Exclusive
20
min

„Wpered”, ostatnia gazeta Bachmutu

Przed rosyjską inwazją w Ukrainie dużo mówiono o śmierci prasy drukowanej. Ale gdy nadszedł czas najcięższej próby, to właśnie lokalna gazeta ocaliła ducha mieszkańców zabijanego miasta

Halyna Halymonyk

Mieszkanki Bachmutu czytają swoją ulubioną gazetę. Zdjęcie: archiwum „Wpered”

No items found.

Na rozmowę ze Switłaną Owczarenko, redaktorką naczelną „Wpered”, czekałam kilka tygodni. Lokalne wydanie tej gazety w Bachmucie, o nakładzie 6000 egzemplarzy, stało się jedyną nicią, która spaja tamtejszą społeczność. Każde kolejne wydanie przypomina tym ludziom o ich wspólnym domu, który legł w gruzach. – Ciężko mi wracać do wspomnień z życia, które zostało zniszczone – wyznaje Switłana.

Był późny sobotni wieczór. Switłana zadzwoniła do mnie, gdy spacerowałam wzdłuż nabrzeża zbiornika Pogoria III w Dąbrowie Górniczej. Burza, która wypędziła ludzi z plaży, właśnie się skończyła. Latarnie oświetlały samotne drewniane molo, ciężkie chmury unosiły się nad wodą, żałośnie skrzeczały mewy. Myślami byłam w zniszczonym Bachmucie, z mieszkańcami tego miasta rozproszonymi przez wojnę po całym świecie.

Wasyl, 84-letni mieszkaniec Bachmutu, mieszka dziś w domu spokojnej starości w Czechach. W rubryce „Wieści narodowe” gazety ekscytuje się: „Dali mi nowy materac! Nie chciałem kłaść się na starym, a teraz nie chcę wstawać z nowego, tak dobrze mi się śpi”. Wygodne fotele, miękkie pufy, lampy stołowe – wszystko, co cenne, zniknęło wraz z domami w Bachmucie. Pozostali tylko ludzie, klucze do ich zniszczonych domów – i miejska gazeta.

Switłana Owczarenko (w środku) z koleżankami redakcyjnymi podczas pracy nad gazetą

Kasztany na ulicy Pokoju

Przed wojną redakcja „Wpered” mieściła się przy ulicy Pokoju 49. Na podwórku rosły kasztanowce, które wiosną kwitły na różowo, a jesienią obficie obsypywały ulicę błyszczącymi kasztanami. Raz nawet rozbiły przednią szybę redakcyjnego samochodu.

Osiem okien budynku podglądało intensywne redakcyjne życie: składanie gazety do późnej nocy, spotkania z czytelnikami, gorące dyskusje dziennikarzy. Z tego wszystkiego pozostały tylko zwęglone pnie drzew, ruiny budynku i popiół.

– Nie ma okien, a za nimi nie ma życia. Tam, gdzie kiedyś był ganek, na którym piliśmy kawę, teraz zieje czarna otchłań – mówi Switłana.

Działalność gazety była zawieszana dwukrotnie: w 1941 r. z powodu ataku faszystowskich Niemiec i 24 lutego 2022 r. – po ataku raszystowskiej Rosji

– Zaczęli bombardować Bachmut już pierwszego dnia inwazji – wspomina Switłana. – 23 [lutego] zrobiliśmy wydanie na następny dzień, tyle że 24 rano nie mogliśmy jej zabrać z drukarni w Kramatorsku, bo droga co minutę była ostrzeliwana.

Prorosyjscy bojówkarze zajęli Bachmut w kwietniu 2014 roku, jednak już 6 lipca miasto wróciło pod kontrolę Ukrainy. Przez osiem lat wojna toczyła się w odległości 30 kilometrów, lecz nikt nie przypuszczał, że dotrze do samego miasta. Zamiast budować fortyfikacje obronne, kładziono nowe chodniki i zakładano parki.

W marcu 2024 r. Switłana pojechała z matką do rodziny w Odessie. Tam miały nadzieję przeczekać „eskalację”. Założyła dres, spakowała do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, a do kieszeni wsunęła dwa zestawy kluczy: jeden do redakcji, drugi do mieszkania.

Czytelnicy w lochach

W pierwszych miesiącach wojny Switłana żyła wiadomościami, śledząc to, co działo się w kraju. Bachmut był jednym z najniebezpieczniejszych miejsc na świecie – ale wielu ludzi w nim zostało. Nie otwierali drzwi swoich piwnic, nawet gdy przyjeżdżała pomoc humanitarna.

Rosjanie odcięli prąd, gaz i łączność. Ich propagandyści nadawali przez radio, że miasto jest opuszczone, a lokalne władze wyjechały. „Kijów upadł”, mówili w radiu

W pierwszych miesiącach miasto liczące 73 000 mieszkańców opuściło prawie 50 000 osób. Niektórzy jednak wrócili. „Nikt tam na nas nie czeka, więc nie ma sensu wyjeżdżać” – mówili.

Potężną ofensywę Rosjanie zaczęli w sierpniu. Wśród budynków toczyły się najbardziej zacięte bitwy piechoty od czasów II wojny światowej.

Próby przekonania tych, którzy pozostali, do opuszczenia miasta spaliły na panewce, więc w październiku lokalne władze zaczęły przywozić do Bachmutu „burżujki”, żelazne piecyki – „kozy”, na drewno i węgiel. Chociaż każde wyjście z piwnicy mogło być ostatnim, w mieście wciąż było prawie 20 000 cywilów.

Promyk nadziei w piekle

To wyrwało Switłanę z oszołomienia. Postanowiła reaktywować gazetę, by dostarczać wiarygodne informacje tym, którzy nie chcieli opuszczać miasta. Problemów miała mnóstwo – w Bachmucie zostały hasła i dostępy do komputerów, informacje księgowe. Pomogli Narodowy Związek Dziennikarzy Ukrainy i Fundacja Japońska: 4 listopada 2022 r. ukazało się pierwsze wojenne wydanie „Wpered”.

Przywieźli je do Bachmutu włoscy dziennikarze, którzy przyjechali nakręcić tu materiał filmowy.

Pierwszy numer gazety przywieźli do Bachmutu włoscy dziennikarze

Ludzie byli zszokowani i szczęśliwi – uwierzyli, że to znak początku końca wojny. „To był promyk nadziei w naszym piekle!” – pisali później w mediach społecznościowych.

Przed inwazją w Ukrainie wiele mówiło się o śmierci gazet drukowanych. Teraz okazało się, że to właśnie lokalna gazeta, której ludzie ufają, wywiera ogromny wpływ na ich życie.

Nawiasem mówiąc, rosyjscy okupanci wielokrotnie wykorzystywali fałszywe lokalne gazety do szerzenia swej propagandy

W tym pierwszym wydaniu znalazł się wywiad z merem Bachmutu Ołeksijem Rewą, który wezwał cywilów do natychmiastowej ewakuacji: Kijów nie upadł, mieszkańcy Bachmutu zostaną przyjęci w każdym mieście w Ukrainie.

Ludzie zaczęli wyjeżdżać.

W lutym 2023 r. Iryna Wereszczuk, wicepremier ds. reintegracji terytoriów tymczasowo okupowanych, ogłosiła, że w Bachmucie pozostaje już mniej niż cztery tysiące osób.

Jeden z ostatnich numerów „Wpered” został przywieziony do Bachmutu przez zespół wolontariusza Mychajło Puryszewa w maju 2023 roku.

Na środku wyłożonego workami z piaskiem pokoju leżały wiązki gazet. Wokół nich zgromadziło się kilkanaście osób o zmęczonych twarzach. Brali gazety z nadzieją, że dowiedzą się, że mogą zostać w domu. Przeczytali, że miasto jest bliskie przejęcia przez rosyjską armię. W dniu 20 maja 2023 r. Rosja odtrąbiła zdobycie Bachmutu.

Bachmut żyje w nas

W odpowiedzi ukraińskie wojsko opublikowało film z drona. Widać na nim morze ruin, zawalone dachy i wejścia do budynków, spalone pojazdy – i ani jednej żywej duszy. Wojska rosyjskie przejęły kontrolę nad terytorium Bachmutu, ale miasto już nie istniało. Eksperci szacują, że oczyszczenie tego terenu z min zajmie dziesięć lat, a kolejne dziesięć potrwa usunięcie gruzu.

Tyle zostało z Bachmutu

Switłana odebrała telefon od Serhija Tomilenki, szefa Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy: czy warto nadal wydawać miejską gazetę, skoro miasta już nie ma? „Bachmut żyje w każdym z nas. Dopóki oddychamy, miasto nadal żyje.

Bo Bachmut to coś więcej niż cegły i beton. To my, ludzie – odpowiedziała

Związek zaangażował ją do projektu IRMI (International Institute of Regional Press and Information), realizowanego we współpracy z Fundacją Hirondelle i przy wsparciu finansowym szwajcarskiej organizacji non-profit Swiss Solidarity.

Gazetę zaczęto dostarczać do ośrodków dla uchodźców w Ukrainie, w których mieszka większość dawnych mieszkańców Bachmutu. Początkowo takich ośrodków było 6, teraz jest 12. Niektórzy mieszkańcy Bachmutu za dostarczenie jednego numeru przez Nova Post, największą firmę kurierską w Ukrainie, płacą od 55 hrywien (5 zł).

– Dla mnie nawet farba drukarska pachnie jak „Wpered”, bo ta gazeta oznacza dom – mówi 62-letnia Nadia z Bachmutu. Mieszka w Połtawie i co dwa tygodnie odbiera na poczcie kolejny numer swojej gazety.

„Wpered” w jednym z punktów wsparcia uchodźców

Klucze do utraconej przeszłości

Switłana nadal mieszka w Odessie ze swoją matką w wynajętym mieszkaniu.

– Tam, gdzie kiedyś było moje mieszkanie, teraz jest ogromna czarna plama. Dom mojej matki jest w ruinie. Poprosili mnie, żebym dała moje klucze do „Kapsuły czasu” – instalacji artystycznej o Bachmucie. Ale ja nie mogę się z nimi rozstać. Dopóki ze mną są, wciąż jest nadzieja, że kiedyś otworzę nimi drzwi mojego domu.

„Kapsuła czasu”: klucze do mieszkań, które już nie istnieją

Jedno ze zdjęć w gazecie przedstawia klucze o różnych rozmiarach i kształtach, ułożone na starej tkaninie. To symbole utraconych domów, w każdym zamknięty jest ból i wspomnienia zniszczonego życia.

Teraz ich właściciele mieszkają w domach innych ludzi

„Zamieszkaliśmy z mężem na lewym brzegu Dniepru. Pokój jest mały, nieremontowany, ze starymi tapetami i hydrauliką, ma wybite okna. Porównanie z naszym domem jest bolesne. Minęły trzy lata, a my wciąż próbujemy przyzwyczaić się do nowych ulic i codziennych niedogodności” – wyznaje w jednym z artykułów 71-letnia Liudmyła.

Temat utraconych mieszkań jest Switłanie bardzo bliski. Kiedy patrzyłam na jej zdjęcie i słyszałam w telefonie jej głos, wydawała mi się bardzo młodą kobietą. Jakby czytając w moich myślach, powiedziała: – Jestem już na emeryturze. Rozumiem moich czytelników. Ja też wciąż nie mogę spać spokojnie w cudzym łóżku.

Kolejne numery gazety przez długi przygotowywała z kolegą, który znalazł schronienie w przygranicznym obwodzie sumskim.

Czasami siadali do pracy o drugiej w nocy i pracowali do następnego poranka, wykorzystując krótkie „okienko”, gdy był prąd

– Ustawiałam zegar, budziłam się, szłam do kuchni, robiłam kawę, włączałam laptopa. Mój kolega w obwodzie sumskim robił to samo – mówi Switłana.

Teraz nad gazetą pracują z nią trzy osoby. Tylko jedna jest z bachmuckiej redakcji. Oprócz gazety prowadzą stronę internetową, media społecznościowe i nagrywają filmy.

Niemiecka polityczka i europarlamentarzystka Rebecca Harms na spotkaniu z ukraińskimi dziennikarzami wskazała „Wpered” jako wzór dla innych mediów drukowanych

Nienawiść codzienna

W jednym z ostatnich numerów „Wpered” opublikowali esej o żołnierzu Wołodymyrze Andriucie, pseudonim „Talent”. Całe życie mieszkał w obwodzie donieckim, zginął podczas obrony Bachmutu. Mykoła Andriuca z goryczą wspomina, jak długo syn nie mógł pogodzić się z tym, że Rosja stała się wrogiem.

„Był nawet taki moment po 2014 roku, kiedy Wołodymyr pojechał na Krym, a potem do Rosji. Wtedy zobaczył, że oni nas nienawidzą nawet na poziomie codziennym. Wojna na pełną skalę uczyniła z niego prawdziwego patriotę i obrońcę” – mówi Mykoła.

Niedawno znajoma poprosiła Switłanę, by napisała o sytuacji jej męża, zachowując jego anonimowość. Stres zmienił jego życie w koszmar: teraz błąka się po obcym mieście, zbiera śmieci i resztki jedzenia, a potem przynosi je do wynajmowanego przez nich mieszkania.

Pewnie w działaniu, które wydaje się bezsensowne, szuka jakiegoś sensu. Spokoju, który utracił w wirze wojny

Mieszkańcy Bachmutu są dziś rozproszeni po całym świecie. Uczą się żyć na nowo, ale pamiętają o swoim mieście i chcą do niego wrócić.

– Bachmut żyje tak długo, jak długo o nim pamiętamy – mówi Switłana. – I tak długo, jak „Wpered” utrzymuje z nimi kontakt, ta pamięć jest żywa.

Każdy nowy numer przypomina mieszkańcom Bachmutu o ich wspólnym, utraconym domu

Nie zapominajcie o wojnie

Ciche polskie miasto zasypia obok mnie. W ciszy wieczoru zapytałam Switłanę, co powiedziałaby polskim czytelnikom.

– Nie powtarzajcie błędów Bachmuta. Nie zapominajcie o wojnie. Chrońcie swoje życie. W przeciwnym razie pozostaną tylko ruiny i wspomnienia.

Zdjęcia z archiwów gazety „Wpered”

No items found.

Redaktorka i dziennikarka. W 2006 roku stworzyła miejską gazetę „Visti Bilyayivka”. Publikacja z powodzeniem przeszła nacjonalizację w 2017 roku, przekształcając się w agencję informacyjną z dwiema witrynami Bilyayevka.City i Open.Dnister, dużą liczbą projektów offline i kampanii społecznych. Witryna Bilyayevka.City pisze o społeczności liczącej 20 tysięcy mieszkańców, ale ma miliony wyświetleń i około 200 tysięcy czytelników miesięcznie. Pracowała w projektach UNICEF, NSJU, Internews Ukraine, Internews.Network, Wołyńskiego Klubu Prasowego, Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych, Fundacji Rozwoju Mediów, Deutsche Welle Akademie, była trenerem zarządzania mediami przy projektach Lwowskiego Forum Mediów. Od początku wojny na pełną skalę mieszka i pracuje w Katowicach, w wydaniu Gazety Wyborczej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Ukraińcy w Nowej Zelandii

O życiu ukraińskich uchodźców w Nowej Zelandii wiadomo niewiele. Niektórym kraj ten wydaje się odległy, innych przyciąga do niego język angielski i oddalenie od Rosji. O niuansach życia w Nowej Zelandii rozmawiałyśmy z Ukrainkami, które się tam przeprowadziły lub przyjęły swoich krewnych po rozpoczęciu inwazji.

Wstęp tylko dla tych, którzy mają tu krewnych

– Polityka imigracyjna Nowej Zelandii jest teraz bardzo surowa i nie jest łatwo się tu dostać – mówi Olga Wiazenko, członkini Rady Ukraińskiego Stowarzyszenia Nowej Zelandii. Przeprowadziła się tu przed wojną, a po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji na podstawie specjalnych ukraińskich wiz przyjęła swoją matkę i teściową.

Olga Wiazenko obok rzeźby Lawrie Forbesa w mieście Dunedin w 2023 roku

– Kiedy wybuchła wojna, nasze stowarzyszenie poprosiło rząd o złagodzenie przepisów dla Ukraińców. I władze wyszły nam naprzeciw. Przez dwa lata ukraińscy uchodźcy mogli wjeżdżać do Nowej Zelandii na podstawie specjalnych wiz. Głównym warunkiem ich przyznania było posiadanie krewnych w Nowej Zelandii.

Początkowo chodziło tylko o osoby najbliżej spokrewnione: mężów, żony, rodziców, dzieci, rodzeństwo. Później lista została rozszerzona, a mieszkańcy Nowej Zelandii otrzymali prawo zapraszania swoich kuzynów, dziadków i innych dalszych krewnych. Złagodzenie przepisów imigracyjnych oznaczało, że nie trzeba było płacić za sprowadzenie krewnych uciekających przed wojną (w normalnych warunkach prawo do sprowadzenia nawet bliskiego krewnego do Nowej Zelandii kosztuje około 3 tysięcy dolarów nowozelandzkich – czyli 1790 dolarów amerykańskich).

Ani uchodźcy, ani rodziny ich goszczące nie otrzymują żadnego wsparcia finansowego od nowozelandzkiego rządu.

Zanim przyjęliśmy nasze matki, napisaliśmy z mężem oświadczenie notarialne, w którym zagwarantowaliśmy, że będziemy finansować pobyt naszych podopiecznych i nie będziemy prosić państwa o pomoc

To był duży wydatek. Za same bilety lotnicze dla dwóch osób zapłaciliśmy około 10 tysięcy dolarów nowozelandzkich (6 tysięcy dolarów amerykańskich). W dwupokojowym domu, który tutaj wynajmowaliśmy (mieszkamy w Dunedin na Wyspie Południowej, bliżej Antarktydy), nie było miejsca dla gości. Musieliśmy więc się przenieść do czteropokojowego domu. Za wynajem płacimy teraz 760 dolarów nowozelandzkich (450 USD) tygodniowo. Dlatego albo sami uchodźcy, albo ich krewni muszą mieć solidną rezerwę pieniędzy na pokrycie kosztów przelotu i zakwaterowania.

Nowa Zelandia nie ma programów integracyjnych obejmujących wsparcie finansowe. Są tylko kursy językowe – bezpłatne dla Ukraińców. Osoby, które cię goszczą, też mogą pomagać w nauce języka. Mogą to robić nawet sami Nowozelandczycy, przychodząc do domu osoby uczącej się języka, by z nią porozmawiać. Ale by po prostu siedzieć i uczyć się języka, ty lub krewni, którzy cię przyjęli, musicie mieć poduszkę finansową.

Jeśli jej nie masz, musisz poszukać sobie pracy. Bez znajomości angielskiego możesz liczyć tylko na pracę fizyczną: sprzątanie, zmywanie naczyń lub robotę na budowie. Nawiasem mówiąc, nawet w tych obszarach mogą pojawić się trudności, bo zasady bezpieczeństwa są tu traktowane bardzo poważnie. Jeśli dana osoba nie rozumie przepisów, raczej nie zostanie zatrudniona.

Znam tylko jeden wyjątek: Ukrainkę, która przyjechała do Nowej Zelandii bez znajomości angielskiego. Zatrudniła się w pracowni krawieckiej, bo właścicielką zakładu jest jej siostra. Kobieta uczy się angielskiego podczas pracy.

Czas pobytu u krewnego, który zapewnia opiekę, jest nieograniczony – możesz mieszkać z nim pod jednym dachem przez całe lata. Praktyka pokazuje jednak, że nie wszystkim to odpowiada. Znam wielu Ukraińców (wśród nich jest moja mama), którzy wrócili do Ukrainy – mimo szansy na uzyskanie obywatelstwa. Ciężko polegać tylko na krewnych – a jeśli nie możesz znaleźć pracy, jest to nieuniknione. Wielu wraca również dlatego, że nie potrafią żyć tak daleko od domu.

Bilet w jedną stronę?

– W Nowej Zelandii naprawdę czujesz się, jak na krańcu świata – mówi Ołena Prawiło. Wraz z córkami – bliźniaczkami przyjechała do męża, który miał wizę pracowniczą do 2022 r. – Nie możesz tak po prostu tu sobie przylecieć, by odwiedzić kogoś z rodziny, bo loty są bardzo drogie. Byśmy mogły tu przybyć, mój mąż pożyczył pieniądze od swojego pracodawcy. Wciąż spłacamy tę pożyczkę.

Ołena Prawiło. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Mieszkamy na Wyspie Południowej w mieście Christchurch. To region głównie rolniczy. Pracuję online dla ukraińskiej firmy – ze względu na różnicę stref czasowych moje godziny pracy to późny wieczór i noc. Jeśli znasz angielski, możesz znaleźć pracę jako nauczyciel w przedszkolu. Znam Ukraińców i migrantów z innych krajów, którzy poszli tą drogą.

Chociaż w Nowej Zelandii nie ma pomocy społecznej dla dorosłych Ukraińców, istnieją darmowe świadczenia dla ich dzieci. Bezpłatne są na przykład przedszkole, szkoła, a nawet dentysta (to duży plus, ponieważ usługi dentystyczne są tu drogie). Jedna z naszych córek ma już dwie darmowe plomby.

Jeśli chodzi o dorosłych, istnieje publiczna opieka zdrowotna, ale za niektóre świadczenia trzeba płacić. Na przykład wizyta u lekarza rodzinnego kosztuje 50 dolarów nowozelandzkich (30 USD). Wizyta u specjalisty może być już bezpłatna, ale być może będziesz musiała poczekać na nią nawet kilka miesięcy. Usługi ratunkowe są bezpłatne.

Ogólnie rzecz biorąc, Nowa Zelandia jest wygodnym do życia i niezwykle pięknym krajem, z górami i dostępem do oceanów.

Nie wiem jednak, jak można tu przeżyć bez samochodu – transport publiczny jest słabo rozwinięty, niemal nikt z niego nie korzysta

Samochody są jednak tanie, auto możesz kupić już za tysiąc dolarów. Z ukraińskim prawem jazdy możesz jeździć przez rok, po czym musisz zdać egzaminy i zdobyć miejscowy dokument.

Nowa Zelandia jest krajem przyjaznym dla środowiska. Nie widziałam tu plastikowych toreb – ludzie używają albo toreb ekologicznych, albo kartonowych pudełek, w których przenoszą zakupy ze sklepu do samochodu. Nikt nie wystawia niepotrzebnych rzeczy na ulicę, jak to jest w zwyczaju np. w Niemczech – bo na ulicy rzeczy mogłyby się zniszczyć i nie ma pewności, że ktoś je zabierze. Ale jeśli wystawisz je na internetowym rynku (marketplace), na pewno trafi się ktoś chętny.

Tutaj każdy, niezależnie od statusu i sytuacji finansowej, kupuje rzeczy używane. Mogę kupić patelnię w bardzo zamożnym domu, a ludzie, którzy mi ją sprzedali, kupią coś innego na marketplace

Nowozelandczycy rzadko zmieniają samochody, a swoje ubrania noszą do granic przydatności. Tutaj nie zaskoczysz nikogo, nosząc stare, podarte spodnie czy sweter. Chodzenie na bosaka, nawet zimą, też nikogo nie szokuje. Przed wejściem do sklepu możesz zobaczyć znak z prośbą o zdjęcie zabłoconych butów – gumiaki są tu najpopularniejszym obuwiem. Ludzie zdejmują je i wchodzą do sklepu boso.

Boso w supermarkecie

– Sierpień to tutaj zima – mówi Olga Wiazenko. – Nie ma śniegu, co najwyżej mróz. Temperatura powietrza często jest powyżej zera, około 7-8 stopni. Trawa zawsze jest zielona, podobnie jak większość roślin. 20 stopni Celsjusza latem jest już uważane za upał. W domach nie ma ogrzewania, ludzie ogrzewają się klimatyzatorami, więc często pojawia się pleśń. W pierwszym roku było mi bardzo zimno. Teraz jestem przyzwyczajona do 15 stopni w domu, ale przed pójściem spać ogrzewam łóżko elektrycznym kocem.

Prostota Nowozelandczyków jest widoczna we wszystkim: w urządzeniu domów, ubiorze, stylu życia. Nikt nie demonstruje tu swojego bogactwa czy statusu – bez względu na to, ile zarabia. Wszyscy są równi. Ludzie są przyjaźni, ale cenią prywatność – własną i innych.

Nikt nie przyjdzie w odwiedziny bez zaproszenia. W złym tonie jest dzwonienie do kogoś, jeśli się wcześniej do niego nie napisze

Jeśli masz problemy, Nowozelandczyk ci pomoże. Jeżeli któryś z pracowników przechodzi trudny okres w pracy, koledzy ustalają, kto i kiedy przyniesie mu np. jedzenie. Jedzenie, nawiasem mówiąc, jest tu również bardzo proste, nikt nie spędza dużo czasu w kuchni. Nowozelandczycy albo kupują gotowe potrawy, albo ograniczają się do sałatki i kawałka grillowanego mięsa. Nie ma nowozelandzkiej kuchni narodowej. Popularna jest smażona brytyjska ryba w cieście z frytkami, a także kuchnia japońska i indyjska. W gości często przyjeżdża się z własnymi pojemnikami z jedzeniem – i każdy je swoje.

Kraj bez harówki i biurokracji

– Pracując dla dużej nowozelandzkiej firmy zauważyłam, że nikt tutaj nie goni za sukcesem i wysokimi zarobkami. Ludzie nie harują dzień i noc dla kariery, jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych – mówi Iryna Chorużenko, mieszkanka Krzywego Rogu, która obecnie mieszka w Whangarei na Wyspie Północnej. – Równowaga między życiem prywatnym a zawodowym jest ważna: nikt nie bierze nadgodzin, a o 15.30 pracownika może już nie być w biurze. Wszyscy są zrelaksowani i nigdzie się nie spieszą.

Nie znam tu ani jednej osoby, która narzekałaby na wypalenie zawodowe

Iryna przyleciała do Nowej Zelandii krótko po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji. W kraju nie miała żadnych krewnych. Przybyła na wizę pracowniczą, a pracę znalazła przez Internet, siedząc w schronie w Krzywym Rogu.

Iryna Chorużenko: - Nowa Zelandia jest krajem imigrantów, więc doświadczenie zawodowe i wykształcenie uzyskane w innych krajach nie są tutaj ignorowane

– Jestem inżynierem, specjalizuję się w mostach i konstrukcjach inżynieryjnych – wyjaśnia. – Odbyłam rozmowę kwalifikacyjną online z nowozelandzką firmą, siedząc pod ostrzałem. Firma pokryła koszty mojego lotu do Nowej Zelandii. To tutaj powszechna praktyka: przyszły pracodawca płaci za transfer pracownika z zagranicy, pod warunkiem że będzie on pracował dłużej niż dwa lata.

Zakwaterowania szukałam na własną rękę. Miałam szczęście znaleźć mieszkanie w centrum miasta, pięć minut od biura, co jest rzadkością. To bardzo wygodne, tym bardziej że nie mam jeszcze samochodu. Cena wynajmu mieszkania lub domu z dwiema czy trzema sypialniami w centrum Whangarei wynosi w przeliczeniu około 350 dolarów amerykańskich tygodniowo.

Wynajem nie jest tani, a kupno nieruchomości wydaje się wręcz nierealne. Aby kupić mały dom, potrzebujesz około miliona dolarów nowozelandzkich. Osoby, które się na to decydują, zaciągają 30-letnie kredyty hipoteczne i często wynajmują pokoje, by móc spłacać raty.

Jeśli żyjesz w Nowej Zelandii sama i wynajmujesz mieszkanie lub dom, a nie pokój, by prowadzić normalne życie, potrzebujesz około 3000 dolarów amerykańskich miesięcznie

Kilogram mięsa z kurczaka może tu kosztować 6-9 USD, a wołowiny 12-18 USD. Na artykuły spożywcze wydaję średnio około 300 USD miesięcznie. Nie chodzę do restauracji, jem w domu. Płaca minimalna w Nowej Zelandii wynosi 23 dolary nowozelandzkie (13,7 USD) za godzinę, co miesięcznie daje około 3000 dolarów australijskich płacy minimalnej. To wystarczy, jeśli masz własny dom lub wynajmujesz pokój. Ale jeśli wynajmujesz oddzielne mieszkanie, trudno będzie ci przetrwać.

Udało mi się znaleźć dobrą pracę dzięki mojej specjalizacji i znajomości angielskiego. Jeśli znasz język i masz zawód, twoje umiejętności i doświadczenie w Ukrainie będą brane pod uwagę. Nowa Zelandia jest krajem imigrantów – ograniczenia imigracyjne zostały wprowadzone niedawno. Wśród tych, którzy trafili tu dzięki specjalnym ukraińskim wizom, osobiście znam tylko starsze osoby, które przyjechały odwiedzić swoje dzieci. 70-letni rodzice mojej przyjaciółki znaleźli pracę wkrótce po przyjeździe: jej matka pracowała w kawiarni, a ojciec zbierał warzywa na farmie. Ale już wrócili do Ukrainy.

Iryna mówi, że była mile zaskoczona brakiem biurokracji i środowiskiem w Nowej Zelandii:

– Nie musisz zbierać miliona papierów, by zarejestrować się w jakimkolwiek urzędzie, jak ma to miejsce w wielu krajach europejskich. Nie mają jeszcze usług rządowych online, ale wiele procesów jest zdigitalizowanych, co ułatwia życie.

Po Krzywym Rogu byłam pod wrażeniem stanu tutejszego środowiska. Powietrze i ocean są niesamowicie czyste.

Tu nigdy nie jest gorąco, ale musisz uważać na słońce – wiele osób cierpi na raka skóry z powodu dziury ozonowej. Lepiej nosić kapelusz i długie rękawy

Istnieje również ryzyko trzęsień ziemi. Na większości terenów Nowej Zelandii są uśpione wulkany. Tutaj wciąż pamięta się trzęsienia ziemi w Christchurch, które zabiły setki ludzi. Na Wyspie Północnej jest mniej trzęsień ziemi, ale więcej ulew i powodzi. Jako inżynier jestem zaangażowana w krajowe projekty odbudowy dróg zniszczonych przez zeszłoroczny cyklon „Gabrielle”. Pogoda może się tu zmieniać co dziesięć minut: deszcz, słońce, mgła, wiatr, znowu deszcz... Ale już się przyzwyczaiłam i nawet to lubię.

Codzienność w pobliżu wulkanów

Specjalny ukraiński program – już zamknięty

Specjalne ukraińskie wizy do Nowej Zelandii były wydawane do 15 marca 2024 roku. Każdy, komu udało się przylecieć do tego czasu i nie opuścił kraju, ma teraz możliwość ubiegania się o obywatelstwo. Opłata za wniosek wynosi 708 USD. Konieczność zdania przez Ukraińców testu z języka angielskiego (wymóg dla wszystkich imigrantów ubiegających się o pobyt stały) została zniesiona.

Rząd Nowej Zelandii poinformował, że w ciągu dwóch lat wojny na pełną skalę kraj wydał 1510 specjalnych wiz ukraińskich. Nie ma aktualnych danych na temat tego, ile osób, które otrzymały te wizy, wróciło do Ukrainy. Odkąd specjalny ukraiński program został zamknięty, Ukraińcy mogą wjechać do Nowej Zelandii na podstawie wizy pracowniczej (jak zrobiła Iryna Chorużenko) lub ubiegając się o azyl jako uchodźcy z innych krajów. Nowozelandzki Departament Statusu Uchodźców poinformował, że do tej pory „azyl otrzymało mniej niż pięciu Ukraińców ”, a do jego przyznania w tych przypadkach przyczyniły się „wyjątkowe okoliczności”.

Zdjęcia z prywatnych archiwów bohaterek

20
хв

Ukraińcy w Nowej Zelandii: bez pieniędzy od rządu, ale z szansą na obywatelstwo

Kateryna Kopanieva

Kolejna taka śmierć w Nowym Targu

14 sierpnia 25-letnia Ukrainka w ciąży została przyjęta do szpitala w Nowym Targu. Podczas badania lekarze stwierdzili obumarcie płodu. Kobieta przeszła operację, dziecko urodziło się martwe. O sprawie poinformowali dziennikarze „Tygodnika Podhalańskiego”.

Później kobieta została przewieziona na oddział intensywnej terapii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie w bardzo ciężkim stanie. Tam zmarła – dziennikarze sugerują, że prawdopodobnie na sepsę. Lekarze, powołując się na tajemnicę lekarską i ustawę o prawach pacjenta, nie skomentowali sprawy.

To nie pierwszy zgon na oddziale okołoporodowym tego szpitala.

W maju ubiegłego roku na oddziale ginekologicznym nowotarskiego szpitala zmarła 33-letnia Dorota, która była w 5. miesiącu

Mimo zagrożenia jej życia, lekarze nie usunęli ciąży. Zapewniali rodzinę, że wszystko jest w porządku. Gdy Dorocie odeszły wody, zalecili jedynie leżenie w łóżku. Na aborcję zdecydowali się dopiero wtedy, gdy jej stan się pogorszył – ale było już za późno. Kobieta zmarła w wyniku wstrząsu septycznego. Prawnik rodziny zmarłej zauważył, że lekarze dopuścili się „rażących zaniedbań” zarówno w procesie leczenia, jak w przekazywaniu informacji o stanie zdrowia kobiety. Po tym tragicznym zdarzeniu w wielu polskich miastach odbyły się protesty w ramach Ogólnopolskiego Strajku Kobiet.

W 2023 r. w Warszawie odbył się duży protest. Bezpośrednim powodem była śmierć 33-letniej Doroty w Nowym Targu. Fot: Sestry

W oświadczeniu organizatorów protestów czytamy: „Dorota z Nowego Targu zmarła, ponieważ polska ustawa antyaborcyjna zabija i zamienia lekarzy w politycznych sługusów, a nie ekspertów od opieki zdrowotnej. Zmarła, bo lekarze nie wypełniają swoich obowiązków”.

Problem w chorym prawie

Polskie prawo aborcyjne jest jednym z najsurowszych w Europie. W 1993 roku przyjęto tak zwany „kompromis aborcyjny”. Zgodnie z nim aborcja była możliwa w trzech przypadkach: zagrożenia życia lub zdrowia matki, ciąży będącej wynikiem gwałtu oraz nieuleczalnej choroby lub nieodwracalnej wady płodu. W 2016 r. sejmowa większość w pierwszym czytaniu przyjęła projekt ustawy całkowicie zakazującej aborcji. Przewidziano odpowiedzialność karną zarówno dla kobiet, które chciałyby dokonać aborcji, jak dla lekarzy, którzy wykonywaliby takie zabiegi. W tym czasie kobiety wzięły udział w jednym z największych protestów w Polsce, który stał się znany na całym świecie jako Czarny Poniedziałek. Skandaliczny projekt ustawy został wycofany.

Jednak w 2020 r. Trybunał Konstytucyjny zakazał aborcji w przypadku wad rozwojowych płodu, a rok później decyzja ta weszła w życie. Obecnie w Polsce aborcja jest możliwa tylko w przypadku gwałtu, kazirodztwa lub zagrożenia życia bądź zdrowia matki. W pierwszym przypadku wiek płodu nie ma znaczenia, natomiast w drugim aborcja jest możliwa do 12. tygodnia ciąży.

Złagodzenie przepisów aborcyjnych było jednym z haseł partii Donalda Tuska przed wyborami parlamentarnymi w 2023 roku

Na początku 2024 r. premier oświadczył, że rząd jest gotowy złagodzić ograniczenia w dostępie do antykoncepcji awaryjnej i złagodzić przepisy antyaborcyjne.

Problem jednak pozostał. Sejm, reprezentowany przez marszałka Szymona Hołownię, blokował prace nad projektami ustaw liberalizujących przepisy aborcyjne. Pod koniec sierpnia 2024 r. premier Tusk przyznał, że w parlamencie nie ma wystarczającej liczby głosów, by złagodzić zakaz aborcji. Zadeklarował jednak, że rząd pracuje nad wprowadzeniem nowych procedur dla szpitali i prokuratorów, mających złagodzić niektóre z ograniczeń.

– Mogę tylko obiecać, że w ramach obowiązującego prawa zrobimy wszystko, aby kobiety cierpiały mniej, by aborcja była tak bezpieczna i dostępna, jak to tylko możliwe, gdy kobieta jest zmuszona do podjęcia takiej decyzji – stwierdził. – Chcemy zapewnić, że ludzie, którzy pomagają kobietom, nie będą prześladowani.

Minister zdrowia Izabela Leszczyna dodała, że do przeprowadzenia aborcji powinno wystarczyć jedno zaświadczenie lekarskie potwierdzające, że zdrowie kobiety jest zagrożone. I że może to być na przykład zaświadczenie od psychiatry.

Jednak nawet jeśli nowa ustawa aborcyjna zostanie uchwalona, musi ją podpisać prezydent Andrzej Duda. I tu pojawia się problem, bo Duda wielokrotnie deklarował, że jest przeciwny aborcji. – Dla mnie aborcja to zabijanie ludzi  – powiedział przy jednej z okazji.

Wkrótce nowe protesty

Wiadomość o śmierci Ukrainki podczas porodu w Nowym Targu oburzyła Martę Lempart, aktywistkę i liderkę ruchu Strajk Kobiet. Ma ona wiele pytań do lekarzy, którzy nie zdołali uratować kobiety:

– To ten sam szpital, w którym w zeszłym roku zmarła ciężarna Polka Dorota, a w tym roku rodząca kobieta z Ukrainy. Nie znam całej sytuacji, ale nadal obwiniam lekarzy. Mam pytanie: co zrobili źle, że doszło do sepsy? Nie znam odpowiedzi, ale nie wierzę już w ani jedno ich słowo. Powinni byli zrobić wszystko, by zapobiec śmierci tej kobiety. Znam podejście lekarzy opiekujących się kobietami w ciąży w Polsce i wiem, ile czasu poświęcają na szukanie winnego nagłych sytuacji, które czasem się zdarzają.

Żaden z nich nie chce być osobą decyzyjną, a czas w takich sytuacjach jest na wagę złota

Według Lempart to, że lekarz waha się z podjęciem decyzji, bo boi się odpowiedzialności, to kłamstwo. Bo niektórzy lekarze po prostu gardzą kobietami:

– Znamy dziesiątki przypadków, w których lekarze odmawiali wykonania aborcji nawet w sytuacjach dozwolonych przez prawo – mówi Lempart. – Swoją decyzję tłumaczyli strachem przed odpowiedzialnością karną. Nie pamiętam jednak ani jednego przypadku w ciągu ponad 30 lat obowiązywania zakazu aborcji w Polsce, kiedy lekarze zostali ukarani lub postawieni przed sądem za wykonanie legalnej aborcji.

Polskie kobiety od lat wychodzą na ulice, aby walczyć o prawo do aborcji. Zdjęcie: Sestry

Rekomendacje dla szpitali, ogłoszone niedawno przez Ministerstwo Zdrowia, Lempart nazywa bezsensownymi. Jej zdaniem nie są zgodne z wytycznymi Światowej Organizacji Zdrowia:

– Chciałybyśmy, aby ministra zdrowia wysłuchała specjalistów od aborcji i opinii kobiet w ciąży w tej delikatnej kwestii – i to natychmiast! Co więcej, legalizacja aborcji jest zaleceniem komitetu ONZ, który wyraźnie wzywa Polskę do jej zalegalizowania i bezzwłocznego wprowadzenia moratorium na karanie w przypadku aborcji. Rząd musi zmienić prawo.

Dekryminalizacja aborcji powinna być ich sztandarowym projektem. Donald Tusk nie dopilnował, by jego partnerzy koalicyjni zagłosowali we właściwy sposób. Dlatego odpowiedzialność spoczywa na polskim rządzie

Ze względu na trudną sytuację z dostępem do antykoncepcji awaryjnej i zakaz aborcji, Polki są zmuszone szukać innych sposobów na przerwanie ciąży – szczególnie w krajach, w których jest to dozwolone. Pomagają im w tym największe kobiece organizacje non-profit: Aborcja Bez Granic i Aborcyjny Dream Team.

– Według samej tylko organizacji Aborcja Bez Granic mamy około 50 000 aborcji rocznie. To jedna trzecia całkowitego zapotrzebowania. Kobiety powinny mieć prawo do przerwania ciąży, kiedy tylko tego potrzebują. Żaden lekarz nie powinien im tego zabraniać – tym bardziej w przypadkach, gdy ich życie jest zagrożone. Osoby, które pomagają w przeprowadzaniu takich operacji, także powinny być chronione przez prawo.

Każda kobieta, która potrzebuje tego rodzaju pomocy, może skontaktować się z Aborcją Bez Granic pod numerem telefonu: 22 29 22 597. Lempart twierdzi, że to trzeci najpopularniejszy numer w Polsce, po policji i straży pożarnej. Jednocześnie zapowiada nową falę protestów w Polsce:

Już przygotowujemy się do protestów i akcji społecznych w obronie praw kobiet. Nie spoczniemy, dopóki nie będzie tak, jak być powinno

Tylko kobieta decyduje

„Martynka” to feministyczna organizacja, która od początku wojny rosyjsko-ukraińskiej wspiera i chroni ukraińskie uchodźczynie w Polsce. Jej założycielka Nastia Podorożna mieszka w Polsce od 10 lat. Mówi, że poza Watykanem niewiele jest krajów w Europie, które mają tak surowe ograniczenia prawne dotyczące aborcji i dostępu do antykoncepcji awaryjnej, jak Polska:

– Pigułki do antykoncepcji awaryjnej są skuteczne tylko do piątego dnia po stosunku bez zabezpieczenia. Jednak i na nie polscy ginekolodzy nie zawsze wypisują recepty. Niestety, wielu polskich lekarzy ma kompleks Boga. Wiem, że zabrzmi to ostro, ale w mojej pracy zdarzył się przypadek, że młoda 18-letnia dziewczyna, która została zgwałcona, poszła na policję. Policjanci zabrali ją do ginekologa, a ten odmówił wypisania recepty na antykoncepcję awaryjną.

Powiedział po prostu: „Taka jest wola Boża” – i że dziewczyna jest za młoda, by brać takie tabletki

Wielu polskich lekarzy boi się przeprowadzać nawet te aborcje, które są dozwolone przez prawo. Nastia podkreśla, że jednym z powodów jest strach przed odpowiedzialnością. Przywołuje przypadek, który przydarzył się ginekolożce ze Szczecina. Lekarka ta znana jest z tego, że nie boi się wykonywać legalnych aborcji, uznając, że nie robi niczego nielegalnego.

– Jednak w ubiegłym roku do jej gabinetu przyszło Centralne Biuro Antykorupcyjne. Podczas przeszukania zarekwirowano jej telefon, komputer i całą dokumentację pacjentek. W ten sposób wywierano na nią presję. Przy okazji policja uzyskała dostęp do bardzo intymnych zdjęć jej pacjentów – mówi Nastia.

„Ani jednej więcej” – pod takim hasłem protestują Polki. Fot: Sestry

Jak podkreśla Ukrainka, kobiety, które szukają pomocy u „Martynki”, nie chcą usuwać ciąży dla wygody – zdarzają się przecież na przykład przypadki gwałtów wojennych. Zmuszanie kobiety do donoszenia takiej ciąży Nastia nazywa torturą:

– Ofiary gwałtów przychodziły do nas po pomoc. Przede wszystkim zapewniliśmy im pomoc psychologiczną. To temat tabu. Kobiety rzadko kiedy przyznają się, że zaszły w ciążę w wyniku gwałtu dokonanego przez wroga. Ale nawet gdyby chciały pozbyć się płodu, lekarze nie pomogliby im tutaj, w Polsce, gdzie otrzymały tymczasowe schronienie.

Bo nie ma przeciwwskazań do przerwania ciąży, a sam gwałt nie został udowodniony. Moim zdaniem to jest rażące naruszenie praw kobiet

Nawet kobiety będące w upragnionej ciąży boją się rodzić w Polsce, bo nie ufają lekarzom:

– Lekarze czasami lekceważą bezpieczeństwo swoich pacjentek. Znam historię kobiety, która zaszła w upragnioną ciążę, ale badanie wykazało nieprawidłowości w rozwoju płodu. Istniało duże prawdopodobieństwo, że dziecko umrze po urodzeniu. Niestety w Polsce to nie jest powód do przerwania ciąży. Pomogliśmy tej kobiecie. Znaleźliśmy organizację, która zorganizowała dla niej aborcję w Holandii.

Chcę, by ukraińskie kobiety – niezależnie od tego, czy są w upragnionej, czy niechcianej ciąży – wiedziały, że mamy siebie nawzajem

Każda kobieta, która potrzebuje pomocy, może zwrócić się do „Martynki”. Kobietom, które chcą zostać matkami, organizacja pomoże znaleźć postępowego lekarza. A tym, które zaszły w niechcianą ciążę, doradzi, jak ją legalnie i bezpiecznie usunąć.

20
хв

25-letnia Ukrainka i jej nienarodzone dziecko zmarli w polskim szpitalu

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

No items found.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress