. Doznał też ciężkich obrażeń drugiej nogi, jamy brzusznej i płuc. Switłana i Jurij, którzy są małżeństwem od 6 lat, wzięli udział w filmie promującym projekt Veteran Hub „Resex” – platformę poświęconą życiu seksualnemu rannych żołnierzy. W ramach projektu opracowano dwa podręczniki dla weteranów i weteranek, które są dostępne bezpłatnie. Każdy z podręczników opiera się na badaniach zespołu Veteran Hub dotyczących seksualności po traumie.
Powiedziałaś gdzieś, że robienie zdjęć wcześniej było dla Ciebie tylko hobby. Jak większość fotografowałaś kwiatki i znajomych. A potem był Majdan, który zmienił Twoje podejście do fotografii.
W 2014 roku pracowałam w biurze, zajmowałam się stypendiami dla studentów. Wieczorami chodziłam z przyjaciółmi na Majdan. Interesowałam się polityką, ale nie myślałam o dziennikarstwie. Przychodziłam na Majdan z aparatem, choć nie wiedziałam, jak fotografować ludzi, których nie znam. Lecz chociaż nie potrafiłam do końca odnaleźć się w tej dramatycznej sytuacji, zrozumiałam, że interesują mnie ludzie w tych trudnych momentach ich życia. W weekendy zaczęłam wspierać fotografów zagranicznych jako fixerka. Ze Stanów przyjechała też moja przyjaciółka fotoreporterka, która bardzo mnie zainspirowała. Ukraina stała się interesująca dla fotoreporterów z całego świata, co chwila ktoś szukał tłumacza albo potrzebował coś zorganizować. Gdy 18, 19 i 20 lutego 2014 roku robiło się na Majdanie coraz goręcej, byłam w biurze i to, co się dzieje, oglądałam w telewizorze. Bałam się, a moi rodzice bardzo się bali o mnie. Chciałam jechać na Majdan, ale nie chciałam ich martwić. Siedziałam więc w biurze i myślałam, jak bardzo nienawidzę swojej pracy.
Przyjechałam tam 21 lutego, kiedy już odbywały się pogrzeby. Nie zostałam aktywistką, ale pomagałam, jak mogłam. Chciałam tam być nie jako fotografka, ale jako Ukrainka. Rzuciłam pracę w biurze, zaczęłam dostawać więcej zleceń jako fixerka, w kwietniu pojechałam do Charkowa, a potem do Doniecka. Zanurzyłam się w świecie dziennikarstwa, podpatrywałam, jak się przeprowadza wywiady, jak się buduje historie. Zorientowałam się, że dzięki temu mogę zrozumieć, co się dzieje w moim kraju.
Większość Twoich materiałów to osobiste historie cywilnych ofiar wojny. Czy po ponad 10 latach wojny i stałej obecności reporterów z całego świata w Ukrainie ludzie wciąż chcą się fotografować i dzielić swymi historiami? Czy chętnie wpuszczają Cię do swoich domów?
Jeszcze przed inwazją, gdy pracowałam jako fixerka we wschodniej Ukrainie, często trudno było dotrzeć do ludzi. Byli podejrzliwi, nieufni. Teraz bardziej się otworzyli. Nie wiem, czy to dlatego, że jest więcej dziennikarzy, czy też dlatego, że informacje stały się ważną częścią życia każdego z nas i Ukraińcy zrozumieli, że muszą opowiadać o tym, co im się przytrafiło. Jako fotografka i dziennikarka chcę ich historie opowiedzieć jak najlepiej, chcę pokazać jak najwięcej z ich prawdziwego życia. Dlatego zależy mi na zdjęciach w domu, w otoczeniu rodziny, w przestrzeni, w której dobrze się czują. Gdy mają wątpliwości tłumaczę, że dla tych, którzy w drugim zakątku świata zobaczą ich portrety w mediach, ujęcie zrobione w domu będzie o wiele bardziej autentyczne i wiarygodne niż to wykonane w kawiarni czy innym przypadkowym miejscu. Czytelnicy będą mogli bardziej się z nimi utożsamić. Zawsze mam nadzieję, że bohaterowie, których znajduję, poczują się ze mną komfortowo i otworzą się przede mną jako człowiekiem, a nie tylko jako fotografką. Dlatego niczego nie udaję, jestem przy nich sobą. Jeśli im się nie podoba, nie naciskam, nie próbuję namawiać do zdjęć.
Odkąd współpracuję z dużymi mediami, zdarza się, że to nie ja prowadzę negocjacje z bohaterami. Tak było np. w przypadku materiału dla „The Washington Post” o Jarosławie Bazyłewiczu, który podczas rosyjskiego ataku na Lwów stracił trzy córki i żonę.
Fotografia tej rodziny sprzed ataku, z usuniętymi twarzami żony i córek, które zginęły, i portret rannego Jarosława obiegły media na całym świecie.
Ta historia wstrząsnęła wszystkimi w Ukrainie. Producent materiału bardzo ostrożnie podszedł do tematu. Powiedział mi, że warto nawet dłużej poczekać na zgodę rodziny na wywiad, bo świat powinien poznać tę historię z jej perspektywy. Dwa tygodnie po tragedii pojechaliśmy z dziennikarzem do rodziców Jarosława i jego siostry z mężem. Myśleliśmy, że będą tylko oni, ale po jakimś czasie dołączył do nas sam Jarosław i był z nami przez 3-4 godziny wywiadu. W tamtym momencie wszyscy poczuliśmy ogromną odpowiedzialność, więc staraliśmy się być tak wrażliwi, jak to tylko możliwe. W takich chwilach szanujesz każdą sekundę spotkania z bohaterem, nie zaprzątasz uwagi swoją obecnością. Tego dnia była 6. rocznica urodzin Emilii, najmłodszej córki Jarosława, która zginęła. Rodzina postanowiła, że wszyscy pójdą na cmentarz. Wiedziałam, że to powinno wejść do naszego materiału. Równocześnie czułam kamień na sercu, taki ścisk w klatce piersiowej, i trudno było mi zapytać, czy możemy z nimi pójść. Ale zgodzili się. Szliśmy za nimi całą drogę, a już na miejscu zatrzymaliśmy się – naprawdę daleko.
Widziałam,jak Jarosław podchodził do każdego krzyża. Kiedy stanął obok krzyża najmłodszej córki, zaczął płakać. Pomyślałam wtedy, że może powinnam mu zrobić portret. Ale nie mogłam tak po prostu przed nim stanąć
To bardzo trudna część tej pracy. Bo co zrobić w takiej sytuacji? Wiesz, że w takiej chwili trzeba zrobić tylko jedno zdjęcie, bo nie możesz chodzić dookoła cierpiącego człowieka i robić 20 ujęć ze wszystkich kątów. Musisz spróbować zrobić zdjęcie, ale nie możesz być nachalna, nie możesz przekroczyć pewnych granic. Bo wiesz, że to jest jego życie, jego uczucia.
Pamiętam fotografię, którą wtedy zrobiłaś. Jarosław stoi przed czterema grobami, patrzy na portrety bliskich umieszczone na krzyżach. To bardzo mądre, mocne ujęcie.
Nikt mi tego wcześniej nie powiedział. Rzadko słyszę, że wykonałam dobrą robotę. Oczywiście zazwyczaj takie rzeczy mówią mi przyjaciele, ale to co innego. Często się zastanawiam nad przekraczaniem granic. Wiem, że dość dobrze je wyczuwam, choć równocześnie mam wrażenie, że jest ich zbyt wiele, że czasem uniemożliwiają mi pracę. Gdy zrobię zdjęcie, jestem ciekawa, czy ktoś uzna je za mocne. Czy zrobię takie zdjęcie, które będzie miało na coś wpływ, jeśli będę się trzymać swoich granic? Czy jeśli tak się nie stanie, to będzie oznaczać, że nie wykonałam swojej pracy wystarczająco dobrze? Może byłam zbyt daleko, a może byłam zbyt ostrożna?
Fotografia musi przyciągać uwagę do tych wszystkich ważnych historii. Tak czy inaczej na pewno nie czuję, bym kiedykolwiek przekroczyła jakąś granicę, wtargnąła w czyjeś życie.
27 lipca 2024 roku, jedna z wyzwolonych wsi w obwodzie chersońskim. 76-letnia Liudmyła została pobita i zgwałcona przez z rosyjskiego żołnierza w kwietniu 2022 roku, kiedy ta wieś znalazła się pod okupacją. Żołdak wybił jej zęby, złamał cztery żebra i rozciął brzuch. Jakiś czas po tym incydencie udało się jej ze wsi uciec, a po wyzwoleniu jesienią 2022 r. do niej wrócić.
Zazwyczaj czuję, że zrobiłam zdjęcia, które musiałam zrobić – choć czasem uznanie, że tak właśnie było, zajmuje mi wieczność.
Bardzo mocna była też historia rodziny Serhija Hajdarżyna z Odessy, którego żona i syn zginęli w ataku drona. Przeżyli Serhij i córka.
Anna, żona Serhija, prawdopodobnie zginęła z czteromiesięcznym synkiem Tymofiejem podczas karmienia go piersią. Wszystkie relacje mówią, że w takiej pozycji zostali odnalezieni pod gruzami. Podczas wywiadu Serhij przyniósł zakrwawiony smoczek, który znalazł w gruzach. Umył go i postanowił zachować. Spędziliśmy na rozmowie wiele godzin. Trzymałam się prawie do końca, ale gdy zaczęłam fotografować ten smoczek,rozpłakałam się. Niewiele wcześniej sama przestałam karmić syna piersią.
Realizacja tych dwóch materiałów straumatyzowała mnie. Myślę że w kontekście pracy dziennikarskiej trzeba mówić o zdrowiu psychicznym
Czy dlatego szukasz pozytywnych historii? Takich jak ta o wspinaczce na najwyższą górę Ukrainy albo o randkowaniu?
Teraz nie jest łatwo opublikować materiał zrealizowany z dala od linii frontu. Ale chcę pokazać ten kontrast: że w tym samym czasie dzieją się zupełnie różne rzeczy. Niektóre historie są dla mnie ważne również na poziomie osobistym. Trochę wstyd się przyznać, ale na Howerlę wchodziłam wtedy po raz pierwszy, podobnie jak większość zespołu. To była miła historia i dobry czas spędzony w naturze. Kiedy pracujesz nad bardzo stresującymi i trudnymi materiałami, lżejsza historia pomaga się zbliżyć w zespole. Wśród ludzi, z którymi wychodziłam, byli żołnierze i osoby, które mają kogoś na froncie. Każdy miał jakąś niesamowitą historię. Powstała opowieść z wojną w tle, ale inaczej pokazana.
Pojechaliśmy też z ekipą do Charkowa, by sfotografować pierwszy dzień nauki w podziemnej szkole. Na miejscu zobaczyliśmy siedmiolatków i ich rodziny pełne życia, radosnych ludzi ubranych w haftowane koszule, wszędzie były kwiaty i pluszaki.
Zdaję sobie sprawę, że dla ludzi, którzy nigdy nie byli w Ukrainie podczas wojny, obraz takiego normalnego życia może być dziwny. Ważne jest jednak, by zrozumieć, że takie zwyczajne chwile trzymają nas razem.
Howerla, najwyższy szczyt Ukrainy, 13 września 2024 r. Niektórzy Ukraińcy, w tym czynni żołnierze, wspinają się na niego, by odnaleźć spokój i odpocząć od wojny.
Niestety jest i druga strona medalu. Gdy takie pozytywne obrazy trafiają do mediów społecznościowych, nierzadko spotykają się z krytyką. Bo skoro jest wojna, to nie można spotykać się z przyjaciółmi w kawiarni.
Ważne jest, byśmy mieli jak najwięcej różnych historii, by czytelnicy mieli szerszy obraz kraju, w którym trwa wojna. Wśród ludzi, którzy siedzą wieczorem w barze, są też wolontariusze, osoby organizujące zbiórki na sprzęt wojskowy i tacy, którzy następnego dnia pójdą na front. Sama chodzę z moim małym synem na basen i stojąc w wodzie z innymi matkami rozmawiamy o nocy nieprzespanej z powodu ataku rakietowego. Wieczorem spotykam się ze znajomymi w kawiarni, a kilka godzin później,usypiając dziecko, zastanawiam się, czy umrzemy.
Wiele kontrowersji wzbudziło ostatnio zestawienie dwóch fotografii z Ukrainy w finale tegorocznego konkursu World Press Photo. Niektórzy twierdzili, że jury stawia znak równości między ofiarami: 6-letnią ukraińską dziewczynką i rosyjskim żołnierzem. Inni uważali, że to pokazuje różne oblicza wojny. Jak zareagowałaś na ten werdykt?
Najbardziej uderzyło mnie uzasadnienie zestawienia tych zdjęć, mówiące, że to „silne połączenie” (jurorzy już za to przeprosili). Taka retoryka prowadzi do zrównania ofiary z żołnierzem armii rosyjskiej, armii agresora, która zabija i torturuje Ukraińców, okupuje ich ziemie
Potrafię dostrzec powiązania wizualne, ale tu nie mówimy o sztuce, tylko o fotografii dokumentalnej. Kontekst ma kluczowe znaczenie. W takich sprawach powinniśmy być bardzo ostrożni.
Mnóstwo ludzi udostępnia w mediach społecznościowych Twoje fotoreportaże publikowane przez zagraniczne media. Link do materiału o przemocy seksualnej wobec Ukrainek dostałam, zanim sama trafiłam na niego na stronie „The New York Times”. Widać, że zdjęcia i tematy, których dotykasz, mają ogromny wpływ na ludzi.
Ten materiał rzeczywiście poruszył czytelników, miał sporo komentarzy na Instagramie. Myślę, że bardzo ważne było opublikowanie na pierwszej stronie gazety portretu 77-letniej Ludmiły, nauczycielki z obwodu chersońskiego, wcześniej bitej i gwałconej przez rosyjskich żołnierzy. Zaprezentowanie tego tematu poprzez odniesienie do konkretnej osoby przykuło uwagę wielu ludzi na świecie.
Cmentarz Łyczakowski we Lwowie, 15 września 2024 roku. 48-letni Jarosław Bazylewicz odwiedza grób swojej żony Jewhenii oraz groby ich trzech córek: Jaryny, (21 lat), Darii (18 lat) i Emilii (6 lat), które zginęły w wyniku ostrzału ich domu przez rosyjską rakietę 4 września 2024.
Patrzę na zdjęcie Ludmiły i myślę, że mogłaby być moją matką.
Bohaterowie takich historii bardzo rzadko godzą się na fotografie, na pokazanie ich twarzy. Z kolei dla czytelników zobaczenie prawdziwej osoby, a nie anonimowego portretu, ujęcia z tyłu, jest szczególnie istotne.
Czym dziś jest dla Ciebie fotografia?
Teraz to głównie sposób na to, by lepiej zrozumieć wojnę. Choć tu mieszkam i wiem, jak to jest, wciąż staram się pokazać różne sposoby radzenia sobie przez Ukraińców z sytuacją. Przez zdjęcia próbuję też lepiej poznać ludzi w moim kraju. Wierzę, że mogę odegrać jakąś rolę, choćby niewielką, w zachowaniu pamięci o tym, co nas dotknęło. Kiedyś ktoś będzie chciał zbadać, co się tu wydarzyło. Chcę być źródłem dobrych materiałów, również dla ludzi za granicą. Nie możemy dopuścić, by ta tragedia została zapomniana.
W życiu prywatnym fotografia jest dla mnie sposobem na zachowanie pamięci o rodzinie. Wyrzucam sobie, że do tej pory nie zeskanowałam starych rodzinnych zdjęć, które mam tylko w wersji papierowej. Gdybym nagle musiała opuścić dom, mogłabym je stracić na zawsze. Gdy dziś robię zdjęcia w Ukrainie, myślę, że one są pomocne dla wielu ludzi. Zapis tego momentu jest ważny teraz, ale równie ważny będzie dla naszych bliskich w przyszłości.
Jeździsz na front nie tylko ze wsparciem rzeczowym dla wojska. Wnosisz teżpewne umiejętności w zakresie medycyny pola walki. I właśnie to wyróżnia takich jak Ty na tle innych wolontariuszy w Ukrainie. Opowiesz o tym?
Igor Tracz: Zróżnicowanie wiedzy wśród żołnierzy, w armii, która w ciągu trzech lat pełnowymiarowej wojny z dwustu tysięcy nagle przekroczyła milion osób, jest ogromna. Ja bym to wręcz nazwał ogromnymi dysproporcjami. Z jednej strony mamy świetnych specjalistów, wyszkolonych, z doświadczeniem frontowym z różnych odcinków, które zdobywam latami. Ale są też ci, którzy z zakresu medycyny pola walki nie wiedzą nic. My pracowaliśmy już z różnymi jednostkami.
Czasami ze szkoleniami trafiamy tam, gdzie tych szkoleń zupełnie nie potrzeba. Wówczas tworzymy coś w rodzaju wspólnych warsztatów. My mamy w naszej ekipie instruktorów i z medycyny pola walki, ale również z taktyki działań w terenie, taktyki wojskowej i wówczas wymieniamy się wiedzą, doświadczeniami, pomysłami i trybami pracy. Natomiast też czasami się zdarza tak, że trafiamy do jednostki, która jest kompletnie zielona.
Jest zielona, ale aktywnie walczy.
Walczy. Pewnego razu przyjeżdżamy gdzieś w okolice drugiej linii okopów, jesteśmy jakieś osiemset metrów od Rosjan. Pierwsza linia jest połowę bliżej, około czterystu. Żołnierze właśnie przygotowują się do wyjścia na rozpoznanie, w kierunku linii zero. To znaczy, teraz w ogóle ciężko jest określić gdzie jest ta linia zero, bo przez drony czy artylerię znacznie się rozciągnęła. Ale oni idą bliżej rosyjskich pozycji. Patrzę na jednego z nich - hełm, kamizelka, karabin i nic więcej. Pytam go: gdzie masz swoją opaskę uciskową? On mówi, że no gdzieś mam. Szuka po kieszeniach, szuka, szuka. W kieszeni spodni znajduje turniket, jeszcze w oryginalnym opakowaniu, zafoliowany. Czyli - nie przygotowany do szybkiego użycia. Rozpakowanie opaski z tej folii to czas, którego po zranieniu po prostu nie ma. A kiedy pytam go, gdzie ma swój IFAK (osobista apteczka, przy. red.) to mi odpowiada, że medyk trzyma. I faktycznie, ich bojowy medyk miał tych apteczek ze sobą sześć, bo więcej nie zmieścił. A żołnierze i tak przecież nie wiedzą, co z nimi zrobić.
A cała idea apteczki osobistej polega na tym, by mieć ją przy tyłku cały czas, żeby w każdej chwili ktoś inny mógł skorzystać z tej apteczki udzielając ci pomocy
Ale od początku pełnowymiarowej wojny widzisz przecież różnice - Ukraińcy uczą się, szkolą. Ich wiedza staje się coraz obszerniejsza?
Tak, jasne. Ale ta nauka jest okupiona krwią. Żołnierze uczą się, tak naprawdę, na błędach, a te błędy kosztują najwyższą cenę - życie. Ma tu na myśli nie tylko medycynę pola walki, ale o każdym szczeblu nauki czy szkoleń. Widać kolosalną różnicę, jeśli mamy do czynienia z żołnierzami szkolonymi w systemie NATO-wskim.
Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Bo system NATO-wski stawia przede wszystkim na ochronę życia żołnierza.
Dokładnie. Zabrzmi to mocno, ale żołnierze szkoleni w trybie NATO-wskim mają większą przeżywalność na polu walki. A ci dowódcy, którzy czerpią wiedzę pamiętającą czasy Układu Warszawskiego, mają najwięcej głupich pomysłów i podejmują wiele durnych decyzji, i mają najwięcej martwych w swoich zespołach. Z kolei największą przeżywalność mają te jednostki, które, na przykład, były szkolone gdzieś na Zachodzie. Mają na tyle elastyczne głowy, że są w stanie się szybko uczyć i przystosowywać swoją wiedzę do współczesnego pola walki.
Czego wy uczycie żołnierzy?
Przede wszystkim my robimy te podstawowe rzeczy, według standardów NATO-wskich. Zajmujemy się największym zabójcą pola walki, czyli massive bleeding, masywnymi krwotokami. Uczymy żołnierzy poprawnie nakładać opaki ociskowe, uczymy ich również aproksymacji i konwersji, czyli tego, kiedy tę opaskę należy sprawdzić, po jakim czasie, i kiedy ewentualnie można ją zdjąć. Bardzo często jest tak, że opaski zakładane są w przypływie stresu i paniki, często niepotrzebne. Choć, słowo niepotrzebnie nie jest do końca dobre. Bo lepiej, jeśli założą opaskę na ranę tego niewymagającą, a właśnie dzięki wiedzy i umiejętnością - później można ją zdjąć. Zasada jest prosta: jest ostrzał, żołnierz zostaje ranny, opaskę należy nałożyć hight and tight, czyli wysoko i ciasno. Rannego należy przenieść w żółtą strefę, czyli tę bardziej bezpieczną. I tam należy sprawdzić, czy opaska, nałożona na ranę jest faktycznie niezbędna. Bo może się okazać, że rana jest nieduża i turniket nie jest potrzebny. Ale żołnierze niewyszkoleni tej wiedzy nie mają i często siedzą z tymi opaskami nie tylko kilka godzin, ale zdarza się, że nie ma możliwości ewakuacji i mają zatrzymany krwioobieg na nawet dzień czy dwa. I kiedy w końcu trafiają do punktu medycznego okazuje się, że rana nie była duża, ale z powodu niedokrwienia trzeba ją amputować, a rana wskazuje na to, że wcale nie było potrzeby zakładania opaski. Do tej pory bardzo często jest tak, że aproksymację czy konwersję opaski umie robić jedynie doświadczony bojowy medyk. Natomiast to jest podstawowa wiedza każdego żołnierza, wyszkolonego w standardach NATO, który pracuje według protokołu MARCHE, najważniejszego protokołu w medycynie tej wojskowej.
Wasza praca to wysoki poziom adrenaliny i strachu. Ale kiedyś musiał się ten impuls pojawić po raz pierwszy. Ten pierwszy impuls, który cię pchnął do tego, by jechać na pierwszą linię frontu.
Ja od początku wiedziałem, że będę tam jeździł, tylko musiałem się tego nauczyć. Musiałem poznać zasady bezpieczeństwa, nauczyć się funkcjonować w tym reżimie. Musiałem się nauczyć funkcjonować w tym trybie ciągłego zagrożenia. Poza tym dźwięki wojny są dla niewprawnego ucha dosyć mylące. Coś huknie, coś grzmi, a tobie wydaje się, że jest bardzo niebezpiecznie, a tak naprawdę zagrożenie jest bardzo daleko. A czasami tego, że zagrożenie jest bardzo duże zupełnie nie widać. I ja się uczyłem tego, jeżdżąc coraz głębiej i głębiej, znajdując się coraz bliżej frontu. Oczywiście nie sam, tylko zawsze z żołnierzami, kimś, od kogo mogłem czerpać wiedzę. Oczywiście, każdy ma swój próg możliwości podejmowania ryzyka.
Ale ty miałeś od początku świadomość, że masz takie predyspozycje?
No, powiedzmy podczas tych pierwszych dwóch, trzech wyjazdów w pierwszym roku wojny ja w ogóle nie myślałem o dalszych eskapadach. Ja myślałem, że to za chwilę się skończy, że ta wojna nie może tyle trwać. I wtedy te pierwsze podróże do okolic Lwowa mnie lękał nawet alarm przeciwlotniczy. Ja nie mogłem spać. Szybko zrozumiałem, że to się prędko nie skończy i trzeba pomagać docelowo, już głębiej, najlepiej bezpośrednio na front.
Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Wiele osób kompletnie nie rozumie, po co ryzykować swoim własnym życiem, by jeździć na null. Ale czasem inaczej się nie da.
Tylko tak możemy robić to skutecznie. Po pierwsze, masz pewność, że wsparcie dotarło do tego, do kogo trzeba. Nic po drodze ci nie zaginie, nikt nie zarzuci tobie, że nie wiadomo komu to przekazałeś, bo przekazujesz do rąk własnych. Po drugie, wozisz nie tylko sprzęt, ale i nadzieję dla tych ludzi. To dla nich cholernie ważne, że się z nimi spotkasz, poznasz ich. To są relacje, których nie da się kupić, ani wysłać nową pocztą. Po trzecie, i nie mniej ważne, przebywając w strefie zagrożenia my się uczymy. To niesamowite, że my możemy się uczyć, oswajać z tym wszystkim i zdobywać wiedzę, która u nas nie jest dostępna. My przywozimy tonę pomocy rzeczowej, a wywozimy stamtąd kilka ton wiedzy.
Ale nie traktujesz tego jako poligon doświadczalny. Znasz tych ludzi, spędzasz z nimi czas, przywiązujesz się. Nie myślisz sobie, kiedy wracasz, że to może być wasze ostatnie spotkanie?
Zginęło już sporo osób, które poznałem. Ale nikt z tych bliskich. I ja do tego podchodzę zupełnie inaczej. Ja staram się myśleć pozytywnie o następnym dniu, o następnym miesiącu. Ja przechodzę z tym do codzienności. Jakby ta wojna, to, że oni się tam zabijają nawzajem, było czymś naturalnym, zwyczajnym.
Czyli normalizacja czegoś, co zupełnie nie jest normalne.
Tak, to jest adaptacja. Ty musisz się zaadaptować do tego, co się dzieje. Ja sam nie walczę, ale widzę, jak oni to robią. Niedawno do mnie dotarło, że adaptacja jest możliwa tylko dlatego, że rozumiesz dlaczego tak się dzieje. Oni walczą o swoje ziemie, o swoją niepodległość. Ja bym chyba zwariował, jakby ktoś z nich mi powiedział: dawaj, idziemy pozabijać kilku ruskich, będzie śmiesznie. Nie, oni to robią, bo muszą. Bo oni zabiją ich, ich rodziny, dzieci.
Bo oni przecież pracują. Zwróciłeś uwagę na użycie tego słowa?
Tak, oni chodzą do pracy. Czasem, kiedy ich pytam: jak u was morale? Oni odpowiadają: nie myślimy o tym, to praca, jaką musimy wykonać.
A czego cię Ukraina nauczyła? Czy zmieniła cię?
Tak, myślę, że bardzo mnie zmieniła. Ciężko mi oceniać samego siebie, ale na pewno zawsze wiedziałem, że jestem uparty. Potwierdziłem to znowu, bo byłem uparty w sporcie, więc i tutaj jestem. Różne rzeczy w swoim życiu robiłem. Czasami skrajnych i ekstremalnych. Natomiast to było zupełnie coś dla mnie nowego. Nie wiedziałem, jak się w tym odnajdę. Natomiast, no faktycznie, człowiek się szybko adaptuje, ale tylko dlatego, że ma cel i konkretną motywację.
Granice na wojnie bardzo szybko się zacierają, wręcz niewidzialnie. Oczywiście na pewno jest to zależne od danej jednostki, od psychiki danej osoby. Czym więcej pewnych rzeczy w swoim życiu przetrenujemy, tym będzie łatwiej
Ja wizualizuję sobie od lat każdy wyścig, każdą ewentualną przeszkodę, jaką miałbym pokonać. Ale ja nigdy nie wizualizuję sobie ewentualnego wypadku. Wizualizuję tylko pozytywne rzeczy. Przeszkody, które pokonam. Tak samo tutaj. Wizualizuję sobie zagrożenia, ale nie po to, żebym miał w nie wpaść, ale tylko po to, żeby przeanalizować, jak mogę ich unikać. Do tego zadaniowość. Zakładam sobie wykonanie pewnych zadań w konwoju, tak jak na na wyścigach. Żeby wygrać zawody muszę zrobić to, to i to. I to jest proces. A tutaj, żeby zrobić konwój i wrócić do domu bezpiecznie, muszę zrobić też pewne najróżniejsze czynności.
Zdjęcie z archiwum prywatnego
No właśnie. Masz wiele różnych tytułów. Ludzie, którzy siedzą w tematach ukraińskich nawet często nie mają świadomość, z kim mają do czynienia. I czy twoja działalność w Ukrainie ma wpływ na to, jakim jesteś sportowcem? Czy ma wpływ na zmniejszoną częstotliwość treningów? Czy ma wpływ na to, że tych medali będzie mniej?
Tak, oczywiście. Natomiast to, że jestem sportowcem, pomaga mi funkcjonować w Ukrainie. Ale to, że jestem na Ukrainie, przeszkadza mi w wygrywaniu i w byciu coraz lepszym. Bo mniej trenuję, rzadziej startuję na zawodach. Po prostu więcej energii poświęcam na Ukrainę. To w pewnym sensie przeszkodą w realizacji dawnych celów. Ale to był mój wybór. Priorytety się trochę zmieniły i niektórzy ludzie mnie za to nienawidzą, ale mnie to nie obchodzi. Bo to, co się dzieje tam, jest ważniejsze. Dla naszej przyszłości również.
Co byś powiedział tym ludziom, którzy zarzucają ci, że podjąłeś złą decyzję i marnujesz karierę sportowca w Ukrainie?
Ja nie porzuciłem kariery sportowca. Robię to po to, żebym w przyszłości mógł więcej trenować. Spokojnie i stabilnie. Ja patrzę na kilka lat do przodu. Żebym za tydzień mógł trenować w totalnym spokoju, i może ta kropla, w tym morzu potrzeb z mojej strony, jest w stanie cokolwiek zmienić. Poza tym, jeśli Rosja miałaby tę wojnę wygrać i oni pójdą dalej w naszym kierunku, ja będę już w jakimś stopniu przygotowany na to, co mogłoby się wydarzyć u nas.
Chciałbym, żeby to wybrzmiało. My, Polacy, musimy się przygotować na najgorsze. Wszyscy mądrzy o tym mówią i ja nic nowego nie dodam - pomagając Ukrainie my dajemy czas sobie
To, że Ukraińcy się napieprzają z Rosjanami, to nam daje ten komforty, że to nie my musimy z nimi walczyć. My pomagamy, by oni walczyli za nas, nie naszymi rękoma.
To nie Polacy tam giną. My mamy czas na to, żeby się lepiej przygotować. I przez ten cały czas Ukraina osłabia Rosję i ją mocno angażuje. Ukraina kupuje nam czas. Ja nie twierdzę, że to pewnie, że za pięć lat rosyjskie wojska będą szturmować Warszawę. Ale może dojść do takiego ataku ze strony Rosji i prawdopodobieństwo jest stokroć większe, niż przykład to, że zaatakują nas, nie wiem, Czesi, czy Włosi.
A zagrożenie ze strony Moskwy jest jak najbardziej realne. Wiele razy słyszałem, często od oficerów wywiadu ukraińskiego, że bardzo prawdopodobne jest to, że w najbliższym czasie, w ciągu najbliższego roku, dojdzie do wkroczenia na teren jakiegoś europejskiego państwa. Na przykład do Polski ze strony Białorusi. I Rosjanie zrobią to tylko po to, by znowu przetestować cierpliwość świata, sprawdzić jak daleko znowu mogą przesunąć granice, na ile mogą sobie pozwolić. Czy świat znowu nie zareaguje i pozwoli im anektować kolejne terytoria w kolejnym państwie.
Kiedyś opowiadałeś mi, że na zawodach spotkałeś Rosjan, z niektórymi się kumplowałeś, a potem oni próbowali ci wyjaśnić, że Putin ma rację i jest mężem stanu. Co im powiesz, jeśli kiedykolwiek jeszcze staniecie razem na starcie?
Roześmieję im się w twarz i pokaże kilka filmów, co robiłem przez ten czas. Nasze kontakty się urwały, nie wiem, co robią i gdzie są. Jest też kilku Rosjan, z którymi mam do dzisiaj kontakty. Ograniczone, ale mam. Oni mają trochę inne myślenia na temat Putina niż większość Rosjan.
Ja wiele lat podróżowałem do Rosji, trenowałem z nimi. Minister sportu Rosji chciał mi w 2014 roku wręczyć paszport rosyjski. Pytał, co mają zrobić, żebym przyjął ten paszport i startował w barwach Rosji. Ja oczywiście odparłem, że mam swój, polski i on mi wystarczy. Choć dobrze się tam czułem. I dobrze mi płacili. Żadnego konfliktu wewnętrznego. Nic, zero. Tylko to było w latach 2011-2014. Przed wojną. Teraz wszystko wyglądałoby inaczej.
Możesz powiedzieć, jak wam pomagać? Macie swoją zrzutkę, ale na co ta kasa idzie tak naprawdę? Na co wpłacają ludzie?
My ciągle uczymy się pozyskiwać jak najwięcej rzeczy bezgotówkowo. Wozimy nie tylko sprzęt dla wojska, który załatwiamy dzięki umowie naszej z Ministerstwem Obrony Wielkiej Brytanii, ale wozimy również pomoc dla zwierząt, pomoc dla szpitali, pomoc medyczną. Natomiast realizujemy średnio dwa konwoje w miesiącu, bardzo często na Donbas. Niektóre konwoje mają trasy po 5-6 tysięcy kilometrów. Jeździmy naszymi prywatnymi samochodami, do których przyczepiamy przyczepy. Mamy cztery auta w tym momencie i większość kasy, którą udaje nam się zebrać, idzie na naprawę tych samochodów i na paliwo. Bo jeden samochód, z ciężarową przyczepą i z towarem, spala mniej więcej w granicach 5 tysięcy złotych na takiej trasie. Jedziemy w dwa auta, więc w sumie 10. A jeśli realizujemy dwa wyjazdy w miesiącu, to wychodzi 20 tysięcy na samo paliwo. Plus naprawy. Ostatnio w samochodach wymieniliśmy skrzynię biegów, silniki. Nie chcę nawet wymieniać.
Czyli, jeżeli ktoś wpłaca Wam na zrzutki, to po prostu daje Wam możliwość dalszej pracy?
Dokładnie. Mamy za co to tankować i mamy za co naprawić samochody. Ale wiesz jak jest, bardzo często idzie to z naszych prywatnych pieniędzy, bo akurat na wyjazd nie uzbiera się na zrzutce tyle, co potrzeba. Znasz to przecież ze swoich konwojów. Te zrzutki to są takie strzały. Czyli przez dwa, trzy tygodnie stoją, później ktoś napisze jakiś artykuł, albo zrobi jakiś podcast, znowu się ruszy na kilka dni, później znowu stoi. Jeszcze w pierwszych latach wojny były jakieś firmy, które chciały się dorzucać i na przykład sponsorowały konwój. Teraz jest już nie jest tak kolorowo. Ale na wojnie, jak w sporcie, walczyć będzie do końca. Do wygranej Ukrainy.
„Dwie siostry”to pierwszy film fabularny nakręcony w Ukrainie po 24 lutego 2022 roku. Jego inicjatorem był Łukasz Karwowski. Podczas festiwalu w Cannes w maju 2022 roku zwrócił się do przedstawicieli Film.ua z propozycją realizacji filmu według własnego scenariusza właśnie w Ukrainie. Reakcja była błyskawiczna – już w sierpniu ruszyły zdjęcia.
Pomysł polskiego reżysera był odważny: chciał nakręcić film drogi osadzony w realiach wojny. Ale los uśmiechnął się do Łukasza. Ryzykowny projekt szybko zyskał odważnych sojuszników w Ukrainie, którzy uznali, że warto opowiedzieć światu historię nie o Ukraińcach w Polsce, lecz odwrotnie – o Polakach w Ukrainie.
Według fabuły dwie przyrodnie siostry – Polki: Małgorzata i Jaśmina – otrzymują wiadomość, że ich ojciec, wolontariusz działający na linii frontu, został ranny i trafił do szpitala gdzieś w strefie przyfrontowej obwodu charkowskiego. Dziewczyny wskakują do samochodu i – omijając granicę – pędzą do ogarniętej wojną Ukrainy, by odnaleźć tatę.
Siostry, które przed tą podróżą miały ze sobą niewielki kontakt, muszą razem przejechać Ukrainę z zachodu na wschód. Na własne oczy widzą okropności wojny, a nawet – fizycznie – konfrontują się z rosyjskim złem. Po drodze spotykają różnych Ukraińców, którzy zaskakują ich humorem, życzliwością i odwagą.
Ta niebezpieczna podróż prowadzi – metaforycznie i dosłownie – przez piekło, ale zmusza też bohaterki do przewartościowania własnego życia. Czy Małgorzata i Jaśmina zdołają uratować ojca – widzowie dowiedzą się dopiero w finale.
Film opiera się przede wszystkim na kreacjach dwóch polskich aktorek – Karoliny Rzępy (Jasmina) i Diany Zamojskiej (Małgorzata) – którym udało się stworzyć silne kobiece postacie. To ich oczami reżyser pokazuje prawdziwą Ukrainę i jej mieszkańców w chwili świeżego, ostrego szoku wywołanego wojną.
Według ekipy filmowej, lokalni mieszkańcy chętnie zgadzali się zagrać w scenach zbiorowych, co dodało filmowi autentyczności. Przewija się motyw ukraińskiej wdzięczności wobec Polaków za pomoc w pierwszych dniach wojny. Już na początku filmu starsza kobieta sprzedająca przy drodze śliwki z własnego ogrodu oddaje je siostrom za darmo, mówiąc: „Polacy nam pomagają, więc i my pomożemy im, jak tylko możemy”.
Jedna z widzek powiedziała redakcji serwisu Sestry:
– Mimo że od tamtej pory różne wydarzenia trochę zachwiały naszą przyjaźnią, warto przypominać ludziom, jak było. Trzeba robić wszystko, by ten łańcuch wzajemnej pomocy nie został przerwany.
W lipcu 2022 roku polska ekipa filmowa przyjechała do Kijowa, przeprowadziła casting aktorów, a w sierpniu rozpoczęła zdjęcia. Kręcono m.in. w Kijowie oraz w wyzwolonych miastach obwodów kijowskiego i czernihowskiego – Buczy i Irpieniu.
W pewnym sensie „Dwie siostry”to także film dokumentalny – kamera przez cały czas rejestruje zniszczone przez wojnę miejsca: zbombardowane domy, wysadzone mosty, zaminowane lasy i pola.
– Nakręciliśmy wszystko, co się dało w tych warunkach, także w Czernihowie – opowiadaWiaczesław Babenkow, dyrektor castingu. – Łukasz bardzo chciał kręcić w Charkowie, ale był to sierpień 2022 roku – Rosjanie dopiero co zostali wyparci z regionu. Było bardzo niebezpiecznie, więc udało się go od tego pomysłu odwieść.
Inna z widzek po wyjściu z kina wyznała:
– Bałam się tego filmu. Wiedziałam, że to historia o nas wszystkich. Szczególnie poruszyło mnie ujęcie zbombardowanego mostu w Czernihowie. Pochodzę stamtąd i od razu przypomniały mi się pierwsze dni wojny. Jak trudno było wywieźć mamę z miasta.
A potem zrozumiałam, że ten film jest ważny – bo miną lata, a my będziemy go oglądać jak kronikę naszej wojny
Od depresji do improwizacji
W filmie Dwie siostry uwagę przyciąga gra aktorów i ich autentyczna radość z możliwości grania.
– Wtedy wszyscy byliśmy głodni pracy – wyjaśnia 28-letni Ołeksandr Rudynski, zasłużony artysta Ukrainy.
Wielu aktorów, pozbawionych zatrudnienia w pierwszych miesiącach wojny, imało się innych zajęć – część jeździła jako taksówkarze czy kurierzy, inni byli kelnerami, wielu popadło w depresję. Aż tu nagle – pełnometrażowy film, w którym reżyser pozwalał na improwizację, bo scenariusz zawierał jedynie opisy scen, bez gotowych dialogów. Więc aktorzy improwizowali, a scenariusz zmieniał się w trakcie zdjęć.
– Zaprosiliśmy wtedy na casting wszystkich aktorów, którzy w 2022 roku byli w Kijowie – wspomina Babenkow. – Nic się nie kręciło, więc gdy tylko usłyszeli o zdjęciach, zgłosili się bardzo chętnie.
Dzięki temu w filmie występuje prawdziwie gwiazdorska obsada: Irma Witowska, Witalina Bibliw, Ołeksandr Rudynski, Marina Koszkina, Ołena Kurta, Serhij Derewianko, Mychajło Żonin. Każdy z nich opowiada swoją wersję wojny.
Zawsze elegancką Irmę Witowską trudno rozpoznać: tu wciela się w wiejską ciotkę w kwiecistym szlafroku – gospodynię domu gdzieś na linii frontu, która próbuje rozmawiać z okupantami i pomaga polskim dziewczynom, jak tylko może.
Ołeksandr Rudynski – znany z ról w „Nosorożcu”Ołeha Sencowa, serialu Netflixa „Dekameron”, „Agencji”George’a Clooneya czy nagrodzonym BAFTA krótkometrażowym „Kamień, nożyczki, papier”– w „Dwóch siostrach”gra wiejskiego chłopaka Saszkę. Wesoły, wiecznie podpity, został przez widzów okrzyknięty „słonecznym dupkiem”.
– Znam takich gości od dzieciństwa – mówił Rudynski w rozmowie z Sestrami. – Pochodzę z Mikołajowa. Cieszę się, że moja postać wywołuje tyle emocji. Myślę, że ten film nie byłby tak ciekawy, gdyby nawet w najstraszniejszych scenach nie było miejsca na humor.
Podobnie oceniają to widzowie:
– Śmialiśmy się przez łzy – mówiła kobieta wychodząca z kina. – To cud, że mimo ostrzału i tragedii Ukraińcy potrafią zachować ironię i humor. Nie wiem, skąd to się bierze, ale dobrze, że ten film nie kończy się bajkowo. Bo dziś nikt nie może być pewien szczęśliwego zakończenia.