Społeczeństwo
Репортажі з акцій протестів та мітингів, найважливіші події у фокусі уваги наших журналістів, явища та феномени, які не повинні залишитись непоміченими

Pierwsza rocznica Sestr: rok odkryć
W tym szczególnym dniu twórczynie Sestr napisały kilka słów o swojej pracy, o swoich bohaterach, emocjach i wszystkim, co stało się tak ważne pierwszego roku pracy w nowym medium.
Joanna Mosiej-Sitek, CEO
Nasz rok na froncie walki o prawdę. Jesteśmy wspólnotą kobiet. Dziennikarek. Redaktorek. Naszą siłą jest nasz głos. Stoimy na straży wspólnych europejskich wartości, demokracji i pokoju. Jesteśmy głosem wszystkich, którzy tak jak my wierzą, że przyszłość to dialog, tolerancja i poszanowanie praw człowieka. Wierzą w świat, w którym potrafimy wybaczyć sobie stare krzywdy i koncentrować energię na budowie lepszej przyszłości. Nie dać się podzielić słowami polityków.
Każdego dnia robimy wszystko, żeby wzajemnie się usłyszeć i zrozumieć, bo wiemy, że to jedyna droga do walki z dezinformacją i fake newsami. Nasz głos, nasza walka, jest tak samo ważna dla naszego bezpieczeństwa, jak nowe czołgi i drony. W ciągu tego roku dałyśmy dom tysiącom opowieści na drodze do budowy lepszego świata. Rozumiemy, że budowa silnej, wieloetnicznej, solidarnej wspólnoty to długa droga, a my jesteśmy dopiero na jej początku.

Maria Górska, redaktorka naczelna
Kiedy razem z przyjaciółmi z Gazety Wyborczej postanowiliśmy stworzyć Sestry.eu, była druga wojenna zima. Moja nowo narodzona córeczka leżała w wózku, w czerwonym kombinezonie z piernikowymi ludzikami, i jedyne, co potrafiła, to uśmiechać się i wyciągać ręce do mamy. Dziś moja Amelia jest silnym dzieckiem, które biega po parku niedaleko naszego warszawskiego domu, głośno krzyczy: „Mamo, łap piłkę!”, śmieje się, gdy biorę ją na ręce. I któremu żal lalki, gdy ta płacze.
Amelia jeszcze nie wie, co to Ukraina. I właśnie dlatego pracuję w tym medium. Nie po to, żeby kiedyś opowiadać dziecku o mojej ojczyźnie. Chcę, żeby dorastała w niezależnej, bezpiecznej, odnoszącej sukcesy Ukrainie – jako wolna obywatelka Europy.

Tatiana Bakocka, dziennikarka
Teksty publikowane w Sestrach inspirują czytelników do pomocy. Po moim artykule o olsztyńskim schronisku dla uchodźców, które zostało zamknięte, co postawiło część Ukraińców w bardzo trudnej sytuacji, pięć ukraińskich rodzin zgłosiło, że otrzymały pomoc. Samotne matki wychowujące małoletnie dzieci otrzymały żywność i odzież, a także pełne plecaki do szkoły.
Dzięki artykułowi „Żagle ratują życie” i Piotrowi Palińskiemu udało się zgromadzić w Polsce setki metrów żagli, z których zostaną wykonane nosze dla rannych żołnierzy. 24 sierpnia 2024 roku Dorota Limontas, harcerka z Olsztyna, zawiozła te żagle do Kijowa w konwoju humanitarnym. Dostarczyła też sprzęt medyczny do kilku kijowskich szpitali, przekazany przez Wojewódzki Szpital dla Dorosłych i Wojewódzki Szpital Dziecięcy w Olsztynie.
Po opublikowaniu historii skromnego mechanika samochodowego, pana Piotra, który w 2022 roku przekazał ukraińskim dzieciom ponad 500 rowerów, ta piękna inicjatywa zyskała nowe życie. Po raz kolejny setki dzieci – nie tylko w Olsztynie, ale także w innych miejscach Polski – dostały w prezencie rowery. Rowery trafiły też do ukraińskich sierot, którymi opiekuje się Tetiana Palijczuk. O niej również pisaliśmy.
Natalia Żukowska, dziennikarka
Dla mnie Sestry stały się kołem ratunkowym, które wsparło mnie w trudnych chwilach. Wojna na pełną skalę, przeprowadzka do innego kraju, adaptacja... Miliony ukraińskich kobiet stanęły w obliczu tego, uciekając przed wojną i opuszczając swoje domy. Miałam szczęście zająć się w Polsce tym, co kocham – dziennikarstwem. A jeszcze więcej szczęścia miałam w kontaktach z tymi, którzy swoją pracą w każdej minucie piszą współczesną historię Ukrainy: wolontariuszami, żołnierzami, medykami bojowymi i aktywistami społeczeństwa obywatelskiego.
Pamiętam każdego z bohaterów moich materiałów. Mogłabym o nich opowiadać bez końca. Wydawałoby się, że dziennikarz po nagraniu rozmowy i opublikowaniu materiału, który powstał na jej podstawie, może o swoim bohaterze zapomnieć. Tak było ze mną przez 20 lat pracy w telewizji. Postacie filmowane dla wiadomości zostały szybko zapomniane. Ale tutaj jest inaczej. Po rozmowach z bohaterami nadal śledzę ich w mediach społecznościowych. I choć poznaliśmy się tylko w przestrzeni online, wielu z nich stało się moimi przyjaciółmi. Podsumowując ten rok, mogę tylko podziękować losowi za możliwość opowiedzenia światu o niesamowitych i silnych Ukraińcach.

Aleksandra Klich, redaktorka
Gdy rok temu zaczęłyśmy budować zespół redakcyjny sestry.eu, czułam, że to wyjątkowy moment. Taki, w którym media są naprawdę potrzebne. W brutalnym świecie wojny, świecie nowych technologii i kryzysów, świecie, w którym ze wszystkich stron atakują nas informacje, zdjęcia, emocje – szukamy porządku i sensu. Szukamy niszy, która zapewni poczucie bezpieczeństwa, warunki do mądrego namysłu – ale też miejsca, w którym można po prostu się wypłakać.
I takie właśnie są sestry.eu. Media nowych czasów, most Ukrainy do Unii Europejskiej.
Praca z ukraińskimi koleżankami odrodziła moją wiarę w dziennikarstwo. Przywróciła we mnie poczucie, że media nie muszą być fabryką klików czy areną konfliktów, lecz źródłem wiedzy i prawdy, także tej bolesnej. I prawdziwych emocji, na które można sobie pozwolić w najtrudniejszych chwilach.
Dzięki pracy w Sestrach, dzięki codziennemu spoglądaniu w stronę Ukrainy ożyły też we mnie najważniejsze pytania: Czym jest dziś patriotyzm? Co to znaczy być obywatelką Europy? Co oznacza odpowiedzialność? Co ja sama mogę robić – codziennie, konsekwentnie – by ocalać świat? I wreszcie: Skąd jestem? Po co? Dokąd idę?
To pytania, które nawiedzają człowieka, gdy jest na krawędzi. Bo robimy media w świecie na krawędzi. Dziewczyny z Ukrainy, ich doświadczenie i przeżycia, codziennie mi to uświadamiają.
Maria Syrczyna, redaktorka
Od pierwszego dnia liczba naszych czytelników stale się zwiększa – dane pokazują, że tylko w tym roku nasza publiczność wzrosła 8-10 razy w porównaniu z rokiem ubiegłym. A to dlatego, że Sestry są medium nietypowym. Większość z nas, dziennikarek, z powodu wojny mieszka w obcych krajach – ale ze wszystkich tych krajów piszemy o tym, co nas boli. O Ukrainie i jej silnych ludziach. O tym, co powstrzymuje nas w pokonaniu wroga – by dotrzeć do tych, którzy mogą nam pomóc. O trudnościach w nowym miejscu i tym, jak je pokonujemy. O naszych dzieciach.
Staramy się rozmawiać z ludźmi, którzy inspirują i niosą światło w tych mrocznych czasach. To wolontariusze, artyści, lekarze, sportowcy, psychologowie, aktywiści, nauczyciele, dziennikarze. A co najważniejsze – to wojownicy. Kiedyś marzyłam, że w Ukrainie zmienią się elity, a o losach kraju będą decydować przyzwoici ludzie. I moje marzenie się spełniło, choć w przewrotny sposób. Nowymi bohaterami są wojskowi, którzy dzielnie dźwigają na swoich barkach ciężar walki z wrogiem i obojętnością świata. Tutaj, w Sestrach, opowiadamy o nich wciąż na nowo każdemu, kto ma połączenie z Internetem – i serce. Mamy nadzieję, że te historie nie pozwolą zapomnieć ich imion ani zniekształcić ich czynów.
Siostra to ktoś, kto może być wszędzie, ale wciąż jest blisko. Denerwuje cię, ale jeśli jest zraniona, stajesz po jej stronie i podajesz jej rękę. Właśnie takim medium chcemy być. Wiarygodnym i bliskim. Aż do zwycięstwa – i po nim też.

Marina Stepanenko, dziennikarka
Z Sestrami jestem od dziewięciu miesięcy. W tym czasie przeprowadziłam 22 duże wywiady z ludźmi, o porozmawianiu z którymi kiedyś mogłam tylko pomarzyć. Posłowie, generałowie, dowódcy – i as amerykańskiego lotnictwa. Do tego ostatniego bardzo trudno było dotrzeć – nie miał żadnych kontaktów w sieci, dojście do niego mieli tylko w wydawnictwie publikującym jego książki. Na Facebooku istniał również fanpage Dana Hamptona. Okazało się, że jest jego administratorem i odpowiada na wiadomości.
Do Kurta Walkera pisałam przez dwa miesiące – i w końcu udało nam się dojść do porozumienia. Jednak moim szczególnym przedmiotem dumy jest rozmowa z generałem Benem Hodgesem, do którego kontakt dawno temu uzyskałam pod klauzulą „ściśle tajne”.
W ciągu tych dziewięciu miesięcy nauczyłam się jednego: nie bój się prosić o wywiad swoich marzeń, a jeśli masz wybór między rozmową z ukraińską gwiazdą i zagranicznym generałem, zawsze wybieraj tego drugiego. Cieszę się, że mogę być pomostem między nimi a naszymi czytelnikami.
Kateryna Tryfonenko, dziennikarka
„Dlaczego mnie o to zapytałaś?” To jeden z tych zabawnych incydentów, które pozostają w mojej pamięci. Pracowałam nad artykułem o rekrutacji do wojska, a część analizy miała być poświęcona doświadczeniom międzynarodowym. Jednym z moich rozmówców był amerykański specjalista z wojskowego centrum rekrutacyjnego. Od razu go poprosiłam, żeby pytania były jak najprostsze, bo czytają nas ludzie, którzy nie znają niuansów funkcjonowania amerykańskiej armii. Nie miał zastrzeżeń, nagraliśmy wywiad.
Minęło kilka dni – i nagle dostałam od niego wiadomość, która zaczynała się od słów: „Wciąż jestem bardzo zdezorientowany naszą rozmową. Ciągle myślę o pytaniach, które mi zadałaś. A właściwie to dlaczego mi je zadawałaś?”. To była dość długa wiadomość, w której każda linijka mówiła do nie: „Czy jesteś szpiegiem?”.
To było pierwsze moje takie doświadczenie. By eksperta nie traumatyzować jeszcze bardziej, zasugerowałam usunięcie jego komentarzy z artykułu, skoro był tak przerażony naszą rozmową. Ale nie sprzeciwił się publikacji, chociaż do dziś nie jestem pewna, czy nadal wierzy, że to wszystko to nie był przypadek.
Natalia Ryaba, redaktorka
Jestem wolna. Te dwa słowa najlepiej opisują moją pracę w Sestrach. Mogę robić to, co lubię i na czym znam się najlepiej. Jestem wolna od wszelkich ograniczeń: nasza redakcja to zespół podobnie myślących ludzi, gdzie wszyscy sobie ufają, więc nikt nie zabrania mi eksperymentować, próbować czegoś nowego, uczyć się i wcielać swoje pomysły w czyn. Jestem wolna od stereotypów. Nasz wielonarodowy zespół pokazał, że bez względu na to, jakiej jesteś narodowości i jakie historyczne spory są między naszymi narodami, jesteśmy jednością, pracujemy na rzecz wspólnej sprawy – dla zwycięstwa Ukrainy, dla zwycięstwa demokratycznego świata.
W naszej redakcji mogę być, kim chcę. Pracuję jako redaktorka, ale jednocześnie biorę kamerę i biegam jako reporterka na protesty, do lokali wyborczych – gdzie tylko mam ochotę. Nikt mi nie zabrania robić tego, co chcę. Jestem wdzięczna za tę wolność. To inspirujące.

Anastazja Kanarska, dziennikarka
Jak wiele dziewczyn, zawsze myślałam, że chcę mieć syna. No dobrze: dwoje dzieci, ale jednym z nich musiał być syn. W czasach gdy prawdopodobieństwo nieposiadania dzieci w ogóle rosło wprost proporcjonalnie do lepszego zrozumienia siebie i świata, umiejętność bycia dobrą matką dla szczęśliwej, samowystarczalnej kobiety wydawała się czymś niesamowicie ekscytującym. Nie konkurowanie, ale uczenie się od siebie nawzajem, dbanie o własne granice i szanowanie innych – to sprawia, że praca w kobiecym kręgu jest zasobem.
Początek współpracy z Sestrami prawdopodobnie zbiegł się dla mnie z głębszą analizą mojego kobiecego rodowodu, tak silnego, jak moje koleżanki redaktorki, z których każda w różnych momentach przypomina Demeter, Persefonę, Herę, Afrodytę, Artemidę czy Hestię. A tematy moich własnych tekstów lub tych, które zredagowałam i przetłumaczyłam, czasami niesamowicie rezonują z bieżącymi zdarzeniami z życia życiowymi lub refleksjami. Być może na tym polega magia siostrzanej wspólnoty.
Olena Klepa, dziennikarka
„Czuję się tu potrzebna”. Na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną w Sestrach przyszłam trzy miesiące przed oficjalnym rozpoczęciem projektu: ubrana w stare, domowe szorty, koszulkę, którą wzięłam z centrum pomocy humanitarnej, z fryzurą na mniszku lekarskim, która wyglądała tak, jakbym zdjęła kask budowlany tuż przed biurem. I z siedmioma latami doświadczenia w telewizji.
Nie szukałam pracy. Byłam spokojna i czułam się komfortowo, pracując jako ochroniarz na budowie. Nie marnowałam czasu. Ciągle się uczyłam, brałam udział w darmowych szkoleniach online. Ale z jakiegoś powodu wszyscy przełożeni pytali mnie od czasu do czasu: „Czy znalazłaś już coś dla siebie?”, „Są jakieś interesujące oferty pracy?”. Mówili, że nie pasuję do tego miejsca, że zasługuję na coś więcej, że jestem stworzona do innych rzeczy.
Sestry same mnie znalazły, więc kiedy poszłam na pierwsze spotkanie, powiedziałam sobie: „Albo wygrasz, albo przegrasz”. To nie była typowa rozmowa kwalifikacyjna. To było spotkanie ludzi o podobnych wartościach i wspólnym celu. Mówiliśmy różnymi językami, ale rozumieliśmy się w lot. Plany były ambitne i na pierwszy rzut oka nierealne: potrzebowali menedżera mediów społecznościowych. Bardzo się bałam tej odpowiedzialności, ale nigdy nie mówię: „Nie wiem jak” – dopóki nie spróbuję. Doświadczenie pokazało mi, że wszystkiego można się nauczyć.
W Sestrach czuję się potrzebna. Czuję, że mam przestrzeń do rozwoju. Podoba mi się, że mogę tu połączyć wszystkie moje doświadczenia, że mogę eksperymentować. Ale najważniejsze jest to, że nie dręczą mnie już wyrzuty sumienia. W moim kraju trwa wojna, wróg jest nie tylko na froncie. Rosyjska propaganda zapuściła swoje macki daleko poza granice Rosji. A ja, tworząc materiały do mediów społecznościowych, opowiadając Ukraińcom tu, w Polsce, o Ukraińcach na froncie – i Ukraińcom o Polakach, którzy „nie są zmęczeni wojną”, pomagam Ukrainie przetrwać.

Beata Łyżwa-Sokół, fotoedytorka
Wiele lat temu koleżanka fotoedytorka wpadła na pomysł zmiany pracy i spróbowania sił za granicą. Ale jeden z redaktorów kategorycznie jej to odradził: „Nigdy nie będziesz tak uznana w redakcji w Nowym Jorku czy Londynie, jak u siebie. Nie osiągniesz tego poziomu znajomości języka co anglojęzyczni koledzy, co najwyżej będziesz asystentką głównej fotoedytorki. W zagranicznej redakcji zawsze będziesz obcokrajowcem”.
Posłuchała i została w kraju, choć ukończyła anglistykę na uniwersytecie i język nie byłby żadną barierą. Kilka lat później odeszła z zawodu. Uznała, że dziennikarstwo przestaje być potrzebne i właśnie się kończy.
Od tamtej pory w mediach sporo się zmieniło, a wielu ludzi uważa, że w dobie social mediów w ogóle nie są już potrzebne. Zmienia się świat, więc media też. Sama jednak nie przestałam wierzyć w ich rolę. Nie uciekłam z nich, raczej szukałam dla siebie nowego miejsca. Tak trafiłam do Sestry, gdzie spotkałam redaktorki i dziennikarki, które przyjechały do Polski z ogarniętej wojną Ukrainy. Po roku wspólnej pracy wiem, że jesteśmy do siebie bardzo podobne, w wielu sprawach zachowując jednak odmienność. Słuchamy siebie, spieramy się, chodzimy razem na wystawy i na wino.
Gdy zaczynałam pracę w Sestrach i z redaktorką naczelną serwisu Marią Górską rozmawiałyśmy o tym, jakie zdjęcia powinny ilustrować ten serwis, usłyszałam: „To twój ogród”. To było jedno z wielu fantastycznych stwierdzeń, jakie miałam usłyszeć w następnych miesiącach wspólnej pracy – słów, które zbudowały naszą relację zawodową i prywatną. W dobie fake newsów, botów i kryzysu mediów informacyjnych dla mnie jako fotoedytorki w Sestrach od początku szczególnie ważne było to, jak za pomocą zdjęć opowiadamy, co się dzieje w Ukrainie. Obserwuję media na świecie i dzięki redaktorkom naszego serwisu dostrzegam, że często są w nich obrazy powierzchowne, nie oparte na bezpośrednich relacjach czy doświadczeniach, stereotypowe.
Bezpośredni kontakt z dziennikarkami i redaktorkami z Ukrainy jest dla mnie w codziennej pracy bezcenny. Jestem przekonana, że projekty dziennikarskie oparte o takie współdziałanie to szansa dla mediów przyszłości. To gwarancja rzetelności i sprawczości tam, gdzie ważą się losy pojedynczych ludzi w najdalszych zakątkach świata.
Jest taka scena w filmie „Wróg numer jeden” Kathryn Bigelow, kiedy główna bohaterka, agentka CIA odpowiadająca za schwytanie Osamy Bin Ladena, staje przed grupą marines, uczestników akcji. Jeden z nich, wątpiący w przedsięwzięcie (szczególnie dlatego, że ma nim dowodzić kobieta), pyta kolegów: „Dlaczego miałbym jej zaufać?”
Na to inny mówi: „Bo ona wie, co robi”.
Tak właśnie się czuję w redakcji Sestr. Pracuję z redaktorkami i dziennikarkami z Ukrainy, które wiedzą, co robią i dlaczego. I bardzo mi z tym dobrze.



Jak Wrocław przygotowuje się na falę powodziową
Rano woda wdarła się do jednego z podwrocławskich gospodarstw. Okoliczni mieszkańcy na razie odmówili ewakuacji, ale dla wrocławian to alarmujący sygnał. Przewidywania hydrologów co do tego, czy we Wrocławiu wystąpi powódź są różne, więc miasto na wszelki wypadek przygotowuje się na najgorszy scenariusz.
Jak podaje portal hydro.imgw.pl, poziom lokalnych rzek w regionie przedstawia się następująco:
Odra: 399 cm, przy normalnym poziomie 380 cm (prognozowany wzrost do 640 cm do 20 września); Oława: 310 cm, przy normalnym poziomie 250 cm; Bystrzyca: 317 cm, przy normalnym poziomie 230 cm; Ślęża: 342 cm, przy normalnym poziomie 300 cm.
W 1997 r., kiedy Odra wystąpiła z brzegów, doszło do Powodzi Tysiąclecia. Woda podniosła się o 4 metry w ciągu pół dnia, zabijając 56 mieszkańców Wrocławia. Ludzie do dziś pamiętają ten straszny kataklizm, który zalał około 40% miasta. Siedem tysięcy osób zostało bez dachu nad głową, a czterdzieści tysięcy straciło dobytek. Wtedy też wzmacniano wały workami z piaskiem, ale siła żywiołu była tak wielka, że umocnienia nie pomogły.
Dziś można tylko podziwiać to, jak lokalni mieszkańcy, wolontariusze i wojsko przygotowują się na ewentualną powódź we Wrocławiu
Napełniają piaskiem tysiące worków, wykorzystując je do budowy pasów ochronnych. Przygotowują się też do ewentualnej ewakuacji, pakując plecaki ewakuacyjne.
Półki w sklepach spożywczych są już puste: ludzie wykupili wodę (podczas powodzi dostępna jest tylko woda butelkowana) i żywność. Wszystkie górne piętra parkingów wielopoziomowych zajęte są przez samochody, a osoby mieszkające w pobliżu Odry i Oławy przenoszą swoje cenne rzeczy na wyższe piętra budynków.
Pamięta się też o zwierzętach w schroniskach, przed którymi ustawiają się kolejki samochodów z ludźmi chcącymi przygarnąć psa lub kota.










„Powódź niszczy nasze domy i wspomnienia”. Europa cierpi z powodu żywiołów
„Z wielkim bólem patrzę, jak powódź niszczy nasze domy i wspomnienia” – pisze na Facebooku mieszkanka Kłodzka. Wielka woda wyrządziła w Kłodzku tak wielkie szkody, że burmistrz miasta Michał Piszko ze smutkiem stwierdził: „Przegraliśmy tę bitwę”.

Wśród śmiertelnych w Polsce jest trzech mężczyzn i dwie kobiety. Jedną z ofiar powodzi jest lekarz Krzysztof Kamiński, dyrektor szpitala w Nysie. Wracał z pracy, ale nie dotarł do domu, ponieważ jego samochód został zalany przez wodę.
Walka z powodzią trwa. Najtrudniejsza sytuacja panuje w województwach dolnośląskim i opolskim. Z powodu przerwania tamy niektóre miejscowości zostały zalane do wysokości 6-7 metrów, a większość znajdujących się tam budynków została zniszczona. Wrocław pozostaje zagrożony powodzią. Premier Donald Tusk ogłosił wprowadzenie stanu klęski żywiołowej w południowo-zachodniej części kraju.

Na dotkniętych terenach pracuje 4500 ratowników – wojskowych, inżynierów i lekarzy. Ewakuują ludzi za pomocą helikopterów, łodzi i ciężarówek. Wzmacniają obronę przeciwpowodziową, opiekują się rannymi i ewakuują ludzi z lokalnych szpitali.

Ukraina zaproponowała Polsce pomoc 100 ratownikom. Powiedział to minister spraw zagranicznych Andrei Sibiga na swoim X.
Jak pomóc powodzianom w Polsce
1. Wyślij SMS ze słowem SERCE na numer 75 265. Twoje konto zostanie obciążone kwotą 6,15 zł.
2. Przenieś dowolną kwotę na konto Fundacji Caritas.
3. Przyjedź do urzędu w miejscu zamieszkania lub w Warszawie w godzinach od 8.00 do 16.00 i przynieś żywność, detergenty, środki higieniczne, wodę butelkowaną.







„Dobrzy rosyjscy chłopcy” wkraczają do zachodnich kin. Ale Ukraińcy w Kanadzie dają im odpór
O tym, że film „Russians at War” znajdzie się w programie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto (TIFF), wiadomo było już w połowie sierpnia. Wydawało się logiczne, że w trzecim roku inwazji na pełną skalę pojawi się film, który uczciwie pokaże, co dzieje się w Moskwie. W końcu wielu ludzi interesuje się tym, jak żyje największy kraj na świecie objęty sankcjami i co sami Rosjanie myślą o swojej teraźniejszości i przyszłości.
Tymczasem pod koniec sierpnia we Włoszech odbył się efektowny i pretensjonalny Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Wenecji, na którym pokazano „Russians at War”. Ten film mógłby przejść niezauważony, gdyby nie kilka czujnych osób, które go obejrzały i zrozumiały, w czym rzecz. Ukraińska producentka Dasza Bassel wszczęła alarm, inicjując kampanię przeciwko rosyjskiej propagandzie w zachodnich kinach.

”Trzymający w napięciu dokument rosyjsko-kanadyjskiej reżyserki Anastazji Trofimowej zabiera widzów w podróż sięgającą poza nagłówki gazet, do rzeczywistości rosyjskich żołnierzy w Ukrainie. Toczą bitwy, których powody stają się coraz bardziej niejasne z każdym wyczerpującym dniem”.
Tak zaczyna się opis filmu „Russians at War” na stronie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto. Pierwsza wersja recenzji (która od tego czasu była już kilkukrotnie redagowana) stwierdzała, że jest to historia o walce brata przeciwko bratu – w powtarzając retorykę Kremla, która mówi o Ukraińcach i Rosjanach jako „braterskich narodach”. W reakcji na to Kongres Ukraińców w Kanadzie wysłał list do kierownictwa festiwalu, wzywając do usunięcia filmu z programu.
W Toronto film został pokazany profesjonalnej publiczności. Przed projekcją społeczność ukraińsko-kanadyjska protestowała pod hasłami: „Wstyd dla TIFF” i „Rosja kłamie, Ukraińcy umierają!”. Wzięłam ulotki wydrukowane na zwykłej drukarce i poszłam rozdać je pierwszym widzom filmu. Byłam przygotowana, by wyjaśnić im, dlaczego ten film nosi wszystkie znamiona propagandy.
Dzieło kremlowskiej propagandzistki
Zacznijmy od Anastazji Trofimowej, reżyserki filmu. To była dokumentalistka RT (Russia Today), kanału telewizyjnego znanego z prorosyjskiej narracji propagandowej w relacjonowaniu wydarzeń na świecie. Karierę zawdzięcza ona wspieraniu oficjalnego stanowiska rosyjskiego rządu. Tytuły jej filmów można łatwo wyszukać w Kanadzie na stronie internetowej RT, mimo że stacja ta jest objęta sankcjami.
W filmie Trifomowej dają rosyjski mundur wojskowy – i już przez samo jego założenie reżyserka staje się stronniczką armii agresora. Wyobraźmy sobie dziennikarza BBC czy „The Guardian”, ubranego w mundur wojskowy jednej ze stron i przygotowującego relacje z frontu. Zostałby zwolniony bez prawa do pracy w zawodzie za naruszenie standardów dziennikarskich i etycznych.

Trofimowa twierdzi, że do rosyjskiej jednostki walczącej w Ukrainie przeniknęła potajemnie i mieszkała z żołnierzami przez 7 miesięcy, nie posiadając akredytacji wojskowej. Czy to możliwe?
Podczas kręcenia filmu przybywa na okupowane terytorium bez zgody Ukrainy i dzieli swoje życie z tymi, którzy zaatakowali inny kraj. A potem swobodnie opuszcza Rosję i udaje się do Kanady, której jest obywatelką.
Przedstawiam te argumenty moim zagranicznym kolegom. Słuchają zaskoczeni, ponieważ „film dokumentalny na festiwalu tego poziomu nie może być prorosyjski, mieć propagandowej retoryki i pracować na rzecz Rosji”.
W tym czasie odbieram wiele wiadomości od kolegów, którzy twierdzą, że festiwal nie odwoła pokazów „Russians at War”. W takiej atmosferze rozpoczyna się seans.
Sztampa, która działa
Na ekranie widać sylwestrową Moskwę. To szare i blade miasto z wszechobecnymi reklamami wojny. Reżyserka w wagonie pociągu spotyka mężczyznę przebranego za Świętego Mikołaja, niosącego wojskowy plecak ze wstążką Świętego Jerzego. Mówi, że jest Ukraińcem z Donbasu i kiedy rozpoczęła się wojna domowa, stracił wszystko. Potem żegna się ze swoją piękną żoną i dziećmi. Wraca na wojnę.
Zza kadru reżyserka komentuje, że nie spodziewała się wybuchu wojny, bo myślała, że jest ona czymś istniejącym już tylko w książkach historycznych. A ja w przerwie seansu pytam ją o Czeczenię, Gruzję, Syrię, aneksję Krymu...

W filmie Trofimowa wydaje się naiwna i pogodna, a żołnierze pokazani są jako zagubieni, ale „prawdziwi”. Już w dziesiątej minucie widz zaczyna im współczuć. A każdy z nich, niczym kopista, powtarza znane kremlowskie narracje: „faszyści w Ukrainie”, „pojechałem ze względu na przyjaciela”, „żeby moje dzieci nie musiały walczyć”.
Reżyserka nie wspomina w filmie o zbrodniach popełnionych przez Rosjan w Ukrainie. Zamiast tego stwierdza, że „nie zauważyła żadnych śladów zbrodni wojennych popełnionych przez rosyjskich żołnierzy”. I jeszcze kilka cytatów: „Nie wiedziałam, czego spodziewać się po rosyjskim wojsku. Najbardziej uderzyło mnie to, że byli to zwykli ludzie. Absolutnie zwykli ludzie w absolutnie niezwykłej sytuacji”; „Obserwuję zupełnie różne kanały zarówno ze strony ukraińskiej, jak rosyjskiej. I uderza mnie, jak bardzo wszystko jest podobne. Często są to te same twarze, ten sam humor, ta sama odporność, to samo cierpienie, te same pogrzeby”.
Film został nakręcony profesjonalnie i z wielkim talentem, więc wywołuje emocje, o które chodziło jego autorom. Widz, daleki od wojny, zaczyna sympatyzować z bohaterami.
Mogę sobie tylko wyobrazić, ile butelek prosecco wypiła Margarita Simonyan, była szefowa Trofimowej, kiedy „Russians at War” pokazywano w Wenecji
Tyle że Simonyan i autorzy filmu zapomnieli o tym, jak potężny jest głos ukraińskiej diaspory w Toronto.
Cios w reputację festiwali filmowych
„Przepraszam, byłam dziś na wiecu” – pisze moja sąsiadka, matka trójki dzieci, której dalekie są niuanse branży filmowej. „Poszłam zaprotestować”.
Taki jest obraz Ukraińców protestujących w Kanadzie. To zwykli ludzie, którzy zjednoczyli się i stali się potężną siłą. Skupiają się w licznych grupach w mediach społecznościowych, na których przygotowywali się do wiecu, dyskutowali o plakatach i hasłach, dzielili się treścią swoich e-maili, wysyłanych do tysięcy osób w różnych globalnych organizacjach. Każdego dnia rosła liczba osób, które odkładały na bok swoje codzienne zmartwienia i skupiały się na walce.
Wkrótce do protestujących zaczęły docierać e-maile od kierownictwa festiwalu, kanadyjskich kanałów telewizyjnych i sponsorów. Jako pierwszy wypowiedział się lokalny kanał telewizyjny TVO z Ontario: nie będzie dystrybuował filmu. To pierwsze zwycięstwo nie powstrzymało jednak oburzonej ukraińskiej diaspory. Badanie schematu finansowania festiwalu i poszukiwanie osób zaangażowanych w produkcję filmu zmieniły niektórych członków diaspory w prawdziwych detektywów.

I wtedy zaczęły się kłopoty nie tylko Simonyan, ale także kanadyjskich producentów. W przeciwieństwie do głównej propagandystki Federacji Rosyjskiej, kanadyjscy producenci to ludzie o czystej reputacji. Przed skandalem wielu moich kolegów było przekonanych, że Kanadyjczycy nigdy nie wyprodukują treści propagandowych.
Teraz to już kwestia reputacji, więc myślę, że następne wiadomości będą dotyczyły śledztwa w sprawie tego, czy producenci filmu wydali pieniądze pochodzące od kanadyjskich rezydentów podatkowych w kraju, na który Kanada nałożyła sankcje.
Protest przeciwko emisji filmu pokazał, jak działają agenci Kremla. Pokazał, że podobnie jak „słodka i naiwna” Anastazja Trifomowa, są oni częścią kanadyjskiego społeczeństwa
Marzę o czasach, kiedy zachodnie społeczeństwo nauczy się identyfikować tych, którzy mówią językiem naszego wspólnego wroga. Ale ilu jeszcze historii o „dobrych rosyjskich chłopców” do tego potrzebujemy?
Za wcześnie, by odpuścić
Festiwal opublikował oświadczenie o ołożeniu pokazu „Russians at War”. Jako główny powód podano „zagrożenie dla bezpieczeństwa festiwalu i bezpieczeństwa publicznego”. Rzeczywiście, oburzeni Ukraińcy wysłali tysiące e-maili i napisali tysiące komentarzy w mediach społecznościowych. Tyle że to tylko część prawdy.
Na przykład w swoim artykule dla „National Post” były ambasador Kanady w Afganistanie Chris Alexander wezwał festiwal do niewyświetlania filmu, wyszczególniając wszystkie obecne w nim manipulacje. Przypomniał również przeszłość reżyserki i zadał oczywiste pytanie:
„Czy osoba, która przez wiele lat pracowała dla propagandowego kanału, może tworzyć niezależne treści?”
Myślę, że właśnie takie wypowiedzi ekspertów [w tym ukraińskich polityków i dyplomatów – red.] zaważyły na decyzji kierownictwa festiwalu filmowego. A że nie mogło ono napisać: „odwołujemy”, posłużyło się miękkim: „odkładamy”. To zasługa tych wszystkich, którzy wyszli protestować, pisali listy i komentarze. Wszystkich tych, którzy nie bali się zabrać głosu.
Siła ludzi zjednoczonych we wspólnym celu jest imponująca. Ale nie możemy odpuścić: musimy wprowadzić śledztwo w tej sprawie do domeny publicznej. By pomóc ludziom na Zachodzie w zrozumieniu, o co w tym wszystkim chodzi, możemy na przykład zorganizować pokaz tego filmu połączony z dyskusją na temat tego, jak działa propaganda.


Ukraińcy w Nowej Zelandii: bez pieniędzy od rządu, ale z szansą na obywatelstwo
O życiu ukraińskich uchodźców w Nowej Zelandii wiadomo niewiele. Niektórym kraj ten wydaje się odległy, innych przyciąga do niego język angielski i oddalenie od Rosji. O niuansach życia w Nowej Zelandii rozmawiałyśmy z Ukrainkami, które się tam przeprowadziły lub przyjęły swoich krewnych po rozpoczęciu inwazji.
Wstęp tylko dla tych, którzy mają tu krewnych
– Polityka imigracyjna Nowej Zelandii jest teraz bardzo surowa i nie jest łatwo się tu dostać – mówi Olga Wiazenko, członkini Rady Ukraińskiego Stowarzyszenia Nowej Zelandii. Przeprowadziła się tu przed wojną, a po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na podstawie specjalnych ukraińskich wiz przyjęła swoją matkę i teściową.

– Kiedy wybuchła wojna, nasze stowarzyszenie poprosiło rząd o złagodzenie przepisów dla Ukraińców. I władze wyszły nam naprzeciw. Przez dwa lata ukraińscy uchodźcy mogli wjeżdżać do Nowej Zelandii na podstawie specjalnych wiz. Głównym warunkiem ich przyznania było posiadanie krewnych w Nowej Zelandii.
Początkowo chodziło tylko o osoby najbliżej spokrewnione: mężów, żony, rodziców, dzieci, rodzeństwo. Później lista została rozszerzona, a mieszkańcy Nowej Zelandii otrzymali prawo zapraszania swoich kuzynów, dziadków i innych dalszych krewnych. Złagodzenie przepisów imigracyjnych oznaczało, że nie trzeba było płacić za sprowadzenie krewnych uciekających przed wojną (w normalnych warunkach prawo do sprowadzenia nawet bliskiego krewnego do Nowej Zelandii kosztuje około 3 tysięcy dolarów nowozelandzkich – czyli 1790 dolarów amerykańskich).
Ani uchodźcy, ani rodziny ich goszczące nie otrzymują żadnego wsparcia finansowego od nowozelandzkiego rządu.
Zanim przyjęliśmy nasze matki, napisaliśmy z mężem oświadczenie notarialne, w którym zagwarantowaliśmy, że będziemy finansować pobyt naszych podopiecznych i nie będziemy prosić państwa o pomoc
To był duży wydatek. Za same bilety lotnicze dla dwóch osób zapłaciliśmy około 10 tysięcy dolarów nowozelandzkich (6 tysięcy dolarów amerykańskich). W dwupokojowym domu, który tutaj wynajmowaliśmy (mieszkamy w Dunedin na Wyspie Południowej, bliżej Antarktydy), nie było miejsca dla gości. Musieliśmy więc się przenieść do czteropokojowego domu. Za wynajem płacimy teraz 760 dolarów nowozelandzkich (450 USD) tygodniowo. Dlatego albo sami uchodźcy, albo ich krewni muszą mieć solidną rezerwę pieniędzy na pokrycie kosztów przelotu i zakwaterowania.
Nowa Zelandia nie ma programów integracyjnych obejmujących wsparcie finansowe. Są tylko kursy językowe – bezpłatne dla Ukraińców. Osoby, które cię goszczą, też mogą pomagać w nauce języka. Mogą to robić nawet sami Nowozelandczycy, przychodząc do domu osoby uczącej się języka, by z nią porozmawiać. Ale by po prostu siedzieć i uczyć się języka, ty lub krewni, którzy cię przyjęli, musicie mieć poduszkę finansową.
Jeśli jej nie masz, musisz poszukać sobie pracy. Bez znajomości angielskiego możesz liczyć tylko na pracę fizyczną: sprzątanie, zmywanie naczyń lub robotę na budowie. Nawiasem mówiąc, nawet w tych obszarach mogą pojawić się trudności, bo zasady bezpieczeństwa są tu traktowane bardzo poważnie. Jeśli dana osoba nie rozumie przepisów, raczej nie zostanie zatrudniona.

Znam tylko jeden wyjątek: Ukrainkę, która przyjechała do Nowej Zelandii bez znajomości angielskiego. Zatrudniła się w pracowni krawieckiej, bo właścicielką zakładu jest jej siostra. Kobieta uczy się angielskiego podczas pracy.
Czas pobytu u krewnego, który zapewnia opiekę, jest nieograniczony – możesz mieszkać z nim pod jednym dachem przez całe lata. Praktyka pokazuje jednak, że nie wszystkim to odpowiada. Znam wielu Ukraińców (wśród nich jest moja mama), którzy wrócili do Ukrainy – mimo szansy na uzyskanie obywatelstwa. Ciężko polegać tylko na krewnych – a jeśli nie możesz znaleźć pracy, jest to nieuniknione. Wielu wraca również dlatego, że nie potrafią żyć tak daleko od domu.
Bilet w jedną stronę?
– W Nowej Zelandii naprawdę czujesz się, jak na krańcu świata – mówi Ołena Prawiło. Wraz z córkami – bliźniaczkami przyjechała do męża, który miał wizę pracowniczą do 2022 r. – Nie możesz tak po prostu tu sobie przylecieć, by odwiedzić kogoś z rodziny, bo loty są bardzo drogie. Byśmy mogły tu przybyć, mój mąż pożyczył pieniądze od swojego pracodawcy. Wciąż spłacamy tę pożyczkę.

Mieszkamy na Wyspie Południowej w mieście Christchurch. To region głównie rolniczy. Pracuję online dla ukraińskiej firmy – ze względu na różnicę stref czasowych moje godziny pracy to późny wieczór i noc. Jeśli znasz angielski, możesz znaleźć pracę jako nauczyciel w przedszkolu. Znam Ukraińców i migrantów z innych krajów, którzy poszli tą drogą.
Chociaż w Nowej Zelandii nie ma pomocy społecznej dla dorosłych Ukraińców, istnieją darmowe świadczenia dla ich dzieci. Bezpłatne są na przykład przedszkole, szkoła, a nawet dentysta (to duży plus, ponieważ usługi dentystyczne są tu drogie). Jedna z naszych córek ma już dwie darmowe plomby.
Jeśli chodzi o dorosłych, istnieje publiczna opieka zdrowotna, ale za niektóre świadczenia trzeba płacić. Na przykład wizyta u lekarza rodzinnego kosztuje 50 dolarów nowozelandzkich (30 USD). Wizyta u specjalisty może być już bezpłatna, ale być może będziesz musiała poczekać na nią nawet kilka miesięcy. Usługi ratunkowe są bezpłatne.
Ogólnie rzecz biorąc, Nowa Zelandia jest wygodnym do życia i niezwykle pięknym krajem, z górami i dostępem do oceanów.
Nie wiem jednak, jak można tu przeżyć bez samochodu – transport publiczny jest słabo rozwinięty, niemal nikt z niego nie korzysta
Samochody są jednak tanie, auto możesz kupić już za tysiąc dolarów. Z ukraińskim prawem jazdy możesz jeździć przez rok, po czym musisz zdać egzaminy i zdobyć miejscowy dokument.

Nowa Zelandia jest krajem przyjaznym dla środowiska. Nie widziałam tu plastikowych toreb – ludzie używają albo toreb ekologicznych, albo kartonowych pudełek, w których przenoszą zakupy ze sklepu do samochodu. Nikt nie wystawia niepotrzebnych rzeczy na ulicę, jak to jest w zwyczaju np. w Niemczech – bo na ulicy rzeczy mogłyby się zniszczyć i nie ma pewności, że ktoś je zabierze. Ale jeśli wystawisz je na internetowym rynku (marketplace), na pewno trafi się ktoś chętny.
Tutaj każdy, niezależnie od statusu i sytuacji finansowej, kupuje rzeczy używane. Mogę kupić patelnię w bardzo zamożnym domu, a ludzie, którzy mi ją sprzedali, kupią coś innego na marketplace
Nowozelandczycy rzadko zmieniają samochody, a swoje ubrania noszą do granic przydatności. Tutaj nie zaskoczysz nikogo, nosząc stare, podarte spodnie czy sweter. Chodzenie na bosaka, nawet zimą, też nikogo nie szokuje. Przed wejściem do sklepu możesz zobaczyć znak z prośbą o zdjęcie zabłoconych butów – gumiaki są tu najpopularniejszym obuwiem. Ludzie zdejmują je i wchodzą do sklepu boso.

– Sierpień to tutaj zima – mówi Olga Wiazenko. – Nie ma śniegu, co najwyżej mróz. Temperatura powietrza często jest powyżej zera, około 7-8 stopni. Trawa zawsze jest zielona, podobnie jak większość roślin. 20 stopni Celsjusza latem jest już uważane za upał. W domach nie ma ogrzewania, ludzie ogrzewają się klimatyzatorami, więc często pojawia się pleśń. W pierwszym roku było mi bardzo zimno. Teraz jestem przyzwyczajona do 15 stopni w domu, ale przed pójściem spać ogrzewam łóżko elektrycznym kocem.
Prostota Nowozelandczyków jest widoczna we wszystkim: w urządzeniu domów, ubiorze, stylu życia. Nikt nie demonstruje tu swojego bogactwa czy statusu – bez względu na to, ile zarabia. Wszyscy są równi. Ludzie są przyjaźni, ale cenią prywatność – własną i innych.
Nikt nie przyjdzie w odwiedziny bez zaproszenia. W złym tonie jest dzwonienie do kogoś, jeśli się wcześniej do niego nie napisze
Jeśli masz problemy, Nowozelandczyk ci pomoże. Jeżeli któryś z pracowników przechodzi trudny okres w pracy, koledzy ustalają, kto i kiedy przyniesie mu np. jedzenie. Jedzenie, nawiasem mówiąc, jest tu również bardzo proste, nikt nie spędza dużo czasu w kuchni. Nowozelandczycy albo kupują gotowe potrawy, albo ograniczają się do sałatki i kawałka grillowanego mięsa. Nie ma nowozelandzkiej kuchni narodowej. Popularna jest smażona brytyjska ryba w cieście z frytkami, a także kuchnia japońska i indyjska. W gości często przyjeżdża się z własnymi pojemnikami z jedzeniem – i każdy je swoje.
Kraj bez harówki i biurokracji
– Pracując dla dużej nowozelandzkiej firmy zauważyłam, że nikt tutaj nie goni za sukcesem i wysokimi zarobkami. Ludzie nie harują dzień i noc dla kariery, jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych – mówi Iryna Chorużenko, mieszkanka Krzywego Rogu, która obecnie mieszka w Whangarei na Wyspie Północnej. – Równowaga między życiem prywatnym a zawodowym jest ważna: nikt nie bierze nadgodzin, a o 15.30 pracownika może już nie być w biurze. Wszyscy są zrelaksowani i nigdzie się nie spieszą.
Nie znam tu ani jednej osoby, która narzekałaby na wypalenie zawodowe
Iryna przyleciała do Nowej Zelandii krótko po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji. W kraju nie miała żadnych krewnych. Przybyła na wizę pracowniczą, a pracę znalazła przez Internet, siedząc w schronie w Krzywym Rogu.

– Jestem inżynierem, specjalizuję się w mostach i konstrukcjach inżynieryjnych – wyjaśnia. – Odbyłam rozmowę kwalifikacyjną online z nowozelandzką firmą, siedząc pod ostrzałem. Firma pokryła koszty mojego lotu do Nowej Zelandii. To tutaj powszechna praktyka: przyszły pracodawca płaci za transfer pracownika z zagranicy, pod warunkiem że będzie on pracował dłużej niż dwa lata.
Zakwaterowania szukałam na własną rękę. Miałam szczęście znaleźć mieszkanie w centrum miasta, pięć minut od biura, co jest rzadkością. To bardzo wygodne, tym bardziej że nie mam jeszcze samochodu. Cena wynajmu mieszkania lub domu z dwiema czy trzema sypialniami w centrum Whangarei wynosi w przeliczeniu około 350 dolarów amerykańskich tygodniowo.
Wynajem nie jest tani, a kupno nieruchomości wydaje się wręcz nierealne. Aby kupić mały dom, potrzebujesz około miliona dolarów nowozelandzkich. Osoby, które się na to decydują, zaciągają 30-letnie kredyty hipoteczne i często wynajmują pokoje, by móc spłacać raty.
Jeśli żyjesz w Nowej Zelandii sama i wynajmujesz mieszkanie lub dom, a nie pokój, by prowadzić normalne życie, potrzebujesz około 3000 dolarów amerykańskich miesięcznie
Kilogram mięsa z kurczaka może tu kosztować 6-9 USD, a wołowiny 12-18 USD. Na artykuły spożywcze wydaję średnio około 300 USD miesięcznie. Nie chodzę do restauracji, jem w domu. Płaca minimalna w Nowej Zelandii wynosi 23 dolary nowozelandzkie (13,7 USD) za godzinę, co miesięcznie daje około 3000 dolarów australijskich płacy minimalnej. To wystarczy, jeśli masz własny dom lub wynajmujesz pokój. Ale jeśli wynajmujesz oddzielne mieszkanie, trudno będzie ci przetrwać.
Udało mi się znaleźć dobrą pracę dzięki mojej specjalizacji i znajomości angielskiego. Jeśli znasz język i masz zawód, twoje umiejętności i doświadczenie w Ukrainie będą brane pod uwagę. Nowa Zelandia jest krajem imigrantów – ograniczenia imigracyjne zostały wprowadzone niedawno. Wśród tych, którzy trafili tu dzięki specjalnym ukraińskim wizom, osobiście znam tylko starsze osoby, które przyjechały odwiedzić swoje dzieci. 70-letni rodzice mojej przyjaciółki znaleźli pracę wkrótce po przyjeździe: jej matka pracowała w kawiarni, a ojciec zbierał warzywa na farmie. Ale już wrócili do Ukrainy.

Iryna mówi, że była mile zaskoczona brakiem biurokracji i środowiskiem w Nowej Zelandii:
– Nie musisz zbierać miliona papierów, by zarejestrować się w jakimkolwiek urzędzie, jak ma to miejsce w wielu krajach europejskich. Nie mają jeszcze usług rządowych online, ale wiele procesów jest zdigitalizowanych, co ułatwia życie.
Po Krzywym Rogu byłam pod wrażeniem stanu tutejszego środowiska. Powietrze i ocean są niesamowicie czyste.
Tu nigdy nie jest gorąco, ale musisz uważać na słońce – wiele osób cierpi na raka skóry z powodu dziury ozonowej. Lepiej nosić kapelusz i długie rękawy
Istnieje również ryzyko trzęsień ziemi. Na większości terenów Nowej Zelandii są uśpione wulkany. Tutaj wciąż pamięta się trzęsienia ziemi w Christchurch, które zabiły setki ludzi. Na Wyspie Północnej jest mniej trzęsień ziemi, ale więcej ulew i powodzi. Jako inżynier jestem zaangażowana w krajowe projekty odbudowy dróg zniszczonych przez zeszłoroczny cyklon „Gabrielle”. Pogoda może się tu zmieniać co dziesięć minut: deszcz, słońce, mgła, wiatr, znowu deszcz... Ale już się przyzwyczaiłam i nawet to lubię.
.avif)
Specjalny ukraiński program – już zamknięty
Specjalne ukraińskie wizy do Nowej Zelandii były wydawane do 15 marca 2024 roku. Każdy, komu udało się przylecieć do tego czasu i nie opuścił kraju, ma teraz możliwość ubiegania się o obywatelstwo. Opłata za wniosek wynosi 708 USD. Konieczność zdania przez Ukraińców testu z języka angielskiego (wymóg dla wszystkich imigrantów ubiegających się o pobyt stały) została zniesiona.
Rząd Nowej Zelandii poinformował, że w ciągu dwóch lat wojny na pełną skalę kraj wydał 1510 specjalnych wiz ukraińskich. Nie ma aktualnych danych na temat tego, ile osób, które otrzymały te wizy, wróciło do Ukrainy. Odkąd specjalny ukraiński program został zamknięty, Ukraińcy mogą wjechać do Nowej Zelandii na podstawie wizy pracowniczej (jak zrobiła Iryna Chorużenko) lub ubiegając się o azyl jako uchodźcy z innych krajów. Nowozelandzki Departament Statusu Uchodźców poinformował, że do tej pory „azyl otrzymało mniej niż pięciu Ukraińców ”, a do jego przyznania w tych przypadkach przyczyniły się „wyjątkowe okoliczności”.
Zdjęcia z prywatnych archiwów bohaterek


25-letnia Ukrainka i jej nienarodzone dziecko zmarli w polskim szpitalu
Kolejna taka śmierć w Nowym Targu
14 sierpnia 25-letnia Ukrainka w ciąży została przyjęta do szpitala w Nowym Targu. Podczas badania lekarze stwierdzili obumarcie płodu. Kobieta przeszła operację, dziecko urodziło się martwe. O sprawie poinformowali dziennikarze „Tygodnika Podhalańskiego”.
Później kobieta została przewieziona na oddział intensywnej terapii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie w bardzo ciężkim stanie. Tam zmarła – dziennikarze sugerują, że prawdopodobnie na sepsę. Lekarze, powołując się na tajemnicę lekarską i ustawę o prawach pacjenta, nie skomentowali sprawy.
To nie pierwszy zgon na oddziale okołoporodowym tego szpitala.
W maju ubiegłego roku na oddziale ginekologicznym nowotarskiego szpitala zmarła 33-letnia Dorota, która była w 5. miesiącu
Mimo zagrożenia jej życia, lekarze nie usunęli ciąży. Zapewniali rodzinę, że wszystko jest w porządku. Gdy Dorocie odeszły wody, zalecili jedynie leżenie w łóżku. Na aborcję zdecydowali się dopiero wtedy, gdy jej stan się pogorszył – ale było już za późno. Kobieta zmarła w wyniku wstrząsu septycznego. Prawnik rodziny zmarłej zauważył, że lekarze dopuścili się „rażących zaniedbań” zarówno w procesie leczenia, jak w przekazywaniu informacji o stanie zdrowia kobiety. Po tym tragicznym zdarzeniu w wielu polskich miastach odbyły się protesty w ramach Ogólnopolskiego Strajku Kobiet.

W oświadczeniu organizatorów protestów czytamy: „Dorota z Nowego Targu zmarła, ponieważ polska ustawa antyaborcyjna zabija i zamienia lekarzy w politycznych sługusów, a nie ekspertów od opieki zdrowotnej. Zmarła, bo lekarze nie wypełniają swoich obowiązków”.
Problem w chorym prawie
Polskie prawo aborcyjne jest jednym z najsurowszych w Europie. W 1993 roku przyjęto tak zwany „kompromis aborcyjny”. Zgodnie z nim aborcja była możliwa w trzech przypadkach: zagrożenia życia lub zdrowia matki, ciąży będącej wynikiem gwałtu oraz nieuleczalnej choroby lub nieodwracalnej wady płodu. W 2016 r. sejmowa większość w pierwszym czytaniu przyjęła projekt ustawy całkowicie zakazującej aborcji. Przewidziano odpowiedzialność karną zarówno dla kobiet, które chciałyby dokonać aborcji, jak dla lekarzy, którzy wykonywaliby takie zabiegi. W tym czasie kobiety wzięły udział w jednym z największych protestów w Polsce, który stał się znany na całym świecie jako Czarny Poniedziałek. Skandaliczny projekt ustawy został wycofany.
Jednak w 2020 r. Trybunał Konstytucyjny zakazał aborcji w przypadku wad rozwojowych płodu, a rok później decyzja ta weszła w życie. Obecnie w Polsce aborcja jest możliwa tylko w przypadku gwałtu, kazirodztwa lub zagrożenia życia bądź zdrowia matki. W pierwszym przypadku wiek płodu nie ma znaczenia, natomiast w drugim aborcja jest możliwa do 12. tygodnia ciąży.
Złagodzenie przepisów aborcyjnych było jednym z haseł partii Donalda Tuska przed wyborami parlamentarnymi w 2023 roku
Na początku 2024 r. premier oświadczył, że rząd jest gotowy złagodzić ograniczenia w dostępie do antykoncepcji awaryjnej i złagodzić przepisy antyaborcyjne.
Problem jednak pozostał. Sejm, reprezentowany przez marszałka Szymona Hołownię, blokował prace nad projektami ustaw liberalizujących przepisy aborcyjne. Pod koniec sierpnia 2024 r. premier Tusk przyznał, że w parlamencie nie ma wystarczającej liczby głosów, by złagodzić zakaz aborcji. Zadeklarował jednak, że rząd pracuje nad wprowadzeniem nowych procedur dla szpitali i prokuratorów, mających złagodzić niektóre z ograniczeń.
– Mogę tylko obiecać, że w ramach obowiązującego prawa zrobimy wszystko, aby kobiety cierpiały mniej, by aborcja była tak bezpieczna i dostępna, jak to tylko możliwe, gdy kobieta jest zmuszona do podjęcia takiej decyzji – stwierdził. – Chcemy zapewnić, że ludzie, którzy pomagają kobietom, nie będą prześladowani.
Minister zdrowia Izabela Leszczyna dodała, że do przeprowadzenia aborcji powinno wystarczyć jedno zaświadczenie lekarskie potwierdzające, że zdrowie kobiety jest zagrożone. I że może to być na przykład zaświadczenie od psychiatry.
Jednak nawet jeśli nowa ustawa aborcyjna zostanie uchwalona, musi ją podpisać prezydent Andrzej Duda. I tu pojawia się problem, bo Duda wielokrotnie deklarował, że jest przeciwny aborcji. – Dla mnie aborcja to zabijanie ludzi – powiedział przy jednej z okazji.
Wkrótce nowe protesty
Wiadomość o śmierci Ukrainki podczas porodu w Nowym Targu oburzyła Martę Lempart, aktywistkę i liderkę ruchu Strajk Kobiet. Ma ona wiele pytań do lekarzy, którzy nie zdołali uratować kobiety:
– To ten sam szpital, w którym w zeszłym roku zmarła ciężarna Polka Dorota, a w tym roku rodząca kobieta z Ukrainy. Nie znam całej sytuacji, ale nadal obwiniam lekarzy. Mam pytanie: co zrobili źle, że doszło do sepsy? Nie znam odpowiedzi, ale nie wierzę już w ani jedno ich słowo. Powinni byli zrobić wszystko, by zapobiec śmierci tej kobiety. Znam podejście lekarzy opiekujących się kobietami w ciąży w Polsce i wiem, ile czasu poświęcają na szukanie winnego nagłych sytuacji, które czasem się zdarzają.
Żaden z nich nie chce być osobą decyzyjną, a czas w takich sytuacjach jest na wagę złota
Według Lempart to, że lekarz waha się z podjęciem decyzji, bo boi się odpowiedzialności, to kłamstwo. Bo niektórzy lekarze po prostu gardzą kobietami:
– Znamy dziesiątki przypadków, w których lekarze odmawiali wykonania aborcji nawet w sytuacjach dozwolonych przez prawo – mówi Lempart. – Swoją decyzję tłumaczyli strachem przed odpowiedzialnością karną. Nie pamiętam jednak ani jednego przypadku w ciągu ponad 30 lat obowiązywania zakazu aborcji w Polsce, kiedy lekarze zostali ukarani lub postawieni przed sądem za wykonanie legalnej aborcji.

Rekomendacje dla szpitali, ogłoszone niedawno przez Ministerstwo Zdrowia, Lempart nazywa bezsensownymi. Jej zdaniem nie są zgodne z wytycznymi Światowej Organizacji Zdrowia:
– Chciałybyśmy, aby ministra zdrowia wysłuchała specjalistów od aborcji i opinii kobiet w ciąży w tej delikatnej kwestii – i to natychmiast! Co więcej, legalizacja aborcji jest zaleceniem komitetu ONZ, który wyraźnie wzywa Polskę do jej zalegalizowania i bezzwłocznego wprowadzenia moratorium na karanie w przypadku aborcji. Rząd musi zmienić prawo.
Dekryminalizacja aborcji powinna być ich sztandarowym projektem. Donald Tusk nie dopilnował, by jego partnerzy koalicyjni zagłosowali we właściwy sposób. Dlatego odpowiedzialność spoczywa na polskim rządzie
Ze względu na trudną sytuację z dostępem do antykoncepcji awaryjnej i zakaz aborcji, Polki są zmuszone szukać innych sposobów na przerwanie ciąży – szczególnie w krajach, w których jest to dozwolone. Pomagają im w tym największe kobiece organizacje non-profit: Aborcja Bez Granic i Aborcyjny Dream Team.
– Według samej tylko organizacji Aborcja Bez Granic mamy około 50 000 aborcji rocznie. To jedna trzecia całkowitego zapotrzebowania. Kobiety powinny mieć prawo do przerwania ciąży, kiedy tylko tego potrzebują. Żaden lekarz nie powinien im tego zabraniać – tym bardziej w przypadkach, gdy ich życie jest zagrożone. Osoby, które pomagają w przeprowadzaniu takich operacji, także powinny być chronione przez prawo.
Każda kobieta, która potrzebuje tego rodzaju pomocy, może skontaktować się z Aborcją Bez Granic pod numerem telefonu: 22 29 22 597. Lempart twierdzi, że to trzeci najpopularniejszy numer w Polsce, po policji i straży pożarnej. Jednocześnie zapowiada nową falę protestów w Polsce:
Już przygotowujemy się do protestów i akcji społecznych w obronie praw kobiet. Nie spoczniemy, dopóki nie będzie tak, jak być powinno
Tylko kobieta decyduje
„Martynka” to feministyczna organizacja, która od początku wojny rosyjsko-ukraińskiej wspiera i chroni ukraińskie uchodźczynie w Polsce. Jej założycielka Nastia Podorożna mieszka w Polsce od 10 lat. Mówi, że poza Watykanem niewiele jest krajów w Europie, które mają tak surowe ograniczenia prawne dotyczące aborcji i dostępu do antykoncepcji awaryjnej, jak Polska:
– Pigułki do antykoncepcji awaryjnej są skuteczne tylko do piątego dnia po stosunku bez zabezpieczenia. Jednak i na nie polscy ginekolodzy nie zawsze wypisują recepty. Niestety, wielu polskich lekarzy ma kompleks Boga. Wiem, że zabrzmi to ostro, ale w mojej pracy zdarzył się przypadek, że młoda 18-letnia dziewczyna, która została zgwałcona, poszła na policję. Policjanci zabrali ją do ginekologa, a ten odmówił wypisania recepty na antykoncepcję awaryjną.
Powiedział po prostu: „Taka jest wola Boża” – i że dziewczyna jest za młoda, by brać takie tabletki
Wielu polskich lekarzy boi się przeprowadzać nawet te aborcje, które są dozwolone przez prawo. Nastia podkreśla, że jednym z powodów jest strach przed odpowiedzialnością. Przywołuje przypadek, który przydarzył się ginekolożce ze Szczecina. Lekarka ta znana jest z tego, że nie boi się wykonywać legalnych aborcji, uznając, że nie robi niczego nielegalnego.
– Jednak w ubiegłym roku do jej gabinetu przyszło Centralne Biuro Antykorupcyjne. Podczas przeszukania zarekwirowano jej telefon, komputer i całą dokumentację pacjentek. W ten sposób wywierano na nią presję. Przy okazji policja uzyskała dostęp do bardzo intymnych zdjęć jej pacjentów – mówi Nastia.

Jak podkreśla Ukrainka, kobiety, które szukają pomocy u „Martynki”, nie chcą usuwać ciąży dla wygody – zdarzają się przecież na przykład przypadki gwałtów wojennych. Zmuszanie kobiety do donoszenia takiej ciąży Nastia nazywa torturą:
– Ofiary gwałtów przychodziły do nas po pomoc. Przede wszystkim zapewniliśmy im pomoc psychologiczną. To temat tabu. Kobiety rzadko kiedy przyznają się, że zaszły w ciążę w wyniku gwałtu dokonanego przez wroga. Ale nawet gdyby chciały pozbyć się płodu, lekarze nie pomogliby im tutaj, w Polsce, gdzie otrzymały tymczasowe schronienie.
Bo nie ma przeciwwskazań do przerwania ciąży, a sam gwałt nie został udowodniony. Moim zdaniem to jest rażące naruszenie praw kobiet
Nawet kobiety będące w upragnionej ciąży boją się rodzić w Polsce, bo nie ufają lekarzom:
– Lekarze czasami lekceważą bezpieczeństwo swoich pacjentek. Znam historię kobiety, która zaszła w upragnioną ciążę, ale badanie wykazało nieprawidłowości w rozwoju płodu. Istniało duże prawdopodobieństwo, że dziecko umrze po urodzeniu. Niestety w Polsce to nie jest powód do przerwania ciąży. Pomogliśmy tej kobiecie. Znaleźliśmy organizację, która zorganizowała dla niej aborcję w Holandii.
Chcę, by ukraińskie kobiety – niezależnie od tego, czy są w upragnionej, czy niechcianej ciąży – wiedziały, że mamy siebie nawzajem
Każda kobieta, która potrzebuje pomocy, może zwrócić się do „Martynki”. Kobietom, które chcą zostać matkami, organizacja pomoże znaleźć postępowego lekarza. A tym, które zaszły w niechcianą ciążę, doradzi, jak ją legalnie i bezpiecznie usunąć.


Malta Festival 2024: kobiety, Ukraina, wojna. For love!
Poznański festiwal teatru i sztuki Malta uznawany jest za jedno z najważniejszych tego rodzaju cyklicznych wydarzeń w Europie. W programie znajdują się spektakle, koncerty oraz inne wydarzenia artystyczne i literackie. Hasło tegorocznego festiwalu, który po raz pierwszy odbywa się pod patronatem Dominiki Kulczyk, brzmi „For Love!”. Koncentruje się on na trzech tematach: kobieta, natura i przyszłość.
Część wydarzeń artystycznych jest poświęcona kwestiom, które dotyczą współczesnych kobiet – w szczególności uchodźczyń z Ukrainy. Dlatego ich patronkami są Sestry. I tak obejrzymy:
- 12 września o 19.00 - kameralny spektakl „Zamknięte pokoje”, w którym Maria Bruni i Tomasz Mikan wcielą się postaci dwojga uciekających przed wojną ludzi, którzy, zamknięci w czterech ścianach, opowiadają swoje historie. Maria Bruni z Mariupola, od 2022 roku mieszkanka Poznania i aktorka tutejszego Teatru Nowego, przygotowała tę sztukę, by zwrócić uwagę na sytuację ukraińskich kobiet w polskim społeczeństwie.

- 11 września o 19.00 - spektakl „Kasandra” Olgi Grigorasz to interpretacja dramatu Łesi Ukrainki napisanego sto lat temu. W starożytnych mitach greckich córka króla Priama została przeklęta darem jasnowidzenia. Widzi przyszłość, ale nikt jej nie wierzy – a na jej oczach tragedie, którym można było zapobiec, stają się rzeczywistością. Współczesna wersja tej historii jest dziełem Teatru Emigrant, założonego w Poznaniu przez Ukrainki i Białorusinki.

- 10 września o 18.00 - film „Syndrom Hamleta” w reżyserii Elwiry Niewiery i Piotra Rosołowskiego to dokument utkany z osobistych wspomnień i traum młodych ludzi, którzy muszą zmierzyć się z wojenną rzeczywistością. Roman opowiada o terrorze na froncie, Sławik zwierza się z myśli samobójczych, a Katia mówi o strachu przed gwałtem i seksizmie w wojsku. Po projekcji odbędzie się spotkanie z twórcami filmu.



„Wpered”, ostatnia gazeta Bachmutu
Na rozmowę ze Switłaną Owczarenko, redaktorką naczelną „Wpered”, czekałam kilka tygodni. Lokalne wydanie tej gazety w Bachmucie, o nakładzie 6000 egzemplarzy, stało się jedyną nicią, która spaja tamtejszą społeczność. Każde kolejne wydanie przypomina tym ludziom o ich wspólnym domu, który legł w gruzach. – Ciężko mi wracać do wspomnień z życia, które zostało zniszczone – wyznaje Switłana.
Był późny sobotni wieczór. Switłana zadzwoniła do mnie, gdy spacerowałam wzdłuż nabrzeża zbiornika Pogoria III w Dąbrowie Górniczej. Burza, która wypędziła ludzi z plaży, właśnie się skończyła. Latarnie oświetlały samotne drewniane molo, ciężkie chmury unosiły się nad wodą, żałośnie skrzeczały mewy. Myślami byłam w zniszczonym Bachmucie, z mieszkańcami tego miasta rozproszonymi przez wojnę po całym świecie.
Wasyl, 84-letni mieszkaniec Bachmutu, mieszka dziś w domu spokojnej starości w Czechach. W rubryce „Wieści narodowe” gazety ekscytuje się: „Dali mi nowy materac! Nie chciałem kłaść się na starym, a teraz nie chcę wstawać z nowego, tak dobrze mi się śpi”. Wygodne fotele, miękkie pufy, lampy stołowe – wszystko, co cenne, zniknęło wraz z domami w Bachmucie. Pozostali tylko ludzie, klucze do ich zniszczonych domów – i miejska gazeta.
%2525252520%25252525D0%25252525B7%2525252520%25252525D0%25252525BA%25252525D0%25252525BE%25252525D0%25252525BB%25252525D0%25252525B5%25252525D0%25252525B3%25252525D0%25252525B0%25252525D0%25252525BC%25252525D0%25252525B8.avif)
Kasztany na ulicy Pokoju
Przed wojną redakcja „Wpered” mieściła się przy ulicy Pokoju 49. Na podwórku rosły kasztanowce, które wiosną kwitły na różowo, a jesienią obficie obsypywały ulicę błyszczącymi kasztanami. Raz nawet rozbiły przednią szybę redakcyjnego samochodu.
Osiem okien budynku podglądało intensywne redakcyjne życie: składanie gazety do późnej nocy, spotkania z czytelnikami, gorące dyskusje dziennikarzy. Z tego wszystkiego pozostały tylko zwęglone pnie drzew, ruiny budynku i popiół.
– Nie ma okien, a za nimi nie ma życia. Tam, gdzie kiedyś był ganek, na którym piliśmy kawę, teraz zieje czarna otchłań – mówi Switłana.
Działalność gazety była zawieszana dwukrotnie: w 1941 r. z powodu ataku faszystowskich Niemiec i 24 lutego 2022 r. – po ataku raszystowskiej Rosji
– Zaczęli bombardować Bachmut już pierwszego dnia inwazji – wspomina Switłana. – 23 [lutego] zrobiliśmy wydanie na następny dzień, tyle że 24 rano nie mogliśmy jej zabrać z drukarni w Kramatorsku, bo droga co minutę była ostrzeliwana.
Prorosyjscy bojówkarze zajęli Bachmut w kwietniu 2014 roku, jednak już 6 lipca miasto wróciło pod kontrolę Ukrainy. Przez osiem lat wojna toczyła się w odległości 30 kilometrów, lecz nikt nie przypuszczał, że dotrze do samego miasta. Zamiast budować fortyfikacje obronne, kładziono nowe chodniki i zakładano parki.
W marcu 2024 r. Switłana pojechała z matką do rodziny w Odessie. Tam miały nadzieję przeczekać „eskalację”. Założyła dres, spakowała do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, a do kieszeni wsunęła dwa zestawy kluczy: jeden do redakcji, drugi do mieszkania.
Czytelnicy w lochach
W pierwszych miesiącach wojny Switłana żyła wiadomościami, śledząc to, co działo się w kraju. Bachmut był jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie – ale wielu ludzi w nim zostało. Nie otwierali drzwi swoich piwnic, nawet gdy przyjeżdżała pomoc humanitarna.
Rosjanie odcięli prąd, gaz i łączność. Ich propagandyści nadawali przez radio, że miasto jest opuszczone, a lokalne władze wyjechały. „Kijów upadł”, mówili w radiu
W pierwszych miesiącach miasto liczące 73 000 mieszkańców opuściło prawie 50 000 osób. Niektórzy jednak wrócili. „Nikt tam na nas nie czeka, więc nie ma sensu wyjeżdżać” – mówili.
Potężną ofensywę Rosjanie zaczęli w sierpniu. Wśród budynków toczyły się najbardziej zacięte bitwy piechoty od czasów II wojny światowej.
Próby przekonania tych, którzy pozostali, do opuszczenia miasta spaliły na panewce, więc w październiku lokalne władze zaczęły przywozić do Bachmutu „burżujki”, żelazne piecyki – „kozy”, na drewno i węgiel. Chociaż każde wyjście z piwnicy mogło być ostatnim, w mieście wciąż było prawie 20 000 cywilów.
Promyk nadziei w piekle
To wyrwało Switłanę z oszołomienia. Postanowiła reaktywować gazetę, by dostarczać wiarygodne informacje tym, którzy nie chcieli opuszczać miasta. Problemów miała mnóstwo – w Bachmucie zostały hasła i dostępy do komputerów, informacje księgowe. Pomogli Narodowy Związek Dziennikarzy Ukrainy i Fundacja Japońska: 4 listopada 2022 r. ukazało się pierwsze wojenne wydanie „Wpered”.
Przywieźli je do Bachmutu włoscy dziennikarze, którzy przyjechali nakręcić tu materiał filmowy.

Ludzie byli zszokowani i szczęśliwi – uwierzyli, że to znak początku końca wojny. „To był promyk nadziei w naszym piekle!” – pisali później w mediach społecznościowych.
Przed inwazją w Ukrainie wiele mówiło się o śmierci gazet drukowanych. Teraz okazało się, że to właśnie lokalna gazeta, której ludzie ufają, wywiera ogromny wpływ na ich życie.
Nawiasem mówiąc, rosyjscy okupanci wielokrotnie wykorzystywali fałszywe lokalne gazety do szerzenia swej propagandy
W tym pierwszym wydaniu znalazł się wywiad z merem Bachmutu Ołeksijem Rewą, który wezwał cywilów do natychmiastowej ewakuacji: Kijów nie upadł, mieszkańcy Bachmutu zostaną przyjęci w każdym mieście w Ukrainie.
Ludzie zaczęli wyjeżdżać.
W lutym 2023 r. Iryna Wereszczuk, wicepremier ds. reintegracji terytoriów tymczasowo okupowanych, ogłosiła, że w Bachmucie pozostaje już mniej niż cztery tysiące osób.
Jeden z ostatnich numerów „Wpered” został przywieziony do Bachmutu przez zespół wolontariusza Mychajło Puryszewa w maju 2023 roku.
Na środku wyłożonego workami z piaskiem pokoju leżały wiązki gazet. Wokół nich zgromadziło się kilkanaście osób o zmęczonych twarzach. Brali gazety z nadzieją, że dowiedzą się, że mogą zostać w domu. Przeczytali, że miasto jest bliskie przejęcia przez rosyjską armię. W dniu 20 maja 2023 r. Rosja odtrąbiła zdobycie Bachmutu.
Bachmut żyje w nas
W odpowiedzi ukraińskie wojsko opublikowało film z drona. Widać na nim morze ruin, zawalone dachy i wejścia do budynków, spalone pojazdy – i ani jednej żywej duszy. Wojska rosyjskie przejęły kontrolę nad terytorium Bachmutu, ale miasto już nie istniało. Eksperci szacują, że oczyszczenie tego terenu z min zajmie dziesięć lat, a kolejne dziesięć potrwa usunięcie gruzu.
.avif)
Switłana odebrała telefon od Serhija Tomilenki, szefa Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy: czy warto nadal wydawać miejską gazetę, skoro miasta już nie ma? „Bachmut żyje w każdym z nas. Dopóki oddychamy, miasto nadal żyje.
Bo Bachmut to coś więcej niż cegły i beton. To my, ludzie – odpowiedziała
Związek zaangażował ją do projektu IRMI (International Institute of Regional Press and Information), realizowanego we współpracy z Fundacją Hirondelle i przy wsparciu finansowym szwajcarskiej organizacji non-profit Swiss Solidarity.
Gazetę zaczęto dostarczać do ośrodków dla uchodźców w Ukrainie, w których mieszka większość dawnych mieszkańców Bachmutu. Początkowo takich ośrodków było 6, teraz jest 12. Niektórzy mieszkańcy Bachmutu za dostarczenie jednego numeru przez Nova Post, największą firmę kurierską w Ukrainie, płacą od 55 hrywien (5 zł).
– Dla mnie nawet farba drukarska pachnie jak „Wpered”, bo ta gazeta oznacza dom – mówi 62-letnia Nadia z Bachmutu. Mieszka w Połtawie i co dwa tygodnie odbiera na poczcie kolejny numer swojej gazety.

Klucze do utraconej przeszłości
Switłana nadal mieszka w Odessie ze swoją matką w wynajętym mieszkaniu.
– Tam, gdzie kiedyś było moje mieszkanie, teraz jest ogromna czarna plama. Dom mojej matki jest w ruinie. Poprosili mnie, żebym dała moje klucze do „Kapsuły czasu” – instalacji artystycznej o Bachmucie. Ale ja nie mogę się z nimi rozstać. Dopóki ze mną są, wciąż jest nadzieja, że kiedyś otworzę nimi drzwi mojego domu.

Jedno ze zdjęć w gazecie przedstawia klucze o różnych rozmiarach i kształtach, ułożone na starej tkaninie. To symbole utraconych domów, w każdym zamknięty jest ból i wspomnienia zniszczonego życia.
Teraz ich właściciele mieszkają w domach innych ludzi
„Zamieszkaliśmy z mężem na lewym brzegu Dniepru. Pokój jest mały, nieremontowany, ze starymi tapetami i hydrauliką, ma wybite okna. Porównanie z naszym domem jest bolesne. Minęły trzy lata, a my wciąż próbujemy przyzwyczaić się do nowych ulic i codziennych niedogodności” – wyznaje w jednym z artykułów 71-letnia Liudmyła.
Temat utraconych mieszkań jest Switłanie bardzo bliski. Kiedy patrzyłam na jej zdjęcie i słyszałam w telefonie jej głos, wydawała mi się bardzo młodą kobietą. Jakby czytając w moich myślach, powiedziała: – Jestem już na emeryturze. Rozumiem moich czytelników. Ja też wciąż nie mogę spać spokojnie w cudzym łóżku.
Kolejne numery gazety przez długi przygotowywała z kolegą, który znalazł schronienie w przygranicznym obwodzie sumskim.
Czasami siadali do pracy o drugiej w nocy i pracowali do następnego poranka, wykorzystując krótkie „okienko”, gdy był prąd
– Ustawiałam zegar, budziłam się, szłam do kuchni, robiłam kawę, włączałam laptopa. Mój kolega w obwodzie sumskim robił to samo – mówi Switłana.
Teraz nad gazetą pracują z nią trzy osoby. Tylko jedna jest z bachmuckiej redakcji. Oprócz gazety prowadzą stronę internetową, media społecznościowe i nagrywają filmy.

Nienawiść codzienna
W jednym z ostatnich numerów „Wpered” opublikowali esej o żołnierzu Wołodymyrze Andriucie, pseudonim „Talent”. Całe życie mieszkał w obwodzie donieckim, zginął podczas obrony Bachmutu. Mykoła Andriuca z goryczą wspomina, jak długo syn nie mógł pogodzić się z tym, że Rosja stała się wrogiem.
„Był nawet taki moment po 2014 roku, kiedy Wołodymyr pojechał na Krym, a potem do Rosji. Wtedy zobaczył, że oni nas nienawidzą nawet na poziomie codziennym. Wojna na pełną skalę uczyniła z niego prawdziwego patriotę i obrońcę” – mówi Mykoła.
Niedawno znajoma poprosiła Switłanę, by napisała o sytuacji jej męża, zachowując jego anonimowość. Stres zmienił jego życie w koszmar: teraz błąka się po obcym mieście, zbiera śmieci i resztki jedzenia, a potem przynosi je do wynajmowanego przez nich mieszkania.
Pewnie w działaniu, które wydaje się bezsensowne, szuka jakiegoś sensu. Spokoju, który utracił w wirze wojny
Mieszkańcy Bachmutu są dziś rozproszeni po całym świecie. Uczą się żyć na nowo, ale pamiętają o swoim mieście i chcą do niego wrócić.
– Bachmut żyje tak długo, jak długo o nim pamiętamy – mówi Switłana. – I tak długo, jak „Wpered” utrzymuje z nimi kontakt, ta pamięć jest żywa.

Nie zapominajcie o wojnie
Ciche polskie miasto zasypia obok mnie. W ciszy wieczoru zapytałam Switłanę, co powiedziałaby polskim czytelnikom.
– Nie powtarzajcie błędów Bachmuta. Nie zapominajcie o wojnie. Chrońcie swoje życie. W przeciwnym razie pozostaną tylko ruiny i wspomnienia.
Zdjęcia z archiwów gazety „Wpered”


Polscy pisarze i pisarki dla Żadana i Ukrainy
W aukcji zorganizowanej przez Unię Literacką można wylicytować obiad z Olgą Tokarczuk, książka z autografem Milana Kundery od Marka Bieńczyka, wieczór w teatrze z Wojciechem Tochmanem czy prezent od Joanny Kuciel-Frydryszak. Potrwa ona do końca października, a zebrane środki zostaną przeznaczone na pomoc brygadzie Żadana. Akcję wspiera wiele osób ze środowiska literackiego i aktywistycznego, między innymi Sylwia Chutnik, Max Cegielski, Jacek Dehnel, Agnieszka Drotkiewicz, Joanna Gierak-Onoszko, Jacek Hołub, Iza Michalewicz, Mateusz Pakuła, Klementyna Suchanow, Dionisios Sturis, Mariusz Szczygieł czy Mirosław Wlekły. „Tygodnik Powszechny” objął akcję swoim patronatem.
W wywiadzie z Antonią Palarczyk w "Tygodniku Powszechnym" tak mówił o swojej decyzji, kiedy na ochotnika wstąpił do wojska: "Kiedy stało się jasne, że w Ukrainie przyjęte zostanie nowe prawo mobilizacyjne, razem z naszą grupą stwierdziliśmy, że nie będziemy czekać, aż ono wejdzie w życie, ale po prostu wstąpimy do naszej brygady. Przeszliśmy komisję medyczną, przeszkolenie i trening na poligonie. I jesteśmy teraz tu, na swoim miejscu, w swoim oddziale".
Wcześniej pisał i pomagał jako wolontariusz, organizując pomoc humanitarną dla ludności i służył wsparciem armii. Potem wstąpił do Chartii, która walczy w obwodzie Donieckim.

Bronią Charkowa. Stworzyli także radio "Chartia", które robi materiały o żołnierzach, o cywilach, o ludziach żyjących w strefie przyfrontowej. "Staramy się być takim pomostem komunikacyjnym pomiędzy naszą brygadą a światem cywilnym. W tym celu stworzyliśmy mobilne studio nagrań, z niego prowadzimy transmisje na żywo, znajdując się w dowolnym miejscu" - mówił w "Tygodniku Powszechnym".
Tak o akcji pisze Jacek Dehnel: "Chcemy, żeby wrócił do domu cały i zdrowy i pisał kolejne książki. Zarząd Unii Literackiej podjął decyzję, że chcemy wspierać Serhija w jego misji". To dlatego polscy pisarze i pisarki zorganizowali aukcję - pieniądze za sprzedane przedmioty ("Ode mnie można kupić trochę pięknych staroci: angielski półmisek, łopatkę do tortu, japoński sepet na biżuterię" - pisze Dehnel") zostaną przeznaczone na sprzęt ochronny i medyczny.
Link do aukcji można znaleźć tutaj: https://allegro.pl/charytatywni/stowarzyszenie-unia-literacka/cele/unia-literacka-pisarze-i-pisarki-z-pomoca-dla-serhija-zadana-i-brygady-chartia?order=n


Sierpień 2024 w Ukrainie na zdjęciach
Sierpień, przez wielu uznawany za najpiękniejszy miesiąc lata, w Ukrainie był kolejnym miesiącem wojny, zniszczeń i cierpienia. Nie zmieniły tego nawet igrzyska olimpijskie, których ideą jest krzewienie pokoju. Zmagania ukraińskich sportowców i ich sukcesy (12 medali: 3 złote, 5 srebrnych, 4 brązowe) podczas igrzysk w Paryżu przyniosły zaledwie chwilę wytchnienia i radości.
Oczy świata zwrócone są teraz na operację sił ukraińskich w obwodzie kurskim. Czy jej powodzenie odwróci układ sił i przyspieszy pokój? Dziennikarki Sestry.eu rozmawiają na ten temat z ekspertami.
W Dniu Niepodległości Ukrainy w miastach na całym świecie spotkali się ukraińscy uchodźcy i ci którzy ich wspierają. Od Warszawy, przez Rzym, aż po Nowy Jork - uczestników tych wzruszających uroczystości połączyła nadzieja w kolorach ukraińskiej flagi wplecionej w wyszywanki, obowiązkowy strój tego dnia.

Ukraińscy emigranci oraz stowarzyszenie “Tryzub i Wola” zorganizowali w sobotę 24 sierpnia 2024 r. wiec na Place Royale w Nantes z okazji 33. rocznicy uzyskania przez Ukrainę niepodległości.

Ukraiński żołnierz stoi przy pomniku Włodzimierza Lenina przed Centrum Dzielnicowym Sztuki Ludowej, zniszczonym w trakcie działań wojennych. Sudża, obwód kurski w Rosji, 16 sierpnia, 2024.

Ukraiński żołnierz stoi przy pomniku Włodzimierza Lenina przed Centrum Dzielnicowym Sztuki Ludowej, zniszczonym w trakcie działań wojennych. Sudża, obwód kurski w Rosji, 16 sierpnia, 2024.

Ewakuacja cywilów ze wsi Ukrainsk, blisko linii frontu, w kierunku Pokrowska, 24 sierpnia, 2024.

Premier Indii Narendra Modi i prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski składają kwiaty, aby uczcić dzieci zabite podczas rosyjskiej inwazji na Ukrainę, Kijów, 23 sierpnia 2024 r.

Bliźnięta Switłany Tleniuk, Angelina (po lewej) i Artur, urodziły się dzięki zapłodnieniu in vitro już po śmierci męża Switłany – Bogdana, który zginął w akcji lipcu 2023 r. W sierpniu 2022 r. Switłana straciła swojego dorosłego, 24-letniego syna. Teraz wychowuje swoje małe dzieci z pomocą drugiego syna, Ołeksija, Tarnopol, 2024 r.

Goryl Toni świętuje swoje 50. urodziny uroczystym piknikiem w Kijowskim ZOO, 8 sierpnia 2024 r.

Stacja kolejowa w Kramatorsku, obwód doniecki. 1 sierpnia 2024 r. ukraiński żołnierz wita się ze swoją dziewczyną, która przyjechała w odwiedziny pociągiem z Kijowa.

Ludzie tłoczą się na peronie podczas alarmu przeciwlotniczego na kijowskiej stacji metra Osokorky. 26 sierpnia 2024 r.

Ukraiński weteran wojskowy Wiaczesław Rybaczuk, którego brat, ukraiński żołnierz Ołeksij, zginął w rejonie Bakhmut w 2023 r., klęka w miejscu upamiętniającym poległych ukraińskich i zagranicznych bojowników, podczas Dnia Niepodległości Ukrainy, na Placu Niepodległości w Kijowie, 24 sierpnia 2024 r.

Kot czeka przy rzeczach właścicieli, ewakuowanych ze wsi Selydove, w punkcie ewakuacyjnym w Pokrowsku, 27 sierpnia 2024 r.

Uczestniczka Ukraińskiego Forum Młodzieży z okazji Międzynarodowego Dnia Młodzieży, Kijów,12 sierpnia, 2024 r.

Anna i jej sześcioro dzieci zajmują miejsca w pociągu ewakuacyjnym w obwodzie donieckim 26 sierpnia 2024 r.

Dzień Niepodległości Ukrainy na placu Zamkowym w Warszawie, 24 sierpnia, 2024


Przygody Ukrainek na Tinderze: Turcja
Tureccy mężczyźni. Jacy są?
„Cześć, jesteś bardzo piękna. Kocham cię” – takie powitanie ze strony pierwszego Turka napotkanego na Tinderze może łatwo doprowadzić cię do wniosku, że oni wszyscy są imprezowiczami, którzy nie traktują związków poważnie. Tak jednak nie jest. Gdy zrozumiesz turecką mentalność i charakter, możesz w Turcji znaleźć dobrego partnera, a nawet męża. Moi przyjaciele są udanym ukraińsko-tureckim małżeństwem już od wielu lat.
– Tureccy mężczyźni chętnie spotykają się z ukraińskimi kobietami – mówi Tetiana. – Nas przyciąga ich emocjonalność, jasno określona męska rola i fakt, że nie ukrywają swojego podziwu dla kobiecego piękna. Spacerowałam kiedyś promenadą w pobliżu tureckiej wioski, a 10-letni chłopiec biegł za mną i krzyczał, jaka jestem piękna, bo mam blond włosy. Jest na to wytłumaczenie: Turcy, którzy dorastali w rodzinach, w których panuje cichy matriarchat, są nauczeni widzieć piękno w każdej kobiecie, a córki są zawsze księżniczkami swoich ojców. Turcy szczerze i chętnie komplementują kobiety, dlatego Europejki tak lubią tureckie kurorty nad Morzem Śródziemnym i Egejskim. Jeżdżą tam, by poprawić swoją samoocenę. Możesz przytyć czy spuchnąć od upału, a Turek i tak powie, że jesteś świeża, jak płatki róż. W Ukrainie czegoś takiego nie uświadczysz.
Nawiasem mówiąc, tureckie kobiety, zakochane w swoich ojcach od dzieciństwa, są odporne na słodkie słowa zalotników i oceniają szczerość ich intencji tylko na podstawie czynów.
I to jest jedna z najważniejszych zasad związku z tureckim mężczyzną: ciesz się słowami, ale patrz na czyny
– Musisz filtrować słowa o uczuciach – ostrzega Tetiana. – „Kocham cię, jesteś moją przyszłą żoną” – możesz usłyszeć od faceta z poważnymi intencjami, ale może to też powiedzieć czy napisać internetowy flirciarz. Taki właśnie jest turecki charakter. Nie trzeba dodawać, że nawet sprzedawca owoców na targu może powiedzieć: „Kochana, te brzoskwinie wyrosły dla ciebie”. Turcy są narodem elokwentnych sprzedawców, mają to we krwi.

Co ciekawe, ten werbalny striptiz można wyjaśnić, odwołując się turkologii. Słowo „miłość” w języku tureckim ma co najmniej trzy znaczenia i wiele konotacji: ashk, sevda i sevgi.
„Ashk” to wybuchowa miłość, ulotna namiętność, coś rodem z tureckich telenoweli, kiedy bohaterowie kipią emocjami i rozpalają wszystko dookoła, łącznie z ekipą filmową.
„Sevda” to długie i słodkie uczucie rodem ze starożytnych wierszy i listów ukraińskiej Roksolany do sułtana Sulejmana, dostarczanych szybkimi kłusakami wprost do jego namiotu podczas wojny.
„Sevgi” to uczucie lekkie, bez „gorących” podtekstów – więc możesz np. „oświadczyć się” miłej młodej damie, by zwiększyć obrót na swoim straganie. To, czy sprzedawca owoców jest w tobie naprawdę zakochany, czy po prostu chce sprzedać swój niezbyt już świeży towar – możesz ocenić sama.
Turcy to piękny naród, nie możesz im tego odebrać. Każdego roku aktorzy tureckich seriali telewizyjnych zajmują wysokie miejsca w rankingach najprzystojniejszych mężczyzn na świecie. Tureccy mężczyźni ładnie pachną, dbają o siebie i częściej niż kobiety ustawiają się w kolejkach do fryzjera.
Język turecki ma nawet specjalny „męski” komplement o nazwie „çok yak?ş?kl?s?n” – „jesteś bardzo przystojny, niesamowity”. Jest on akceptowany przez mężczyzn w każdym wieku i bez cienia nieśmiałości
– Mój związek z Turkiem był świętem, nigdy nie słyszałam tylu pięknych słów. Ale jego uroda wszystko zepsuła – twierdzi Nadieżda, moja koleżanka z Yunus Emre Institute. – Nie do zniesienia były te pełne podziwu spojrzenia naszych dziewczyn na mojego chłopaka na ulicy – a zwłaszcza moja świadomość, że jemu to się podobało. Rano spędzał dwie godziny przed lustrem, układając swoją niesforną grzywkę. Zmęczyło mnie to jego zapatrzenie w siebie i zerwałam związek.
Czerwone flagi
Spotykając Turka na europejskim Tinderze i wkraczając na terytorium tureckiej miłości warto zapytać, gdzie są jego korzenie: „Nereli?”. To rada Darii, obywatelki Republiki Turcji, która wyszła za mąż za Turka po nieszczęśliwym romansie:
– To świetne pytanie, które możesz zadać, by dowiedzieć się, skąd on pochodzi. Oczywiście różnie bywa, ale radzę skupić się na pionowej geograficznej linii biegnącej „wzdłuż Ankary”. Na zachód od tej linii, zwłaszcza w miastach takich jak Stambuł, Izmir i Antalya, żyją Turcy, którzy są bardziej zrozumiali dla Europejczyków. Na wschód – bardziej tradycyjni i religijni Turcy, Kurdowie, Zaza i inne narodowości. Na przykład w tradycyjnym Diyarbakirze, zamieszkanym głównie przez Kurdów, syn jest często „swatany” przez rodziców na długo przed osiągnięciem pełnoletności.
Typowy 25-letni mężczyzna z Turcji, który ma dobrą pracę we Francji, może również mieć żonę i trójkę dzieci w swojej ojczyźnie, o czym „zapomni” wspomnieć na randce
Kobiety w Turcji zazwyczaj nie pracują, noszą chusty, a rodziny żyją w klanach. Nad Morzem Czarnym, w kierunku Trabzonu, rozumienie pojęcia honoru jest wyostrzone i wciąż zdarzają się przypadki honorowych zabójstw i zemsty klanowej. Z reguły ludzie tutaj nie dbają zbytnio o edukację. Wśród tak konserwatywnych krewnych partnera trudno będzie bronić swobód, do których jesteśmy przyzwyczajone. Są jednak wyjątki.
Swojego wybranka Daria poznała w Niemczech, na portalu społecznościowym. (Nawiasem mówiąc, po pierwszej wojnie światowej w kraju tym powstała największa europejska diaspora Turków. Według niektórych źródeł mieszka ich tu obecnie ponad 3,5 miliona. Niemieccy Turcy pielęgnują swoje tradycje, praktykują islam i oparli się asymilacji.)
– Poważne intencje Turka rozpoznałabym po tym, że natychmiast spróbuje przedstawić swoją wybrankę wszystkim krewnym: matce, babci, ciotce, licznym siostrzeńcom – i pokazać ją wszystkim swoim znajomym – mówi Daria. – Historie w stylu: „Turek na pewno zmusi cię do przejścia na islam, noszenia chusty na głowie i zgody na kilka innych żon” – to fikcja. Od czasów Ataturka, który przyznał kobietom prawa, Turcja jest świeckim krajem. Tak, Turczynka może mówić o zbyt krótkiej spódniczce innej kobiety, ale nie chodzi tu o tradycję, a o zwykłą zazdrość”.

Sztuka rozstawania
W zalotach Turcy są bardzo wprawni. Daria opowiada historię o facecie, który, by zaimponować Ukraince, wynajął luksusowy samochód, zapraszał ją do restauracji, kupował ogromne bukiety kwiatów – i popadł w długi. Spłacił dług dopiero wtedy, gdy poślubił swoją wybrankę.
– Dla nich ważne jest, by zaimponować, rzucić kobiecie wszystko do stóp. Nawiasem mówiąc, nawet Turek, który dorastał w Europie, rzadko pozwoli swojej dziewczynie zapłacić za siebie w restauracji. Pamiętam, kiedy po raz pierwszy wyciągnęłam portfel w kawiarni, by zapłacić moją część rachunku za deser. Mimo że oboje byliśmy studentami, mój chłopak poczuł się urażony i nie chciał ze mną rozmawiać.
Turcy są bardzo emocjonalni – potrafią płakać podczas filmu, plotkować, dyskutować o polityce i romansach innych. Dlatego w każdym tureckim mieście i wiosce są herbaciarnie, do których kobiety nie mają wstępu. Niektórzy Turcy spędzają całe wieczory, pijąc czarną herbatę i rozmawiając.
Z kolei Ukrainki i ogólnie – Europejki są czasami uważane przez tureckich mężczyzn za zimne, a nawet niegrzeczne. Na przykład są zszokowani, ilekroć spotkają się z kategoryczną odmową. Turcy rzadko mówią: „nie”. Gdy chcą odmówić, mówią niezmienne: „bakal?m”, co oznacza „zobaczymy”, „będzie wola Boża” itp. Innymi słowy – „nie” lub „nigdy”, tyle że w „ekologicznej” formie.
Turcy mają też łatwość kończenia związków – niby nadal deklarują miłość, ale „zapominają” zadzwonić; mówią miłe rzeczy – i zaraz zarzucają dziewczynie, że nie reaguje wystarczająco emocjonalnie, więc pora kończyć. Powód jest zwykle jeden: nienawykli do mówienia „nie”, są w stanie kontynuować związek jako grę, dopóki się tym nie znudzą.
– Jeśli związek z Turkiem nie wypali od razu, skasuj go na Tinderze i zablokuj w innych socialach – radzi Daria. – W przeciwnym razie wróci i wpędzi cię w emocjonalny rollercoaster. Nie radzę rozpoczynać związku z Turkiem, który ma dziesiątki słowiańskich przyjaciółek i zna rosyjski, choć nie potrzebuje go w swojej pracy. Możesz być pewna, że taki facet wie, jak nami manipulować. I najpewniej robi to seryjnie.
Zdjęcia: Shutterstock


Reguły raju: życie Ukraińców w Norwegii
Ze względu na problemy mieszkaniowe i obciążenie systemu ubezpieczeń społecznych w 2024 r. norweski rząd wprowadził szereg zmian mających ograniczyć napływ ukraińskich uchodźców. Jedną z nich jest całkowity zakaz podróżowania z Norwegii do Ukrainy. Sestry zapytały ukraińskie uchodźczynie o warunki życia w jednym z najbogatszych i najdroższych krajów w Europie.
Nie wybierzesz mieszkania – ani nawet miasta
Kateryna Czyżyk z Kijowa przyjechała do Norwegii ze swoim trzyletnim synem w marcu 2022 roku. Mieszka w Porsgrunn, mieście położonym o dwie godziny jazdy z Oslo na południe.

– Przyjazd do Norwegii w roli uchodźcy to rodzaj loterii. Nikt nie wie, co go czeka – mówi Kateryna. – Teraz wszyscy nowo przybyli Ukraińcy przechodzą przez Rode, obóz dla uchodźców (flyktninger r?de), a którym w wielkiej hali są porozstawiane namioty z piętrowymi łóżkami. Ludzie zwykle spędzają tam do dziesięciu dni, dopóki nie zostaną zarejestrowani i przesiedleni.
Ale ja i mój syn nie pojechaliśmy do Rode: w momencie naszego przyjazdu w Norwegii istniało kilka innych miejsc rejestracji Ukraińców. Zostaliśmy zarejestrowani na lotnisku, po czym wysłano nas do mutaku, czyli hostelu – to był typowy akademik ze wspólną toaletą i kuchnią na piętrze. Przez pierwszych kilka dni mieszkaliśmy w pokoju dla dziesięciu osób, potem przeniesiono nas do osobnego pokoju, ponieważ byłam z dzieckiem.
W mutaku kJaką pomoc otrzymują Ukraińcy w Norwegii? Czy łatwo jest znaleźć, mieszkanie, pracę i posłać dzieci armiono nas trzy razy dziennie, jedzenie było bardzo dobre, z mięsem i rybami. Słyszałam, że w Rode było trudniej – zbyt pikantne potrawy.
Nawiasem mówiąc, pierwsi ukraińscy uchodźcy byli zszokowani, gdy po przyjeździe zostali rozebrani, otrzymali te same ubrania, a wszystkie ich rzeczy zostały zabrane do kontroli. Takie zasady stosowano tu wobec wszystkich nowo przybyłych uchodźców. Teraz wobec Ukraińców już się ich nie stosuje.

Z naszego pobytu w mutaku zapamiętałam przede wszystkim epidemię rotawirusa; niemal wszyscy się zarazili. Wspólna toaleta na korytarzu była prawdziwym wyzwaniem.
Większość ludzi przebywa w mutakach przez około dwa miesiące, ale mój syn i ja byliśmy tam przez siedem.
Tutaj uchodźcy nie szukają mieszkań na własną rękę. Zajmuje się tym państwo
Rodziny z dziećmi często dostają mieszkanie. Jeśli jesteś sama, może to być pokój w dużym mieszkaniu dzielonym przez kilku uchodźców. To stałe lokum, które się wynajmuje. Uchodźcy nie mogą wybrać sobie miasta lub gminy, w których chcieliby żyć – zostaną osiedleni tam, gdzie akurat jest miejsce.
Mój syn i ja dostaliśmy mieszkanie w suterenie prywatnego domu. Było to miejsce oddzielone od sąsiadów, z całkiem przyzwoitymi warunkami. W mieszkaniu znajdowały się nawet meble, co w Norwegii jest rzadkością, bo większość przydzielanych uchodźcom lokali jest pusta.
Szkoła niuansów życia
Kiedy się osiedlasz, miejscowa gmina daje ci 2-3 tysiące koron (200-300 dolarów) na urządzenie się i zakup artykułów pierwszej potrzeby.
W mutaku dostawaliśmy 550 koron (około 55 dolarów) co dwa tygodnie. W Norwegii te pieniądze wystarczyłyby na co najwyżej jedne zakupy, ale ponieważ byliśmy karmieni, dawaliśmy sobie radę.
Przeprowadzając się z hostelu do osobnego mieszkania tracisz to wsparcie. Bezrobotny może natomiast ubiegać się o pomoc społeczną w wysokości 6500 koron (650 dolarów) na osobę dorosłą miesięcznie (na dziecko jest mniej). Osobno możesz ubiegać się o wsparcie ze specjalnego programu pomocy w opłaceniu czynszu: twój dochód zostanie obliczony i otrzymasz kwotę potrzebną na opłacenie mieszkania.

Po przesiedleniu do stałego miejsca zamieszkania Ukraińcy mają dwie opcje: szukać pracy lub zapisać się do specjalnego programu integracyjnego (większość uchodźców wybiera to drugie).
– Szkoła integracyjna uczy zarówno języka norweskiego, jak niuansów życia w Norwegii – wyjaśnia Kateryna. ?
Osoby uczęszczające do szkoły integracyjnej otrzymują stypendium w wysokości 17 000 koron (1700 dolarów) miesięcznie
Świadczenia socjalne są wtedy anulowane. W przypadku tych, którzy poszli do szkoły w 2022 roku, kurs trwał rok. Dla nowo przybyłych będzie on krótszy – od trzech do sześciu miesięcy, w zależności od decyzji gminy.
Jeśli nie znajdziesz pracy w trakcie nauki, po ukończeniu szkoły możesz ponownie ubiegać się o świadczenia socjalne. Zakłada się jednak, że po szkole integracyjnej osoba powinna znaleźć pracę lub przynajmniej staż. Istotą stażu jest to, że przez pewien czas pracujesz za darmo (ale zachowujesz świadczenia socjalne), zdobywasz doświadczenie, a pracodawca ma darmowego pracownika.
Manicure w Norwegii? Lepiej zapomnij
Przeciętna pensja według norweskich standardów to 3-4 tysiące dolarów miesięcznie. Za takie pieniądze można żyć w Norwegii na przyzwoitym poziomie, ale tylko wtedy, gdy pracują oboje partnerzy (małżonkowie). Nie ma tu zwyczaju, że mąż pracuje, a żona zostaje w domu.
W Ukrainie byłam manikiurzystką i w Norwegii udało mi się znaleźć praktykę w tej branży. Zaczęłam pracować jeszcze przed szkołą integracyjną, kiedy mieszkałam w mutaku. Po mieście rozeszły się wieści, że robię paznokcie dziewczynom, więc skontaktowała się ze mną Norweżka, która miała salon kosmetyczny i szukała ukraińskiej manikiurzystki (już wcześniej zatrudniała Ukrainkę i klientki były zadowolone).
Pracując dla niej na pół etatu, zarabiałam około 5000 koron (500 dolarów) miesięcznie, co w Norwegii jest niewielką kwotą. Warunki pracy były niekorzystne: płacono mi nie za klientów, ale za przepracowane godziny. Im więcej pracowałam, tym mniej dostawałam.
Kiedy więc właścicielka salonu zaproponowała mi pracę na pełen etat, pomyślałam, że moja pensja nie wystarczy nawet na opłacenie czynszu – i odeszłam. Po szkole integracyjnej znalazłam staż w innym salonie, z lepszymi warunkami. Zaliczyłam go i teraz czekam na podpisanie kontraktu.

Wśród klientek Kateryny Ukrainek jest niewiele:
– Większości naszych dziewczyn nie stać na manicure w norweskich salonach. W moim pierwszym salonie lakier szelakowy kosztował 800 koron (80 dolarów), a przedłużanie paznokci – od 1200 koron (120 dolarów). Dlatego klientkami salonów kosmetycznych są głównie Norweżki.
Nie mówię dobrze po norwesku, lecz moja praca nie wymaga biegłego posługiwania się tym językiem. W większości dziedzin znajomość norweskiego jest jednak konieczna – i to jest główna przeszkoda, z którą borykają się Ukraińcy szukający pracy.
Tutaj wszyscy rozumieją angielski, ale bez znajomości norweskiego nie dostaniesz pracy nawet w supermarkecie
Nawet branża sprzątająca w Norwegii nie jest zbyt dostępna: by dostać pracę w dobrej firmie sprzątającej, musisz mieć specjalne kwalifikacje. Kurs dający takie kwalifikacje kosztuje około 30 000 koron (3000 dolarów). Bez kwalifikacji możesz dostać pracę jedynie jako pokojówka w hotelu za minimalne wynagrodzenie.
Wielu Ukraińców znalazło pracę w usługach kurierskich. Wśród obcokrajowców panuje natomiast przekonanie, że w Norwegii możesz zarobić fortunę w fabrykach ryb, gdzie nie trzeba znać norweskiego.
Fabryki ryb rzeczywiście dobrze płacą, od 4 do 5000 dolarów miesięcznie, ale dla Ukraińca dostanie w nich pracy jest niemal niemożliwe. Bo wszystkie miejsca już dawno przejęli miejscowi
Ceny w Norwegii są wysokie. Wynajęcie małego dwupokojowego mieszkania kosztuje mnie 1100 dolarów miesięcznie (w Oslo cena jednopokojowego mieszkania zaczyna się od 1500 dolarów). Zakup podstawowych artykułów spożywczych na trzy dni to wydatek co najmniej 100 dolarów. Kilogram mrożonego fileta z kurczaka kosztuje 30 dolarów, dlatego wiele osób (w tym ja) jeździ po mięso do sąsiedniej Szwecji, gdzie zapłacisz za to 14 dolarów. Korzystam z transportu publicznego, który również nie jest tutaj tani (podróż autobusem do innego miasta będzie kosztuje ok. 80 dolarów).
Osobliwości życia na farmie
Inna ukraińska uchodźczyni wewnętrzna, Ołena Tretiak z Charkowa, musiała kupić samochód, by móc się przemieszczać po Norwegii. Wraz z córką w wieku szkolnym i matką została osiedlona w jednej z miejscowości w okręgu Innlandet, 500 kilometrów od Oslo.

– Nasze okolice to obszar rolniczy, najbliższe miasto jest oddalone o około 190 kilometrów – mówi Ołena. – Możesz kupić używany samochód za tysiąc dolarów; samochody są tutaj przystępne cenowo (nie dotyczy to jednak kosztów ubezpieczenia i utrzymania).
Mieszkamy na farmie położonej sześć kilometrów od najbliższej wioski. Ale nawet na takim odludziu na pewno znajdzie się przedszkole, a często nawet szkoła podstawowa. Co więcej, mój przykład pokazał, że możliwe jest znalezienie na takim odludziu pracy biurowej offline. Bo tutaj życie nie koncentruje się wyłącznie w dużych miastach.

W Ukrainie Ołena pracowała w branży IT. W Norwegii początkowo chodziła do szkoły integracyjnej i w ciągu roku udało jej się nauczyć norweskiego od podstaw do poziomu B1:
– Ten język jest dość trudny, ale miałam dobrego nauczyciela. Po szkole miałam szczęście znaleźć staż w mojej dziedzinie w lokalnym oddziale agencji rządowej. Z powodu języka na początku było tak trudno, że nawet płakałam z rozpaczy. Wydawało mi się, że nic nie rozumiem.
W sumie miałam staż przez ok. siedem miesięcy (w rzeczywistości były to dwa staże w ramach różnych programów, ale pracowałam dla tej samej organizacji). Potem udało mi się znaleźć pracę na własną rękę. Koledzy z pierwszej pracy pomogli mi napisać CV. Do tego czasu udało mi się zdać egzamin językowy, potwierdzić mój ukraiński dyplom IT (nie było trudno, bo studiowałam w Ukrainie systemem bolońskim) i ukończyć zaawansowany kurs na lokalnym uniwersytecie naukowo-technicznym.
Nie otrzymałam żadnych odpowiedzi z dużych miast, natomiast udało mi się znaleźć pracę w charakterze administratorki systemu w firmie działającej w naszej gminie. Bariera językowa nadal sprawia mi trudności, ale lubię tę pracę i rzetelnie uczę się norweskiego.
Przedszkolaki jedzą kanapki i śnieg
– Moja córka norweskiego nauczyła się bardzo szybko, ponieważ w jej przedszkolu nie było innych Ukraińców. Do szkoły przeszła więc niemal bez trudności.
Nawiasem mówiąc, niektóre rzeczy w norweskich szkołach i przedszkolach są dla nas szokujące. Kiedyś w przedszkolu widziałam dzieci na dworze (było tylko 7 stopni) i ich nauczycielki w gumowych kombinezonach, które oblewały się nawzajem wodą.
Tutaj dzieci mogą leżeć w błocie, jeść śnieg, pić z kałuży (sama widziałam!) – i nikt nie powie im złego słowa
Może się wydawać, że w szkole dzieci tylko się bawią i w ogóle się nie uczą – ale tak nie jest. Spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu (piątek to ich dzień na wędrówki po górach, bez względu na pogodę). W pierwszej klasie córka bez mojej pomocy nauczyła się czytać, pisać, liczyć do stu i poznać wiele angielskich słów.

Nie mogę natomiast powiedzieć, że podoba mi się tutejszy system żywienia – w przedszkolach i szkołach dzieci dostają same kanapki. Zresztą dorośli też na okrągło jedzą kanapki. W Norwegii kanapka jest najpopularniejszym daniem (szczególnie z rybą). Innym narodowym daniem jest pinnekj?tt - solone i suszone żeberka jagnięce na brzozowych patykach, które jada się w Boże Narodzenie – tak jak owsiankę ryżową z kremem maślanym.
Wszyscy żyją, więc dlaczego się nie śmiać?
Norwegowie kochają jeść, ale jeszcze bardziej kochają się ruszać. Jazda na rowerze i piesze wędrówki są tutaj bardzo popularne. Piękno wokół (w Norwegii chyba nie ma brzydkich miejsc) jest inspirujące, choć warunki pogodowe nie zawsze pozwalają się nim cieszyć.
Tam, gdzie mieszkamy, zeszłej zimy było minus 40 stopni (mówią, że może być nawet minus 50). Przy takich temperaturach oddychanie jest fizycznie bolesne. Natomiast lata tutaj są chłodne: średnia temperatura wynosi około 13 stopni Celsjusza. Ostatnio było 20 stopni. Dla miejscowych to już upał.
Według Ołeny powszechne przekonanie, że Norwegowie są jednym z najszczęśliwszych narodów na świecie, nie jest dalekie od prawdy:
– Cały czas się uśmiechają. Nie denerwują się drobiazgami, nie pozwalają, by problemy psuły im nastrój. Pewnego razu mężczyzna zjeżdżał na rowerze z góry, upadł i połamał nogi. Siedział potem we krwi i błocie, wciąż się uśmiechając. Widziałam też, jak w piwnicy pękła stara rura, a Norweg w śnieżnobiałej koszuli został spryskany czarną cieczą od stóp do głów. Stał tam cały mokry – i oczywiście się śmiał. Wszyscy żyją, nic strasznego się nie stało, więc dlaczego się nie śmiać? Chodzi o to, by nie denerwować się sytuacjami, których nie możesz zmienić.

To chyba jedyne podejście, które może uratować twoje nerwy, gdy na przykład zetkniesz się z lokalną medycyną. Od miesięcy bezskutecznie próbuję znaleźć rozwiązanie problemu medycznego. Kiedy powiedziałam lekarzowi, że biorę lek, który w ogóle mi nie pomaga, poradził, żebym brała go więcej. Umówiłam się na wizytę u lekarza specjalisty, ale jego gabinet jest oddalony od miejsca, w którym mieszkam, o 200 kilometrów.
Kiedy moja mama zwichnęła palec, na pogotowiu powiedziano jej, że „samo się zrośnie”, chociaż palec był wyraźnie skrzywiony
Na szczęście nasz przyjaciel założył na ten palec bandaż – w szpitalu nawet tego nie zrobili. Mimo to ludzie tutaj dożywają 80-90 lat i dłużej.
Pacjent płaci za usługi medyczne do 3000 koron rocznie (300 dolarów). Wszystko powyżej tej kwoty jest opłacane przez państwo.
Zakazana Ukraina
Norweskie realia szokują Ukraińców, dlatego wielu z nich wraca do domu. Niektórzy nie mogą nauczyć się języka, inni nie mogą zaakceptować lokalnego stylu życia. Zakaz podróżowania do Ukrainy również skłonił część z nich do opuszczenia Norwegii. Teraz jeśli Ukrainiec objęty tymczasową ochroną pojedzie do Ukrainy choćby na jeden dzień, zostanie pozbawiony wsparcia socjalnego, a być może nawet statusu, który pozwala mu pozostać w Norwegii.
Norwegia stała się pierwszym krajem Europy, który zakazał Ukraińcom posiadającym status ochrony czasowej podróżowania do Ukrainy
Wprowadzono również inne ograniczenia w celu zmniejszenia napływu uchodźców. Na przykład norweski rząd przestał pokrywać koszty importu zwierząt domowych przez uchodźców, a usługi dentystyczne nie są już bezpłatne dla uchodźców w wieku od 19 do 24 lat. Rząd ogłosił również zamiar wysłania wszystkich zdolnych do pracy uchodźców do pracy – Ukraińcy powinni pracować co najmniej 15 godzin tygodniowo. Od czerwca 2024 r. w Norwegii pracowało tylko 11 000 Ukraińców.
W swoim artykule dla LSE EUROPP Aadne Osland, profesor w Norweskim Instytucie Studiów Miejskich i Regionalnych na Uniwersytecie Stołecznym w Oslo, zauważa, że głównymi przeszkodami w integracji Ukraińców w Norwegii są bariera językowa, trudności w potwierdzeniu ich kwalifikacji oraz niepewność co do tego, jak długo pozostaną w Norwegii i czy będą mogli pozostać w kraju po wygaśnięciu tymczasowej ochrony.
Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterek

Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry,
jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.