Exclusive
20
min

Wolontariuszka Iryna Razin: „Niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami nawet pytają mnie: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”

Ta historia opowiada o kobiecie, która opuściła Ukrainę dawno temu, ale od początku wojny jest zaangażowana w pomoc Ukraińcom. Ta pomoc jest różnorodna i czasami bardzo interesująca. Pracując jako wolontariuszka w Berlinie, Iryna pomaga nie tylko swojej ojczyźnie, ale także samej sobie - przezwyciężyć osobisty dramat

Tetiana Wygowska

Iryna Razin. Archiwum Prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Cukierki w pudełku

- „Do lutego 2022 roku nigdy nie doświadczyłam wolontariatu”, mówi Irina Razin. „Mieszkam w Berlinie od 8 lat. Przeprowadziłam się tu z byłym mężem, programistą. Kiedy zdecydowaliśmy się spróbować swoich sił w innym kraju, mój mąż odbył wiele rozmów kwalifikacyjnych z firmami na całym świecie, ale Berlin odpowiedział najszybciej. Dołączyłam do niego na podstawie wizy rodzinnej. Byliśmy młodzi, chcieliśmy zobaczyć świat, nauczyć się nowych języków - to była dla nas wielka przygoda.

Jakie były Twoje pierwsze kroki w obcym kraju?

— Jestem muzyczką i artystką, zawodowo pozycjonowałam się jako śpiewaczka operowa, ponieważ mam dyplom z wokalistyki. Jeszcze przed przeprowadzką zaczęłam szukać możliwości: aplikowałam do różnych akademii, znalazłam społeczność śpiewaków operowych, nauczyciela śpiewu i koncertmistrza. Wyjechałam z jasnym planem.

Na scenie

Jak szybko udało Ci się znaleźć pracę w nowym kraju?

— Zajęło mi to dużo czasu. Był nawet moment, kiedy chciałam się już poddać, ponieważ zainwestowałam dużo wysiłku i pieniędzy, ale nie było prawie żadnych rezultatów. Zawód muzyka operowego jest bardzo konkurencyjny. Studiowałam w akademiach, brałam udział w konkursach, pobierałam lekcje od nauczycieli i miałam liczne przesłuchania. Ale nawet utalentowani śpiewacy nie zawsze mają tu szczęście.

Pewnego razu, podczas studiów w Akademii Operowej w Berlinie, powiedziano nam: „Jesteś jak wielkie pudełko czekoladek, każda zrobiona według specjalnej receptury. Ręcznie robione, ekskluzywne. Ale agenci widzą przed sobą wiele takich pudełek. Wybierają je w zależności od nastroju, gustu, czasem na chybił trafił. Więc nie każdy ma szczęście”.

Jak sobie z tym radziłaś?

— Po prostu pracowałam dalej. Z biegiem czasu zapraszano mnie na występy, chociaż były to głównie projekty bezpłatne lub słabo płatne. W tamtym czasie mogłam sobie na to pozwolić dzięki wsparciu finansowemu mojego byłego męża. Później dostałam dobre propozycje od różnych chórów. Odkryłam też drugi zawód - zaczęłam ilustrować książki dla dzieci i uczyć malarstwa, co stało się źródłem dochodu i ważną częścią mojego życia.

Czy miałeś chwile zwątpienia? Co było impulsem do transformacji piosenkarki w ilustratorkę?

— Musiałam nauczyć się niemieckiego, poprawić swój angielski i wziąć udział w przesłuchaniach. Ale po licznych odmowach od agentów, którzy pozytywnie wypowiadali się o mojej technice i występach, ale nigdzie mnie nie zapraszali, miałam kryzys. W końcu po prostu zamknąłam się w domu.

I właśnie w tym czasie odezwał się do mnie przyjaciel, który napisał zbiór wierszy i chciał go opublikować, ale miał tylko 500 dolarów na ilustratora. Niewielu profesjonalnych artystów zgodziłoby się na taką sumę. Zawsze uwielbiałam rysować, ukończyłam szkołę artystyczną, więc zapytała mnie, czy nie chciałabym spróbować. Miałam pod ręką tablet graficzny, prezent, którego prawie nigdy nie używałam. Zgodziłam się i stało się to dla mnie prawdziwą terapią.

Rok później książka została opublikowana, a ja zaczęłam rozwijać swoje konto na Instagramie, gdzie publikowałam ilustracje. Były dalekie od doskonałości, ale ludzie zaczęli zamawiać rysunki.

Kiedy wybuchła pandemia COVID i wszystkie kontrakty muzyczne zostały anulowane, zaczęłam się uczyć, poprawiłam swoją technikę ilustracji i otrzymałam jeszcze więcej zamówień. Od tego czasu zilustrowałam kilka książek, w tym Mama dla Peppy niemieckiej autorki Melanie Langhoff, która jest dla mnie bardzo ważną historią o adopcji. To niezwykle ważny temat, który dla mnie osobiście staje się coraz bardziej istotny. Sama marzę o adopcji.

We wrześniu ubiegłego roku rozstałam się z mężem i była to dla mnie ogromna trauma. Nie jesteśmy razem, ale pragnienie posiadania dzieci pozostało. A w Ukrainie wiele dzieci zostało bez rodziców. Domy dziecka są przepełnione, choć niestety adopcja z zagranicy jest obecnie zamknięta. Więc może pierwszym krokiem jest powrót do domu, a następnie próba spełnienia tego marzenia.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami

— A potem nadszedł luty 2022...

„24 lutego obudziłam się, gdy świat był już w stanie wojny przez kilka godzin.

Uczucie chłodu, które się wtedy pojawiło, nie opuszczało mnie przez wiele miesięcy. Wydawało się, że nigdy się nie rozgrzeję.

Wojna wywróciła wszystko do góry nogami. Mój mąż pojechał odwiedzić swoich rodziców w Ukrainie, mimo że ja odmówiłam. Zapewniał mnie, że wszystko będzie dobrze. Zawsze dawałam mu jak najwięcej swobody, więc tym razem go nie powstrzymałam. Bardzo się o niego martwiłam.

W końcu poszedł na front. Mój były mąż jest wolontariuszem i harcerzem. Był w Soledarze, towarzyszył kontrofensywie na Chersoń, pracował w Dnieprze i Zaporożu. Nasze pierwsze spotkanie podczas wojny miało miejsce 100 kilometrów od frontu. Tam po raz pierwszy usłyszałam alarm. Byliśmy razem przez dziesięć lat i czekałabym na niego bez końca. Ale on wrócił do pół-cywilnego życia i wybrał życie beze mnie.

— Może chciał, żebyś wróciła do Ukrainy?

Rozmawialiśmy o tym, on tego nie chciał. Nie miałam możliwości powrotu do Ukrainy od razu (miałam mieszkanie na kredyt, koty, przyjaciół uchodźców, którzy mieszkali wtedy u mnie w domu, a teraz mieli dziecko), a potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie dano mi nawet możliwości uratowania naszej rodziny.

Co zrobiłaś, gdy dowiedziałaś się o wojnie w Ukrainie?

„Zareagowałam „biegiem” - nie mogłam usiedzieć w miejscu. Moi przyjaciele napisali: „Bierz ukraińskie symbole i biegnij na demonstracje!”

Pospiesznie spakowałam swoje rzeczy, szukając ładowarek i termosów. W metrze widziałam ludzi prowadzących swoje normalne życie: jadących do pracy, pijących kawę, kłócących się o rowery. Stałam tam i myślałam: „Oni nie wiedzą, że stolica Ukrainy jest teraz bombardowana”.

To rozdwojenie rzeczywistości było strasznie destrukcyjne. Uczucie wstydu stało się ciągłe - ty pijesz kawę i jesz rogalika, a w Ukrainie ludzie śpią w metrze

Kiedy demonstracje ustały, zaczęłam szukać nowych sposobów pomocy Ukrainie. Skontaktowałam się z Andrijem Ilinem, jednym z aktywistów w Berlinie, ponieważ otrzymałam wiele wiadomości od moich znajomych z prośbą o pomoc: ktoś mógł dostarcz lekarstwa, ktoś szukał możliwości wysłania zebranej pomocy humanitarnej... Andrij odpowiedział: „Mam setki takich wiadomości. To, czego naprawdę potrzebuję, to asystent, który je wszystkie przetworzy”.

Na podłodze za zasłonami

Więc zaczęłaś pracować w organizacji wolontariackiej?

— Tak, prawie tam mieszkałam, a moje mieszkanie stało się schronieniem dla uchodźców. Przyjaciel z atakami paniki, ludzie, którzy szukali noclegu w drodze do miejsca stałego schronienia — płakali, szukali wsparcia.

Kiedy uchodźcy zaczęli przybywać do Berlina, zdałam sobie sprawę: musisz być silna nie tylko dla siebie, ale także dla nich

W sztabie wolontariuszy było ciężko - presja psychiczna, łzy, cały czas kryzys, dlatego wielu wolontariuszy nie wytrzymywało. Przychodzili i szybko znikali, tylko nieliczni zostawali.

Kim byli ci wolontariusze? Ukraińcami czy Niemcami?

— 90% stanowili Ukraińcy. Początkowo nasza siedziba mieściła się na uniwersytecie w pobliżu Bramy Brandenburskiej. Dostaliśmy pierwsze piętro i piwnicę do sortowania pomocy humanitarnej. Zbierali się tam wszyscy aktywiści z Berlina. Były tam organizacje, na przykład Ukraine Hilfe Berlin e.V., która działała od 2014 roku. Pomagały one dzieciom we wschodniej Ukrainie, organizowały dla nich kreatywne warsztaty i zbierały pomoc humanitarną.

Po inwazji na pełną skalę wszystko zamieniło się w chaos. Nie było żadnej struktury. Wczoraj ktoś był odpowiedzialny za leki, a dziś leżał w domu rozhisteryzowany, bo nie mógł ich przyjmować. Dali mi tylko laptopa i telefony: „Uporządkuj wiadomości”. Telefony się nie urywały, internet był dostępny tylko przy oknie. Siedziałam na podłodze za zasłonami, w centrali nie było jedzenia.

Pamiętam, jak po 5-6 godzinach takiej pracy zza zasłon wyłoniła się ręka - Andrij po prostu podsunął mi zupę w plastikowym kubku, sprawdził, czy żyję, i zniknął

Początkowo pomagali również Niemcy, ale wielu z nich zostało zmuszonych do powrotu do swoich miejsc pracy - wszyscy mieli nadzieję, że wojna wkrótce się skończy. Ostatecznie niewielka grupa wolontariuszy wydzieliła się w osobny zespół w ramach fundacji kościelnej Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V.

— Stworzyłaś ją czy do niej dołączyłaś ?

— Jest to fundacja założona przez Ukraiński Kościół Prawosławny w Berlinie. W Niemczech każda organizacja, nawet organizacja wolontariacka, nawet kościół, musi być oficjalnie zarejestrowana, mieć system księgowy i stale składać sprawozdania ze swojej działalności. Założenie oddzielnej fundacji zajęłoby miesiące, więc wolontariusze stali się częścią Ukrainische Orthodoxe Kirchengemeinde e.V. Od tego czasu współpracujemy. Wszyscy w Berlinie znają nas po prostu jako „kościół”.

Ponieważ w fundacji było niewiele osób, musiałam być sekretarką, księgową i projektantką Była to garstka ludzi, ale staliśmy się prawdziwą rodziną. Były momenty, kiedy wydawało się, że się nienawidzimy, odchodziliśmy z fundacji i... wracaliśmy.

Wiele zespołów, które zebrały się wtedy, w lutym 2022 r., przestało istnieć. My przeżyliśmy

Wolontariat powinien przynosic satysfakcję

Opowiedz nam o swoich projektach charytatywnych.

— Uruchomiliśmy projekt gastronomiczny Küche UA Berlin, który sprzedaje ukraińską żywność za darowizny. Działa on od dwóch lat. Niedawno, podczas ukraińskiego festiwalu bożonarodzeniowego w Berlinie, zebraliśmy sześć tysięcy euro na zakup mebli dla schroniska w Dnieprze, które opiekuje się rodzinami ewakuowanymi z regionów frontowych.

„Nie otrzymuję pomocy socjalnej, nie jestem uchodźczynią i co roku muszę udowadniać, co robię w tym kraju. Nie mogę więc cały czas pracować jako wolontariuszka, tak jak kiedyś. Zwłaszcza po rozwodzie.

Ale te straszne zmiany w moim życiu pozwoliły mi się skupić i spełnić moje długoletnie marzenie o otwarciu własnej przestrzeni artystycznej.

W tym samym czasie powstało wiele projektów muzycznych. Jednym z najważniejszych jest Stimmen der Ukraine (Głosy Ukrainy). Założyli go niemieccy aktorzy Jan Uplegger i Mareile Metzner. Czytają oni ukraińskich klasyków w niemieckich tłumaczeniach: Szewczenko, Zabużko, Żadan, Franko. Występ uzupełnia trio ukraińskich wokalistów, którym towarzyszy fortepian lub gitara elektryczna. Początkowo był to projekt charytatywny, ale teraz Jan znalazł dotacje, a na 2025 rok zaplanowano 15 występów.

Czy Niemcy są tym zainteresowani?

— Bardzo. Słuchają nie tylko klasycznych fragmentów i muzyki, ale także naszych wojennych historii. Jedna solistka ewakuowała się pod ostrzałem z małym dzieckiem, inna ze swoim siostrzeńcem. Te historie poruszają serca Niemców.  

Kto jest odpowiedzialny za pisanie wniosków o dotacje?

— W fundacji nie ma takiej osoby, więc postanowiłam spróbować sama. Złożyłam wniosek o grant Durststarten dla grupy dzieci uchodźców, z którymi pracuję. Są niesamowicie utalentowane i chcę dać im więcej - kupić materiały, zorganizować wystawę z ich refleksjami na temat samoidentyfikacji: kim są teraz, kiedy integrują się z niemieckim społeczeństwem? Chcę też porozmawiać o ukraińskiej kulturze - nawet o mało znanych rzeczach, takich jak ikony Czumaka na suszonych rybach. Ważne jest, aby dzieci nie tylko uczyły się niemieckiej historii, ale także komunikowały się po ukraińsku i tworzyły po ukraińsku.

— Jak radzisz sobie z wypaleniem zawodowym?

— Jestem niespokojną osobą, a niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami ludzie nawet pytają: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”. Ale w końcu nauczyłam się balansować, delegować zadania i mówić „nie”. Po Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym otrzymałam wiele ofert: „Zorganizujmy coś tu, albo coś tam...”. Wcześniej zgodziłabym się na wszystko i wypaliła. Teraz analizuję: co to przyniesie fundacji? Czy warto poświęcać czas i zasoby?

Wolontariat powinien przynosić zwrot - zbieranie datków, nowe kontakty, opowiadanie ludziom o fundacji. Zdałam sobie sprawę, że trzeba być pragmatycznym i zorganizowanym, aby uniknąć wypalenia i pozostać skutecznym.

— Czy dużo osób przychodzi na wasze festiwale i koncerty?

— Tak, całkiem sporo. Jeśli mówimy o ostatnim wydarzeniu, Ukraińskim Festiwalu Bożonarodzeniowym, byliśmy bardziej skoncentrowani na Ukraińcach. Ale głównym wydarzeniem była wystawa o ukraińskich świętach Bożego Narodzenia w dwóch językach. W Niemczech jest Adventszeit, czas oczekiwania na Boże Narodzenie, który trwa około miesiąca. Tworzą specjalną atmosferę: tydzień po tygodniu zapalają świece w wieńcu, otwierają okna kalendarza adwentowego i odwiedzają jarmarki. To zostało utracone w naszym kraju, chociaż również istniało.

W rzeczywistości, zgodnie z ukraińskimi tradycjami, okres świąt zimowych trwał od 4 grudnia do Trzech Króli, ale władze radzieckie zrobiły wszystko, co w ich mocy, abyśmy o tym zapomnieli

Przeprowadziłam badania, zebrałam materiały i stworzyłam wystawę, która miała wielki cel edukacyjny. Najbardziej zainteresowani byli nią Niemcy, którzy chcieli poznać nasze tradycje, znaleźć podobieństwa i różnice. Chętnie brali udział w warsztatach: robili świąteczne pająki, diduchy, uczyli się malować Petrykiwkę.

— Fajny projekt, a jakie masz pomysły na ten rok?

— Pierwszym projektem, na który złożyłam wniosek o grant był „Roots. Dzieci”. Mam również projekt muzyczny o nazwie Korzenie, w którym badam pieśni ludowe jako odzwierciedlenie historii. Do tego projektu wybrałam 10-14 piosenek z różnych epok, od Rusi Kijowskiej do współczesności. Każdej piosence towarzyszy krótki film o jej kontekście historycznym. Będzie to teatralne przedstawienie muzyczne. Scenografia i kostiumy są gotowe, szukamy funduszy na inżynierię dźwięku i logistykę. Pracujemy nad tym z moim przyjacielem, który wspiera wszystkie moje kreatywne przygody.

Trzeci projekt to książka dla dzieci poświęcona badaniu i ochronie przyrody. „Kiedy zaczęła się pandemia COVID, dużo spacerowałam po berlińskim parku. Obserwowałam dzikie zwierzęta i ustawiłam kamerę pułapkę, aby badać je w nocy. Jest to szczególnie interesujące w Niemczech: w tutejszych parkach żyją sarny, szopy, lisy i wiele ptaków. Ale współczesne dzieci prawie nie zauważają natury, ponieważ są zanurzone w gadżetach. Jednocześnie zwykła wycieczka do parku może być prawdziwą przygodą, jeśli wiesz, czego szukać i jak to zrobić. Można spędzić godziny tropiąc bobry, badając ślady, zbierając i identyfikując pióra...

Piszę też książkę. Opowiadam historię mitycznego strażnika lasu - małej istoty, która prowadzi dziennik, uczy dzieci obserwacji, ochrony zwierząt, nieśmiecenia i właściwego karmienia ptaków. Chcę ją wkrótce skończyć i zaoferować wydawcom.

Po ukraińskim festiwalu bożonarodzeniowym przygotowujemy również ukraiński festiwal wielkanocny. Potem planuję pojechać do Ukrainy uczyć dzieci z domów dziecka. Ciągnie mnie tam...

Zdjęcia z prywatnego archiwum

Data publikacji:

18.2.2025

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Założycielka i redaktor naczelna wydawnictwa „Czas Zmian Inform”, współzałożycielka fundacji „Czas Zmian”, wolontariuszka frontowa, dziennikarka, publikująca w gazetach ukraińskich i polskich, w szczególności „Dzienniku Zachodnim”, „Gazecie Wyborczej”, "Culture.pl".  Członkini Ogólnoukraińskiego Towarzystwa „Proswita” im.  Tarasa Szewczenki, organizatorka wydarzeń kulturalnych, festiwali, "Parad Wyszywanki" w Białej Cerkwi.

W Katowicach stworzyła ukraińską bibliotekę, prowadzi odczyty literackie, organizuje spotkania z ukraińskimi pisarzami.  Laureatka Nagrody literackiej i artystycznej miasta Biała Cerkiew im  M. Wingranowskiego.  Otrzymała Medal „Za Pomoc Siłom Zbrojnym Ukrainy”, a także nagrodę Visa Everywhere Pioneer 20, która docenia osiągnięcia uchodźczyń, mieszkających w Europie i mających znaczący wpływ na swoje nowe społeczności.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy..

Dołącz
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba
Olga Berezhna Phoenix Medycyna Syn Zmarł

Kto, jeśli nie my?

– Chociaż wojna w Ukrainie trwa od 2014 roku, my żyliśmy w spokoju, mimo że mieszkaliśmy w obwodzie charkowskim, w rejonie Iziumu, niedaleko Słowiańska – mówi Olga Bereżna. – Tylko czasem dobiegały nas stamtąd odgłosy wybuchów.

Nasza rodzina była duża. Ojciec moich dzieci i ja byliśmy rozwiedzeni, ale mieliśmy bardzo dobry kontakt i zawsze sobie pomagaliśmy. Mieliśmy dwoje własnych dzieci i jeszcze jednego chłopca, ich przyjaciela, który z nami mieszkał. Miał na imię Ołeksandr, jak mój rodzony syn, i był dla mnie jak syn, nazywał mnie nawet mamą. Jego matka zmarła przedwcześnie, ojciec się zapił.

Olga z synem i córką

Pracowałam jako kierowniczka stołówki w wiejskim liceum, bo z zawodu jestem kucharką. Później otworzyliśmy własny mały sklep spożywczy. Wieczorami, a czasem w nocy, dorabiałam w taksówce.

W 2021 roku zdaliśmy sobie sprawę, czym jest wojna. Mój 25-letni syn zgłosił się wtedy na ochotnika do wojska. Powiedział nam: „Kto, jak nie my? Musimy iść, bo wkrótce tu przyjdą”. Podpisał kontrakt i dołączył do 53. oddzielnej brygady zmechanizowanej. Gdy wybuchła wojna na pełną skalę, byli jednymi z pierwszych, którzy wzięli udział w bitwie na wschodzie. Niestety ponieśli bardzo ciężkie straty, syn został ranny i wrócił do domu na rehabilitację. I niemal natychmiast nasza wieś znalazła się pod okupacją.

Pod lufami separatystów

Wróg przyszedł do nas, jak na defiladę, od razu przyjechało jakieś 600 sztuk ciężkiego sprzętu. Nie było żadnego oporu. Przez prawie tydzień mieszkaliśmy w piwnicy. Cały czas latały samoloty wroga. Rosjanie zaczęli szukać ludzi, którzy już walczyli, i naukowców nuklearnych. Kiedy to usłyszałam, natychmiast zabrałam dzieci na terytorium kontrolowane przez Ukrainę. Sama wróciłam do domu, bo teściowa prawie nie mogła chodzić, a matka nie chciała opuścić swoich kątów.

Byliśmy pod okupacją ŁRL [tzw. Ługańska Republika Ludowa, nieuznawane państewko utworzone 12 maja 2014 r. przez prorosyjskich separatystów – red.] , wielu okupantów miało ukraińskie paszporty. Na początku życie pod lufami karabinów było straszne, ale po jakimś czasie okazało się, że nikt nas nie prześladuje: nie zabijali, nie gwałcili, nie okradali. Po prostu tam stali. Mieliśmy szczęście, że to nie były regularne oddziały rosyjskie.

Mieszkańcy oddalonego o 30 kilometrów Iziumu bardzo ucierpieli, bo tam byli Buriaci, którzy znęcali się nad ludźmi. Najmłodsza zgwałcona dziewczynka miała 8 lat. Były setki torturowanych osób

Członkowie ŁPR szukali byłych ukraińskich żołnierzy. Niektórych trzymali w piwnicy przez trzy miesiące, bili, ale na szczęście wszyscy przeżyli. Nie mogłam siedzieć bezczynnie, zaczęłam więc pracować jako wolontariuszka. Wywoziłam ludzi z okupowanego terytorium. Na punktach kontrolnych można było kupić przepustkę – płaciło się nie za osobę, lecz za samochód: 2000 hrywien. Pozwalali mi jeździć tylko do tak zwanej szarej strefy, na terytorium między częścią okupowaną a kontrolowaną przez Ukrainę. Pomagałam też naszemu wojsku. Telefonicznie meldowałam, co dzieje się we wsi. Okupacja trwała od 3 marca do 10 września, 6 miesięcy i tydzień.

Mamusiu, czy barszcz gotowy?

Ołeksandr, 31-letni przyjaciel moich dzieci, mój przybrany syn, który mieszkał z nami, natychmiast zgłosił się do walki. Dołączył do 92 oddzielnej brygady szturmowej, służył pod Kupiańskiem. 10 kwietnia 2023 r. o 2 po południu zadzwonił do mnie i zapytał: „Mamusiu, czy barszcz gotowy? Będę za kilka godzin. Spakuj nam coś do zabrania”.

Potem rozmawialiśmy jeszcze o 5 wieczorem. Byli pod silnym ostrzałem, a ja bardzo się niepokoiłam. Później dzwoniłam do niego kilka razy, ale nie odbierał. I w końcu ktoś powiedział do słuchawki: „Silny nalot, fala uderzeniowa, czekają na medyków”. Natychmiast pojechałyśmy tam z córką.

Fala uderzeniowa odrzuciła jego samochód daleko, Saszko leżał 15 metrów dalej, sanitariusze stwierdzili zgon. To była już trzecia śmierć w naszej rodzinie. Serhij, ojciec moich dzieci, zginął jako pierwszy – podczas wyzwalania Chersonia. Półtora miesiąca później poległ mój bratanek.

Po rehabilitacji mój rodzony Sasza wrócił do służby, dołączył do 79. brygady szturmowej. Tam został ranny po raz trzeci, miał wstrząs mózgu. Ale wojskowa komisja lekarska nie spisała go na straty, bo był dobrym dowódcą i szturmowcem. Każdy wie, jak trudno wojsku skreślić szturmowca. Jedynym sposobem jest zostać „dwusetką” albo „trzysetką” [zabitym lub ciężko rannym – red.]. Po rehabilitacji syn został przeniesiony do innej brygady szturmowej, „Skała”, i wysłany do sektora Zaporoże. Tam został ranny po raz czwarty i miał szósty wstrząs mózgu.

Miał ciężkie ataki. Jako matce nieopisanie trudno było mi patrzeć na jego ból. Dlatego latem 2023 r. zdecydowałam się wstąpić do wojska. Chciałam go zastąpić na linii frontu

Poszłam na kurs obsługi granatnika. Ale wszystko potoczyło się inaczej, niż planowałam.

Z dziećmi

Moje dokumenty wysłali na inny kierunek, więc sprawę zastępstwa trzeba było załatwiać od nowa. I przez te formalności zrobiło się opóźnienie. Nakaz wymiany był na 16 października, a 14 października mój syn zginął. W Orichowie na Zaporożu – na minie przeciwczołgowej. Rozpoznałam go tylko po bliźnie i tatuażu. Do dziś nie pamiętam tych miesięcy mojego życia. W ciągu 11 miesięcy wojny straciłam czworo najbliższych.

Życie w strefie zero

Wtedy rwałam się do pójścia na front, ale teraz jestem wdzięczna dowódcy, że w porę odwołał rozkaz wysłania mnie do strefy zero. Powiedział: „Olu, zastanów się, masz córkę. Twoja Nika mogłaby zostać zupełną sierotą”.

Zamiast do obsługi granatnika trafiłam do szkoły medycznej, a potem do college’u medycznego. Studiów nie ukończyłam, lecz umiejętności zdobyłam. Wiedziałam, jak robić zastrzyki i podłączać kroplówki, ponałam wiele leków. Po studiach zadzwoniłam do przyjaciół z wojska i poprosiłam, by wzięli mnie na medyczkę. 25 lutego 2024 r. dołączyłam do 109 brygady obrony terytorialnej. Od tego momentu aż do dnia, w którym zostałam ranna, czyli przez ponad cztery miesiące, praktycznie nie opuszczałam strefy zero.

Jako matka poległego żołnierza mogłam już dawno odejść z wojska, ale odmówiłam. Nie chciałam, żeby spisali mnie na straty. Moi towarzysze broni są jak rodzina. Poza tym mam wiedzę, która może się przydać. Skoro nie mogę uratować swojego syna, uratuję przynajmniej czyjeś dziecko, męża albo brata.

Nic mnie już nie przeraża

Zajmuję się głównie ewakuacją rannych, a w wolnym czasie jestem instruktorką medyczną – prowadzę kursy medycyny taktycznej dla chłopaków. Niektórzy nie wiedzą nawet, jak założyć opaskę uciskową. Moim zadaniem jest sprawić, by potrafili udzielić pierwszej pomocy sobie i swoim towarzyszom. Bo są bitwy, do których musimy jechać nawet 8-9 godzin, żeby zabrać rannych.

Na linii frontu bardzo brakuje medyków i pojazdów ewakuacyjnych. Pracujemy w systemie zmianowym: po 12 godzin lub dłużej. A zwiad wroga działa dobrze, ich drony unoszą się nad nami przez całą dobę.

To, że jesteśmy medykami, nigdy Rosjan nie powstrzymywało. Dlatego już dawno temu usunęliśmy wszystkie oznaczenia z naszych mundurów i pojazdów. Bo pojazdy z rannymi są niszczone w pierwszej kolejności

Opancerzonych pojazdów do ewakuacji nie mamy. Rannych przewozimy pick-upem, który ma dwa miejsca leżące i kilka siedzących. Zostaliśmy wyposażeni w sprzęt do walki elektronicznej, więc jesteśmy przynajmniej trochę chronieni przed dronami. Mamy też zwykły minibus. Najczęściej podjeżdżamy półtora kilometra od linii kontaktu, a chłopaki przywożą do nas rannych z pola bitwy.

Nie każdy medyk potrafi wytrzymać psychicznie, gdy widzi oderwaną kończynę, nie każdy umie szybko zareagować i założyć opaskę uciskową. Ja podchodzę do tego spokojnie. Po tym odkąd zobaczyłam własnego syna w kostnicy, nic mnie już nie przeraża.

Koszmar selekcji

Kiedy jest wielu rannych, musisz zrobić selekcję. To okrutne zadanie, bo w sumie to od ciebie zależy, kogo ratować.

Są ranni, o których wiesz, że nie zostaną zabrani, więc lepiej dać ich miejsce komuś, kogo można jeszcze uratować. To twoja decyzja, kogo zabrać

Raz musiałam taką podjąć – i złamałam wszelkie standardy. Żołnierz stracił dużo krwi, nie miał oka i kończyn, a jednak podjęłam ryzyko. Teraz już chodzi na protezach. Jednak według standardów selekcji nie miałam prawa ratować go w pierwszej kolejności. Bo takich rannych uważa się za „czarnych”. Na przykład tych ze złamanym kręgosłupem – podczas ewakuacji kręgosłup może się zupełnie przerwać. Priorytetem są osoby z obrażeniami, które można ustabilizować.

Nie zostawię moich chłopaków

Pewnej nocy mój towarzysz i ja byliśmy w punkcie ewakuacyjnym w piwnicy budynku. Chłopaki zabierali tam rannych z pola bitwy. Prowadziłam samochód. Gdy tylko odjechaliśmy, rąbnął pocisk z moździerza. Doznałam wstrząsu mózgu, miałam mdłości, ucho bolało mnie przez całą noc. Mimo to odmówiłam ewakuacji – tyle że wkrótce, gdy tak biegałam z jednej piwnicy do drugiej, wróg zrzucił na nas amunicję z drona. Udało mi się ukryć za ścianą, ale i tak zostałam ranna. Z pękniętym bębenkiem trafiłam do szpitala.

Oczywiście po rehabilitacji wrócę na front, bo nie mogłabym zostawić moich chłopaków. No i z nimi jest mi łatwiej psychicznie. Mają do siebie inne podejście, inne wartości. Każda minuta jest cenna i żyjesz nią, bo nie wiesz, co będzie jutro.

W cywilu nie czuję się komfortowo – i takich wojskowych jest prawie 80%. Nie mogą już żyć bez wojny

Poza tym mamy katastrofalny niedobór ludzi. Chłopaki tkwią na swoich stanowiskach nawet przez 30 dni. Jak myślisz, jakimi są wojownikami, skoro są wyczerpani? Nie ma nikogo, kto mógłby ich zastąpić. Ludzie nadal się ukrywają i żyją według zasady: „Byle nie ja”. Wiesz, nienawidzę tych łotrów, którzy uciekli za granicę i stamtąd krzyczą, że wygramy.

A ci, którzy są wyłapywani na ulicach, są mało przydatni w wojnie. Niektórzy z nich, gdy są już tutaj, na froncie, chowają się w ziemiankach, trzęsąc się ze strachu podczas ostrzału. Niestety los takich żołnierzy jest z góry wiadomy.

Wojna diametralnie zmieniła moje życie. Rzeczy, które były ważne wcześniej – pieniądze, remonty – nie mają już znaczenia.

Jedyną wartością jest zobaczyć ukochaną osobę, przytulić ją i być blisko niej

Zdjęcia: prywatne archiwum bohaterki

20
хв

Olga Bereżna: – Nie uratowałam syna, uratuję czyjeś dziecko

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ukrainiec nad Renem: język, wsparcie, praca, przyszłość

Ексклюзив
20
хв

Nikt nie odwołał polowania na żołnierzy

Ексклюзив
20
хв

Tetiana Zinyk, lekarz dla bezdomnych : „Bezdomni często nie chcą, aby ich rodziny wiedziały, że mieszkają na ulicy”

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress