Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Kiedyś przywiozłam do szpitala Brytyjczyka. Gdy czekaliśmy na wyniki badań, spojrzał przez okno na zbombardowany Czuhujiw i powiedział: „Jak myślisz, ile kosztuje tu mieszkanie?”. „Teraz jest bardzo tanio” – odrzekłam. A on na to: „To może kupię jakieś dla siebie, bo naprawdę chcę tu mieszkać”
– Przed wojną pracowałam jako tłumaczka, odnosiłam sukcesy i wydawało mi się, że mam w życiu wszystko. Ale nie czułam, że robię coś naprawdę znaczącego – mówi żołnierka Daria Filipewa, pseudonim „Błyskawica”. Chciałam zrobić coś, co byłoby wkładem w ludzkość – i w Ukrainę. Długo zastanawiałam się, co to mogłoby być. Aż pewnego dnia, podczas gry ulicznej zwanej LARP [live action role playing game; fabularna gra akcji na żywo – red.], zdałam sobie sprawę, że chcę wstąpić do wojska.
Takie gry to moje hobby. Stworzyłam postać, która miała dać mi odpowiedzi na nurtujące mnie wtedy pytania. I pod koniec gry moja postać wstąpiła do wojska...
Długo się zastanawiałam, zanim zdecydowałam się iść służyć. By spełnić swoje pragnienie, musiałam przejść operację poprawiającą wzrok. Potem uczyłam się na medyka bojowego, zostałam najlepszą absolwentką w klasie i poszłam na front.
Na początku myślałam nawet o kilku specjalnościach bojowych. Jest we mnie duch walki, więc chciałam zostać strzelcem obsługującym karabin maszynowy lub snajperem. Ale mój charakter predysponował mnie również do zostania medykiem bojowym – w końcu na froncie musisz być przede wszystkim żołnierzem, a dopiero potem medykiem.
Musiałam iść służyć tam, gdzie nie tylko potrzebowali medyków, ale też godzili się na obecność kobiety. Początkowo chciałam dołączyć do brygady stacjonującej niedaleko mojego domu, ale oni kategorycznie odmawiali przyjmowania kobiet; mieli jakieś negatywne doświadczenia. I choć wiele o mnie mówiono, że jestem świetna, że brygada będzie miała dobrą sanitariuszkę, dowództwo nawet nie rozważyło mojej kandydatury. Poszłam więc tam, gdzie mnie chcieli.
Służyłam w 24 „królewskiej” brygadzie imienia króla Danyły w obwodzie donieckim. Wiedziałam, że potrafię znieść ciężki wysiłek fizyczny i żyć dość ascetycznie, ale przed inwazją nigdy nie myślałam, że zostanę właśnie takim wojskowym.
W wojsku uznawali mnie za buntowniczkę, bo czasami kłóciłam się nawet z dowódcami. Kiedy rozpoczęła się wielka wojna, zdałam sobie sprawę, że pasuję do ukraińskiej armii. Na froncie byłam przez kilka lat. W lutym 2022 roku musiałam jechać na leczenie ręki – i właśnie wtedy Rosja rozpoczęła inwazję. Było już za późno na leczenie. Musiałam natychmiast wrócić do wojska.
Do swojej brygady wrócić już jednak nie mogłam, więc początek inwazji spędziłam w grupie zwiadowczej; działała w ramach 72 brygady SZU. Przez długi czas wraz ze swoją załogą ewakuowałam rannych z pola bitwy. To niełatwe, bo jeździmy głównie po polnych drogach, a samochód bardzo się na nich trzęsie. Zdarzyło się, że w ciągu minuty dwa razy rąbnęłam plecami o ścianę. Mój asystent chwycił mnie wtedy za kamizelkę kuloodporną i trzymał, bym mogła zajmować się rannymi.
Mogę być z siebie dumna, bo w ciągu kilku lat służby udało mi się przywrócić do życia setki żołnierzy. Uratowałam wszystkich, którzy przeszli przez moje ręce
Często wspominam kilka przypadków – tych najtrudniejszych. To było podczas kontrofensywy na wschodzie Ukrainy. Pewnego razu jechaliśmy zabrać rannego z pola walki i trafiliśmy na minę przeciwczołgową. Samochód został zniszczony, kierowca i osoba siedząca obok niego ciężko ranni, mój pomocnik był mocno poturbowany. Ale ja miałam tylko siniaki! Na ewakuację czekaliśmy sześć godzin. Kiedy przywieziono nas do szpitala, byłam oburzona, że potraktowali mnie jak ofiarę. Mimo to zostałam w szpitalu, zwłaszcza że pozostali z ekipy byli ranni. Ostatecznie jednak wszyscy przeżyli.
Moja specjalność z cywila – znajomość języków obcych – bardzo mi pomaga. Jeśli ranny zostaje jakiś obcokrajowiec, łatwiej się z nim obchodzić, gdy mówisz w jego języku. Ale obcokrajowcy sami z siebie uczą się ukraińskich słów, jak „dziękuję” czy „chwała Ukrainie”. Są nawet tacy, którzy po zwycięstwie chcą się u nas osiedlić, uzyskać obywatelstwo i zostać ukraińskimi oficerami.
Był też zabawny incydent. Kiedyś przywiozłam do szpitala Brytyjczyka. Gdy czekaliśmy na wyniki badań, popatrzył przez okno na zbombardowany Czuhujiw i powiedział: „Jak myślisz, ile kosztuje tu mieszkanie?”. „Teraz jest bardzo tanio” – odrzekłam. A on na to: „Może kupię jakieś dla siebie, bo naprawdę chcę tu mieszkać”.
Wiem, że żyjemy w fajnym kraju, entuzjazm obcokrajowców mnie nie dziwi. Gdyby tylko można było szybciej pokonać wroga!
Teraz jestem starszą sanitariuszką w brygadzi powietrznodesantowej. Moje marzenie się spełniło.
3 sierpnia 2023 roku Daria Filipiewa „Błyskawica” zginęła w rejonie Zaporoża, w drodze na misję bojową. W pojazd, którym jechała, trafił przeciwpancerny pocisk kierowany. Siedziała z przodu obok kierowcy. Tylko jej nie udało się uratować.
<frame>Historia Darii „Błyskawicy” znalazła się w książce Chrystyny Parubij „Kobiety na wojnie”, niedawno wydanej przez wydawnictwo Duch i Litera. Zawiera ona 20 opowieści o życiu ukraińskich obrończyń, które wstąpiły do armii na ochotnika. To książka oparta na filmach emitowanych przez kanał Espresso TV – projekt rozpoczął się w 2022 roku od kilku historii poświęconych Dniu Obrońców Ukrainy, świętowanemu 14 października. Książkę „Kobiety na wojnie” możesz kupić tutaj.<frame>
Христина Парубій — українська телеведуча й журналістка. На телеканалі Еспресо TV — ведуча новин. Також знімає сюжети на воєнну тематику та записує історії військових. У 2022 році запустила власний проект «Жінки на війні: історії від Христини Парубій», який триває досі. 20 розповідей про життя жінок — військових на фронті — увійшли до книжки «Жінки на війні», що нещодавно вийшла друком у видавництві «Дух і літера». Працювала редактором на телеканалі «Суспільне. Львів» (2016 - 2019)
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.
Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:
– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.
Walentyna Żelezko, „Walkiria”
Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.
– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.
11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.
– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.
Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.
Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”
Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.
Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.
„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”
– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.
Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.
– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.
Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.
– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.
Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”
– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.
Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona
– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.
Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.
– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.
„Kalipso” na służbie
Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.
– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.
Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.
Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy
Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.
– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.
Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.
Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:
– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.
Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.
– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.
Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.
– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie
– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.
„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.
Oryna ma 33 lata. Jest wolontariuszką, współzałożycielką fundacji „Patroni zdrowia”, która pomaga rannym żołnierzom i cywilom. W 2022 roku chciała zaciągnąć się do wojska, ale na polsko-ukraińskiej granicy zobaczyła, że bardzo potrzebni są wolontariusze, więc zaczęła pomagać. Tam też, na granicy, dowiedziała się o swojej diagnozie. Od tego czasu, nie przerywając pracy dla fundacji, leczy się, przeszła też przeszczep szpiku kostnego. Nadzieja na wyzdrowienie nie trwała jednak długo. Po trzecim nawrocie choroby lekarze zalecili leczenie paliatywne.
Teraz Oryna przygotowuje się w Niemczech na śmierć. Ćwiczy, hoduje rośliny i prowadzi bloga o swoich ostatnich dniach. Opisuje w nim, co czuje, jak postrzega reakcje ludzi na chorobę, jakie zmiany zachodzą w niej samej i dlaczego tak ważne jest, by nauczyć się rozmawiać o śmierci z najbliższymi.
Podciąganie i taniec to mój protest
– Nie wolno mi już ćwiczyć na drążku ani tańczyć, ale i tak to robię – mówi Oryna. – Przebywanie wśród ludzi jest dla mnie niebezpieczne, bo mój układ odpornościowy prawie już nie funkcjonuje. Każda infekcja może zagrozić mojemu życiu. Muszę się ukrywać, nigdzie nie wychodzić, nosić maskę. To, że łamię zakaz i wybieram podciąganie się i taniec, jest moim protestem. Zmęczyło mnie nierobienie tego, czego tak bardzo chcę.
Czasami życie z chorobą jest takie, że już nie chcesz, by trwało. Niedawno moja znajoma umierała na raka w hospicjum. Jej życie trwało, ale była już tak zmęczona ciągłym bólem, że pytała: „Dlaczego na śmierć trzeba czekać tak długo?”
Zawsze prowadziłam aktywny tryb życia, uprawiałam sport, biegałam w ultramaratonach na 100 i więcej kilometrów, także w górach. To były duże obciążenia, ale mnie się podobało. Zawsze też dużo tańczyłam – zawodowo tańce ludowe w Polsce, w zespole „Mazowsze”. Przed chorobą często jeździłam też z przyjaciółmi na wspinaczkę skałkową. Byłam ciągle w ruchu. A w ciągu 3 lat choroby udało mi się przebiec zaledwie 6 kilometrów. Nie porównuję już jednak tego z tym, co było kiedyś. To nie miałoby sensu.
Oryna w zespole Mazowsze
– Kiedy wybuchła wielka wojna, byłam na wakacjach w Brazylii. Dowiedziawszy się o tym, zmieniłam bilet, żeby szybciej wrócić do Ukrainy – chciałam wstąpić do wojska. Gdy dotarłam do polsko-ukraińskiej granicy, zobaczyłam chaos. A ponieważ znam polski, zostałam, by pomóc.
Wkrótce poczułam znaczne osłabienie. Poszłam do lekarza, a ten zlecił mi badania. Szybko zadzwonili z laboratorium i zaprosili na wizytę. Powiedzieli: „Masz ostrą białaczkę, nie ma czasu do stracenia, natychmiast jedź do szpitala, zorganizowaliśmy ci łóżko”.
Bliscy i rodzina nie chcieli w to wierzyć. Zawsze byłam bardzo aktywna, prowadziłam zdrowy tryb życia, prawidłowo się odżywiałam, nie jadłam mięsa. Dlatego ta choroba była dla wszystkich jak grom z jasnego nieba. Wysłano mnie na leczenie do Niemiec, gdzie miałam przeszczep szpiku kostnego. Ale nie pomogło.
Sama też długo nie mogłam w to uwierzyć. Stadia akceptacji przeplatają się u mnie się ze stadiami targowania się i zaprzeczania. Kiedy leżysz w łóżku, bardzo trudno ci pogodzić się z sytuacją
Choroba odbiera kontrolę
Kiedy mówią mi: „Nie poddawaj się, walcz”, „Jesteś taka silna, na pewno dasz radę”, zazwyczaj już nie reaguję. Nieprzyjemnie słyszeć takie słowa. Odczuwam to jako dodatkową odpowiedzialność, a nawet presję. Wiem, że ludzie próbują mnie w ten sposób wesprzeć, dać do zrozumienia, że szczerze wierzą w moje wyzdrowienie. Ale ja nie kontroluję swojej choroby. Ani śmierci.
„To nie jest walka, bo tu nie ma przeciwnika. Nie mogę walczyć ani negocjować, to tak nie działa”
Nie wiem, co dzieje się z moim organizmem, jak szybko rozwija się choroba, nie mam na to wpływu – ani swoim nastawieniem, ani przekonaniami. To nie jest walka, bo tu nie ma przeciwnika. Nie mogę walczyć ani negocjować, to tak nie działa. Jedyne, co mogę zrobić, to wybrać, czy się leczyć, czy nie.
I nie zawsze wybór leczenia oznacza kontynuację walki, tak jak wybór dobrowolnego odejścia z życia nie oznacza poddania się. To bardzo trudna decyzja, która wymaga ogromnej siły
Był moment, kiedy myślałam o samobójstwie. Ono wydawało mi się czymś, nad czym mam kontrolę. Nie podoba mi się, że powoli gasnę, a ludzie wokół mnie muszą robić wszystko za mnie. Rozmawiałam o tym ze swoją psychoterapeutką. Oczywiście bałam się, bo w myśl prawa lekarz ma obowiązek poinformować odpowiednie służby, że pacjent planuje popełnić samobójstwo. Ale moja psycholożka odpowiedziała: „Dobrze. W takim razie musisz jechać do Szwajcarii”. Nie powiedziała niczego w stylu: „Życie jest piękne, świeci słońce”. To jej „dobrze” mnie wtedy podtrzymało.
W Szwajcarii dozwolona jest eutanazja bierna [samobójstwo wspomagane, kiedy pacjent sam decyduje o śmierci, ale przy asyście lekarzy – red.]. Moja znajoma, która przebywała w hospicjum, wspominała, że zaproponowano jej coś podobnego do uśpienia farmakologicznego. Kiedy dowiedziałam się o tej możliwości, poczułam spokój. Dobrze jest mieć wybór – odejść z godnością.
Frazy, których nie powinno być
Zapisuję frazy, które ludzie wypowiadają do mnie lub do innych pacjentów chorych na raka. Mam znajomą, której mąż też miał nowotwór; zachorowaliśmy w tym samym czasie. Pewnego razu powiedziała mi: „Och, przestań już udawać! Wracaj do zdrowia”. Bardzo mnie to poruszyło. Jej mąż zmarł niedawno.
Ludzie piszą też w komentarzach: „Hej, patrz, nadeszła wiosna! Wyjdź już z tego szpitala, przejdź się”. Nie wiem, dlaczego tak piszą. Czy to taka motywacja?
Myślicie, że nie mam ochoty wyjść na ulicę i się przejść? To nie dodaje otuchy, to obraża. Człowiek i bez was wiele znosi, na przykład ból. A ty jeszcze mówisz, że „ona źle się zachowuje”
Odkąd zaczęłam prowadzić bloga, ciągle dostaję rady. „Soda pomaga na wszystkie rodzaje raka. To klucz do wszystkiego”, „Korzenie mniszka lekarskiego pomogą”, „Trzy święte korzenie”. I jeszcze magiczne bębny, różdżki, połączenie z neosferą… Nie jestem pewna, czy ludzie, którzy proponują leczenie poprzez kontakt z neosferą, w ogóle wiedzą, co to jest neosfera. Ale sprzedają ten pomysł innym, a ci go kupują. Mając tak straszne diagnozy, ludzie często są skłonni wierzyć w cuda. Niestety tracą tylko cenny czas.
Oczywiście piszą też do mnie, żebym czytała Biblię. I o klątwach rodowych. Mojej znajomej powiedzieli na przykład, że ma raka dlatego, że nie urodziła dziecka (drugiego czy trzeciego). Bo jej kobieca energia, która miała przejść na dziecko, przeszła na chorobę.
Mam też subskrybentkę na YouTube, która komentuje każdy mój film. Pisze, że rak nie istnieje. Radzi mi, bym przestała bać się choroby, a wtedy wszystko się ułoży.
Inna ciekawa rzecz – horoskopy. Ktoś napisał mi, że choruję, bo nie otworzyłam, ale przeciwnie, zamknęłam jakieś swoje karty
Znam przypadki kiedy osoba chorowała i nie poddała się operacji, bo według horoskopu czas na operację był niekorzystny. Tymczasem onkologia dotyczy choroby, która nie czeka. Bardzo często operacja jest potrzebna „na wczoraj”.
Rak i śmierć nie mogą być tabu
O raku i śmierci mówimy bardzo mało. Na ten temat w sieci jest niewiele treści w języku ukraińskim. Kiedy zachorowałam, bardzo mi ich brakowało. Chciałam przeczytać historie ludzi, którzy zmagali się z tą samą chorobą, poznać ich doświadczenia. Kiedy kwestia śmierci stała się dla mnie aktualna, szukałam w Internecie informacji, jak się na nią przygotować, co należy zrobić. Znalazłam jedną kobietę, która o tym opowiadała, i dzięki jej słowom poczułam ulgę. Wtedy pomyślałam, że warto założyć bloga i opowiadać o własnych doświadczeniach. Być może to komuś pomoże.
Bo śmierć i tak przyjdzie do każdego. Obecnie w Ukrainie umiera tak wiele osób... Przy tym nadal nie umiemy rozmawiać o śmierci. Znajoma opowiadała, że kiedy jej ojciec chorował na raka, wszyscy wokół (w tym on sam) udawali, że nic się nie dzieje. Mówiła, że to było bardzo dziwne, że w rodzinie brakowało jej rozmów o chorobie. Dlatego teraz przeżywa ze mną doświadczenie, którego wtedy nie miała.
Są też ludzie, którzy nie tylko unikają rozmów o raku i śmierci, ale wręcz ukrywają to przed bliskimi. Znam historię, kiedy ludzie przeprowadzili się do innego miasta, by sąsiedzi nie dowiedzieli się, że członek ich rodziny ma raka. Dlatego prowadzę swojego bloga. Może ktoś w końcu porozmawia z bliskimi. Może zrozumie, że ten temat nie powinien być tabu.
Weterani to nie „biedni ludzie”
Nawet teraz nadal kieruję fundacją. To mój wkład we wspólną sprawę. Ale to kierowanie staje się coraz trudniejsze. Z powodu choroby nie robię tego tak skutecznie, jak kiedyś. Szukam kogoś, kto mnie zastąpi.
Byłabym szczęśliwa, wiedząc, że ta ważna sprawa będzie się rozwijać i nie zakończy się po mojej śmierci
Współzałożycielką fundacji „Patroni zdrowia” zostałam wiosną 2022 roku. Wtedy wpadłam na pomysł, by bezpośrednio wspierać rannych żołnierzy i cywilów w Ukrainie. Zrazu była to tylko inicjatywa, fundację zarejestrowaliśmy później. Na początku inwazji było wielu chętnych do pomocy, udało nam się zebrać zespół. Teraz wolontariuszy jest mniej – niektórzy zostali zmobilizowani, inni po prostu odeszli. W fundacji pozostały cztery osoby. Jej głównym zadaniem jest rehabilitacja po odniesionych ranach. Pomogliśmy ponad stu żołnierzom.
Ludzie zwracają się do nas również o pomoc prawną, pomoc w przypadku utraty dokumentów, proszą o skontaktowanie ich z placówkami służby zdrowia, poszukują możliwości rehabilitacji, proszą o przetłumaczenie dokumentów itp. Za wszystko to płacimy. Mamy stałych patronów, którzy co miesiąc przekazują nam niewielkie kwoty. Czasami ogłaszamy zbiórki na konkretne cele.
Mieliśmy popularny kierunek: implanty drukowane w 3D. Mamy kilka inicjatyw z dziedziny rehabilitacji sportowej: łucznictwo, wspinaczka skałkowa dla weteranów... Ten drugi kierunek szczególnie mi się podoba. Kiedy byłam w Kijowie, chodziłam na zajęcia z adaptacyjnej wspinaczki skałkowej, rozmawiałam z żołnierzami, widziałam, jak bardzo im to pomaga.
Większość środków, które otrzymujemy, pochodzi od Ukraińców, zwłaszcza tych z zagranicy. Niemcy aktywnie pomagali nam na początku wojny, ale teraz się już zmęczyli
Często nasi patroni i ci, którym oni pomogli, utrzymują kontakt. Była historia o „kozaku” z poważnymi i rozległymi oparzeniami. Kupiliśmy mu maści, leki. Znalazł się też patron gotowy do bezpośredniej pomocy. Spotkali się. Przesłali mi zdjęcie, na którym się obejmują. A potem we trójkę graliśmy w grę online. Tak nasze relacje przeszły w inny wymiar (śmiech – red.) – od zgłoszenia na stronie fundacji do wirtualnej gry.
Ludzi, którzy zwracają się do nas o pomoc, nazywamy „kozakami” i „kozaczkami”. Chcielibyśmy, żeby weteranów nie postrzegano jako „biednych ludzi”. To silne osobowości, tyle że na tym etapie potrzebują pomocy. Nie chcemy używać słów: „ofiara”, „poszkodowany” itp. Chcemy czegoś pozytywnego.
Kiedyś chodziłam do grupy wsparcia dla chorych na raka. Jedną z głównych idei było odwrócenie uwagi i wspieranie innych. Pomoc innym pozwala oderwać myśli od siebie. Ale szczerze mówiąc, nie zawsze to pomaga. Bo żeby wspierać innych, trzeba mieć choć trochę energii. A przede wszystkim trzeba pomóc sobie, a dopiero potem dzielić się z innymi.
Na tamtym świecie zajmę miejsce dla przyjaciół
Od dawna chciałam nauczyć się podciągania, lecz brakowało mi dyscypliny.
Teraz nie ma co już tego odkładać – drugiej szansy na pewno nie będzie. Pomyślałam, że umrę, nie podciągnąwszy się ani razu
Zaczęłam ćwiczyć z trenerem po trzecim nawrocie choroby. To bardzo mi pomaga zarówno psychicznie, jak fizycznie. Myślę, że jeśli będę czuła się mniej więcej normalnie i będę regularnie trenować, za miesiąc się podciągnę. Podoba mi się to, że czegoś pragnę. To przyjemność.
Kolejna przyjemność to dla mnie świeże owoce. Po przeszczepie szpiku kostnego nie mogłam ich jeść przez kilka miesięcy.
Podczas treningu
Radziłabym ludziom więcej rozmawiać o śmierci. Rozumiem, że to niełatwe – ale to konieczne. Pierwsza rozmowa, druga rozmowa... Kiedy przestaniemy zaprzeczać, że to może się nam przydarzyć, staje się łatwiej.
Teraz wraz z bliskimi możemy już swobodnie rozmawiać o mojej śmierci. Żartujemy sobie. Córka mojej przyjaciółki mówi: „Kiedy po śmierci odrodzisz się w kimś innym, daj mi znak, żebym wiedziała, że to ty”. Inni przyjaciele proszą, żebym tam, w tym innym świecie, zajęła dla nich miejsce. Dzięki takim rozmowom czuję się znacznie lepiej. Śmierć nie jest już postrzegana jako coś strasznego i nienaturalnego.
Kiedyś dostałam w prezencie zestaw „Wyhoduj to sam”. Posadziłam nasiona, ale nic z tego nie wyszło. Pomyślałam, że spróbuję jeszcze raz. Wzięłam pestki granatu i posadziłam. Teraz mam 10 kiełków, chcę je rozdać moim bliskim. Będą im przypominać o mnie po mojej śmierci. Mama poradziła mi, żebym nadała im imiona osób, którym planuję je podarować. Tyle że wtedy, jeśli jakiś kiełek uschnie, będzie mi smutno. Dlatego nie będą miały imion.
Bundeswehra rozmieści dodatkową brygadę na Litwie, co ma być sygnałem dla sojuszników, że Niemcy wraz z partnerami są zdecydowani bronić terytorium Sojuszu przed wszelką agresją. Poinformował o tym niemiecki kanclerz Friedrich Merz podczas spotkania z prezydentem Litwy Gitanasem Nausedą. Według Merza sytuacja na wschodniej flance NATO pozostaje bardzo napięta. Agresywny rewizjonizm Rosji zagraża nie tylko bezpieczeństwu i integralności terytorialnej Ukrainy, ale także bezpieczeństwu Europy i całego regionu euroatlantyckiego.
O wyzwaniach dla bezpieczeństwa, skuteczności NATO, polityce Viktora Orbána i perspektywach integracji europejskiej Ukrainy rozmawiamy z Gabrieliusem Landsbergisem, byłym ministrem spraw zagranicznych Litwy.
Dlaczego nie zniszczyliśmy rosyjskiej gospodarki
Kateryna Tryfonenko: – Europejscy przywódcy coraz częściej mówią o wyzwaniach związanych z bezpieczeństwem. Czy Europa jest gotowa na zmiany, na wzmocnienie swych zdolności obronnych? Czy Europejczycy jednoczą się w obliczu wspólnych zagrożeń?
Gabrielius Landsbergis: – Jeszcze niedawno byli ludzie, którzy stali w kolejce, by porozmawiać z Putinem, którzy uważali, że wyjazd do Moskwy to świetny pomysł, by zrozumieć rosyjski umysł i spróbować go uspokoić. Teraz ci, którzy to robią, w przestrzeni europejskiej są uważani za wyrzutków. Widzimy na przykład premiera Słowacji Roberta Ficę lub ludzi do niego podobnych, ale nie są oni uważani za poważnych Europejczyków.
Tak więc zmiany są. Teraz najważniejsze pytanie, które zadaję, brzmi: „Czy to wystarczy?” Jeśli uznajemy, że Europa żyje obecnie w warunkach egzystencjalnego zagrożenia, to nasze rozumowanie musi odpowiadać temu zagrożeniu. I nasze działania muszą odpowiadać temu zagrożeniu. Nie zawsze to dostrzegam. Na fasadzie hasła zmieniają się bardzo – mówimy lepiej, zachowujemy się lepiej.
W niektórych przypadkach widzimy nawet tworzenie się koalicji, które chcą wywrzeć presję na Rosję. Jednak chciałbym widzieć więcej działań, a tych na razie nie ma
UE zatwierdziła już 17. pakiet sankcji przeciwko Rosji. Ograniczenia dotyczą częściowo tzw. rosyjskiej floty cienia i zagrożeń hybrydowych. Na ile skuteczna jest logika sankcji? Czy są wystarczające, by wpłynąć na Putina?
17 pakietów sankcji wynika głównie z przekonania, że musimy coś zrobić, a nie z tego, że musimy pokonać Rosję. Europa wydała w zeszłym roku miliardy euro na zakup rosyjskich surowców energetycznych, więc to nie jest poważne działanie. Pozwalamy Rosji zbroić się przeciwko nam i na nasz koszt. W rzeczywistości pomagamy Kremlowi nie tylko w budowie rakiet i broni, których używa przeciwko Ukraińcom, ale też tych, których może użyć także przeciw nam. To naprawdę bardzo pokrętna logika.
Dlatego cieszę się z każdego pakietu sankcji. To lepsze niż nic, lecz ich logika jest czasami trudna do zrozumienia. Szczególnie rozczarowujące jest, gdy słyszę, jak przywódcy krajów UE mówią: „Teraz nałożymy na Rosję druzgocące sankcje”. Jeśli istnieje coś naprawdę destrukcyjnego, powinniśmy byli wprowadzić to już dawno temu. Musimy zadać sobie pytanie, dlaczego do tej pory nie zniszczyliśmy gospodarki Rosji.
17. pakiet sankcji jest wymierzony w 189 statków pochodzących z krajów trzecich. Statki te są częścią rosyjskiej „floty cienia”. Zdjęcie: Associated Press/East News
Pokój możliwy tylko po klęsce Rosji
Kto lub co może teraz powstrzymać Rosję?
Jedynym krajem, który może i jest gotowy, ma wolę polityczną i zdolność, by to zrobić, jest Ukraina. Wszyscy inni potrzebują czasu, odwagi, zrozumienia lub połączenia tych rzeczy. Jeśli weźmiemy pod uwagę kraje na wschodniej flance NATO – to potrzebujemy czasu.
19 maja Donald Trump odbył rozmowę z Władimirem Putinem. W Białym Domu oczekiwano, że dialog ten będzie sprawdzianem, czy Moskwa jest gotowa zakończyć wojnę. Czy Pana zdaniem możliwe jest osiągnięcie zawieszenia broni, na co nalega administracja Trumpa?
Myślę, że prawdziwy pokój nadejdzie dopiero po klęsce Rosji na polu bitwy. Zawsze podkreślam, że aby Rosja zgodziła się na pokój, musi zostać pokonana. Rosjanie zaszli zbyt daleko, przekroczyli zbyt wiele czerwonych linii, by być zainteresowani prawdziwym pokojem. Wierzą, że mogą wygrać, i wierzą, że mają czas. Dlatego to wszystko jest grą – presja i rozmowy o sankcjach, po których nic się nie dzieje. Putin nie wykazuje żadnej skłonności do porozumienia. Niestety w ciągu ostatnich czterech miesięcy nie zrobiliśmy nic, by zmusić go do podjęcia rozmów. Jak to zrobić? Pomagać Ukrainie w każdy dostępny nam sposób.
Ukraińcy pokazują, że potrafią zdobywać przewagę na polu bitwy. Oznacza to, że produkują wystarczającą ilość sprzętu, który im pomaga. Musimy to wspierać
Europejska alternatywa dla NATO?
Od urzędników bliskich Trumpowi regularnie dochodzą głosy o zamiarze ograniczenia obecności USA w Europie. O tym, że Ameryka nie powinna rozwiązywać europejskich problemów. Czy kraje bałtyckie czują się bezpieczne?
Sytuacja z punktu widzenia bezpieczeństwa jest gorsza niż pół roku temu. Rosjanie nie atakują nas, ponieważ zakładają, że możemy się im przeciwstawić. To właśnie powstrzymywało kiedyś Związek Radziecki przed atakiem na NATO i to dziś powstrzymuje Rosję. Ale żeby do ataku nie doszło, musimy pokazać, że traktujemy sprawę poważnie: mamy wystarczający sprzęt, wystarczającą wolę polityczną, by zrobić wszystko, co konieczne. Martwię się, że ostatnie kilka miesięcy pokazało Putinowi, że być może nie jesteśmy aż tak niezawodni. Bo jesteśmy gotowi do negocjacji z nim i być może do zaakceptowania jego zwycięstwa na polu bitwy jako czegoś nieuniknionego. Dla niego to powód do myślenia, że jeśli w jakiś sposób zaatakuje kraje bałtyckie, Zachód przyjmie to jako coś nieuniknionego. Dlatego martwię się znacznie bardziej niż pół roku temu.
Czy NATO nadal jest skutecznym sojuszem bezpieczeństwa? Czy istnieje potrzeba i możliwość stworzenia alternatywnej struktury europejskiej?
NATO to wszystko, co obecnie mamy. Struktura ta jest na tyle niezawodna i poważna, na ile to tylko możliwe w obecnej sytuacji. Niedawno wraz z byłym prezydentem Estonii Toomasem Ilvesem przygotowaliśmy raport na temat Morza Bałtyckiego, w szczególności dotyczący Rady Państw Morza Bałtyckiego [międzynarodowa organizacja polityczna, której głównym celem jest wzmacnianie współpracy między państwami regionu bałtyckiego w zakresie ochrony środowiska, zrównoważonego rozwoju, gospodarki, edukacji i kultury, bezpieczeństwa społecznego oraz wsparcia demokracji i praw człowieka – aut.]. Chcemy, by ta organizacja stała się swego rodzaju podstawą bezpieczeństwa regionalnego.
Podam przykład: obecnie dużo mówi się o zagrożeniach hybrydowych. One są bardzo zróżnicowane: mieliśmy migrantów, przecinanie kabli na dnie Bałtyku [chodzi o przerwanie dwóch linii telekomunikacyjnych, między Finlandią a Niemcami oraz między Litwą a Szwecją, w listopadzie 2023 r., za którym najprawdopodobniej stała Rosja – red.]. Kiedy niedawno Estonia próbowała zatrzymać tankowiec rosyjskiej „floty cienia”, Rosjanie wysłali myśliwce. A teraz Rosjanie zatrzymali estoński tankowiec. Czyli sporo się dzieje, a NATO twierdzi, że każdy kraj, którego dotykają takie działania, musi sam sobie z tym radzić. To dowód, że Sojusz się zmienia. Wcześniej nie można było sobie nawet wyobrazić, że jakiś kraj będący członkiem NATO może pozostać sam na sam z Rosją lub rosyjskim zagrożeniem. Teraz to już fakt.
Nasza propozycja utworzenia regionalnej organizacji bezpieczeństwa wynika z przekonania, że mogą istnieć zagrożenia, z którymi Litwa, Estonia czy inne kraje nie będą w stanie poradzić sobie samodzielnie. To pomoże, gdyby NATO nie było gotowe do działania
Skrajna prawica zagraża jedności Europy
Wbrew oczekiwaniom, w wyborach prezydenckich w Rumunii liberalny kandydat Nicusor Dan pokonał przedstawiciela prawicy George Simiona. Tyle że popularność prawicy w Europie jest wysoka, co widać w Niemczech i Polsce. Czy to niebezpieczne?
To bardzo niebezpieczne, ponieważ skrajnie prawicowe partie w krajach europejskich są z natury antyeuropejskie. Ich cele są sprzeczne z tym, za czym opowiada się Europa. To bardzo poważne zagrożenie, ponieważ widzimy, czym stały się Węgry pod rządami Orbána, który obecnie podważa wszelkie wysiłki Europy zmierzające do jej wzmocnienia się i uzyskania przez nią statusu siły geopolitycznej na kontynencie. Prawicowe partie są również przedmiotem dużego zainteresowania Rosji. Dodatkowy niepokój budzi fakt, że europejską prawicą zaczęły się interesować Stany Zjednoczone. Widzieliśmy, jak Elon Musk otwarcie popierał AFD przed wyborami w Niemczech; z jej przedstawicielami spotkał się też wiceprezydent J. D. Vance. Istnieje więc szereg kwestii, w których interesy Stanów Zjednoczonych i Rosji są zbliżone. Poparcie dla antyeuropejskich partii jest tylko jednym z tego przykładów.
Prawicowi i skrajnie prawicowi kandydaci w Polsce zdobyli znacznie więcej głosów, niż przewidywały przedwyborcze prognozy. Zdjęcie: WOJCIECH STRÓŻYK/REPORTER
Orbán – „koń trojański” w Unii
Otworzenie pierwszego klastra niezbędnego do dalszych negocjacji w sprawie przystąpienia Ukrainy do UE roku planowano w Kijowie jeszcze na początku 2025 r. Jednak wciąż do tego nie doszło. Co stoi na przeszkodzie? I co może przyspieszyć integrację europejską Ukrainy?
Przez wiele lat mówiliśmy, że Ukraina i Mołdawia nie są gotowe. Ja się z tym nie zgadzam. Te kraje są gotowe, ich ludzie są gotowi, rządy są gotowe przejść przez trudne reformy i zmienić się od wewnątrz, by stać się krajami naprawdę europejskimi.
Mnie martwi to, że Europa nie jest gotowa. Zbyt długo zaniedbywaliśmy tę kwestię – być może z powodu założenia, że Ukraina nigdy nie będzie gotowa i nie będziemy musieli się tym zajmować. A tu nagle Ukraina jest gotowa i mówi: „Przedstawcie nam pakiet reform, które należy wdrożyć, a my go przyjmiemy”. A Europa nie zrobiła do tej pory nic.
Pamiętam czasy, kiedy Litwa, Polska i inne kraje miały zostać członkami UE. Wtedy Bruksela wręcz kipiała, bo zbliżało się rozszerzenie, eurokomisarze jeździli tam i z powrotem – nie z dobrymi słowami i obietnicami, ale z dokumentami, które trzeba było zatwierdzać. I wszyscy wiedzieli, że kiedy zegar wybije godzinę 12 – będziemy członkami UE. Teraz nie widzę, by działo się coś podobnego, jakby nikt nie przygotowywał się na to poważnie. To budzi duże zaniepokojenie. Ponadto 6 czerwca UE zamierza przywrócić cła na import z Ukrainy, tymczasowo zniesione po rozpoczęciu inwazji przez Rosję w 2022 roku.
To hipokryzja, kiedy mówimy, że dajemy Ukrainie pakiet pomocowy w wysokości miliarda euro – a drugą ręką zabieramy 3,5 mld euro w postaci ceł od tego, co Ukraińcy produkują i eksportują. Dla mnie to nonsens
Na ile poważny jest wpływ Orbána w przeciwdziałaniu integracji europejskiej Ukrainy?
On jest poważny. Viktor Orbán blokuje drzwi dla większości spraw dotyczących Ukrainy. Zarazem słyszymy, że istnieje pewna koordynacja między Orbánem a Moskwą, nieprawdaż? Bardzo dziwne jest to, że w UE mamy rosyjskiego gracza, który prawdopodobnie czerpie swoje pomysły z Moskwy, a potem wdraża je w życie.
Są sposoby, by temu przeciwdziałać – Europa ma w swoim traktacie artykuł 7, który, gdyby został wdrożony, mógłby pozbawić Węgry prawa weta i pozwoliłby Europie iść naprzód. Niestety Węgry nie są jedynym problemem.
Są kraje, w których nawet bez wpływu Rosji interesy narodowe są sprzeczne z rozszerzaniem UE
Co da Unii integracja z Ukrainą
Czy reformy wewnętrzne w UE są możliwe? Przecież to bez sensu, że fundamentalne decyzje całej wspólnoty zależą od jednej czy dwóch osób.
Całkowicie się z panią zgadzam. Obecnie jesteśmy tak silni, na ile pozwala nam Orbán. On jest naszym wspólnym mianownikiem, nie możemy przekroczyć linii Orbána. Pomimo działań Niemiec, Francji, Hiszpanii, Włoch czy Polski, wszystko, co możemy zrobić, to tyle, na ile pozwala nam Orbán. To naprawdę upokarzające dla całej Europy. Ale zasady działają w taki sposób, że aby je zmienić, Orbán musi się na to zgodzić. Jest więc oczywiste, że w tych ramach zrobienie czegokolwiek jest niemal niemożliwe.
Węgry nie zamierzają zatwierdzić otwarcia klastrów negocjacyjnych w rozmowach o przystąpieniu Ukrainy do UE. Zdjęcie: ATTILA KISBENEDEK/AFP/East News
Czy Ukraina zostanie członkiem Unii w dającej się przewidzieć przyszłości?
Mam taką nadzieję, ponieważ zazwyczaj zadaję również pytanie: „Jaki jest najlepszy sposób odbudowy Ukrainy po wojnie?” Nie chodzi tylko o prace cementowo-asfaltowe, ale o to, jak odbudować społeczeństwo, jak ustabilizować sferę polityczną. I szczerze mówiąc, nie widzę dla Ukrainy lepszej drogi niż członkostwo w UE. Ono przyniesie stabilność polityczną, finansową, gospodarczą i przywróci inwestycje. Dlatego mam wielką nadzieję, że tak się stanie i że uda się wybudzić Brukselę z letargu bezczynności – że zrozumieją tam, o co toczy się gra, by po wojnie z Rosją Ukraina nie musiała toczyć kolejnej bitwy, tym razem w Brukseli. Przynajmniej to powinniśmy zagwarantować Ukraińcom.
Czy pełna integracja europejska Ukrainy jest możliwa w czasie trwania wojny na pełną skalę?
To może się dziać jednocześnie. Bo jeśli uznamy, że w czasie wojny to niemożliwe, będzie to oznaczało, że Rosjanie będą trzymać klucz do UE. A oni dobrze sobie z tym radzą. Im opłaca się grać na czas. Myślę, że Ukraina powinna poważnie kontynuować swoje reformy, lecz Europa również musi być poważna. Wojna kiedyś się skończy, Ukraina zwycięży i będziemy świętować zwycięstwo na Krymie.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji.
Kiedy w wyniku rosyjskich ataków do jakiejś rodziny dociera wiadomość o śmierci bliskiej osoby, zniszczeniu domu, kiedy drżą ręce, a oczy są puste od bólu – pojawiają się oni, psycholodzy służb ratowniczych.
Anastazja Kuczynska, kierowniczka działu wsparcia psychologicznego Państwowej Służby Ukrainy ds. Sytuacji Nadzwyczajnych (DSNS), od ponad 12 lat pomaga ludziom, których dotykają największe tragedie. Nam opowiada o tych, którzy stracili wszystko, wyjaśnia, dlaczego mówienie, że „wszystko będzie dobrze” jest bezsensowne, i mówi, jak ratować psychikę przed szokiem i traumami wojny.
30 sekund na kontakt
Natalia Żukowska: – Pracuje Pani z ludźmi, którzy w wyniku rosyjskich ostrzałów stracili bliskich albo domy. Jak wyglądają pierwsze chwile z osobą, która właśnie straciła wszystko?
Anastazja Kuczynska: – By nawiązać kontakt, mamy tylko 30 sekund. Niedawno Rosjanie zbombardowali dwupiętrowy budynek w Kijowie. Na miejscu pracują alpinistki i ratownicy, rozbierają gruzy, obok stoi małżeństwo, a pod gruzami dwoje ich dzieci. Stoją tak, że utrudniają ratownikom użycie sprzętu, który przyspieszyłby rozbiórkę. Ratownicy proszą więc mnie, psycholożkę, o ostrożne odciągnięcie tych ludzi od budynku, by można było podjechać sprzętem. Podchodzę, oceniam sytuację. Nie mogę powiedzieć: „Dzień dobry”, bo dzień nie jest dobry. „Jak się nazywacie?” też nie jest na miejscu. Aby taka osoba zwróciła na ciebie uwagę, musisz dobrać odpowiednie słowa. Człowiek w szoku może agresywnie i wrogo zareagować na każdą ingerencję w swoją przestrzeń osobistą. Ale trzeba nawiązać z nim kontakt.
Moim zadaniem jest stać się „jedną z nich”, pozostając zarazem tą samą osobą dla ratowników. W takich momentach psycholog jest pośrednikiem między systemem, który pomaga, a ludźmi, którzy są w stanie szoku
Ten mężczyzna i ta kobieta powiedzieli, że chcą pomóc ratownikom w rozgarnianiu gruzów, więc wzięłam dla nich i dla siebie rękawiczki i razem zaczęliśmy przerzucać kamienie. Wtedy mnie zaakceptowali, zaczęła się rozmowa. Zabrałam ich stamtąd w ciągu godziny i ratownicy mogli już pracować na pełnych obrotach. Małżonkowie wrócili, gdy znaleziono ciała ich dzieci i trzeba było przeprowadzić identyfikację. Jako że w takim stanie człowiek praktycznie nie przyswaja informacji, można powiedzieć, że nimi kierowałam: wyjaśniałam, co robić, dokąd jechać. Spokojnym tonem i krótkimi zdaniami.
Jednym z głównych zadań psychologów z DSNS jest wyprowadzenie człowieka ze stanu szoku. A co robić, jeśli później robi się gorzej?
Głównym zadaniem psychologa DSNS jest stabilizacja stanu emocjonalnego, neutralizacja wpływu negatywnych emocji. A jeśli jest wielu ludzi – zapobieganie masowym reakcjom na wydarzenie. Następnie staramy się przekierować osoby w bardzo ciężkim stanie do psychologów, organizacji zajmujących się specjalistyczną pomocą, ośrodków pomocy społecznej, organizacji społecznych. Mamy z nimi umowy i współpracujemy. Czasami wymieniamy się z poszkodowanymi numerami telefonów. Staramy się nie zostawiać ich samych z nieszczęściem. Pracujemy nie tylko z poszkodowanymi, krewnymi ofiar, ale także z przypadkowymi świadkami tragicznych zdarzeń.
W rejonie kijowsko-swiatoszynskim po rosyjskim ostrzale. Zdjęcie: Suspilne
Zadaniem psychologa ekstremalnego jest między innymi zapobieganie atakom paniki. Pamięta pani, kiedy w wyniku nalotu w rejonie kijowsko-swiatoszynskim zginęła prawie cała rodzina – mama, tata i 17-letni syn? Na miejsce tragedii przyszli znajomi tego chłopca, by się pożegnać. 30 siedemnastolatków, niektórzy byli w stanie silnego stresu, mieli histerię. Pracowaliśmy, by nie dopuścić do rozwoju tych stanów.
Normalne reakcje na nienormalne sytuacje
Jak rozmawiać z tymi, którzy stracili bliskich, dom? Jakich słów i zwrotów należy unikać, próbując im pomóc?
Na pewno nie należy mówić: „Rozumiem cię”, bo czegoś takiego nie można zrozumieć. Nie wolno też mówić, że wszystko minie, wszystko będzie dobrze. Co może być dobre, kiedy człowiek stracił wszystko? Ważne jest, by całym sobą okazać wszystkim, że jest się blisko i gotowym do pomocy, jeśli tylko będzie potrzebna. Miałam przypadki, kiedy godzinami milczałam, będąc przy człowieku. Matka siedziała przy ciele zmarłego dziecka, a ja po prostu byłam obok. Ona płakała, a ja ją obejmowałam i ocierałam jej łzy.
Kiedy taki człowiek jest już gotowy do rozmowy, należy uważnie słuchać i starannie dobierać słowa. Nie można opowiadać o sobie, jeśli ten ktoś nie jest gotowy słuchać tego, co chcesz powiedzieć. Zdarza się, że ktoś z dobrymi intencjami zaczyna: „A u mnie było tak...”. Zrozum: osoba w szoku cię nie słyszy, w takiej chwili nie potrzebuje twoich historii. Cierpi tak bardzo, że nie akceptuje sytuacji. Dlatego musisz być zewnętrznym oparciem, który daje jej punkt odniesienia.
Zdarzyło się, że po 8 godzinach spędzonych pod gruzami znaleziono żywego mężczyznę, a jego żona zginęła; wyciągnięto ją spod tych gruzów jako ostatnią
Matka dziewczyny stała i płakała przez półtorej doby. Jedna z naszych psycholożek zdołała do niej dotrzeć.
Każdy z nas od razu orientuje się, z jakim typem psychiki ma do czynienia.
A co zrobić, jeśli ktoś wpada w panikę?
Przede wszystkim trzeba zabrać go w miejsce, gdzie nie ma gapiów, osób postronnych. Bo zauważywszy, że ktoś na niego patrzy, taki człowiek może wpaść w jeszcze większą histerię. Do tego często zdarza się, że ludzie z tłumu krzyczą: „Ojej, co za nieszczęście!”, co może wywołać tzw. drugą falę histerii.
Stan emocjonalny można ustabilizować wodą lub oddychaniem. Czasami wzywamy lekarzy, by podali środek uspokajający. Zdarza się, że ludzie zachowują się agresywnie, mogą czymś rzucać. W takich sytuacjach odsuwamy się na bezpieczną odległość. W 2015 roku w doniecki rynek uderzyły dwa pociski z „Gradów” [mobilne wyrzutnie rakiet – red.]. Było bardzo wiele ofiar śmiertelnych, zniszczone domy. Pewna kobieta była na tym rynku i przeżyła, ale przez prawie godzinę wszystkich przeklinała. Stanęłam dwa metry od niej. Krzyczała: „Co tu stoisz!? Odejdź stąd!”. Potem podeszła do mnie i płakała z głową na moim ramieniu prawie pół godziny. Drugiego dnia naszej pracy przyniosła nam herbatę i powiedziała: „Dziewczyny, wybaczcie mi, proszę. Wczoraj nie byłam sobą”.
Jak postępować, gdy taki człowiek zupełnie nie reaguje na otoczenie?
Kiedy ktoś nie wykazuje żadnych oznak życia, nie reaguje, to taki stan nazywa się stuporem. Wtedy należy postępować inaczej. Przede wszystkim trzeba się upewnić, że ta osoba cię słyszy. Podejdź spokojnie, usiądź naprzeciwko. Przedstaw się, mów krótkimi zdaniami, bez emocji, spokojnym tonem. Wyjaśnij, co się dzieje, obserwuj reakcje. Jeśli ten człowiek nadal nie reaguje lub nie przyjmuje pomocy, po prostu zostaw go na jakiś czas w spokoju – ale pod obserwacją. Można też zaproponować przeniesienie się w bezpieczniejsze miejsce. Przy tym trzeba z wyczuciem wyjaśniać, co się chce zrobić: „Jeśli pan/pani pozwoli, wezmę pana/panią pod ramię”.
Odrętwienie to stan, w którym u człowieka zanika połączenie między mózgiem a ciałem. To reakcja organizmu. Ta osoba odzyska przytomność, ale stopniowo. Kiedy zacznie okazywać jakiekolwiek emocje – płacz, krzyk – jest już dobrze. Najważniejsze, by nie zamknęła się w sobie. Zdarza się, że człowiek zaczyna drżeć. Wszyscy się tego boją, ale drżenie jest pożyteczną funkcją organizmu. W ten sposób ciało pozbywa się psychoemocjonalnego przeciążenia spowodowanego stresem. W żadnym wypadku nie należy go powstrzymywać. Co więc można zrobić w takiej sytuacji? Wyjaśnić temu człowiekowi, że to normalna reakcja organizmu na nienormalną sytuację. Mówisz: „Żeby trochę złagodzić twój stan, wezmę cię pod ramiona i potrząsnę tobą”. W ten sposób wzmacniasz drżenie i przyspieszasz proces.
Drżenie może trwać do 10 minut. Ale jeśli taką osobą potrząśniesz, proces skraca się do 3 minut
Po wszystkim zaproponuj gorącą słodką herbatę lub kawę. Jeśli masz kawałek gorzkiej czekolady – też nieźle. W mojej torbie psychologa zawsze znajdą się czekoladki i cukierki.
Siła rodziców, którzy stracili dziecko
Jak ludzie reagują na Pani pomoc? Jest nieufność, zamknięcie?
Kiedy na początku 2015 roku Mariupol i przedmieścia były ostrzeliwane, jeździłyśmy tam ubrane w mundury. Ludzie bardzo źle nas przyjmowali. Dla większości w tamtym momencie kobieta w mundurze, a do tego psycholog, była czymś niezrozumiałym. Określano nas obraźliwymi słowami. Ale przez trzy lata wojny wszystko się radykalnie zmieniło. Dziś zaufanie do psychologów z DSNS jest duże. Ludzie sami podchodzą do nas, proszą o pomoc, dziękują.
Czy są jakieś różnice w reakcjach osób, które doświadczyły ostrzału po raz pierwszy, i tych, które przeżyły to już wielokrotnie?
Kiedy zdarza się to po raz pierwszy, zawsze jest to nieoczekiwany szok. Człowiek nie może tego pojąć i zadaje sobie pytanie: „Jak to się mogło stać?”. To jest głęboki ból, który odbiera sens życia. Zawsze wszystkim powtarzam, że każdy z nas musi mieć pewien algorytm postępowania na wypadek zagrożenia. To zmniejsza wewnętrzny niepokój. Czym strach różni się od niepokoju? Strach jest wtedy, kiedy widzę twarz swojego wroga. Niepokój – gdy nie wiesz, czego dokładnie się boisz.
Dlatego należy mieć przygotowaną torbę z dokumentami, która będzie leżała w łatwo dostępnym miejscu. Każdej nocy pod ręką powinny znajdować się rzeczy, które można założyć na siebie szybko, bez zastanawiania się. I koniecznie należy zawczasu przygotować wodę. Jeśli masz zwierzęta domowe – przygotuj transporter i 3-4 torebki karmy. No i najważniejsze: musisz wiedzieć, dokąd się udać.
Jak wygląda Pani praca z dziećmi, które ucierpiały w wyniku ostrzałów albo straciły dom?
Dzieci nie zawsze chcą rozmawiać z nieznajomymi, dlatego pomaga na przykład arteterapia, rysowanie. Najważniejsze dla nas jest złagodzenie ostrego stresu. W dalszej kolejności, o ile rodzice tego chcą, pomagamy skierować je do specjalistów.
W 2014 roku miałam taki przypadek. Do punktu dla osób wewnętrznie przesiedlonych w Mariupolu przybywali ludzie z Donbasu, którzy uciekali przed wojną. Mieliśmy namiot, w którym mogli przebywać do trzech dni – przespać się, zjeść i otrzymać bilet do dowolnego miasta w Ukrainie. Zwróciła się do mnie pewna kobieta, której syn krzyczał w nocy. Zaproponowałam mu, żeby coś namalował. Zaczął rysować bomby, czołgi, wybuchy, krew... Zapytałam: „Co teraz zrobimy z tym rysunkiem?”. Chciał go spalić.
Przeprowadziliśmy z tym dzieckiem coś w rodzaju rytuału – i pomogło. Dzięki rysowaniu i zabawie dziecko uwalnia się od negatywnych emocji
Jak rodzice mogą pomóc dziecku poradzić sobie z tym, co widziało podczas wojny?
Przede wszystkim muszą rozmawiać z nim, jak z dorosłym. Mówić łagodnie, bezpośrednio, dobierając słowa odpowiednio do wieku. Dziecko może nie wszystko rozumieć, ale czuje stan rodziców. Trzeba powiedzieć, że tobie też jest strasznie, ale teraz pójdziemy do schronu, nie martw się, jestem przy tobie. Damy radę, jesteśmy razem. Opowiedz dziecku krok po kroku, co zamierzasz zrobić, by nie martwiło się i zrozumiało. Czasami trzeba to powtarzać kilka razy.
Anastazja Kuczynska z dziećmi w schronie
Kiedyś 21-letni chłopak z mamą znaleźli się pod ostrzałem. Zostali bez domu. Chłopak próbował popełnić samobójstwo. Wezwano mnie do naszego miasteczka namiotowego, długo z nim rozmawiałam i udało mi się go przekonać, by tego nie robił. Nie widział sensu życia, więc razem spróbowaliśmy go znaleźć. Kiedy wyjeżdżał z mamą, powiedział: „Jestem pani bardzo wdzięczny”.
Zapamiętałam też kobietę, która zdołała wyjechać z miasta, ale jej córka nie. Nie było z nią żadnego kontaktu. Pracując z nią, zaproponowałam, żebyśmy przeanalizowały sytuację, rozkładając ją na fakty, i opierały się tylko na tym, co wiadomo. Przecież ludzka psychika, zwłaszcza w krytycznych momentach, fantazjuje. Nie obiecywałam nic, nie dawałam nadziei, bo nie wiedziałam, czy jej córka żyje. Istniało przecież prawdopodobieństwo nie tylko tego, że żyje, lecz także tego, że zginęła.
Nigdy nie przestaje mnie zadziwiać siła rodziców, którzy stracili dziecko. To niesamowita siła. Jedyne, czego życzę ludziom, to aby nigdy nie doświadczyli takiej straty.
PTSD nie pojawi się u wszystkich
W jakich nadzwyczajnych sytuacjach Pani pracowała?
Psychologowie DSNS pracują we wszystkich sytuacjach nadzwyczajnych – naturalnych, technicznych, wojskowych. Może to być wybuch gazu, pożar domowy, wypadek drogowy. Dzisiaj jako psychologowie wyjechaliśmy do pożaru domu. A po przybyciu na miejsce – już w sytuacji, kiedy było po detonacji amunicji. Angażujemy się również w ewakuacje ludności. Od 2014 roku moje wyjazdy są związane z wojną.
Z jakimi rodzajami urazów psychicznych spotyka się Pani najczęściej?
To urazy związane ze śmiercią ludzi, utratą domów, rozbiciem rodzin. Wiele osób bardzo tęskni za minionym życiem, trudno im je za sobą zostawić. Tęsknią za domem – za ścianami, budynkiem, w którym mieszkali. Nie akceptują faktu utraty. Chcą przynajmniej spojrzeć na ruiny, zabrać choćby kamyk z rodzinnej ziemi.
Wszyscy będą mieli zespół stresu pourazowego? Czy można jakoś zapobiec jego wystąpieniu?
Nie każda osoba, która przeżyła traumatyczne wydarzenie, w którym zagrożone było jej życie lub zdrowie, będzie miała PTSD. Według międzynarodowych statystyk takich osób jest około 30 procent.
Jeśli w ciągu pierwszej doby po traumatycznej sytuacji uda się usunąć negatywne emocje i ustabilizować stan człowieka, prawdopodobieństwo wystąpienia u niego PTSD w późniejszym czasie zmniejsza się kilkukrotnie. Właśnie w tym celu pracują psychologowie pierwszej linii.
Jak można dołączyć do waszego zespołu?
U nas zawsze potrzeba psychologów. Istnieją placówki edukacyjne, które kształcą psychologów ekstremalnych, rekrutujemy kadry stamtąd. Jeśli ktoś przychodzi do nas nie z naszej uczelni, to najpierw czeka go rozmowa kwalifikacyjna i testy. Wydajemy opinię i zalecenia. Nawet jeśli ta osoba nie ma doświadczenia, ale ma chęć, może do nas dołączyć. Najważniejsze to być oddanym i wciąż się uczyć.
Nie każdy psycholog jest gotowy regularnie wyjeżdżać do miejsc tragedii, pracować wśród trupów i krwi
Są ludzie, którzy bardzo dobrze pracują na przykład z dokumentami, ktoś z powodzeniem prowadzi szkolenia i konsultacje. A są i tacy jak my – uniwersalni żołnierze, którzy pojadą wszędzie
Jak wygląda u Pani regeneracja po ciężkich przeżyciach? Co pomaga odzyskać zasoby?
Po pierwsze, zaspokojenie podstawowych potrzeb – sen, jedzenie, bezpieczeństwo. Po drugie, spacer na łonie natury, obcowanie z czymś pięknym – wystrój wnętrz, książki, ładna zastawa stołowa, wystawy, kwiaty... To bardzo ważne. Mogę też ugotować coś smacznego. Trzeba przecież odzyskać poczucie, że jest się normalnym człowiekiem prowadzącym normalne życie. Kiedy emocje są zbyt silne, zwracam się o pomoc. Każdy psycholog ma superwizora – psychologa, który pomoże mu w razie potrzeby. Ja też zwracam się o pomoc, ponieważ zasoby psychiczne nie są nieskończone.
Zespół psychologów z DSNS
A po jakich wydarzeniach emocje są najsilniejsze?
Najtrudniejsze dla mnie było opuszczenie Mariupola, ciągłe zagrożenie życia, nie wiedziałam, czy przeżyję z moimi dziećmi. I to kiedy nie chowasz sąsiadów tak, jak należy, kiedy widzisz groby na placach zabaw. Kiedy trwają nieustanne ostrzały, przez które ludzie wyskakują z okien wieżowców. A do tego świadomość, że nie ma możliwości powrotu, bo twojego domu już nie ma. To uczucie, kiedy przechodzi się przez 12 posterunków rosyjskich okupantów. Kiedy nie wiesz, czy kiedykolwiek zobaczysz grób swojej matki. Czy zobaczysz ojca, który tam został... Jak będzie wyglądało twoje życie po tym wszystkim? Kim jesteś? Bo masz 40 lat, a nie masz już nic.
Jak powiedzieć dziecku, że nie zobaczy już swoich przyjaciół, że teraz będzie miało zupełnie inne życie? Jak pomóc mężowi, który stracił wszystko? Jest wiele pytań.
Po tym doświadczeniu przez pewien czas byłam w terapii. Jako psycholog rozumiem, że to naturalna reakcja na nienormalną sytuację i muszę przez to przejść, zachowując równowagę.
Kiedy wyjeżdżałam z Mariupola, wiedziałam, że tam nie wrócę. To miasto jest wielkim cmentarzem, miejscem pamięci i bólu. Moja misja polega teraz na byciu psychologiem niezależnie od tego, czy mi się to podoba, czy nie.
Być może ja też chciałam być księżniczką, jeździć różowym kabrioletem i pić lawendową kawę. Ale życie potoczyło się inaczej
Jednocześnie motywuje mnie wdzięczność ludzi. Każde zmęczenie znika, kiedy zrozumiesz, że jako psycholog wykonałeś dobrą robotę. I pomogłeś.
Beata Łyżwa-Sokół: Ostatni rok był dla Ciebie naprawdę intensywny. Twoje fotoreportaże z Ukrainy regularnie publikowały „The New York Times” i „The Washington Post”.
Oksana Parafeniuk: Uściślając, to ostatnie półtora roku było bardzo intensywne. Pracowałam jako fotoreporterka jeszcze przed inwazją Rosji, ale wtedy nie było takiego zainteresowania Ukrainą. Pracę fotografki łączyłam więc z byciem producentką i fixerką [fixer to lokalny przewodnik, tłumacz i organizator, który pomaga zagranicznym reporterom w zbieraniu materiałów – red.]. Kilka tygodni przed inwazją zadzwonił do mnie znajomy fotoedytor z „The Washington Post” z propozycją ściślejszej współpracy.
– Jeśli TO się stanie, chcemy, żebyś była z nami każdego dnia – powiedział.
– OK – odrzekłam i dodałam, że mam tylko jeden mały problem: jestem w szóstym miesiącu ciąży i raczej nie chciałabym jeździć w niebezpieczne miejsca. To była dla mnie trudna sytuacja: dostaję propozycję marzeń, ale wiem, że w tym momencie nie mogę jej przyjąć.
Co ciekawe, nigdy nie chciałam być fotoreporterką wojenną. Natomiast jestem Ukrainką i nie wyobrażałam sobie, że w takim momencie nie będę dokumentować tego, co się dzieje w Ukrainie. Zrobiłam więc wiele materiałów, które dotyczyły tego, co się działo poza pierwszą linią frontu. Sądząc po reakcjach ludzi, którzy odzywali się do mnie po publikacjach, kilka z nich okazało się naprawdę ważnych.
Oksana Parafeniuk. Zdjęcie: archiwum prywatne
Pod niektórymi tekstami pojawia się informacja, że nie tylko robiłaś zdjęcia, lecz byłaś też współautorką całego materiału.
Gdy pracuję sama, nie potrzebuję tłumacza. A jeśli pracuję z zagranicznym zespołem – zawsze jest producent/tłumacz. Pomagam, gdy słyszę, o czym rozmawiają bohaterowie materiału, jeśli mówią coś interesującego albo jestem świadkiem sytuacji, której zagraniczny redaktor mógłby nie zrozumieć, np. ze względu na kontekst kulturowy. I dlatego czasami jestem dodawana do listy osób, które przyczyniły się do powstania artykułu.
Dostajesz konkretne zlecenia na fotoreportaże, czy sama proponujesz tematy?
Większość historii, które zrobiłam, to zlecenia. Zazwyczaj mam mnóstwo pomysłów na materiały, ale nie zawsze mam odwagę je zaproponować i potem, gdy widzę, że ktoś inny zrealizował fotoreportaż na ten temat, żałuję, że zabrakło mi pewności. Problem też w tym, że wiele historii uważam za ważne i interesujące. Dlatego angażuję się w wiele tematów i zdarza się, że idę na reportaż bez dziennikarza.
„The Washington Post” opublikował Twój duży materiał, wykonany podczas operacji rekonstrukcji twarzy ukraińskich żołnierzy. Jak długo pracowałaś nad tą historią?
Ten materiał powstał w szczególnym dla mnie czasie, gdy z powodu narodzin syna praktycznie miałam roczną przerwę w pracy. Nigdy wcześniej nie uczestniczyłam też jako fotografka w operacji. Poza tym nie miałam okazji zetknąć się z pierwszymi ofiarami rosyjskiej agresji, bo nie pracowałam na linii frontu. Nie widziałam zbyt wiele krwi, nie byłam nawet w punkcie stabilizacyjnym, dokąd trafiają ranni. Więc gdy się dowiedziałam, że wejdę na salę operacyjną, a bohaterowi mojej historii będą przeszczepiać kość strzałkową z nogi do szczęki, by tę szczękę zrekonstruować, trochę się przestraszyłam. Mimo to zapytałam lekarza, czy będę mogła zostać do końca operacji. Zdziwił się. Powiedział, że dziennikarze zwykle wchodzą na pięć minut, robią kilka ujęć i opuszczają salę.
14 grudnia 2023 roku, Kijów. Jewhen Bohdan, chirurg szczękowo-twarzowy, przygotowuje do operacji rekonstrukcji twarzy 27-letniego Mykołę Rudenka. Mykoła, weteran wojenny, został ranny w twarz i szyję w czerwcu 2023 roku na froncie. Stracił część szczęki i zębów.
Weszłam więc na salę, gdzie operowano Mykołę – mężczyznę, z którym rozmawiałam dzień wcześniej – i już nie byłam w stanie stamtąd wyjść. To było fascynujące. Operacja trwała 12 godzin. Wyskoczyłam tylko na chwilę, by zjeść lunch. Większość czasu rozmawiałam z asystentem obserwującym zabieg, który wyjaśniał mi, co się dzieje.
Kilka miesięcy później wróciłam z dziennikarzami, żeby zrobić ciąg dalszy tej historii. W międzyczasie przeczytałam niezwykłą książkę z dziedziny chirurgii rekonstrukcji twarzy, którą rozwinął podczas I wojny światowej brytyjski lekarz Harold Gillies. Okazuje się, że współczesna medycyna w dużej mierze opiera się na doświadczeniach z I wojny światowej.
Podczas ilu operacji robiłaś zdjęcia?
Operacja Mykoły była pierwsza, potem byłam jeszcze na trzech. Dwie z nich odbywały się równocześnie tego samego dnia, więc przechodziłam z sali do sali. W ciągu prawie roku powstał naprawdę duży materiał.
Dziś myślę, że byłoby idealnie, gdybym mogła wrócić do moich bohaterów. Zrobiłam zdjęcia tylko w szpitalu, a ciekawi mnie, co się działo z nimi potem.
44-letnia Switłana Zdor i 42-letni Jurij Zdor, małżeństwo z Czernihowa, w centrum medycznym „Oberih” w Kijowie 31 lipca 2023 roku. Jurij jest weteranem. Z powodu ran odniesionych na polu bitwy stracił nogę. Doznał też ciężkich obrażeń drugiej nogi, jamy brzusznej i płuc. Switłana i Jurij, którzy są małżeństwem od 6 lat, wzięli udział w filmie promującym projekt Veteran Hub „Resex” – platformę poświęconą życiu seksualnemu rannych żołnierzy. W ramach projektu opracowano dwa podręczniki dla weteranów i weteranek, które są dostępne bezpłatnie. Każdy z podręczników opiera się na badaniach zespołu Veteran Hub dotyczących seksualności po traumie.
Powiedziałaś gdzieś, że robienie zdjęć wcześniej było dla Ciebie tylko hobby. Jak większość fotografowałaś kwiatki i znajomych. A potem był Majdan, który zmienił Twoje podejście do fotografii.
W 2014 roku pracowałam w biurze, zajmowałam się stypendiami dla studentów. Wieczorami chodziłam z przyjaciółmi na Majdan. Interesowałam się polityką, ale nie myślałam o dziennikarstwie. Przychodziłam na Majdan z aparatem, choć nie wiedziałam, jak fotografować ludzi, których nie znam. Lecz chociaż nie potrafiłam do końca odnaleźć się w tej dramatycznej sytuacji, zrozumiałam, że interesują mnie ludzie w tych trudnych momentach ich życia. W weekendy zaczęłam wspierać fotografów zagranicznych jako fixerka. Ze Stanów przyjechała też moja przyjaciółka fotoreporterka, która bardzo mnie zainspirowała. Ukraina stała się interesująca dla fotoreporterów z całego świata, co chwila ktoś szukał tłumacza albo potrzebował coś zorganizować. Gdy 18, 19 i 20 lutego 2014 roku robiło się na Majdanie coraz goręcej, byłam w biurze i to, co się dzieje, oglądałam w telewizorze. Bałam się, a moi rodzice bardzo się bali o mnie. Chciałam jechać na Majdan, ale nie chciałam ich martwić. Siedziałam więc w biurze i myślałam, jak bardzo nienawidzę swojej pracy.
Przyjechałam tam 21 lutego, kiedy już odbywały się pogrzeby. Nie zostałam aktywistką, ale pomagałam, jak mogłam. Chciałam tam być nie jako fotografka, ale jako Ukrainka. Rzuciłam pracę w biurze, zaczęłam dostawać więcej zleceń jako fixerka, w kwietniu pojechałam do Charkowa, a potem do Doniecka. Zanurzyłam się w świecie dziennikarstwa, podpatrywałam, jak się przeprowadza wywiady, jak się buduje historie. Zorientowałam się, że dzięki temu mogę zrozumieć, co się dzieje w moim kraju.
Większość Twoich materiałów to osobiste historie cywilnych ofiar wojny. Czy po ponad 10 latach wojny i stałej obecności reporterów z całego świata w Ukrainie ludzie wciąż chcą się fotografować i dzielić swymi historiami? Czy chętnie wpuszczają Cię do swoich domów?
Jeszcze przed inwazją, gdy pracowałam jako fixerka we wschodniej Ukrainie, często trudno było dotrzeć do ludzi. Byli podejrzliwi, nieufni. Teraz bardziej się otworzyli. Nie wiem, czy to dlatego, że jest więcej dziennikarzy, czy też dlatego, że informacje stały się ważną częścią życia każdego z nas i Ukraińcy zrozumieli, że muszą opowiadać o tym, co im się przytrafiło. Jako fotografka i dziennikarka chcę ich historie opowiedzieć jak najlepiej, chcę pokazać jak najwięcej z ich prawdziwego życia. Dlatego zależy mi na zdjęciach w domu, w otoczeniu rodziny, w przestrzeni, w której dobrze się czują. Gdy mają wątpliwości tłumaczę, że dla tych, którzy w drugim zakątku świata zobaczą ich portrety w mediach, ujęcie zrobione w domu będzie o wiele bardziej autentyczne i wiarygodne niż to wykonane w kawiarni czy innym przypadkowym miejscu. Czytelnicy będą mogli bardziej się z nimi utożsamić. Zawsze mam nadzieję, że bohaterowie, których znajduję, poczują się ze mną komfortowo i otworzą się przede mną jako człowiekiem, a nie tylko jako fotografką. Dlatego niczego nie udaję, jestem przy nich sobą. Jeśli im się nie podoba, nie naciskam, nie próbuję namawiać do zdjęć.
Odkąd współpracuję z dużymi mediami, zdarza się, że to nie ja prowadzę negocjacje z bohaterami. Tak było np. w przypadku materiału dla „The Washington Post” o Jarosławie Bazyłewiczu, który podczas rosyjskiego ataku na Lwów stracił trzy córki i żonę.
Fotografia tej rodziny sprzed ataku, z usuniętymi twarzami żony i córek, które zginęły, i portret rannego Jarosława obiegły media na całym świecie.
Ta historia wstrząsnęła wszystkimi w Ukrainie. Producent materiału bardzo ostrożnie podszedł do tematu. Powiedział mi, że warto nawet dłużej poczekać na zgodę rodziny na wywiad, bo świat powinien poznać tę historię z jej perspektywy. Dwa tygodnie po tragedii pojechaliśmy z dziennikarzem do rodziców Jarosława i jego siostry z mężem. Myśleliśmy, że będą tylko oni, ale po jakimś czasie dołączył do nas sam Jarosław i był z nami przez 3-4 godziny wywiadu. W tamtym momencie wszyscy poczuliśmy ogromną odpowiedzialność, więc staraliśmy się być tak wrażliwi, jak to tylko możliwe. W takich chwilach szanujesz każdą sekundę spotkania z bohaterem, nie zaprzątasz uwagi swoją obecnością. Tego dnia była 6. rocznica urodzin Emilii, najmłodszej córki Jarosława, która zginęła. Rodzina postanowiła, że wszyscy pójdą na cmentarz. Wiedziałam, że to powinno wejść do naszego materiału. Równocześnie czułam kamień na sercu, taki ścisk w klatce piersiowej, i trudno było mi zapytać, czy możemy z nimi pójść. Ale zgodzili się. Szliśmy za nimi całą drogę, a już na miejscu zatrzymaliśmy się – naprawdę daleko.
Widziałam,jak Jarosław podchodził do każdego krzyża. Kiedy stanął obok krzyża najmłodszej córki, zaczął płakać. Pomyślałam wtedy, że może powinnam mu zrobić portret. Ale nie mogłam tak po prostu przed nim stanąć
To bardzo trudna część tej pracy. Bo co zrobić w takiej sytuacji? Wiesz, że w takiej chwili trzeba zrobić tylko jedno zdjęcie, bo nie możesz chodzić dookoła cierpiącego człowieka i robić 20 ujęć ze wszystkich kątów. Musisz spróbować zrobić zdjęcie, ale nie możesz być nachalna, nie możesz przekroczyć pewnych granic. Bo wiesz, że to jest jego życie, jego uczucia.
Pamiętam fotografię, którą wtedy zrobiłaś. Jarosław stoi przed czterema grobami, patrzy na portrety bliskich umieszczone na krzyżach. To bardzo mądre, mocne ujęcie.
Nikt mi tego wcześniej nie powiedział. Rzadko słyszę, że wykonałam dobrą robotę. Oczywiście zazwyczaj takie rzeczy mówią mi przyjaciele, ale to co innego. Często się zastanawiam nad przekraczaniem granic. Wiem, że dość dobrze je wyczuwam, choć równocześnie mam wrażenie, że jest ich zbyt wiele, że czasem uniemożliwiają mi pracę. Gdy zrobię zdjęcie, jestem ciekawa, czy ktoś uzna je za mocne. Czy zrobię takie zdjęcie, które będzie miało na coś wpływ, jeśli będę się trzymać swoich granic? Czy jeśli tak się nie stanie, to będzie oznaczać, że nie wykonałam swojej pracy wystarczająco dobrze? Może byłam zbyt daleko, a może byłam zbyt ostrożna?
Fotografia musi przyciągać uwagę do tych wszystkich ważnych historii. Tak czy inaczej na pewno nie czuję, bym kiedykolwiek przekroczyła jakąś granicę, wtargnąła w czyjeś życie.
27 lipca 2024 roku, jedna z wyzwolonych wsi w obwodzie chersońskim. 76-letnia Liudmyła została pobita i zgwałcona przez z rosyjskiego żołnierza w kwietniu 2022 roku, kiedy ta wieś znalazła się pod okupacją. Żołdak wybił jej zęby, złamał cztery żebra i rozciął brzuch. Jakiś czas po tym incydencie udało się jej ze wsi uciec, a po wyzwoleniu jesienią 2022 r. do niej wrócić.
Zazwyczaj czuję, że zrobiłam zdjęcia, które musiałam zrobić – choć czasem uznanie, że tak właśnie było, zajmuje mi wieczność.
Bardzo mocna była też historia rodziny Serhija Hajdarżyna z Odessy, którego żona i syn zginęli w ataku drona. Przeżyli Serhij i córka.
Anna, żona Serhija, prawdopodobnie zginęła z czteromiesięcznym synkiem Tymofiejem podczas karmienia go piersią. Wszystkie relacje mówią, że w takiej pozycji zostali odnalezieni pod gruzami. Podczas wywiadu Serhij przyniósł zakrwawiony smoczek, który znalazł w gruzach. Umył go i postanowił zachować. Spędziliśmy na rozmowie wiele godzin. Trzymałam się prawie do końca, ale gdy zaczęłam fotografować ten smoczek,rozpłakałam się. Niewiele wcześniej sama przestałam karmić syna piersią.
Realizacja tych dwóch materiałów straumatyzowała mnie. Myślę że w kontekście pracy dziennikarskiej trzeba mówić o zdrowiu psychicznym
Czy dlatego szukasz pozytywnych historii? Takich jak ta o wspinaczce na najwyższą górę Ukrainy albo o randkowaniu?
Teraz nie jest łatwo opublikować materiał zrealizowany z dala od linii frontu. Ale chcę pokazać ten kontrast: że w tym samym czasie dzieją się zupełnie różne rzeczy. Niektóre historie są dla mnie ważne również na poziomie osobistym. Trochę wstyd się przyznać, ale na Howerlę wchodziłam wtedy po raz pierwszy, podobnie jak większość zespołu. To była miła historia i dobry czas spędzony w naturze. Kiedy pracujesz nad bardzo stresującymi i trudnymi materiałami, lżejsza historia pomaga się zbliżyć w zespole. Wśród ludzi, z którymi wychodziłam, byli żołnierze i osoby, które mają kogoś na froncie. Każdy miał jakąś niesamowitą historię. Powstała opowieść z wojną w tle, ale inaczej pokazana.
Pojechaliśmy też z ekipą do Charkowa, by sfotografować pierwszy dzień nauki w podziemnej szkole. Na miejscu zobaczyliśmy siedmiolatków i ich rodziny pełne życia, radosnych ludzi ubranych w haftowane koszule, wszędzie były kwiaty i pluszaki.
Zdaję sobie sprawę, że dla ludzi, którzy nigdy nie byli w Ukrainie podczas wojny, obraz takiego normalnego życia może być dziwny. Ważne jest jednak, by zrozumieć, że takie zwyczajne chwile trzymają nas razem.
Howerla, najwyższy szczyt Ukrainy, 13 września 2024 r. Niektórzy Ukraińcy, w tym czynni żołnierze, wspinają się na niego, by odnaleźć spokój i odpocząć od wojny.
Niestety jest i druga strona medalu. Gdy takie pozytywne obrazy trafiają do mediów społecznościowych, nierzadko spotykają się z krytyką. Bo skoro jest wojna, to nie można spotykać się z przyjaciółmi w kawiarni.
Ważne jest, byśmy mieli jak najwięcej różnych historii, by czytelnicy mieli szerszy obraz kraju, w którym trwa wojna. Wśród ludzi, którzy siedzą wieczorem w barze, są też wolontariusze, osoby organizujące zbiórki na sprzęt wojskowy i tacy, którzy następnego dnia pójdą na front. Sama chodzę z moim małym synem na basen i stojąc w wodzie z innymi matkami rozmawiamy o nocy nieprzespanej z powodu ataku rakietowego. Wieczorem spotykam się ze znajomymi w kawiarni, a kilka godzin później,usypiając dziecko, zastanawiam się, czy umrzemy.
Wiele kontrowersji wzbudziło ostatnio zestawienie dwóch fotografii z Ukrainy w finale tegorocznego konkursu World Press Photo. Niektórzy twierdzili, że jury stawia znak równości między ofiarami: 6-letnią ukraińską dziewczynką i rosyjskim żołnierzem. Inni uważali, że to pokazuje różne oblicza wojny. Jak zareagowałaś na ten werdykt?
Najbardziej uderzyło mnie uzasadnienie zestawienia tych zdjęć, mówiące, że to „silne połączenie” (jurorzy już za to przeprosili). Taka retoryka prowadzi do zrównania ofiary z żołnierzem armii rosyjskiej, armii agresora, która zabija i torturuje Ukraińców, okupuje ich ziemie
Potrafię dostrzec powiązania wizualne, ale tu nie mówimy o sztuce, tylko o fotografii dokumentalnej. Kontekst ma kluczowe znaczenie. W takich sprawach powinniśmy być bardzo ostrożni.
Mnóstwo ludzi udostępnia w mediach społecznościowych Twoje fotoreportaże publikowane przez zagraniczne media. Link do materiału o przemocy seksualnej wobec Ukrainek dostałam, zanim sama trafiłam na niego na stronie „The New York Times”. Widać, że zdjęcia i tematy, których dotykasz, mają ogromny wpływ na ludzi.
Ten materiał rzeczywiście poruszył czytelników, miał sporo komentarzy na Instagramie. Myślę, że bardzo ważne było opublikowanie na pierwszej stronie gazety portretu 77-letniej Ludmiły, nauczycielki z obwodu chersońskiego, wcześniej bitej i gwałconej przez rosyjskich żołnierzy. Zaprezentowanie tego tematu poprzez odniesienie do konkretnej osoby przykuło uwagę wielu ludzi na świecie.
Cmentarz Łyczakowski we Lwowie, 15 września 2024 roku. 48-letni Jarosław Bazylewicz odwiedza grób swojej żony Jewhenii oraz groby ich trzech córek: Jaryny, (21 lat), Darii (18 lat) i Emilii (6 lat), które zginęły w wyniku ostrzału ich domu przez rosyjską rakietę 4 września 2024.
Patrzę na zdjęcie Ludmiły i myślę, że mogłaby być moją matką.
Bohaterowie takich historii bardzo rzadko godzą się na fotografie, na pokazanie ich twarzy. Z kolei dla czytelników zobaczenie prawdziwej osoby, a nie anonimowego portretu, ujęcia z tyłu, jest szczególnie istotne.
Czym dziś jest dla Ciebie fotografia?
Teraz to głównie sposób na to, by lepiej zrozumieć wojnę. Choć tu mieszkam i wiem, jak to jest, wciąż staram się pokazać różne sposoby radzenia sobie przez Ukraińców z sytuacją. Przez zdjęcia próbuję też lepiej poznać ludzi w moim kraju. Wierzę, że mogę odegrać jakąś rolę, choćby niewielką, w zachowaniu pamięci o tym, co nas dotknęło. Kiedyś ktoś będzie chciał zbadać, co się tu wydarzyło. Chcę być źródłem dobrych materiałów, również dla ludzi za granicą. Nie możemy dopuścić, by ta tragedia została zapomniana.
W życiu prywatnym fotografia jest dla mnie sposobem na zachowanie pamięci o rodzinie. Wyrzucam sobie, że do tej pory nie zeskanowałam starych rodzinnych zdjęć, które mam tylko w wersji papierowej. Gdybym nagle musiała opuścić dom, mogłabym je stracić na zawsze. Gdy dziś robię zdjęcia w Ukrainie, myślę, że one są pomocne dla wielu ludzi. Zapis tego momentu jest ważny teraz, ale równie ważny będzie dla naszych bliskich w przyszłości.