Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
<frame>Nowy artykuł z cyklu „Portrety Siostrzeństwa”. Opowiadamy w nim o przyjaźni między Ukrainkami i Polkami, wsparciu zwykłych ludzi – lecz także o nieporozumieniach i problemach. Opowiedzcie nam swoje historie – historie spotkań z polskimi czy ukraińskimi kobietami, które zmieniły Wasze życie, zaimponowały Wam, nauczyły Was czegoś, zaskoczyły lub skłoniły do myślenia. Piszcie do nas pod adresem: redakcja@sestry.eu <frame>
Wojna to nie tylko walki, ruchy wojsk, domy zniszczone przez pociski. Wojna to przede wszystkim chaos, a w dzisiejszych czasach to niewyobrażalny wręcz chaos informacyjny. Jesteśmy zarazem najlepiej poinformowanymi istotami w historii ludzkości, jak i najbardziej zagubionymi w zalewie wiadomości. Dezinformacja, propaganda i fake newsy to oręż, za który nie waha się chwytać Rosja. Świetnie znamy jej wpływ na wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych, widzieliśmy, co robiły rosyjskie trolle internetowe w czasie pandemii, wiemy, jak bardzo Rosja skłóca i polaryzuje zachodnie społeczeństwa i próbuje nimi manipulować, by opuściły Ukrainę w jej walce.
Dziennikarstwo jak nigdy wcześniej jest nam potrzebne, by odróżniać ziarno od plew, by tłumaczyć świat i pokazywać prawdę
Wiemy też, że Rosja potrafi kłamać w żywe oczy, a Kreml zrobi absolutnie wszystko, by zbrodniarzy wojennych nigdy nie doścignęła sprawiedliwość i kara. Switłana Aleksijewicz pisała, że wojna nie ma w sobie nic z kobiety, a ja im dłużej trwa wojna w Ukrainie, tym bardziej się z tym nie zgadzam. Wojna dotyka kobiety na tysiąc różnych sposobów. I jestem przekonana, że aby pokazać pełne jej oblicze: uchodźczynie, matki walczące o przetrwanie swoich dzieci, kobiety zgwałcone przez rosyjskich żołdaków, potrzeba dziennikarek. Prawda bowiem jest taka, że obraz wojen przez wieki relacjonowanych tylko przez mężczyzn, nie był pełny. A bez pełnego obrazu nie ma prawdy.
Natalia Waloch, Maria Górska. Zdjęcie: Łukasz Sokół
“Sestry”, które opierają się na współpracy ukraińskich i polskich dziennikarek są miejscem, w którym dziennikarki z dwóch tak mocno związanych ze sobą krajów (dziś bardziej niż kiedykolwiek wcześniej) wspólnie starają się poszerzać pole prawdy, pokazywać wojnę taką, jaka naprawdę jest, a nie okrojoną tylko do męskiej perspektywy.
Historia pokrzywdzonej przemocą seksualną ze strony Rosjan Iryny Dovgan swego czasu ukazała się na łamach “Wysokich Obcasów”, gdzie pracuję. Jakiś czas później zrobiłam z nią wywiad dla “Sestr”. W ten sposób o Irynie dowiedziały się i Ukrainki, i Polki. Dwa lata temu pojechałam wraz z parlamentarzystkami z Polski i Belgii do Ukrainy - szukałyśmy dowodów na gwałty wojenne. Efektem tej podróży był tekst, który napisałam dla mojej redakcji, ale jego echo odbiło się w ukraińskiej telewizji Espreso: na antenie mówiła o nim moja wspaniała koleżanka Maria Górska, dziś redaktorka naczelna “Sestr”. Prawda o bestialstwie Rosjan znów wybrzmiała w obu naszych krajach.
Joanna Mosiej-Sitek, Natalia Waloch, Maria Górska. Zdjęcie: Łukasz Sokół
Bez pracy Oksany Szczyrby, która w “Sestrach” opublikowała artykuł o kriokonserwacji nasienia, nie napisałabym do “Wysokich Obcasów” tekstu na ten sam temat, a Polki nie dowiedziałyby się, przed jak dramatycznymi wyborami stają Ukrainki, nie przeczytałyby o tym, że ukraińskie pary decydują się na zamrażanie nasienia żołnierzy idących na front, by w razie ich śmierci ich żony lub partnerki mogły urodzić ich dzieci. Ot, jeszcze jeden aspekt wojny z perspektywy kobiet, który zapewne umknąłby męskim kronikarzom jako mniej istotny od ruchów na froncie.
Nie mogę zgodzić się ze stwierdzeniem Aleksijewicz też dlatego, że do ukraińskiej armii wstąpiły tysiące kobiet
Półtora roku temu pisałam o żołnierkach z pierwszej linii frontu. Opowiedziała mi o nich Olena Apczel, reżyserka, dramaturżka i filozofka, bo były to jej przyjaciółki. Teraz Olena, moja ukochana ukraińska siostra, sama idzie na front. Nie mam słów, które oddałyby mój podziw i szacunek dla jej decyzji. Nie mam też słów, by opisać mój lęk o nią. Z chwilą, gdy Olena za kilka tygodni znajdzie się na froncie, wojna w Ukrainie będzie dla mnie przede wszystkim kobietą. Właśnie dlatego nadal będę o niej pisać dla ukraińskich i polskich czytelniczek.
Dziennikarka od 19 lat, związana z "Gazetą Wyborczą" i tygodnikiem "Wysokie Obcasy". Zajmuje się tematyką społeczną, prawami kobiet i polityką. Od marca 2022 r. zajmuje się na opisywaniem zbrodni rosyjskich okupantów - zbrodni wojennych gwałtów w Ukrainie. W czerwcu 2023 r. pojechała w Ukrainę z delegacją parlamentarzystów z Belgii i Polski, aby zebrać dowody rosyjskich zbrodni na kobietach. Mama Stanisława i Łucji.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Kiedy rozpoczęła się pełnoskalowa inwazja byłaś w oku cyklonu - na Donbasie. Wszędzie krążyły informacje o możliwym ataku ze strony Rosji, a mimo to, pojechałaś na wschód, w kierunku rosyjskiej granicy. Skąd ta decyzja?
Wtedy pojechałam na Donbas. W miejsce, w którym ukraińscy żołnierze przelewali krew, a cywile ginęli w ostrzałach przez osiem ostatnich lat. Nie byłam pewna, co się wydarzy, ale pojechałam tam świadomie, uznając wschód Ukrainy za najlepiej przygotowany do obrony. To co dobrze pamiętam, to potężne ostrzały. W ciągu doby poprzedzającej inwazję, na ukraińskie pozycje w Donbasie spadło ponad dwa tysiące pocisków artyleryjskich. Ale i przed 24 lutego, jak i po nim, kierowałam się prostą logiką - rosyjskie bomby mniej mnie przerażają niż kontakt z rosyjską armią i ich służbami, które mogą przybyć tuż po nich. Więc wolałam siedzieć w strefie przyfrontowej niż ryzykować podróże przez tereny, na których mogliby się pojawić.
Oddział ukraińskiej piechoty morskiej, z którym wtedy przebywałam, był spokojny. To była na ten moment jedna z najlepiej przygotowanych ukraińskich jednostek. Pojawiające się wtedy nagłówki „Czy będzie wojna w Ukrainie?” budziły w żołnierzach bezsilną agresję. Pytali siebie: jeśli teraz ma być jakaś „wojna”, to co my robiliśmy tu cały czas? Graliśmy w paintball? Gdzie nasza młodość, zdrowie i polegli przyjaciele?
Co pamiętasz z rozmów z nimi z dni poprzedzających 24 lutego?
Przed samą inwazją rozmawiałam sporo na ten temat z żołnierzami i nasz wspólny wniosek był taki, że prędzej czy później dojdzie do pełnowymiarowego ataku lub jakiejś intensywniejszej próby zabrania wschodnich obwodów, ale, że niekoniecznie to się wydarzy teraz. Wiedzieliśmy, że Kijów został zalany dziennikarzami zagranicznymi. Wydawało się nam, że to jakaś forma ochrony, że Rosja nie zdecyduje się taki krok, gdy kamery wszystkich możliwych stacji telewizyjnych skierowane są na Ukrainę. Obstawialiśmy, że może się to wydarzyć kilka tygodni później, gdy redakcje, znudzone i rozczarowane, zawrócą już z Ukrainy swoich korespondentów. Ale okazało się, że Rosja, doświadczona już impotencją zachodu wobec swoich zbrodni, ma oczy świata w głębokim poważaniu.
Można wysnuć wniosek, że w tamtym momencie Donbas był bezpieczniejszy niż pozostała część Ukrainy. To brzmi trochę absurdalnie, zważywszy na to, że Donbas przecież kojarzy się z najcięższymi walkami.
W obwodzie donieckim realna wojna trwa od 2014 roku, do niedawna bez większych zmian w linii frontu w niektórych przypadkach. Takie miejsca jak Awdijiwka, czy Toreck broniły się nieustannie przez dziesięć lat aż do zeszłego roku. Na początku wojny pełnoskalowej straty terytorialne w obwodzie donieckim były nieporównywalnie mniejsze, jeśli to porównać z tysiącami kilometrów, które pokonała rosyjska armia w innych obwodach w lutym i marcu 2022.
Monika Andruszewska. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Ty te wojnę obserwujesz od jej początku, od 2014 roku. Na początku kierowała Tobą ciekawość, ale w końcu pojawiła się ta świadoma decyzja: zostaję tu.. Pamiętasz ten moment, kiedy się na to zdecydowałaś?
Takim momentem przełomowym był iłowajski kocioł, jedna z najkrwawszych bitew wojny w Donbasie. Kiedy ukraińskie oddziały ochotnicze zajęły większą część miasta Iłowajsk, z drugiej strony wkroczyły do niego regularne wojska rosyjskie. W środku tego kotła znaleźli się ludzie z Batalionu Donbas. Dokładnie ta rota, z którą pracowałam podczas mojego pierwszego wyjazdu, wtedy jeszcze do Artemiska, które potem nazywało się Bachmutem. Nagle okazało się, że większość osób, które poznałam, z którymi się w jakiś sposób zaprzyjaźniłam, o których pisałam na Facebooku, to są osoby, które albo są w najlepszym wypadku ciężko ranne, a w najgorszym są w niewoli albo polegli, lub zginęli. Ta niewiedza, co się z nimi dzieje przez kilka miesięcy, spowodowała, że podjęłam decyzję, że nie mogę tego rzucić i muszę zrobić wszystko, by to nagłośnić. Znałam tych ludzi i wiedziałam, że to ochotnicy, często też osoby ze wschodu Ukrainy, które dosłownie walczyły o swoje domy. Zanim wstąpiły do armii byli cywilami, którzy w większości nie mieli kontaktu z bronią, z jakąkolwiek walką obronną i nagle znalazły się w tej wojennej rzeczywistości.
A przeciwko nim, przeciwko tym biznesmenom, budowlańcom, hotelarzom, nagle stanęła regularna rosyjska armia, chociaż na cały świat poszła informacja, że bitwa o Iłowajsk to triumf separatystów, żołnierzy Donieckiej Republiki Ludowej
W mediach europejskich i światowych wciąż mówiło się o wojnie domowej, że tam na wschodzie walczą ukraińscy separatyści. A ja wiedziałam, miałam bezpośrednie relacje świadków, że moich znajomych mordowała rosyjska armia. I ja musiałam, zrobić wszystko, by jak najwięcej osób dowiedziało się prawdy. Początkowo to były wpisy na Facebooku, ale z czasem współpracę zaproponowała mi redakcja Tygodnika Powszechnego. No, i tak właśnie znałam się korespondentem wojennym, bo po prostu chciałam nagłośnić los moich znajomych.
Z jakim skutkiem wtedy ci się to udawało? Do dziś w mediach mówi się o “trzecim roku wojny” i mało kto wie, że trwa nieprzerwanie od 2014 roku. Trudno się z tym przebić do mainstreamu.
We mnie dominowało poczucie bezsilności. Wiemy, co się tam dzieje, ale świat usilnie nie chce tego dostrzec. To było dla mnie szokujące i wstrząsające. Ukraińscy żołnierze, którzy w tamtym czasie dostawali się do niewoli, byli okrutnie torturowani. Relacje tych, którzy wrócili, to były dowody na zbrodnie wojenne, których dokonywała rosyjska armia i kontrolowane przez nią bojówki, oraz ich marionetki, nazwane separatystami. Rosyjscy najemnicy dokonywali zbrodni wojennych nie tylko na wojskowych ale i na ludności cywilnej.
Mną osobiście bardzo wstrząsnęła też historia Stepana Czubenko. Stepana zatrzymano w pobliżu wsi Mospyne w lipcu 2014 roku, kiedy wracał z Kijowa do swojego rodzinnego Kramatorska, przejeżdżając przez Donieck. W plecaku nastolatka separatyści znaleźli wstążkę w kolorach ukraińskiej flagi i szalik lwowskiego klubu piłkarskiego Karpaty. Związano mu taśmą ręce, na głowę założono jakiś worek i wyprowadzili z pociągu. Torturowali go okrutnie przez dwa tygodnie, a później - pokazowo rozstrzelali. A został pokazowo rozstrzelany, bo odmówił wstąpienia do armii DNR, armii separatystów. Chociaż to było tak naprawdę dziecko. Dla mnie ten chłopak to symbol tego, co działo się na tych terenach: marionetki Rosji mordujące jeńców, znęcanie się nad żołnierzami i ludnością cywilną, ostrzeliwanie ukraińskich miast i łapanka osób o patriotycznych poglądach…
Ale to jedna z tysięcy historii, jakie opisywałaś na swoim Facebooku. Dziś pamięć o Stepanie wciąż jest żywa, wznieśli mu też pomniki. Ale nie zawsze do mediów przebijały się takie historie czy wieści o losach żołnierzy na froncie.
Mało kto już w tym momencie pamięta o tym, że we wrześniu 2014 roku podpisano tak zwane “porozumienie mińskie”, którego najważniejszym punktem było natychmiastowe zawieszenie broni. W zasadzie pierwszego dnia “rozejmu” wybuchły ciężkie i krwawe walki w obwodzie ługańskim, w których brały udział oddziały ochotnicze, między innymi batalion Ajdar. Wielu żołnierzy tej jednostki jest wciąż uważanych za zaginionych. Jednym z żołnierzy, który wówczas trafił do niewoli, był Iwan Isyk. Razem ze swoim oddziałem wpadli w zasadzkę pod wioską w obwodzie ługańskim. Kilka dni później, w prorosyjskich mediach, pojawił się wywiad z ługańskiego szpitala, który z Iwanem przeprowadził brytyjski pseudo-dziennikarz Graham Phillips. Iwan był poparzony, jego ciało nosiło ślady tortur. Ale mimo to, przez piętnaście minut ze spokojem i godnością odpowiadał na prowokacyjne pytania propagandysty. Później został rzekomo uprowadzony ze szpitala, gdzie zmarł w wyniku tortur. Rodzicom wystawili fałszywy papier, podając fałszywą przyczynę zgonu. Kiedy miesiąc później jego ciało wróciło do Ukrainy to się okazało, że był kompletnie skatowany, jego narządy wewnętrzne zostały wycięte i zaszyte z powrotem w ciele, w zasadzie włożone jak klocki. Tam był mózg w brzuchu, w gardle była ukraińska flaga. Po prostu skatowali go na śmierć, a potem jeszcze zbezcześcili zwłoki. W tym, z resztą brał udział neonazista i sadysta z Petersburga, Aleksiej Milczakow, który do tej pory jest na froncie. Świr, który zasłynął z wideo, na którym zamordował szczeniaka i pozował do zdjęć z flagą ze swastyką. Rosyjska propaganda grzała swoje media tym, że po stronie ukraińskiej walczą naziści, a tymczasem rosyjski neonazista, znany publicznie, mówi wprost, że jest nazistą i walczy po rosyjskiej stronie. Absurdalne.
Jak Ukraińcy powinni przygotować się do negocjacji? Co w tej chwili leży na stole negocjacyjnym z ich strony? Na co, poza zawieszeniem broni, może liczyć Ukraina?
Jakiekolwiek rozmowy z Rosją, jakiekolwiek rosyjskie obietnice czy poszanowanie praw międzynarodowych to jest kompletna bzdura. Później to wielokrotnie potwierdzali. Byłam w miejscowości Pieski, pod donieckim lotniskiem, przez kilka miesięcy, kiedy toczyły się tam najcięższe walki. Zimą mówiło się o jakimś zawieszeniu broni. A zawieszenie broni wyglądało tam, że nie można było spokojnie wyjść do toalety na dworze, dlatego, że spadały rosyjskie bomby i paliły wszystko dookoła, gdzie się człowiek nie obejrzał. Mówili o zawieszeniu broni, a popełniali zbrodnie, które jednocześnie świat miał totalnie w dupie.
Ale przecież zawieszenie broni było nadzorowane - do Ukrainy została wysłana misja obserwacyjna OBWE.
To wszystko była iluzja. W momencie, w którym OBWE przyjeżdżało, na przykład do poddonieckich miejscowości, wszyscy zaczynali załatwiać swoje sprawy – można było na przykład spróbować się umyć wodą z butelek, bo wiedzieliśmy, że to czas, w którym nie będzie ostrzałów. A te zaczynały się znowu natychmiast, kiedy przedstawiciele OBWE wyjeżdżali. Oni potem znowu przyjeżdżali, oglądali odłamki pocisków, które spadały pod ich nieobecność, a które przecież zupełnie zaprzeczały zawieszeniu broni. Tworzyli swoje raporty, w których statystyki rosyjskich ataków były absolutnie zaniżone.
Ja sama byłam uczestniczką sytuacji, w której OBWE poprosiło mnie, abym pokazała miejsce zamieszkania dziecka, które rodzice – cywile – trzymali tu wciąż na linii frontu, mimo, że powinni się dawno ewakuować. Przez to, że kluczyliśmy uliczkami i zniknęliśmy z pola widzenia, separatyści rosyjscy byli przekonani, że oni już wyjechali. I zaczął się znowu ostrzał. Oni wsiedli w samochód, a ja usłyszałam, że obca osoba nie może wsiąść do środka. W efekcie szłam pieszo z przodu, za mną turlał się samochód OBWE i tak szukałam piwnicy, w której wszyscy możemy się schować.
Organizacja bezpieczeństwa i współpracy nie była w stanie zapewnić bezpieczeństwa swoim pracownikom i współpracownikom?
Pracownicy niższego szczebla OBWE, którzy pracowali w terenie, mieli moim zdaniem świadomość, jak to wszystko działa. To wszystko było oparte na iluzji i kłamstwach – rzeczywistość swoje, ich raporty swoje. Jeszcze osobną kwestią jest aktywność takich organizacji, jak OBWS czy Czerwony Krzyż, na na terenach okupowanych. Przez ten cały czas żadna z tych organizacji nie była w stanie wypracować porozumienia, dotyczącego przetrzymywania tam jeńców cywilnych, którzy latami byli więzieni w strasznych warunkach bez dostępu do pomocy lekarskiej czy leków. Jednocześnie Czerwony Krzyż przekazywał gigantyczną ilość pomocy na terytoria okupowane. Pomocy, której transport był kontrolowany przez watażków tak zwanej Nowej Rosji. Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że spora część z tej pomocy trafiała do kontrolowanych przez Rosję oddziałów. Poza tym część osób, które pracowały w terenie, to byli ludzie rosyjskiego pochodzenia.
A rodziny jeńców, zarówno cywilnych jak i wojskowych, usilnie zabiegały, by pracownicy tych organizacji chociażby udali się do tych piwnic, w których są przytrzymywani ich bliscy. Żeby wiedzieć, w jakim stanie są ich bliscy i czy w ogóle żyją. Choć czasem docierali do jeńców to nie obejmowało to tych, którzy znajdowali się w nielegalnych miejscach utrzymania. Zabiegano też o to, aby choć niewielka część z tej pomocy Czerwonego Krzyża, taka jak ubrania, leki, jedzenie, mogła trafić do ich bliskich – to też się nigdy nie udało. Te organizacje były absolutnymi makietami, wydmuszkami pomocy. Nie było żadnej pomocy, nie było praw człowieka. To było stworzenie wielkiej iluzji z milionowym budżetem.
Odkąd aktywnie uczestniczę w dostarczaniu pomocy dla żołnierzy istniały tematy, których się nie poruszało. My nigdy nie zadawaliśmy im pytania: kiedy to się wszystko skończy? Kiedy koniec wojny? Ale nie masz wrażenia, że teraz coraz częściej podnosi się ten temat? Nie tylko w mediach, ale też między żołnierzami? Że mówi się rozmowach pokojowych, o negocjacjach.
Ja uważam, że to jest kompletna bzdura.
Nie ma mowy o końcu wojny, jest mowa ewentualnie o zamrożeniu konfliktu. Ale dopóki istnieje Rosyjska Federacja, oni będą zbierać siły do tego, żeby znowu zaatakować Ukrainę
I to jest kwestia tego, czy oni to zrobią za rok, za dwa czy za pięć lat. To nie pytanie: czy. To pytanie: kiedy. Bo oni odnowią siły i znowu będą atakować. To jest dokładnie tak, jak powiedział Roman Ratuszny, poległy w 2022 roku aktywista miejski i żołnierz, “im więcej Rosjan zabijemy teraz, tym mniej ich będą musiały zabić nasze dzieci”. I to jest prawda, dlatego że Rosja nie da spokoju ani Ukrainie, ani w ogóle innym państwom regionu. Ale przede wszystkim będzie atakować Ukrainę, bo cała obecna mitologia państwowa i propaganda jest o to oparta i oni z tego nie zrezygnują.
Putin, na swojej kilkugodzinnej konferencji prasowej pod koniec 2024 roku to potwierdził - ich cele nie zmieniły się po trzech latach inwazji, a kontrolowanie Kijowa wciąż jest celem strategicznym. Nie ma tam mowy o zwróceniu okupowanych terytoriów.
Nie wolno też zapominać, że przecież są gigantyczne tereny okupowane przez Rosję i jakiekolwiek zawieszenie konfliktu to jest pozostawienie ich tam jako zakładników, co nie wchodzi w grę i nigdy nie powinno wchodzić w grę. Tym bardziej, że wiemy jaki spotkał los ludność pod rosyjską okupacją, wiemy co działo się po 2014 roku na terenach okupowanego Krymu czy obwodu ługańskiego i donieckiego.
Monika Andruszewska. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Bo dopóki istnieje Federacja Rosyjska w takiej formie nie jest możliwy powrót okupowanych terytoriów w granice Ukrainy - i chyba już nikt nie ma co do tego wątpliwości ?
Wszyscy mają świadomość, że sytuacja ukraińskiej armii a także skala pomocy, jaka dociera do walczących żołnierzy, jest za mała w starciu z tak potężnym wrogiem. Z trudem utrzymywana jest linia frontu, a co dopiero mówić o powrocie tych terenów. I tej nadziei jest coraz mniej z każdym tygodniem. I to jest szczególnie tragiczne w sytuacji żołnierzy, pochodzących z okupowanych terytoriów, którzy poszli walczyć o odzyskanie swoich domów. Nie wyobrażają sobie z tego po prostu zrezygnować. Ale mówimy też o miejscach, za które zginęli ich przyjaciele - i teraz ma się okazać, że zginęli na marne? To niesamowicie ponury obraz. Do tego dominującą myślą jest to, że jakiekolwiek porozumienia z Rosją skończą się fatalnie, bo nie można ufać Rosji. Rosja już to wielokrotnie pokazała, nawet w kontekście porozumień mińskich, o których opowiadałam. Nikt nie ma złudzeń, że te porozumienia nie mają wartości. Rosja może się zatrzymać, ale to nie znaczy, że skończy wojnę.
A co mówią o tym twoi znajomi, żołnierze? Jak ich morale?
Dokładnie to, że nie mają złudzeń. Każdy z moich znajomych ma świadomość, że czeka nas jeszcze wiele lat wojny, być może z przerwami i zawieszeniem broni, ale to będzie wiele lat wojny, w której będzie jeszcze bardzo wiele ofiar. Żołnierze często mówią o tym, że Rosja wykorzysta każdą najmniejszą przerwę na to, by odbudować swoje siły i potem zaatakować ze wzmożoną siłą. Ukraina walczy o przetrwanie z wrogiem, który nikogo nie oszczędza i z którym na nic nie da się umówić. Cały czas mamy przecież do czynienia z mordowaniem jeńców w okrutny sposób - rozstrzeliwanie, odcinanie głów. Większość moich znajomych mówi, że nie ma tu złotego środka. Po prostu trzeba robić wszystko, żeby ich powstrzymać i dołożyć wszelkich sił, żeby nie posunęli się dalej.
Rosja każdego dnia posuwa się dalej i kto ma Rosję powstrzymać, jeśli otwarcie mówi się, że ludzie na froncie “się kończą”?
Jeżeli chodzi o moich znajomych z poprzednich lat wojny, których poznałam przez wojną pełnowymiarową, to faktycznie ja mam już więcej poległych znajomych, niż żywych. I sytuacja armii, szczególnie sytuacja oddziałów piechoty, jest w tej chwili fatalna. I jeśli nic się nie zmieni to będzie coraz gorzej. Kiedy mówię, że coś miałoby się zmieniać, to mam oczywiście na myśli masową mobilizację. Na froncie, przede wszystkim, nie wystarcza ludzi, bo straty są gigantyczne, a ludzi z doświadczeniem jest coraz mniej. A oni są najcenniejsi. Zaczyna brakować ludzi, którzy są specjalistami w różnych kwestiach związanych z walką, na przykład pilotów. A armia nie nadąża z naborem nowych rekrutów, żeby te pustki wypełnić. Ja sama wielokrotnie spotkałam się z ogromnym poczuciem niesprawiedliwości u wojskowych, którzy walczą od dziesięciu lat, którzy zrezygnowali kompletnie z swojego życia osobistego, zrezygnowali z siebie, a z drugiej strony mamy gigantyczną ilość Ukraińców, którzy uciekli za granicę, gigantyczną ilość Ukraińców, którzy siedzą w miastach takich jak Kijów czy Odessa i mają nadzieję, że ich to nie będzie dotyczyć. Mają nadzieję, że zginie ktoś inny, że oni iść na wojnę nie będą musieli. Na zasadzie: dalej, chłopcy, załatwcie sprawę, a my sobie tutaj posiedzimy, poczekamy. Jeden z moich przyjaciół, który na froncie jest od czasów Majdanu, szczerze powiedział mi kilka dni temu: ty się dziwisz, że ja nawet podczas przepustki nie chcę mieć do czynienia z żadnymi cywilnymi? Że nawet nie chodzę do żadnego baru, z nikim nie rozmawiam? Czuję nienawiść, bo rozumiem, że oni sobie tu zostaną, a ja nie. Bo nie ma w ogóle rozmowy o demobilizacji, o tym, że przez dziesięć lat pełnoskalowej wojny walczą ci sami ludzie. A mobilizacja to kolejny front. Ukraiński internet jest wypełniony milionami fejków, pod którymi rosyjskie boty piszą komentarze, że pracownicy mobilizacyjnych centr to mordercy, a mobilizacja to łamanie praw człowieka. To eskaluje polaryzację w społeczeństwie. Dochodzi do napaści na pracowników TCK, do podpaleń, a niedawno nawet i do morderstwa. Okazuje się, że ofiarą był weteran, który walczył w Bachmucie, był ciężko ranny w Lesie Serebriańskim, co go wyłączyło z walki. I został zamordowany, w biały dzień. Pod informacją w mediach społecznościowych zaczęły pojawiać się komentarze atakujące wojskowych, mobilizację, TCK, nazywając ją, na przykład, zbrodniczą organizacją. Ta sytuacja wzbudziła w wielu moich znajomych wściekłość. Nic się nie zmieni, dopóki ci cywile nie zobaczą, czym jest rosyjska armia. Mało się mówi o tym, że ci, którzy trafiają pod okupację, są siłą wcielani do rosyjskiej armii. Ale tam nikt nie pyta, nie czeka na uzasadnienia, nie można się temu w żaden sposób sprzeciwić. I jeśli dla kogoś w tej chwili lepiej jest siedzieć sobie w spokoju i czekać, mieć nadzieję, że ktoś inny załatwi za nich ten “problem”, to potem może się okazać, że za jakiś czas pod ich drzwi zawita rosyjska armia, a im przyjdzie walczyć na tej samej wojnie, ale po drugiej stronie - przeciwko swojemu państwu.
W ostatnich dniach stycznia amerykańska Służba ds. Obywatelstwa i Imigracji ogłosiła zawieszenie programu Zjednoczeni dla Ukrainy (U4U) – dla Ukraińców uciekających przed wojną do USA. W pierwszym dniu swojej prezydentury Donald Trump polecił sekretarzowi bezpieczeństwa wewnętrznego dostosowanie programów azylowych dla osób przybywających do USA i wstrzymanie tych, które „są sprzeczne z amerykańską polityką”.
Ludzie, którzy mieli już bilety lotnicze i przygotowywali się do skorzystania z tego programu, musieli zawrócić – niektórzy dosłownie prosto z samolotu.
Znowu niepewność
Ukraińscy uchodźcy przebywający w Stanach Zjednoczonych byli przekonani, że zmiany nie będą miały na nich wpływu – że trzeba tylko trochę dłużej poczekać. Ale zmiany już wpływają na ich życie.
Mariana Kłymenko z Charkowa mieszka w Illinois z mężem i dwójką dzieci od lutego 2023 roku. Od razu zastrzega: jej mąż wyjechał z Ukrainy legalnie, a ona sama jest niepełnosprawna od 26 lat. Decyzja o przeprowadzce została podjęta ze względu na stan zdrowia ich najmłodszego dziecka:
– Z powodu stresu związanego z ostrzałem i wybuchami, gdy chowaliśmy się w piwnicy, zaczęła mieć ataki padaczki. Lekarz powiedział, że musimy dbać o jej stan psychoemocjonalny – „tak, jakby była z kryształu”.
Mariana Kłymenko z dziećmi w piwnicy podczas ostrzału. Ukraina, 2022 r. Archiwum prywatne
Na początku przenosili się z miasta do miasta, mieszkali w obwodzie połtawskim i lwowskim. Trudno było znaleźć mieszkanie i pracę. W końcu dawny kolega z klasy zaproponował, że zasponsoruje ich i przeprowadzą się do Stanów Zjednoczonych w ramach tzw. humanitarian parole, czyli tymczasowego zezwolenia na wjazd do kraju na określonych zasadach. Postanowili zaryzykować.
W Stanach są od prawie dwóch lat. Córka czuje się już dobrze i nauczyła się języka. Syn ukończył szkołę i pierwszy w rodzinie znalazł pracę jako instruktor jazdy, zaczął też studia. Mariana i jej mąż przeszli trudną drogę integracji:
– W Ukrainie pracowałam jako dyrektorka ds. zasobów ludzkich. A tutaj musiałam iść do fabryki, jednocześnie ucząc się języka – by mieć cień nadziei na odzyskanie dawnego statusu. Półtora roku później poszłam do pracy w biurze firmy ubezpieczeniowej.
Wszystko zmienił tzw. dekret o pauzie w programie United for Ukraine (U4U). Aby przedłużyć swój pobyt w ramach tego programu, Ukraińcy muszą co dwa lata składać wniosek o re-parol, czyli o kolejne tymczasowe zezwolenie. A ponieważ program ten jest teraz zamrożony, rodzina Mariany nie kwalifikuje się do oficjalnego zatrudnienia. Próbują uzyskać work permit, czyli zezwolenie na pracę, ale ta opcja też jest zamrożona.
Co więc można zrobić w tej sytuacji? „Nie możemy udzielić ci odpowiedzi ‘tak’ lub ‘nie’ na pytanie, czy możesz pracować, gdy twoje dokumenty są przetwarzane. Niech twój kierownik podejmie decyzję” – mówią Marianie urzędnicy imigracyjni w rozmowach telefonicznych. A kierownik powiedział: „Boję się, że będziesz miała problemy z legalizacją, a ja będę miał problemy z moim biznesem”.
Na to, że pracodawcy będą wysyłać listy do służb migracyjnych z prośbą o przyspieszenie rozpatrywania spraw ich pracowników, liczą teraz tysiące Ukraińców w USA
Mariana przeszła trudną ścieżkę integracji w Stanach Zjednoczonych. Zdjęcie: archiwum Mariany Kłymenko
– Tylko na początku było pewne wsparcie ze strony amerykańskiego rządu, ale przez długi czas wszystkie wydatki ponosiliśmy sami. Wynajem mieszkania, ubezpieczenie zdrowotne, program pozaszkolny dla naszej córki, artykuły spożywcze, benzyna – nic nie jest za darmo, a kwoty są astronomiczne. Oszczędności, które długo gromadziliśmy, wystarczy na maksymalnie dwa miesiące. Co dalej? Nie wiadomo – mówi Mariana.
Żniwa dla oszustów
Na nową sytuację pierwsi zareagowali tak zwani prawnicy migracyjni. Zaczęli straszyć bezpaństwowców w mediach społecznościowych: „Możesz zostać deportowany, wywieziony do innego kraju wbrew swojej woli”. Istnieje też wiele manipulacji wokół kwestii odbierania dzieci rodzinom, które utraciły prawo do legalnego pobytu – pojawiają się apele o pilne udzielenie pełnomocnictwa komuś, kto ma obywatelstwo i mógłby się takim dzieckiem zająć. Te usługi są oczywiście bardzo kosztowne.
Ludzie boją się również problemów finansowych: wielu ma umowy najmu mieszkań. Jeśli opuścisz takie mieszkanie wcześniej, musisz zapłacić grzywnę i kilkumiesięczny czynsz. Do tego dochodzą długi za usługi medyczne i strach przed przed rozdzieleniem rodziny – gdy jeden jej z członków ma już prawo do pozostania w kraju przez długi czas (na przykład kobieta rozpoczęła studia i ma wizę studencką, a jej mąż i dzieci mają status uchodźców).
W celu obrony swoich praw Ukraińcy utworzyli grupę inicjatywną. Sestry rozmawiały z jednym z członków tej grupy, który prosi o anonimowość:
– W naszym kraju byliśmy „poza polityką”, a teraz musimy sobie z nią radzić tutaj – mówi.
Grupa posiada listę wszystkich kongresmenów z krótkim opisem ich stosunku do Ukrainy, ich publicznych wypowiedzi na temat wojny, pomocy uchodźcom i statusu Ukraińców. Bada też, jak działa system petycji i odwołań elektronicznych, i tworzy listy organizacji praw człowieka oraz Kościołów chrześcijańskich.
„Kongresman Mark Amodei jest ‘paciorkiem’, często w wypowiedziach popierał Ukrainę, był w Ukrainie, jest prawnikiem” – pisze grupa. Poniżej znajduje się lista namiarów, dzięki którym można się z nim skontaktować, np. napisać z prośbą o interwencję.
– Wiadomo też, że bliscy niektórych kongresmenów również byli imigrantami. Jest jednak mało prawdopodobne, że odwołanie się do tego przyniesie jakiś skutek – mówi mój rozmówca.
Zauważyliśmy już, że najgorsze nastawienie do ukraińskich uchodźców mają ci Ukraińcy, którzy przybyli do USA wcześniej. Uważają, że nam jest tu łatwiej niż im
– Większą nadzieję pokładamy w elektronicznych petycjach, mediach i nagłaśnianiu sprawy – zaznacza. – USA to wciąż demokracja, a jej prawa prędzej czy później powinny zadziałać.
W mediach społecznościowych pojawia się wiele informacji o nalotach urzędników imigracyjnych na fabryki, ulice i miejsca wypoczynku, podczas których sprawdzane są dokumenty i zatrzymywane osoby niepotrafiące udowodnić swojego legalnego statusu. Ludzie ostrzegają się nawzajem o takich akcjach.
Migranci z Meksyku w pobliżu granicy z USA, 20 stycznia 2025 r. Zdjęcie: ISAAC GUZMAN/AFP/East News
Wszystko to tworzy napięcia podobne do tych w Ukrainie w lutym 2022 roku.
– Tak jak wtedy mam teraz jedną myśl: czy to się dzieje naprawdę? Czy to możliwe w XXI wieku? – zastanawia się Mariana Kłymenko.
Rozumie, dlaczego Stany Zjednoczone chcą uporządkować sprawy związane z nielegalnymi migrantami.
Migracja stała się całym przemysłem przestępczym: ludzie kupują fałszywe prawa jazdy, fałszywe numery ubezpieczenia społecznego i z tymi dokumentami ubiegają się nawet o przyjęcie na studia
Mariana uważa jednak, że nowa polityka migracyjna jest niesprawiedliwa wobec tych, którzy skorzystali z oficjalnego zaproszenia, pracują legalnie i płacą podatki – a teraz są niepewni swojego losu.
Euforii już nie ma
Nastroje Ukraińców w Stanach Zjednoczonych są zróżnicowane. Ci, którym udało się zaktualizować swoje dokumenty, reagują spokojniej i wierzą, że wkrótce sytuacja się poprawi.
Wiele zależy również od tego, czy mieszkasz w stanie „czerwonym” (zdominowanym przez zwolenników Partii Republikańskiej), czy „niebieskim” (zdominowanym przez zwolenników Partii Demokratycznej).
– Specjalnie wybraliśmy stan demokratyczny, mieszkamy w Kalifornii – mówi 41-letnia Anna, matka dwóch córek. – Bałam się, że w konserwatywnym stanie będziemy czuć się niekomfortowo z powodu ograniczeń praw kobiet czy negatywnego nastawienia do migrantów, podsycanego w mediach społecznościowych.
Według niej depresyjne nastroje panują obecnie także wśród Amerykanów o liberalnych poglądach, którzy obawiają się, że także ich prawa zostaną ograniczone
Przeraża ich, że Trumpa poparły osoby, które mają duży wpływ na opinię publiczną: Mark Zuckerberg, właściciel Meta, Elon Musk, właściciel sieci X, i Jeff Bezos, właściciel „Washington Post”.
– Mieszkamy w Karolinie Północnej od 2023 roku – mówi Tetiana, moja kolejna rozmówczyni. – Tradycyjnie przeważają tu zwolennicy Republikanów, ale młodzi ludzie w dużych miastach zaczynają skłaniać się ku Partii Demokratycznej. Wszyscy tutaj mieli dość pozytywne nastawienie do Ukraińców, ale po przejściu niszczycielskiego huraganu Helena w mediach społecznościowych szybko rozprzestrzeniła się narracja, że „miliardy dolarów wydano na Ukrainę, a my sami ich potrzebujemy”. To wpłynęło na nastroje i wyniki wyborów. To był jeden z kluczowych stanów, który dał przewagę Trumpowi.
Protest przeciwko polityce Trumpa przed Kapitolem 5 lutego 2025 r. Fot: JIM WATSON/AFP/East News
Tetiana mówi, że niektórzy jej demokratyczni przyjaciele myślą nawet o wyprowadzce za granicę. Z kolei zwolennicy Republikanów mają zróżnicowane podejście do nowej polityki USA. Niektórzy postrzegają Trumpa jako silnego przywódcę, który może naprawić system. Inni widzą w nim reprezentanta wartości odmiennych od tych wyznawanych przez Demokratów. Wśród jednych i drugich nie ma już jednak euforii.
Wydaje się, że system kontroli i równowagi, z którego Amerykanie byli tak dumni, w pewnym momencie przestał działać
Jak kupić dom w Kanadzie?
Przed rozmowami z Ukraińcami w USA rodacy mieszkający w Kanadzie doradzili mi sprawdzenie, jakie tematy są omawiane w lokalnych anglojęzycznych grupach w mediach społecznościowych. Jedna z największych takich grup zamieściła link do cyfrowego zegara „odliczającego czas prezydentury Trumpa”.
Opis jest humorystyczny: „Ten zegar to nie tylko czasomierz. To symbol odporności, wytrwałości i nieuchronności zmian dla każdego, kto może czuć się niepewnie lub sfrustrowany w tym okresie. Z każdą mijającą chwilą przypomina nam, że czas płynie. Gdy demokracja wydaje się nadwyrężona, gdy pojawiają się wątpliwości co do przyszłości, po prostu spójrz na ten zegar. Odliczanie trwa, stale zbliżamy się do nowego rozdziału i nowego początku”.
– Takiego humoru jest sporo, mówi Rodion Szub. – Ludzie nie wierzą, że na kontynencie mogłoby dojść do wojny czy próby siłowego przejęcia Kanady przez Stany Zjednoczone. Żartują, że łatwiej byłoby przyłączyć demokratyczne stany do Kanady niż Kanadę do Stanów Zjednoczonych, bo wielu Amerykanie nawet nie wie, gdzie Kanada leży. A najczęstszą frazą wpisywaną w Google w USA jest: „Jak kupić dom w Kanadzie?”.
Kanada przyciąga swoją naturą i wielokulturowością. Zdjęcie: Tetiana Terentiewa
Jednak ten humor przypomina Rodionowi nastrój wyparcia i zaprzeczenia, który panował w Ukrainie w przededniu inwazji. Wtedy ludzie też nie chcieli uwierzyć w złe intencje swoich sąsiadów.
– Mieszkam w Montrealu, w Quebecu. Istnieją tu pewne niuanse związane z separatyzmem i kwestiami językowymi – zaznacza Rodion. – Nie spotkałem jednak ani jednej osoby, która byłaby podekscytowana pomysłami Trumpa, by uczynić Kanadę 51. stanem USA – chociaż wielu przyznaje, że będzie presja ekonomiczna i administracyjna. Zarazem są tu też ludzie, którzy lubią Trumpa.
– Dla większości on jest antybohaterem – podkreśla Tetiana Terentiewa, która przeprowadziła się do Kanady po wybuchu wojny ze swoim tureckim mężem i małą córką.
Mówi, że kanadyjscy politycy wzywają do bojkotu amerykańskich towarów, a ludzie to robią. Bo nikt nie chce mieszkać w USA
Panujące w Kanadzie porządki: skoncentrowanie na człowieku, wielokulturowość, szacunek dla przyrody, sprawiedliwość społeczna – odpowiadają ludziom, którzy żyją w tym kraju.
Rodion potwierdza, że zostanie nielegalnym imigrantem w Kanadzie jest niemal niemożliwe. Kanadyjczycy mają inne niż Amerykanie podejście do polityki migracyjnej, choć ostatnio zasady stały się tu bardziej rygorystyczne, co ma związek z pandemią COVID i kryzysem mieszkaniowym. W kraju brakuje mieszkań dla nowych mieszkańców, a ceny tych, które pozostają dostępne, są niebotyczne. Mieszkanie może kosztować 600-700 tysięcy dolarów, dom 4-5 milionów.
Wszyscy moi rozmówcy zgadzają się co do tego, że ich marzenie o spokoju za oceanem okazało się iluzją. Chwieje się stary świat, do którego byliśmy przyzwyczajeni. I może się okazać, że dla Ukraińców jednym z najbardziej stabilnych miejsc na tym świecie będzie Ukraina.
Kiedy rozpoczęła się pełnoskalowa inwazja byłaś w oku cyklonu - na Donbasie. Wszędzie krążyły informacje o możliwym ataku ze strony Rosji, a mimo to, pojechałaś na wschód, w kierunku rosyjskiej granicy. Skąd ta decyzja?
Wtedy pojechałam na Donbas. W miejsce, w którym ukraińscy żołnierze przelewali krew, a cywile ginęli w ostrzałach przez osiem ostatnich lat. Nie byłam pewna, co się wydarzy, ale pojechałam tam świadomie, uznając wschód Ukrainy za najlepiej przygotowany do obrony. To co dobrze pamiętam, to potężne ostrzały. W ciągu doby poprzedzającej inwazję, na ukraińskie pozycje w Donbasie spadło ponad dwa tysiące pocisków artyleryjskich. Ale i przed 24 lutego, jak i po nim, kierowałam się prostą logiką - rosyjskie bomby mniej mnie przerażają niż kontakt z rosyjską armią i ich służbami, które mogą przybyć tuż po nich. Więc wolałam siedzieć w strefie przyfrontowej niż ryzykować podróże przez tereny, na których mogliby się pojawić.
Oddział ukraińskiej piechoty morskiej, z którym wtedy przebywałam, był spokojny. To była na ten moment jedna z najlepiej przygotowanych ukraińskich jednostek. Pojawiające się wtedy nagłówki „Czy będzie wojna w Ukrainie?” budziły w żołnierzach bezsilną agresję. Pytali siebie: jeśli teraz ma być jakaś „wojna”, to co my robiliśmy tu cały czas? Graliśmy w paintball? Gdzie nasza młodość, zdrowie i polegli przyjaciele?
Co pamiętasz z rozmów z nimi z dni poprzedzających 24 lutego?
Przed samą inwazją rozmawiałam sporo na ten temat z żołnierzami i nasz wspólny wniosek był taki, że prędzej czy później dojdzie do pełnowymiarowego ataku lub jakiejś intensywniejszej próby zabrania wschodnich obwodów, ale, że niekoniecznie to się wydarzy teraz. Wiedzieliśmy, że Kijów został zalany dziennikarzami zagranicznymi. Wydawało się nam, że to jakaś forma ochrony, że Rosja nie zdecyduje się taki krok, gdy kamery wszystkich możliwych stacji telewizyjnych skierowane są na Ukrainę. Obstawialiśmy, że może się to wydarzyć kilka tygodni później, gdy redakcje, znudzone i rozczarowane, zawrócą już z Ukrainy swoich korespondentów. Ale okazało się, że Rosja, doświadczona już impotencją zachodu wobec swoich zbrodni, ma oczy świata w głębokim poważaniu.
Można wysnuć wniosek, że w tamtym momencie Donbas był bezpieczniejszy niż pozostała część Ukrainy. To brzmi trochę absurdalnie, zważywszy na to, że Donbas przecież kojarzy się z najcięższymi walkami.
W obwodzie donieckim realna wojna trwa od 2014 roku, do niedawna bez większych zmian w linii frontu w niektórych przypadkach. Takie miejsca jak Awdijiwka, czy Toreck broniły się nieustannie przez dziesięć lat aż do zeszłego roku. Na początku wojny pełnoskalowej straty terytorialne w obwodzie donieckim były nieporównywalnie mniejsze, jeśli to porównać z tysiącami kilometrów, które pokonała rosyjska armia w innych obwodach w lutym i marcu 2022.
Monika Andruszewska. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Ty te wojnę obserwujesz od jej początku, od 2014 roku. Na początku kierowała Tobą ciekawość, ale w końcu pojawiła się ta świadoma decyzja: zostaję tu.. Pamiętasz ten moment, kiedy się na to zdecydowałaś?
Takim momentem przełomowym był iłowajski kocioł, jedna z najkrwawszych bitew wojny w Donbasie. Kiedy ukraińskie oddziały ochotnicze zajęły większą część miasta Iłowajsk, z drugiej strony wkroczyły do niego regularne wojska rosyjskie. W środku tego kotła znaleźli się ludzie z Batalionu Donbas. Dokładnie ta rota, z którą pracowałam podczas mojego pierwszego wyjazdu, wtedy jeszcze do Artemiska, które potem nazywało się Bachmutem. Nagle okazało się, że większość osób, które poznałam, z którymi się w jakiś sposób zaprzyjaźniłam, o których pisałam na Facebooku, to są osoby, które albo są w najlepszym wypadku ciężko ranne, a w najgorszym są w niewoli albo polegli, lub zginęli. Ta niewiedza, co się z nimi dzieje przez kilka miesięcy, spowodowała, że podjęłam decyzję, że nie mogę tego rzucić i muszę zrobić wszystko, by to nagłośnić. Znałam tych ludzi i wiedziałam, że to ochotnicy, często też osoby ze wschodu Ukrainy, które dosłownie walczyły o swoje domy. Zanim wstąpiły do armii byli cywilami, którzy w większości nie mieli kontaktu z bronią, z jakąkolwiek walką obronną i nagle znalazły się w tej wojennej rzeczywistości.
A przeciwko nim, przeciwko tym biznesmenom, budowlańcom, hotelarzom, nagle stanęła regularna rosyjska armia, chociaż na cały świat poszła informacja, że bitwa o Iłowajsk to triumf separatystów, żołnierzy Donieckiej Republiki Ludowej
W mediach europejskich i światowych wciąż mówiło się o wojnie domowej, że tam na wschodzie walczą ukraińscy separatyści. A ja wiedziałam, miałam bezpośrednie relacje świadków, że moich znajomych mordowała rosyjska armia. I ja musiałam, zrobić wszystko, by jak najwięcej osób dowiedziało się prawdy. Początkowo to były wpisy na Facebooku, ale z czasem współpracę zaproponowała mi redakcja Tygodnika Powszechnego. No, i tak właśnie znałam się korespondentem wojennym, bo po prostu chciałam nagłośnić los moich znajomych.
Z jakim skutkiem wtedy ci się to udawało? Do dziś w mediach mówi się o “trzecim roku wojny” i mało kto wie, że trwa nieprzerwanie od 2014 roku. Trudno się z tym przebić do mainstreamu.
We mnie dominowało poczucie bezsilności. Wiemy, co się tam dzieje, ale świat usilnie nie chce tego dostrzec. To było dla mnie szokujące i wstrząsające. Ukraińscy żołnierze, którzy w tamtym czasie dostawali się do niewoli, byli okrutnie torturowani. Relacje tych, którzy wrócili, to były dowody na zbrodnie wojenne, których dokonywała rosyjska armia i kontrolowane przez nią bojówki, oraz ich marionetki, nazwane separatystami. Rosyjscy najemnicy dokonywali zbrodni wojennych nie tylko na wojskowych ale i na ludności cywilnej.
Mną osobiście bardzo wstrząsnęła też historia Stepana Czubenko. Stepana zatrzymano w pobliżu wsi Mospyne w lipcu 2014 roku, kiedy wracał z Kijowa do swojego rodzinnego Kramatorska, przejeżdżając przez Donieck. W plecaku nastolatka separatyści znaleźli wstążkę w kolorach ukraińskiej flagi i szalik lwowskiego klubu piłkarskiego Karpaty. Związano mu taśmą ręce, na głowę założono jakiś worek i wyprowadzili z pociągu. Torturowali go okrutnie przez dwa tygodnie, a później - pokazowo rozstrzelali. A został pokazowo rozstrzelany, bo odmówił wstąpienia do armii DNR, armii separatystów. Chociaż to było tak naprawdę dziecko. Dla mnie ten chłopak to symbol tego, co działo się na tych terenach: marionetki Rosji mordujące jeńców, znęcanie się nad żołnierzami i ludnością cywilną, ostrzeliwanie ukraińskich miast i łapanka osób o patriotycznych poglądach…
Ale to jedna z tysięcy historii, jakie opisywałaś na swoim Facebooku. Dziś pamięć o Stepanie wciąż jest żywa, wznieśli mu też pomniki. Ale nie zawsze do mediów przebijały się takie historie czy wieści o losach żołnierzy na froncie.
Mało kto już w tym momencie pamięta o tym, że we wrześniu 2014 roku podpisano tak zwane “porozumienie mińskie”, którego najważniejszym punktem było natychmiastowe zawieszenie broni. W zasadzie pierwszego dnia “rozejmu” wybuchły ciężkie i krwawe walki w obwodzie ługańskim, w których brały udział oddziały ochotnicze, między innymi batalion Ajdar. Wielu żołnierzy tej jednostki jest wciąż uważanych za zaginionych. Jednym z żołnierzy, który wówczas trafił do niewoli, był Iwan Isyk. Razem ze swoim oddziałem wpadli w zasadzkę pod wioską w obwodzie ługańskim. Kilka dni później, w prorosyjskich mediach, pojawił się wywiad z ługańskiego szpitala, który z Iwanem przeprowadził brytyjski pseudo-dziennikarz Graham Phillips. Iwan był poparzony, jego ciało nosiło ślady tortur. Ale mimo to, przez piętnaście minut ze spokojem i godnością odpowiadał na prowokacyjne pytania propagandysty. Później został rzekomo uprowadzony ze szpitala, gdzie zmarł w wyniku tortur. Rodzicom wystawili fałszywy papier, podając fałszywą przyczynę zgonu. Kiedy miesiąc później jego ciało wróciło do Ukrainy to się okazało, że był kompletnie skatowany, jego narządy wewnętrzne zostały wycięte i zaszyte z powrotem w ciele, w zasadzie włożone jak klocki. Tam był mózg w brzuchu, w gardle była ukraińska flaga. Po prostu skatowali go na śmierć, a potem jeszcze zbezcześcili zwłoki. W tym, z resztą brał udział neonazista i sadysta z Petersburga, Aleksiej Milczakow, który do tej pory jest na froncie. Świr, który zasłynął z wideo, na którym zamordował szczeniaka i pozował do zdjęć z flagą ze swastyką. Rosyjska propaganda grzała swoje media tym, że po stronie ukraińskiej walczą naziści, a tymczasem rosyjski neonazista, znany publicznie, mówi wprost, że jest nazistą i walczy po rosyjskiej stronie. Absurdalne.
Jak Ukraińcy powinni przygotować się do negocjacji? Co w tej chwili leży na stole negocjacyjnym z ich strony? Na co, poza zawieszeniem broni, może liczyć Ukraina?
Jakiekolwiek rozmowy z Rosją, jakiekolwiek rosyjskie obietnice czy poszanowanie praw międzynarodowych to jest kompletna bzdura. Później to wielokrotnie potwierdzali. Byłam w miejscowości Pieski, pod donieckim lotniskiem, przez kilka miesięcy, kiedy toczyły się tam najcięższe walki. Zimą mówiło się o jakimś zawieszeniu broni. A zawieszenie broni wyglądało tam, że nie można było spokojnie wyjść do toalety na dworze, dlatego, że spadały rosyjskie bomby i paliły wszystko dookoła, gdzie się człowiek nie obejrzał. Mówili o zawieszeniu broni, a popełniali zbrodnie, które jednocześnie świat miał totalnie w dupie.
Ale przecież zawieszenie broni było nadzorowane - do Ukrainy została wysłana misja obserwacyjna OBWE.
To wszystko była iluzja. W momencie, w którym OBWE przyjeżdżało, na przykład do poddonieckich miejscowości, wszyscy zaczynali załatwiać swoje sprawy – można było na przykład spróbować się umyć wodą z butelek, bo wiedzieliśmy, że to czas, w którym nie będzie ostrzałów. A te zaczynały się znowu natychmiast, kiedy przedstawiciele OBWE wyjeżdżali. Oni potem znowu przyjeżdżali, oglądali odłamki pocisków, które spadały pod ich nieobecność, a które przecież zupełnie zaprzeczały zawieszeniu broni. Tworzyli swoje raporty, w których statystyki rosyjskich ataków były absolutnie zaniżone.
Ja sama byłam uczestniczką sytuacji, w której OBWE poprosiło mnie, abym pokazała miejsce zamieszkania dziecka, które rodzice – cywile – trzymali tu wciąż na linii frontu, mimo, że powinni się dawno ewakuować. Przez to, że kluczyliśmy uliczkami i zniknęliśmy z pola widzenia, separatyści rosyjscy byli przekonani, że oni już wyjechali. I zaczął się znowu ostrzał. Oni wsiedli w samochód, a ja usłyszałam, że obca osoba nie może wsiąść do środka. W efekcie szłam pieszo z przodu, za mną turlał się samochód OBWE i tak szukałam piwnicy, w której wszyscy możemy się schować.
Organizacja bezpieczeństwa i współpracy nie była w stanie zapewnić bezpieczeństwa swoim pracownikom i współpracownikom?
Pracownicy niższego szczebla OBWE, którzy pracowali w terenie, mieli moim zdaniem świadomość, jak to wszystko działa. To wszystko było oparte na iluzji i kłamstwach – rzeczywistość swoje, ich raporty swoje. Jeszcze osobną kwestią jest aktywność takich organizacji, jak OBWS czy Czerwony Krzyż, na na terenach okupowanych. Przez ten cały czas żadna z tych organizacji nie była w stanie wypracować porozumienia, dotyczącego przetrzymywania tam jeńców cywilnych, którzy latami byli więzieni w strasznych warunkach bez dostępu do pomocy lekarskiej czy leków. Jednocześnie Czerwony Krzyż przekazywał gigantyczną ilość pomocy na terytoria okupowane. Pomocy, której transport był kontrolowany przez watażków tak zwanej Nowej Rosji. Z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że spora część z tej pomocy trafiała do kontrolowanych przez Rosję oddziałów. Poza tym część osób, które pracowały w terenie, to byli ludzie rosyjskiego pochodzenia.
A rodziny jeńców, zarówno cywilnych jak i wojskowych, usilnie zabiegały, by pracownicy tych organizacji chociażby udali się do tych piwnic, w których są przytrzymywani ich bliscy. Żeby wiedzieć, w jakim stanie są ich bliscy i czy w ogóle żyją. Choć czasem docierali do jeńców to nie obejmowało to tych, którzy znajdowali się w nielegalnych miejscach utrzymania. Zabiegano też o to, aby choć niewielka część z tej pomocy Czerwonego Krzyża, taka jak ubrania, leki, jedzenie, mogła trafić do ich bliskich – to też się nigdy nie udało. Te organizacje były absolutnymi makietami, wydmuszkami pomocy. Nie było żadnej pomocy, nie było praw człowieka. To było stworzenie wielkiej iluzji z milionowym budżetem.
Odkąd aktywnie uczestniczę w dostarczaniu pomocy dla żołnierzy istniały tematy, których się nie poruszało. My nigdy nie zadawaliśmy im pytania: kiedy to się wszystko skończy? Kiedy koniec wojny? Ale nie masz wrażenia, że teraz coraz częściej podnosi się ten temat? Nie tylko w mediach, ale też między żołnierzami? Że mówi się rozmowach pokojowych, o negocjacjach.
Ja uważam, że to jest kompletna bzdura.
Nie ma mowy o końcu wojny, jest mowa ewentualnie o zamrożeniu konfliktu. Ale dopóki istnieje Rosyjska Federacja, oni będą zbierać siły do tego, żeby znowu zaatakować Ukrainę
I to jest kwestia tego, czy oni to zrobią za rok, za dwa czy za pięć lat. To nie pytanie: czy. To pytanie: kiedy. Bo oni odnowią siły i znowu będą atakować. To jest dokładnie tak, jak powiedział Roman Ratuszny, poległy w 2022 roku aktywista miejski i żołnierz, “im więcej Rosjan zabijemy teraz, tym mniej ich będą musiały zabić nasze dzieci”. I to jest prawda, dlatego że Rosja nie da spokoju ani Ukrainie, ani w ogóle innym państwom regionu. Ale przede wszystkim będzie atakować Ukrainę, bo cała obecna mitologia państwowa i propaganda jest o to oparta i oni z tego nie zrezygnują.
Putin, na swojej kilkugodzinnej konferencji prasowej pod koniec 2024 roku to potwierdził - ich cele nie zmieniły się po trzech latach inwazji, a kontrolowanie Kijowa wciąż jest celem strategicznym. Nie ma tam mowy o zwróceniu okupowanych terytoriów.
Nie wolno też zapominać, że przecież są gigantyczne tereny okupowane przez Rosję i jakiekolwiek zawieszenie konfliktu to jest pozostawienie ich tam jako zakładników, co nie wchodzi w grę i nigdy nie powinno wchodzić w grę. Tym bardziej, że wiemy jaki spotkał los ludność pod rosyjską okupacją, wiemy co działo się po 2014 roku na terenach okupowanego Krymu czy obwodu ługańskiego i donieckiego.
Monika Andruszewska. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Bo dopóki istnieje Federacja Rosyjska w takiej formie nie jest możliwy powrót okupowanych terytoriów w granice Ukrainy - i chyba już nikt nie ma co do tego wątpliwości ?
Wszyscy mają świadomość, że sytuacja ukraińskiej armii a także skala pomocy, jaka dociera do walczących żołnierzy, jest za mała w starciu z tak potężnym wrogiem. Z trudem utrzymywana jest linia frontu, a co dopiero mówić o powrocie tych terenów. I tej nadziei jest coraz mniej z każdym tygodniem. I to jest szczególnie tragiczne w sytuacji żołnierzy, pochodzących z okupowanych terytoriów, którzy poszli walczyć o odzyskanie swoich domów. Nie wyobrażają sobie z tego po prostu zrezygnować. Ale mówimy też o miejscach, za które zginęli ich przyjaciele - i teraz ma się okazać, że zginęli na marne? To niesamowicie ponury obraz. Do tego dominującą myślą jest to, że jakiekolwiek porozumienia z Rosją skończą się fatalnie, bo nie można ufać Rosji. Rosja już to wielokrotnie pokazała, nawet w kontekście porozumień mińskich, o których opowiadałam. Nikt nie ma złudzeń, że te porozumienia nie mają wartości. Rosja może się zatrzymać, ale to nie znaczy, że skończy wojnę.
A co mówią o tym twoi znajomi, żołnierze? Jak ich morale?
Dokładnie to, że nie mają złudzeń. Każdy z moich znajomych ma świadomość, że czeka nas jeszcze wiele lat wojny, być może z przerwami i zawieszeniem broni, ale to będzie wiele lat wojny, w której będzie jeszcze bardzo wiele ofiar. Żołnierze często mówią o tym, że Rosja wykorzysta każdą najmniejszą przerwę na to, by odbudować swoje siły i potem zaatakować ze wzmożoną siłą. Ukraina walczy o przetrwanie z wrogiem, który nikogo nie oszczędza i z którym na nic nie da się umówić. Cały czas mamy przecież do czynienia z mordowaniem jeńców w okrutny sposób - rozstrzeliwanie, odcinanie głów. Większość moich znajomych mówi, że nie ma tu złotego środka. Po prostu trzeba robić wszystko, żeby ich powstrzymać i dołożyć wszelkich sił, żeby nie posunęli się dalej.
Rosja każdego dnia posuwa się dalej i kto ma Rosję powstrzymać, jeśli otwarcie mówi się, że ludzie na froncie “się kończą”?
Jeżeli chodzi o moich znajomych z poprzednich lat wojny, których poznałam przez wojną pełnowymiarową, to faktycznie ja mam już więcej poległych znajomych, niż żywych. I sytuacja armii, szczególnie sytuacja oddziałów piechoty, jest w tej chwili fatalna. I jeśli nic się nie zmieni to będzie coraz gorzej. Kiedy mówię, że coś miałoby się zmieniać, to mam oczywiście na myśli masową mobilizację. Na froncie, przede wszystkim, nie wystarcza ludzi, bo straty są gigantyczne, a ludzi z doświadczeniem jest coraz mniej. A oni są najcenniejsi. Zaczyna brakować ludzi, którzy są specjalistami w różnych kwestiach związanych z walką, na przykład pilotów. A armia nie nadąża z naborem nowych rekrutów, żeby te pustki wypełnić. Ja sama wielokrotnie spotkałam się z ogromnym poczuciem niesprawiedliwości u wojskowych, którzy walczą od dziesięciu lat, którzy zrezygnowali kompletnie z swojego życia osobistego, zrezygnowali z siebie, a z drugiej strony mamy gigantyczną ilość Ukraińców, którzy uciekli za granicę, gigantyczną ilość Ukraińców, którzy siedzą w miastach takich jak Kijów czy Odessa i mają nadzieję, że ich to nie będzie dotyczyć. Mają nadzieję, że zginie ktoś inny, że oni iść na wojnę nie będą musieli. Na zasadzie: dalej, chłopcy, załatwcie sprawę, a my sobie tutaj posiedzimy, poczekamy. Jeden z moich przyjaciół, który na froncie jest od czasów Majdanu, szczerze powiedział mi kilka dni temu: ty się dziwisz, że ja nawet podczas przepustki nie chcę mieć do czynienia z żadnymi cywilnymi? Że nawet nie chodzę do żadnego baru, z nikim nie rozmawiam? Czuję nienawiść, bo rozumiem, że oni sobie tu zostaną, a ja nie. Bo nie ma w ogóle rozmowy o demobilizacji, o tym, że przez dziesięć lat pełnoskalowej wojny walczą ci sami ludzie. A mobilizacja to kolejny front. Ukraiński internet jest wypełniony milionami fejków, pod którymi rosyjskie boty piszą komentarze, że pracownicy mobilizacyjnych centr to mordercy, a mobilizacja to łamanie praw człowieka. To eskaluje polaryzację w społeczeństwie. Dochodzi do napaści na pracowników TCK, do podpaleń, a niedawno nawet i do morderstwa. Okazuje się, że ofiarą był weteran, który walczył w Bachmucie, był ciężko ranny w Lesie Serebriańskim, co go wyłączyło z walki. I został zamordowany, w biały dzień. Pod informacją w mediach społecznościowych zaczęły pojawiać się komentarze atakujące wojskowych, mobilizację, TCK, nazywając ją, na przykład, zbrodniczą organizacją. Ta sytuacja wzbudziła w wielu moich znajomych wściekłość. Nic się nie zmieni, dopóki ci cywile nie zobaczą, czym jest rosyjska armia. Mało się mówi o tym, że ci, którzy trafiają pod okupację, są siłą wcielani do rosyjskiej armii. Ale tam nikt nie pyta, nie czeka na uzasadnienia, nie można się temu w żaden sposób sprzeciwić. I jeśli dla kogoś w tej chwili lepiej jest siedzieć sobie w spokoju i czekać, mieć nadzieję, że ktoś inny załatwi za nich ten “problem”, to potem może się okazać, że za jakiś czas pod ich drzwi zawita rosyjska armia, a im przyjdzie walczyć na tej samej wojnie, ale po drugiej stronie - przeciwko swojemu państwu.
Gdzieś o czwartej nad ranem nad Fedoriwką rozległ się pierwszy świst rakiety. Przeleciała tak nisko, że mała dacza Aleksandry aż się zatrzęsła. Psy zerwały się na równe nogi, a ona od razu wiedziała: zaczęło się.
Pierwsze dni rosyjskiej inwazji, w tym małym miasteczku w obwodzie kijowskim, spowija mgła chaosu. Rosjanie prą naprzód, zajmując z godziny na godzinę coraz więcej terenów. Idą w ich kierunku od strony białoruskiej granicy, przez Czarnobyl, prosto na Kijów. Ludzie w panice opuszczają swoje domy, uciekając w bezpieczne miejsca, choć tak naprawdę nikt nie wie, gdzie te bezpieczne miejsca są. Ze sklepów znikają produkty spożywcze i wszystko, czym można się ogrzać.
Ale Sasza ma tylko jedną myśl: w schronisku jest ponad trzy tysiące psów, które trzeba wykarmić
- Szybko skończyła mi się benzyna, więc chodziłam po pobliskich wsiach piechotą, szukając jedzenia. Długo mnie nie było. Kiedy wróciłam, jeden z pracowników schroniska był przerażony powiedział, że Rosjanie weszli. Łażą pomiędzy wolierami z karabinami, okopują się. Ustawiają punkt kontrolny na drodze. Zabronił mi tam jechać. Ale ja wiedziałam, że w przytułku jest też nasza koleżanka, która niedawno przeszła drugi zawał serca. Tam są moje zwierzęta. Adrenalina tak uderzyła mi do głowy, że po prostu zaczęłam biec w kierunku rosyjskiego blok-postu.
Psy z wojny
Zwierzęta otaczały Aleksandrę Mezinową od zawsze. To właśnie rodzice nauczyli ją szacunku i miłości do “mniejszych braci”. Do jej rodzinnego domu pod Kijowem ściągały nie tylko okoliczne bezdomniaki, ale i dzikie, ranne zwierzęta, które szukały u rodziny Aleksandry schronienia. Leczyli i wywozili je z powrotem do lasu. Pomagali wszystkim, bez względu na stan i pochodzenie. Szczenięta i kocięta karmili, a później szukali im domów. Aleksandra doskonale pamięta, że otrzymać w prezencie szczenię czy kocię od jej mamy, poważanej i lubianej przez wszystkich nauczycielki w szkole, było czymś w rodzaju wyróżnienia.
Kiedy Aleksandra dorosła zrozumiała, że chce stworzyć miejsce, w którym da schronienie większej ilości zwierzaków. Rozwiązanie systemowe, schronisko z prawdziwego zdarzenia, którego do tej pory jeszcze nie było w Ukrainie. Wtedy nawet nie wiedziała, jak to się powinno nazywać, bo w Związku Radzieckim takie miejsca nie istniały. Długa droga do jego stworzenia był szlakiem pomyłek i sukcesów. Ale w końcu, w październiku 2000 roku, powstał „Syriusz”.
- Bardzo lubię tę gwiazdę, jest jasna i piękna. Uwielbiam astronomię, to był obok historii mój ulubiony przedmiot w szkole. A moja mama, nauczycielka historii, opowiadała mi piękną legendę o Syriuszu, psie Oriona. Jego Pana śmiertelnie ukąsił skorpion i razem z nim został przemieniony w gwiazdy. Dziś jaskrawego Syriusza możemy zobaczyć na niebie w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa.
Aleksandra Mezinowa z ulubieńcami. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Pierwsza zjawiła się Nika, suczka z połamaną łapą. Choć zaczyna się od jednego psa, „Syriusz” rozrasta się bardzo szybko. Przez pierwsze trzy lata wszystko opiera się o rodzinny budżet, a do tego zjawia się maleńki syn. Początki są więc ciężkie, ale upór Aleksandra ma po mamie. Do przytułku trafia coraz więcej zwierząt, coraz więcej wolontariuszy, coraz więcej pracy. Pojawiają się też pierwsi sponsorzy, którzy pomagają zbudować miejsce jej marzeń - schronisko z prawdziwego zdarzenia.
Pod koniec 2013 roku wybucha Rewolucja Godności. Kiedy zaczyna się Majdan syn Aleksandry, wraz ze swoim ojcem, idzie na na barykady na Placu Niepodległości. Dość niespodziewanie, z dnia na dzień, syn decyduje się też przejść na język ukraiński. Sasza nie może porzucić schroniska, ale stara się być jego czynnym uczestnikiem, przywożąc protestującym żywność. Wtedy jeszcze Aleksandra nie wie, że wydarzenia na Placu Niepodległości będą miały tak wielki wpływ na jej przytułek dla bezdomnych zwierząt.
Kiedy kilka miesięcy później rozpoczyna się wojna na Donbasie, wielu znajomych Aleksandry zaciąga się do armii jako ochotnicy i ruszają do strefy ATO. Okazują się niezwykle czuli na krzywdę zwierząt, których na linii frontu pojawia się z dnia na dzień coraz więcej. A pierwszą osobą, do której się zwracają, jest właśnie Aleksandra. I tak zaczyna się łańcuch pomocowy, stworzony przez wolontariuszy pracujących na Donbasie, pracowników “Syriusza” i żołnierzy, wywożących zwierzęta z przyfrontowych wiosek, które swój nowy i bezpieczny dom znajdują w Fedoriwce.
Nikt z nas nie wierzył, że będzie pełnoskalowa wojna
Aleksandra pamięta, że już w grudniu 2021 roku mówiło się coraz głośniej, że będzie wojna. Taka prawdziwa, pełnowymiarowa. Nikt jednak nie wierzył, że w XXI wieku, w Europie, można zaatakować swojego sąsiada z taką siłą. 5 grudnia, z okazji Międzynarodowego Dnia Wolontariusza, prezydent Zelenski wręczał nagrody. Choć Aleksandra otrzymała “Order Księżnej Olgi” to z tego wieczora najbardziej zapamiętała jego napiętą i zestresowaną twarz.
- Powiedział, że jeśli to się stanie to my wszyscy staniemy razem, ramię w ramię. Pamiętam, że miałam dysonans. Mimo, że nie chciałam wierzyć, to doskwierało mi to, wręcz nie mogłam przestać o tym myśleć. Zastanawiałam się nawet nad tym, czy nie zrobić na wszelki wypadek jakichś zapasów żywności… Ale ludzie mnie uspokajali, mówili, że nic takiego się nie wydarzy. I kiedy usłyszałam nad swoją głową pierwszy świst rakiet zrozumiałam, że bardzo źle zrobiłam, że uwierzyłam ludziom i nie zabezpieczyłam się na wypadek wojny.
Najpierw wojnę usłyszała. O brzasku rozległ się świst rakiet, które leciały w kierunku Kijowa. Poderwała się ze snu ona i jej dziesięcioro zwierząt, psów i kotów. Wokół wszystko drżało, okna wibrowały, a mała dacza chodziła na wszystkie strony. Przerażone psy zaczęły się tulić, a Aleksandra miała jedną myśl: zaczęła się wojna. Przez głowę zaczęły przebiegać tysiące myśli, połączonych z obrazami wyciągniętymi z drugiej światowej wojny. Pomyślała o schronisku, o tym, że za chwilę zacznie się panika wśród ludzi, że zaczną spadać rakiety na Fedoriwkę, że będzie chaos, ucieczki, kilometrowe korki.
- Siedziałam na kanapie, psy się trzęsły, a ja obmyślałam plan ewakuacji 3500 zwierząt. I nagle powiedziałam sobie: Sasza, stop. Ogarnij się. Zrób plan, natychmiast. Punkt pierwszy: jedzenie.
Widok na terytorium schroniska „Syriusz”. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Od samego rana rusza swoim samochodem w rajd po pobliskich wsiach. Odwiedza sklepy, pyta sąsiadów, ładuje do auta wszystko, co mogą zjeść psy. Ale półtora dnia później rozlegają się silne wybuchy - poderwane zostają mosty, a Rosjanie biorą wioskę w otoczenie, uniemożliwiając ucieczkę tym, którzy zostali. Zaczyna się pełna izolacja. Wybuchy stają się coraz głośniejsze, a Aleksandra zaczyna się modlić, by rakiety nie spadły na wieś i schronisko. Ma świadomość, że na miejscu zostało dziewiętnaście pracowników, którzy przyjechali z daleka, z innych obwodów i teraz już nigdzie nie uciekną. Nie wie też, ile mają czasu i jak Rosjanie będą do nich nastawieni. Ludzie mówią, że wejdą do wsi i od razu ich wszystkich zastrzelą. Ona sama przekona się o tym już po kilkunastu godzinach, bo z panicznych myśli wyrywa ją pracownik schroniska - wojskowi właśnie weszli na teren przytułku.
- Usłyszałam tylko, żebym w żadnym wypadku tam nie jechała, że mam się schować. Przyjechał sprzęt wojskowy, okopują się, jest ich mnóstwo. Biegają po schronisku z karabinami, a ludzi zagnali do maleńkiego pomieszczenia, którego pilnuje żołnierz z bronią. Ja od razu powiedziałam, że nie ma opcji, że biegnę do schroniska, bo co z ludźmi, co z moimi psami? Usłyszałam, że Rosjanie są agresywni i od razu mnie zabiją.
Sasza wraz z córką kierowniczki, tą, która niedawno przeszła drugi zawał, puszcza się biegiem przez wieś. Adrenalina buzuje Saszy w skroniach. Już z daleka widać, że wojskowi bardzo szybko zbudowali okopy, a w blindażu stoi zamaskowany czołg. Jest też punkt kontrolny, obstawiony żołnierzami z karabinami, których lufy skierowane są prosto na nie. Zwalniają i zaczynają w ich kierunku iść. Kiedy dwadzieścia metrów przed blok-postem żołnierz przeładowuje broń, zatrzymują się i wyjmują ręce z kieszeni, by pokazać, że nie są uzbrojone.
- Zaczęłam do nich krzyczeć, że nazywam się Aleksandra i jestem dyrektorem schroniska, jakie znajduje się kawałek dalej za nimi i muszę się tam dostać. W odpowiedzi usłyszałam, że nikt nigdzie nie pójdzie i mamy wrócić do domu. Krzyknęłam, że tam są moi ludzie i moje zwierzęta, ale kręcili tylko głowami przecząco. Zażądałam, by zaprowadzili mnie do swojego dowódcy.
W jej głowie pojawia się coś na kształt szaleństwa - jest jej absolutnie wszystko jedno, czy zaczną do niej strzelać, czy nie. Widzi cel przed sobą, nie zwracając uwagi na żadne przeszkody. Prawdopodobnie właśnie to dostrzegają Rosjanie - jej oczy płoną, jest wściekła, nie odpuści. Skinieniem lufy pokazują, że ma iść za nimi.
Dowódca jest agresywny, ale Sasza nie zwraca na to uwagi. Zaczyna swoją opowieść o schronisku, o ludziach, o braku żywności. Mówi wprost, że zamierza kilka razy dziennie przejeżdżać przez ich punkt kontrolny, bo będzie jeździć po okolicy w poszukiwaniu jedzenia dla zwierząt.
Wolontariusze z psimi przyjaciółmi. Zdjęcie z archiwum prywatnego
- Na koniec mojej przemowy, on wybucha śmiechem. Pyta, czy jemu się zdaje, czy ja przyszłam tu stawiać warunki? Przyszłam do uzbrojonego woskowego, stoję przed nim, wyginam palce wyliczając, co mi potrzebne, a on ma mi to dać? Takie coś widzi pierwszy raz w życiu. I może właśnie to zadziałało. Zgadza się, ale zaznacza, że przejeżdżające samochody będą za każdym razem sprawdzane, a on sam wkrótce zajrzy do schroniska, by przekonać się, czy nie kłamię. Kiedy wychodzimy od niego i idziemy w kierunku przytułku, ja czuję mrowienie w kręgosłupie - jestem niemal pewna, że strzelą mi w plecy.
Kiedy docierają do schroniska, znajdują przerażonych pracowników. Rosjanie ustawili ich w rządku i kazali oddać telefony, by nikt nie kontaktował się ze światem i nie przekazywali żadnych informacji do ukraińskiej armii. Nie każdy posłuchał. Kiedy znaleźli ukryty telefon, rzucili wcześniej znalezione aparaty pod nogi pracowników i pokazowo rozstrzelali je, prawie przestrzeliwując im stopy.
Znikające głosy
Kiedy ktokolwiek wchodzi do schroniska i przechadza się alejkami wokół wolier, nieważne czy przybywa adoptować zwierzaka czy przyniósł dla nich karmę, wśród mieszkańców podnosi się rwetes. Psy szczekają, wyją, rozmawiają ze sobą. Można sobie wyobrazić, jaki hałas robi ponad trzy tysiące psów na raz. Aleksandra zawsze zwraca uwagę wszystkim odwiedzającym, by nie biegali alejkami, bo to jeszcze bardziej je rozjusza, a sam psi hałas niesie się na wiele kilometrów.
- Rosyjscy żołnierze weszli do schroniska z bronią, agresywni, nastawieni na zabijanie. Biegali między alejkami, a psy… Zamilkły. Po prostu zamarły i przyglądały się im. Do dzisiaj nie rozumiem, co się stało, nawet kynolodzy nie są w stanie tego fenomenu wyjaśnić. Kiedy wyszłam ze schroniska i szłam przez wieś zapytali mnie: co, Sasza, zastrzelili wam te wszystkie psy?
W tym momencie, do jej świadomości, dociera grobowa cisza, której nigdy wcześniej nie było. Już po wyzwoleniu okazuje się, że ta reakcja uratowała psom życie. Po deokupacji przychodzili właściciele psów, którzy stracili swoje zwierzaki, zabrane niegdyś z “Syriusza”. Bywało tak, że rosyjscy żołnierze usłyszeli szczekanie psa i przez parkan wrzucali granat. Mogli nawet psa nie widzieć, a strzelali z karabinu na oślep, by go tylko uciszyć. Wiele zwierząt pod Kijowem zginęło w ten sposób. A w samym schronisku cisza trwała do końca okupacji.
Czasem psy wyły, kiedy słyszały lecącą rakietę czy samolot, ale potem wchodziły do swoich budek i kuliły się. Głodne i przerażone
- Ja miałam z moimi psami taki zwyczaj, że dawałam im przez siatkę swoją dłoń a one przykładały nosek czy łapkę i tak się witaliśmy. W okupacji też często była potrzeba, żeby przejść przez schronisko, zobaczyć, czy wszystko w porządku. Nie chciałam tego robić, nie mogłam patrzeć na psy. Potem nauczyłam się im nie patrzeć w oczy, bo kilka razy podałam im dłoń, jak zawsze. Ale one nie rozumiały. Były takie głodne, a ja im podaję pustą rękę… Widziałam w ich oczach to pytanie: gdzie jedzenie? Czemu ty nas tak traktujesz? Ból rozrywał mi serce. Dziś myślę, że to było dla mnie najgorsze i najtrudniejsze zadanie. Nawet rozmowy z Rosjanami nie były takim koszmarem.
Ale spotkania z żołnierzami rosyjskiej armii też dalekie były od przyjemności. Co z tego, że dzięki dowódcy mają zgodę na codziennie przekraczanie punktów kontrolnych, jeśli oni wychodzą do nich z uniesioną bronią i wściekłością w oczach? Moment uchylenia okna to codziennie kroczenie na granicy psychicznej wytrzymałości. Nigdy nie wiesz, czy może akurat dziś im się coś nie spodoba. Z czasem Rosjanie stają się coraz bardziej źli, bo trzydniowa specjalna operacja wojskowa idzie zupełnie nie tak, jak planowali. Żołnierze zaczynają pić, brać narkotyki, często bez przyczyny znęcają się psychicznie i fizycznie nad ludźmi.
Aleksandra Mezinowa. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Szczególnie trudnym momentem jest to, gdy na punkcie kontrolnym stoi On. Zawsze zamaskowany, tajemniczy, często zionący alkoholem. Ktoś we wsi mu powiedział, że Aleksandra pięknie śpiewa i od tamtej pory nie dawał jej spokoju. Spodobała mu się jako kobieta, więc przejazdy przez blok-post stały się psychologicznym koszmarem.
- Zaczął nazywać mnie Primadonną. Ja dziś się z tego śmieję, ale to było przerażające. Kiedy widział mnie w samochodzie kłaniał się w pas i mówił: Primadonno, proszę, proszę, zapraszamy. Potem wymyślił sobie, że zrobią koncert, na którym ja zaśpiewam.
Sasza ma zaśpiewać dla rosyjskich żołnierzy. Zrobić dla nich koncert na okupowanych przez nich terytoriach. Od razu zrozumiała, że przecież nie może mu odmówić, bo jeśli to zrobi, to może być ostatnia rzecz w jej życiu. Chociaż od początku inwazji ma problemy ze snem, teraz nie śpi już wcale. Głowa boli ją nieustannie, pojawiają się kołatania serca, mroczki przed oczami. Zaczyna rozważać ucieczkę przez las, bo wie, że tam siedzą “chłopcy z ATO”. Ale jeśli ucieknie to już tu nigdy nie wróci, zwierzęta umrą z głodu, a to, co do tej pory zrobiła, będzie stracone i zrobione po nic. Momentalnie też pojawia się chrypa. Głos staje się niski, a gardło na tyle ściśnięte, że mówienie przychodzi jej z trudem.
Jest jak lunatyk w koszmarze, który nie chce się skończyć. Sasza próbuje tłumaczyć zamaskowanemu żołnierzowi, że ma chrypę, że z tych nerwów kompletnie straciła głos i nie może śpiewać
- Któregoś dnia powiedziałam mu: przecież nie jesteś głupi. Jestem Ukrainką, jak mogę dać wam koncert? A on w odpowiedzi znowu zaprosił mnie na szampana. Twierdził, że jestem taka rozumna i że można ze mną porozmawiać o ciekawych rzeczach. A ten ich szampan pewnie był kradziony z jakiegoś sklepu. Upijali się drogim francuskim szampanem, okupując moje miasteczko. Bałam się, że kiedyś to się może dla mnie bardzo źle skończyć - kiedy on będzie pijany, a ja mu znowu odmówię. Wieczorami zaczęłam unikać konfrontacji, ukrywając się w ciemności na tylnym siedzeniu samochodu.
W izolacji
Do Fedoriwki bardzo rzadko docierały informacje z zewnątrz. Czasem przychodził sms, w którym nawet obcy ludzie pytali Aleksandrę, czy żyje. Mieszkańcy nie za bardzo wiedzieli, co się dzieje w kraju, co się dzieje na froncie. Aby skontaktować się z bliskimi trzeba było podjąć ryzyko, grożące śmiercią. We wsi było kilka miejsc, w których można było złowić zasięg. Czasem wystarczało go na wysłanie wiadomości o treści “żyję”, ale czasem udawało się nawet zadzwonić. Rosjanom ktoś z mieszkańców musiał o tym donieść, bo bardzo szybko znależli te miejsca i zaczęli urządzać łapanki. Podjeżdżali cywilnymi samochodami, kiedy nikt się ich nie spodziewał, i wyskakiwali z bronią. Raz nawet przyłapali Saszę.
- Stałam z kolegą, była tam jeszcze jakaś kobieta, która rozmawiała z synem przez telefon. Kiedy zobaczyłam, że podjeżdżają, wsunęłam swój do buta. Ale jeden z nich to zauważył. Znał mnie, oczywiście. Miałam dużo szczęścia, bo udał, że wcale tego nie widział. Natomiast tej kobiecie zabrali telefon, a ona wpadła w histerię. Zaczęła krzyczeć, w tym wielkim stresie, że to jedyna jej możliwość, by kontaktować się z synem, który… służy w naszej armii.
Jeden z żołnierzy od razu przeładowuje broń, będąc przekonany, że kobieta przekazuje tajne informacje dla ZSU. Histeria kobiety drażni ich jeszcze bardziej. Aleksandra czuje, że za chwile dojdzie do tragedii. Decyduje się podejść do nich i spokojnym głosem mówi: spójrzcie na nią. To prosta, wiejska kobieta. Co ona może wiedzieć? Ona po prostu rozmawia ze swoim dzieckiem. O was się matka nie martwi? Wtedy, jakimś cudem, darowali jej życie, ale Aleksandra nigdy więcej tej kobiety nie spotkała.
Nie spotkała też tego żołnierza, który skłamał, że Sasza nie ma telefonu, choć widział, jak ukradkiem wsunęła go do buta. Pewnego ranka, o samym świcie, zajechała na blok-post, na którym zobaczyła, jak Rosjanie w pośpiechu ładują cały dobytek na paki samochodów. Wyraźnie walczą z czasem.
Uratowane życie. Zdjęcie z archiwum prywatnego
- Zatrzymałam się, otworzyłam okno i zapytałam: a wy dokąd, chłopcy? Nareszcie do domu? - powiedziała do nich kpiącym głosem, bo zawsze ich trochę prowokowała - Ale oni odparli, że jadą na Donbas. Byli mocno rozjuszeni.
Kiedy Rosjanie uciekli i okupacja dobiegła końca, do Fedoriwki i pobliskich wsi przyjeżdżają wolontariusze z całego świata, w tym z Polski. I choć Aleksandra spotyka się z nimi, udziela wywiadów, oprowadza po schronisku mnóstwo ludzi to w jej głowie dzieje się coś dziwnego. Rozumie, że okupacja się skończyła, ale jej ciało, jej myśli, jej zachowania wciąż tam zostały. Sasza nawet zatrzymuje się przed blok-postami, których już nie ma. W takim naprężeniu żyje jeszcze przez kolejne trzy miesiące, dopóki oczy świata zwrócone są w tę stronę - przecież oddalone o niecałe pięćdziesiąt kilometrów Bucza czy Irpień trafiają na czołówki wszystkich gazet świata. Na miejscu działają wolontariusze, dziennikarze, powracają mieszkańcy.
Pewnego ranka Aleksandra obudziła się i zrozumiałą, że dziś nigdzie nie musi jechać. Żadnych wywiadów, żadnej gonitwy za jedzeniem dla zwierząt. I nagle - cały ten amok zniknął. W jedną sekundę zrozumiała, że jest w końcu wolna. Jedno tylko nie wróciło na swoje miejsce. Aleksandra głośno chrząka.
- Nie wiem, może kiedyś mój głos wróci. Może jeszcze kiedyś zaśpiewam, bo ja naprawdę kocham śpiewać. Może to będzie wtedy, kiedy skończy się okupacja - ale na całym terenie mojego kraju.
Jędrzej Dudkiewicz – Początkowo organizowałaś pomoc krótkoterminową dla osób z Ukrainy, potem zajęłaś się koordynacją całego wsparcia mieszkaniowego, zdrowotnego, edukacyjnego, które prowadzi dla nich Kamiliańska Misja Pomocy Społecznej. Co się zmieniło na przestrzeni tych prawie już trzech lat?
Anna Suska-Jakubowska – Tuż po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku widzieliśmy, że na dworcach w Warszawie jest bardzo dużo ludzi. Postanowiliśmy pomóc poprzez stworzenie miejsc tymczasowych. Generalnie rzecz biorąc większość osób nie chciała u nas zostać, tylko szykowała się do dalszej podróży – do Wielkiej Brytanii lub Kanady. Ludzie, którzy uciekali z Ukrainy potrzebowali więc przestrzeni, by móc komfortowo i bezpiecznie poczekać na załatwienie wszelkich formalności, biletów, etc. Zostało jednak sporo tych, którzy nie mieli tak dalekosiężnych planów, a przede wszystkim środków finansowych, by móc ruszyć dalej. Deklarowali jednak, że są gotowi podjąć pracę oraz zostać w Polsce, bo nie mieli możliwości, by wrócić do Ukrainy. Spróbowaliśmy więc zapewnić im wsparcie, w pierwszej kolejności poprzez wynajem mieszkań. Było to bardzo chaotyczne, bo po tym, jak projekt ruszył na początku marca 2023 roku mieliśmy dosłownie tydzień na znalezienie ośmiu lokali dla rodzin uchodźczych z dziećmi lub samych kobiet z dziećmi. Początkowo osoby z Ukrainy w ogóle nie partycypowały w kosztach ich utrzymania, wszystkie opłaty, kaucje, rachunki oraz wyposażenie były po naszej stronie, co było możliwe dzięki finansowaniu ze strony Fundacji Tzu Chi. Nie chodziło jednak tylko o mieszkania, bo trzeba było też załatwić chociażby miejsca w szkołach, laptopy do nauki.
Anna Suska-Jakubowska. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Coś jeszcze?
Mieliśmy ze wszystkimi w zasadzie codzienny kontakt – trzeba było nauczyć korzystania z komunikacji miejskiej, kupić bilety, ogarnąć wszelkiego rodzaju dokumenty, by można było korzystać ze świadczeń, jak 800+, czy z ochrony zdrowia. W 90% były to też kobiety cierpiące na PTSD, w związku z czym znajdowały się pod opieką psychologa. Było to spore wyzwanie, bo znalezienie psychologów, którzy byliby w stanie porozumiewać się w języku ukraińskim nie było łatwe. A kiedy już się to udawało, to terminy na pierwsze spotkanie były odległe. Nie poddaliśmy się i każda osoba otrzymała odpowiednie wsparcie, jeśli tylko zdecydowała się potem kontynuować wizyty. Jedna rodzina zresztą do dziś korzysta z pomocy psychiatrycznej, bo mama dwójki dzieci nie radzi sobie ze stresem, który spowodowała wojna. Nie ma w tym nic dziwnego, przez miesiąc mieszkali bowiem w trójkę w okopie. Po przyjeździe do nas, na dźwięk każdego samolotu chowała się pod stół, tak bardzo była przerażona. Do dziś mamy więc z nimi codzienny kontakt.
Czyli pomagacie w dużym stopniu tym osobom z Ukrainy, które przyjechały do Polski z najróżniejszymi problemami i staracie się jak najwięcej z nich rozwiązać, by mogły zacząć w miarę normalnie żyć.
Tak. Było sporo ludzi, którzy spędzili w naszym kraju miesiąc czy dwa i – nazwijmy to – ogarnęły się, a do tego miały pieniądze i plan, by jechać gdzieś dalej. Często także dzięki temu, że mieli krewnych lub znajomych zagranicą. Inni jednak nie mieli takich możliwości, do tego ich bliscy zostali w Ukrainie. Chcieli więc być w Polsce, z nadzieją, że kiedyś ta wojna się skończy i będzie można wrócić do ojczyzny. Nie mogliśmy zostawić ich samych sobie w tym wszystkim.
To chyba był ogrom pracy…
Zarówno ja, jak i moje współpracowniczki, Iwona i Kasia, byłyśmy pierwsze do kontaktu. Jak tylko coś się działo, starałyśmy się pomóc. Bywało tak, że kobiety z Ukrainy pracowały, więc to my chodziłyśmy na zebrania w szkołach. Organizowałyśmy wszystko, od właśnie edukacji, przez lekarza, po towarzyszenie w wypełnianiu dokumentów, zakładaniu konta w banku. Nawet jeśli część osób całkiem dobrze sobie z tym wszystkim radziła, byłyśmy obok, by zapewniać poczucie bezpieczeństwa, Wiedziały, że jeśli czegoś nie zrozumieją, obok jest ktoś, kto zainterweniuje.
08.03.2022, Warszawa Zachodnia. Uchodźcy z Ukrainy z powodu wojny na pełną skalę prowadzonej przez Rosję przeciwko Ukrainie. Zdjęcie: Adam Burakowski/REPORTER
Ile było osób, które objęliście wsparciem?
W przeciągu dwóch lat pomogliśmy czterdziestu osobom – w programie mieszkaniowym, bo w pensjonacie Misji było ich o wiele więcej. I mogę powiedzieć, że odnieśliśmy spory sukces, bo od stycznia bieżącego roku wszystkie osoby mają już podpisane samodzielne umowy na wynajem mieszkania. Dzieci odnalazły się w szkołach, pod kątem psychologiczno-medycznym również wszyscy są zaopiekowani. Dlatego nie mamy już zarówno dla nich dodatkowych miejsc w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej oraz nie kontynuujemy programu mieszkaniowego – nie ma takiej potrzeby, bo te rodziny po prostu się usamodzielniły. Mimo to wciąż prowadzimy jeszcze co-working oraz kursy szkoleniowo-zawodowe, by nauczyć zakładania działalności gospodarczej. To w zasadzie jedyne, co możemy robić, bo finansowanie naszych działań zostało bardzo mocno ograniczone.
I wszyscy korzystają z tych szkoleń?
Nie, bo część osób ma już stałą, stabilną pracę, w oparciu o umowę o pracę, czekają na wszelkie formalności związane z załatwieniem karty stałego pobytu. Innymi słowy nauczyły się funkcjonować w obcym dla siebie kraju, także dzięki temu, że bardzo dobrze poszła nauka języka polskiego. Każda z tych czterdziestu osób jest co najmniej na poziomie A2. I to wszystko to też jest nasz wielki sukces.
To w takim razie co stanowiło największe wyzwanie?
Na pewno wsparcie dla wspomnianej kobiety, Ludy, która spędziła jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy była ze mną w gabinecie, lekarz zwrócił uwagę na to, jak zareagowała, gdy nad budynkiem przeleciał samolot. Luda jednak bardzo nie chciała iść do szpitala, odmawiała leczenia. Musieliśmy obiecać jej, że zajmiemy się jej dwójką dzieci – wtedy miały lat sześć i siedemnaście – co też trzeba było zorganizować i stanowiło to spore wyzwanie. Obecnie jest już o wiele lepiej, ale załatwiliśmy całej trójce asystenta rodziny, bo po prostu pomoc jest cały czas potrzebna. Bardzo ciężka była też sytuacja z kobietą, która przyjechała do Polski z nowotworem, do tego źle zdiagnozowanym w Ukrainie. Miała czerniaka, do nas dotarła już bardzo osłabiona po chemii. Niestety, po dwuletniej walce z chorobą zmarła. Wspieraliśmy ją i jej córkę, która obecnie uczy się na Akademii Pedagogiki Specjalnej, ale też cały czas towarzyszyła mamie w jej chorobie. Bardzo szybko musiała więc dorosnąć i przestać być nastolatką. W pewnym momencie musiała być już przy mamie non stop, więc postaraliśmy się o miejsce w hospicjum stacjonarnym.
Gdy tam trafiła, lekarze powiedzieli, że długo już nie pożyje, co było mimo wszystko zaskoczeniem, bo ta kobieta bardzo długo walczyła
Nigdy nie zapomnę jej wzroku, gdy dowiedziała się o hospicjum, bo bardzo starała się być możliwie samodzielna. Nie była jednak w stanie nawet wstać z łóżka i wykonać podstawowych czynności fizjologicznych, więc było to jedyne wyjście. Trzeba było potem zorganizować pogrzeb w Ukrainie, nie zdążyła się pożegnać z mieszkającą tam rodziną. Generalnie wielka tragedia i bardzo smutna sytuacja.
Czego nauczyłaś się przez ostatnie lata w związku ze wsparciem zapewnianym osobom z Ukrainy?
Tego, że pomagać trzeba umieć. To, co wydaje nam się dobre, nie zawsze takie jest dla danej osoby. A także na pewno innego patrzenia na drugiego człowieka, bez oceniania. Bo sami nie znamy dnia, ani godziny, kiedy może nas spotkać coś trudnego i sami będziemy potrzebować czyjejś pomocy.
09.03.2022, Warszawa. Obywatele Ukrainy przybywający do Polski, aby uciec przed wojną, tłum na Dworcu Centralnym w Warszawie. Fot: Stefan Maszewski/REPORTER
A jak oceniasz to, w jaki sposób polskie społeczeństwo podchodzi do osób z Ukrainy i jak się to zmieniło w czasie?
Kiedy zaczęła się pełnoskalowa wojna Polacy jak najbardziej, z otwartymi rękoma pomagali tym, którzy uciekali z Ukrainy. Ale już po roku miałam spore problemy z tym, by wynająć mieszkania osobom, którym jako Misja pomagaliśmy. Dało się słyszeć opinie, że przecież nie będą płacić, uciekną, za dużo od nas wszystkich dostali. Strach przed udostępnieniem lokalu był nawet wtedy, gdy podkreślaliśmy, że dajemy zabezpieczenie – to znaczy, gdyby cokolwiek negatywnego się wydarzyło, osoby, którym pomagaliśmy wróciłyby do pensjonatu w Misji. Wydaje mi się jednak, że ta postawa ludzi w ogromnym stopniu wynikała nie z własnych złych doświadczeń z osobami z Ukrainy, tylko z tego, co się gdzieś zasłyszało. Było to bolesne i trzeba było długo tłumaczyć, że wcale tak nie jest, że owszem, przyjeżdżają do nas różni ludzie, ale przecież wśród Polaków też są tacy, którzy nie będą płacić czynszu czy zrobią szkody w mieszkaniu. Zabrało to trochę czasu, ale właśnie dzięki codziennej pracy udawało się zmieniać negatywne opinie. Trochę trudniej jest w kontekście świadczeń, bo pojawiają się przecież pretensje, że osoby z Ukrainy dostają za dużo, do tego więcej od Polaków.
Abstrahując od tego, że nie jest to prawda, zawsze powtarzam, że chyba nie wolelibyśmy być w sytuacji, w której nagle w naszym kraju wybucha wojna, musimy wszystko zostawić i jechać w nieznane
Nie można więc w ten sposób oceniać innych ludzi, tylko zastanowić się, co by było, gdybyśmy byli na ich miejscu.
Rozumiem, że niepokoją cię coraz częściej pojawiające się w przestrzeni publicznej głosy krytykujące wsparcie osób z Ukrainy.
Tak. Chciałabym, żeby każdy człowiek był równo traktowany, bez patrzenia na to, z jakiego kraju pochodzi, czy jaki ma kolor skóry. Wszystkie osoby z Ukrainy mają swoją historię, trzeba patrzeć na nie indywidualnie i myśleć, w jaki sposób można je najlepiej wesprzeć. Niepokoi mnie agresja, która pojawia się w przestrzeni publicznej. Tym niemniej chcę myśleć o tym, co udało nam się zrobić. Celowo mówię „nam”, bo cała pomoc nie udałaby się, gdybyśmy nie mieli stworzonego, dobrze współpracującego zespołu. To nie było tak, że wszystko robiłam sama jako koordynatorka – bez Ady, Iwony, Kasi, Darka mnóstwo rzeczy zwyczajnie by nie wyszło. Od samego początku działałyśmy niemal 24 godziny na dobę, wiele spraw musiałyśmy zostawić na jakiś czas. Myślę, że kluczowa w tym jest empatia, poczucie, że drugiemu człowiekowi należy pomóc. Nie tylko dlatego, że nas też może to kiedyś spotkać, ale dlatego, że to właściwa postawa.
Anna Suska-Jakubowska – Od 2013 roku pracuje w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, gdzie koordynuje projekt mieszkań treningowych dla osób w kryzysie bezdomności. Po wybuchu wojny na Ukrainie odpowiadała za organizację miejsc tymczasowego zakwaterowania dla uchodźców w Pensjonacie Socjalnym „Św. Łazarz” oraz koordynowała wsparcie dla rodzin uchodźczych przebywających w mieszkaniach. Z dużym zaangażowaniem pomagała w znalezieniu mieszkań dla uchodźców, w szczególności dla rodzin oraz matek z dziećmi. Uczestniczyła w formalnościach związanych z ich pobytem w Polsce, ułatwiając im adaptację do nowej rzeczywistości.
Aktywnie wspierała uchodźców w poszukiwaniu pracy, była ich pierwszym kontaktem z pracodawcami, a także reprezentowała ich w szkołach, urzędach, bankach i innych instytucjach. Nieustannie organizowała i uczestniczyła w spotkaniach z psychologami, lekarzami pierwszego kontaktu oraz specjalistami, dbając o zdrowie fizyczne i psychiczne osób dotkniętych wojną. W swojej pracy kierowała się zasadą równego traktowania każdego człowieka, niezależnie od jego pochodzenia.