Exclusive
20
min

Ukraińska feministka: Wszystko jest tu na głowie kobiet

Ukrainki rozglądają się po Europie i widzą, że kobieta nie musi być służącą. Uczą się szacunku do samej siebie - mówi Tamara Złobina, ukraińska feministka

Kaja Puto

Obrońcy jednostki TRO, która jest wsparciem Sił Zbrojnych Ukrainy 20 maja 2022 r. Zdjęcie: Siergiej Supinsky/AFP/Eastern News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Kaja Puto: Czy wojna osłabia pozycję kobiet w społeczeństwie?

Tamara Zlobina: Niekoniecznie. To stereotyp, którym posługują się zachodnie feministki. Tymczasem w Ukrainie od czasu wybuchu wojny w 2014 roku dzieje się coś wręcz przeciwnego. Radykalnie wzrosła aktywność kobiet w organizacjach społecznych, polityce, a także wojsku. Na listach wyborczych pojawiły się parytety, a w zasadach pisowni – żeńskie końcówki.

Mamy również postęp w zakresie praw kobiet – już w czasie pełnoskalowej wojny Ukraina ratyfikowała konwencję stambulską o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.

Same pozytywy? Nie wierzę.

Oczywiście, że nie. Pogorszyła się nasza finansowa sytuacja i mamy znacznie więcej obowiązków. Wiele z nas straciło domy, zostało zmuszonych do przeprowadzki, przez co straciłyśmy swoje więzi społeczne. W dodatku dostęp do instytucjonalnej opieki nad dziećmi czy nad chorymi i starszymi jest słaby, szkoły w zależności od regionu działają lepiej lub gorzej, a mężczyźni są na wojnie. Wszystko jest na głowie kobiet.

Kolejny problem to znacznie mniejsza widoczność w przestrzeni medialnej. Zaledwie co piąty ekspert występujący w mediach to kobieta – w porównaniu z 2014 rokiem widzimy wyraźny spadek udziału ekspertek w debacie. A jak wiemy, brak reprezentacji medialnej przekłada się na niski autorytet kobiet.

Tamara Złobina. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

W ukraińskiej armii służy dziś ponad 60 tysięcy kobiet. Mają takie same prawa jak mężczyźni?

Teraz tak, ale musiały o to długo walczyć. W 2014 roku, gdyRosja napadła na Donbas, kobiety wstępowały do niej jako ochotniczki, ale oficjalnie nie mogły zajmować stanowisk bojowych. Walczyły na froncie, ale na papierze były sanitariuszkami czy kucharkami. Walkę o zmianę tego prawa podjęły twórczynie inicjatywy „Niewidzialny Batalion”. W 2018 roku wreszcie się to udało.

Na poziomie legislacyjnym panuje więc już równość, jednak ukraińskie żołnierki – podobnie zresztą jak żołnierki na całym świecie – zmagają się z seksizmem i molestowaniem seksualnym. Dlatego aktywistki na rzecz praw kobiet wraz z ruchem weteranek zainicjowały petycję w sprawie wprowadzenia mechanizmu ochrony przed przemocą seksualną w armii.

Na czym miałby polegać ten mechanizm?

Obecnie kobiety zmuszone są zwracać się o pomoc do organizacji trzecich, nie mogą jej uzyskać w armii. Chcemy to zmienić. Ofiara lub świadek przemocy seksualnej będzie mógł ją zgłosić z pomocą specjalnej infolinii, osoba poszkodowana otrzyma pomoc prawną, psychologiczną i medyczną, a w jednostce przeprowadzona zostanie kontrola. Na jej podstawie sprawca będzie mógł zostać pociągnięty do odpowiedzialności.

To znaczy, że mechanizmu wciąż nie udało się wdrożyć?

Niestety nie. Nawiązałyśmy kontakt ze Sztabem Generalnym, wszystko było na dobrej drodze. Jednak z powodu pewnej inwazji na pełną skalę prace zostały wstrzymane. Niesłusznie, bo przecież kobiet w armii jest coraz więcej. Dochodzą do nas – aktywistek – wiadomości o przypadkach gwałtów na żołnierkach. Niektóre z nich ujawniane są nawet w mediach.

Latem ubiegłego roku sierżantka plutonu Nadia Haran ujawniła brytyjskiemu dziennikowi „The Guardian”, że jeden z jej dowódców zmuszał żołnierki do seksu, a oficerowie, którym zgłasza problem, próbowali to zatuszować. Sprawcy nie zostali do tej pory ukarani.

A jak żołnierki odbierane są przez społeczeństwo?

Switłana Aleksiejewicz, która pisała o czasach drugiej wojny światowej, opisywała żołnierki, które ukrywały fakt, że były na froncie. Były bowiem traktowane przez społeczeństwo jak prostytutki, które szły na front, by spać z mężczyznami. Ten stereotyp na szczęście już umarł, niestety inne wciąż są obecne. Na przykład zamiast współczuć rodzinie poległej, zadaje się pytania, po co ona tam pojechała, dlaczego zostawiła dzieci, że nie powinna była się zaciągać. O poległych mężczyznach się w ten sposób nie myśli, czci się ich jako bohaterów.

Jednak i to powoli się zmienia na plus – żołnierki są coraz bardziej widoczne – zarówno w mediach, jak i języku. Od 2021 roku zamiast Dnia Obrońców obchodzimy Dzień Obrońców i Obrończyń Ukrainy. To wyraz symbolicznego uznania dla ich pracy.

Innym problemem ukraińskich żołnierek jest mundur. Letnie damskie mundury żołnierki otrzymały dopiero w lutym tego roku, zimowych nadal nie ma. Z kamizelkami kuloodpornymi też jest problem.

I to spory, bo kobiety mają inny kształt ciała. To szczególnie problematyczne w przypadku kamizelki kuloodpornej – nie przewiduje ona biustu. Ponadto różnimy się anatomią – męska kamizelka nie przylega ściśle do kobiecego ciała, przez co nie chroni wszystkich organów. Problem ten stara się rozwiązać inicjatywa Arm Women Now.

Jednak pod pewnym względem to mężczyźni są w armii dyskryminowani – idą do armii przymusowo, nie dobrowolnie. Czy w Ukrainie dyskutuje się o tym, by i w tym względzie wprowadzić równouprawnienie, na przykład na wzór Izraela?

Jak najbardziej. Niektórzy mężczyźni mają wręcz pretensje do feministek, że walczą o równość płci, a w tej sprawie jej nie widzą – przynajmniej w większości. To zazwyczaj ci sami faceci, którzy przed wojną wyśmiewali wszelkie feministyczne postulaty. Albo ci, którzy uchylają się od obowiązku wojskowego, a swoje poczucie winy próbują przerzucić na kobiety.

Zwolenniczkami obowiązkowej mobilizacji kobiet są często również same żołnierki. Zgodnie z ukraińską konstytucją wszyscy obywatele mają obowiązek obrony kraju, dlatego czują się one upokorzone wyłączeniem z tego kobiet. Jednak w mojej opinii taka perspektywa pomija fakt, że obrona to nie tylko działanie wojska.

W marcu 2023 r. w armii ukraińskiej służyło 60 tys. kobiet. Zdjęcie: Danylo Antoniuk/Agencja Anadolu/abacapress.com/wschódWiadomości

A co jeszcze?

Obrona cywilna, czyli budowanie odporności, ochrona słabszych, obrona przed zagrożeniami cybernetycznymi i dezinformacją, wszelakiej maści wolontariat. Siłę ukraińskiego społeczeństwa obywatelskiego stanowią dziś głównie kobiety, zazwyczaj bezimienne, bo na czele największych organizacji społecznych stoją mężczyźni.

Te szeregi kobiet biorą na siebie zadania, z którymi państwo sobie nie radzi.

Na przykład wspierają żołnierzy: przygotowują dla nich suszony barszcz, świeczki okopowe, plotą sieci maskujące. Tego rodzaju inicjatyw jest pełno w małych miasteczkach czy na wsiach.

Ponadto kobiety i osoby niebinarne mogą rodzić dzieci – w przeciwieństwie do mężczyzn. To umiejętność kluczowa dla naszego przetrwania, szczególnie, że nic nie zapowiada, aby wojna skończyła się szybko. Dlatego jestem przeciwniczką obowiązkowej ich mobilizacji.

Czy zatem w imię reprodukcji narodu należałoby zakazać aborcji?

Absolutnie nie, nie postuluję zmuszania kobiet do rodzenia dzieci. Niestety i takie głosy pojawiają się w ukraińskiej debacie. Państwo powinno natomiast zaoferować kobietom infrastrukturę wspierającą macierzyństwo, zachęcać do uczestnictwa w obronie cywilnej, a także chronić te kobiety, które zdecydowały się na służbę w wojsku.

Niestety, trudno wprowadzać takie systemowe usprawnienia w czasie wojny. Władza nie jest w stanie obecnie budować trwałych, niezależnych instytucji. W dodatku personel aparatu państwowego stale się kurczy. Brakuje też pieniędzy.

Czym jeszcze zajmują się ukraińskie feministki podczas wojny?

Na początku wszystkie byłyśmy zajęte przetrwaniem. Większość organizacji feministycznych zmodyfikowała swój profil, by świadczyć pomoc humanitarną. Jednocześnie musiałyśmy dyskutować z zachodnioeuropejskimi feministkami, które opowiadały nam pacyfistyczne bzdury o tym, by nie dawać broni Ukrainie, bo broń stymuluje konflikty. Tymczasem Ukraina padła ofiarą gwałtu. Czyli to tak, jakbyśmy oczekiwali od zgwałconej kobiety, że nie powinna się bronić w imię przeciwstawiania się przemocy.

Później wróciłyśmy do pracy. W zeszłym roku złożyłyśmy petycję o wprowadzenie edukacji seksualnej do szkół. Nasze ministerstwo edukacji w ślimaczym tempie, ale jednak pełznie w tym kierunku. Walczymy też w ministerstwie obrony o wspomniany mechanizm obrony przed gwałtami, a także o realne przeciwdziałanie przemocy ze względu na płeć.

Realne, czyli jakie?

Organizacje pozarządowe mogą bez końca organizować szkolenia, ale niewiele się zmieni, dopóki państwo nie stworzy niezawodnej sieci schronisk dla kobiet. I dopóki policja nie zacznie sprawniej działać.

Czy kiedy straumatyzowani mężczyźni wrócą z wojny, przemocy będzie jeszcze więcej?

Nie przesadzałabym z tymi traumami. To takie wyobrażenie ze świata pokoju. Wojna to traumatyczne przeżycie, ale niekoniecznie niszczy ludzi. Człowiek potrafi się do wszystkiego przyzwyczaić. Myślę, że dla wielu mężczyzn powrót z wojny będzie źródłem satysfakcji, a nie frustracji. Wiele zależy tu jednak od jednostki i jej zdrowia psychicznego przed wojną.

Ci, którzy już wcześniej wykazywali predyspozycje do przemocy, będą mieli mniej oporów, by ją stosować. Mogą myśleć na przykład: „walczyłem za ciebie, więc teraz wolno mi wszystko”. Niestety wzrost przemocy domowej w rodzinach wojskowych widać już w badaniach Centrum Perspektyw Kobiet. W ubiegłym roku liczba zgłoszonych spraw podwoiła się w stosunku do roku poprzedniego. Na zachowanie sprawców w istocie wpływają problemy ze zdrowiem psychicznym – zespół stresu pourazowego (PTSD) oraz inne konsekwencje napięcia na froncie, jak na przykład nadużywanie substancji.

Z drugiej strony wzmocnione wojenną emancypacją kobiety mogą się takiemu traktowaniu opierać.

Zdecydowanie. Dotyczy to szczególnie kobiet na emigracji. Od dwóch lat żyją samotnie, bez opieki i pieniędzy męża, samodzielnie zarządzają dziećmi, rodzicami, psami i kotami.

Ukrainki rozglądają się po Europie i widzą, że kobieta nie musi być służącą. Uczą się szacunku do samej siebie. Dla wielu mężczyzn powrót do domu będzie szokiem, bo nie doświadczą już ze strony swoich żon uległości, do której są przyzwyczajeni.

A czy dogadają się ze sobą Ukrainki, które wyjechały, z tymi, które zostały w kraju? Doświadczenia tych kobiet są skrajnie różne…

Nie sądzę, żeby to miało większe znaczenie, choć rosyjskie boty próbują kreować taki konflikt między nami. Wiele kobiet, które mieszkają teraz za granicami kraju, mają mężów lub krewnych na wojnie, czyli już teraz dzielą trudne doświadczenie z kobietami, które mieszkają w Ukrainie. Poza tym prawie wszystkie korzystają z internetu, żyją wojną, często angażują się w wolontariat, przekazują datki. Oczywiście są w Ukrainie ludzie, którzy czują się pokrzywdzeni czy zdradzeni przez uchodźców – jednak gdy wojna się zakończy, raczej przestanie ich to obchodzić. Ludzie wrócą do domów i zajmą się własnymi sprawami.

Jednak żeby do tego doszło, musimy przetrwać tę wojnę. Wciąż słyszymy głosy, że „ludzie są zmęczeni waszą wojną”, i że Ukraina powinna „zaakceptować rzeczywistość”. Tyle tylko że jeśli Ukraina „zaakceptuje rzeczywistość”, cała Europa obudzi się w świecie, w którym można bezkarnie atakować, okupować i zabijać innych.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka i redaktorka zajmująca się tematyką Europy Wschodniej, migracji i nacjonalizmu. Współpracuje z mediami polskimi i zagranicznymi jako freelancerka. Związana z Krytyką Polityczną, stowarzyszeniem reporterów Rekolektyw i stowarzyszeniem n-ost – The Network for Reporting on Eastern Europe. Absolwentka MISH UJ, studiowała też w Berlinie i Tbilisi. W latach 2015-2018 wiceprezeska wydawnictwa Ha!art.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Pogoda wyznacza rytm pracy żołnierzy na linii frontu, tak jak drzewa czy opuszczone przez mieszkańców budynki. Może też dać im schronienie, chroniąc przed wypatrzeniem z góry. Bo dziś nad linią zero zapanowały drony, a ich kamery decydują o tym, czy dziś ktoś wróci do domu żywy. 

Przygraniczne widma

Maksym czeka na nas w jednym z przyfrontowych miasteczek na północ od Charkowa. Jedziemy główną drogą i rozglądamy się dookoła. Mimo ogromnych zniszczeń, uliczkami wciąż przemykają mieszkańcy. Dostrzegam głównie ludzi starszych, którzy dokądś się spieszą, z głowami spuszczonymi w dół. Do samochodu Maksyma przerzucamy kamizelki i hełmy, nasze auto zostawiamy na zrujnowanym do szczętu przez artylerię placu. Wygląda na to, że przed  bombardowaniem był tu całkiem ładny rynek. Na środku stoi okazały budynek, jakby przecięty na pół, z zachowanymi kolumnami z przodu. Z niskich kamieniczek dookoła ryneczku nie zachowało się prawie nic. Pewnie były tu kiedyś sklepy, apteka, może i poczta. Ruszamy przez miasto – widmo w kierunku północnej granicy kraju. To schemat, który powtarza się niezależnie od położenia frontu: czy to obwód charkowski, zaporoski, sumski czy doniecki – im bliżej jesteśmy granicy z Rosją, tym więcej ruin. Niektóre wioski i miasta są zmiecione z powierzchni ziemi niczym domki z kart.

Maksym. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Bezpieczniej na pozycjach

Do miejsca naszego spotkania prowadzi droga dziurawa jak sito. Samochód podskakuje na wybojach tak wysoko, że słowa zatrzymują się w gardle, uniemożliwiając rozmowę.

– Gdyby nie to, że dziś pogoda dla nas jest idealna, nie moglibyśmy tędy jechać! – Maksym krzyczy do nas z przedniego siedzenia. – Chłopcy i tak dzisiaj są nieco dalej od linii, bo zaczęło się polowanie na nich.

Choć to słowo brzmi absurdalnie w kontekście ludzi, właśnie tak to się odbywa. W powietrze są wypuszczane roje dronów FPV, czyli takich, do których podczepiona jest kamera. Operator takiego bezzałogowca może obserwować, co dzieje przed nim na żywo. Do drona może być podczepiony system zrzutowy, który zrzuca na pozycje ładunki wybuchowe. Jednak najgorsze są tak zwane drony kamikadze, czyli takie, które ruszają w misję w jedną stronę. Ich zadaniem jest znaleźć cel i po prostu wbić się w sam jego środek. Celami są pojazdy wojskowe poruszające się wzdłuż linii frontu, ale też przemieszczające się jednostki, samochody czy nawet karetki. Tak naprawdę samochodów do ewakuacji już się nawet nie oznacza, bo medyków Rosjanie zabijają najchętniej, a ich pojazdy są celem za największą liczbę punktów w tej przerażającej powietrznej rozgrywce. 

– Chłopcy zbudowali naziemnego drona na kółkach. Służy przede wszystkim do dostarczania do okopów wody i jedzenia. U nas w grupie rekordzista siedział w okopie aż 63 dni. Nie mógł wyjechać z pozycji bojowych, bo nad głową nieustannie krążyły drony FPV.

Bezpieczniej mu było siedzieć w dziurze w ziemi, niż próbować stamtąd wyjść. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by jakoś mu podrzucać picie i jedzenie

Jedną z metod wspierania pobratymców jest wysyłanie dronów z systemem zrzutowym, do których można przyczepić pojemnik z wodą i jedzeniem. Jednak gdy w okopie ktoś tkwi dwa miesiące, te transporty muszą być bardzo częste. Przy takich misjach wiele dronów zostaje strąconych albo są zagłuszane i nie docierają na miejsce przeznaczenia. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, nienarażające piechoty i pozwalające oszczędzić sprzęt. Tak narodził się pomysł stworzenia dronów naziemnych, które – tak samo jak te w powietrzu – byłyby sterowane prostym kontrolerem.

Bardzo szybko żołnierze 58. brygady zaczęli wykorzystywać te kołowe drony także do innych celów.

– Podczepiliśmy ładunek wybuchowy i zrobiliśmy z niego naziemnego drona kamikadze. Podjechał do ich blindaża, a oni nawet wyszli na zewnątrz, zaciekawieni, co to podjechało. Kiedy wybuchło, nasza ekipa stała się celem numer jeden i zaczęło się polowanie.

Operator drona podczas pracy. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Mechaniczny kurier – sanitariusz

Na miejscu sceneria przypomina plan filmowy wojennego kina: podziemne pomieszczenia i sznury okopów tworzą labirynt. Grupa żołnierzy jest skupiona na swoich zadaniach. Pracują na dwóch dronach: jeden jest w powietrzu i wskazuje drogę temu, który przesuwa się po ziemi. Na obu zamontowano kamery, dzięki którym można śledzić na żywo to, co widzi dron. Operatorem drona naziemnego jest „Kaban”.

– Ten pojazd służy do wielu zadań – wyjaśnia. – Może zaminować drogę, może przywieźć amunicję albo żywność pobratymcom, którzy znajdują się na pierwszej linii. Bo oni nie mają możliwości sami sobie to dostarczać – bezpieczniej im pozostać na pozycji bojowej. Lepiej, żeby ludzie nie przemieszczali się za żywnością pod gołym niebem. Prowiant i wodę zawieźliśmy chłopakom wczoraj.

Jeśli nie byłoby drona – samochodziku, żołnierze musieliby iść piechotą po jedzenie trzy czy cztery kilometry – potem tą samą drogą wracać. Do tego z solidnym obciążeniem, pod niebezpiecznym otwartym niebem, na którym lata absolutnie wszystko, co wymyślono na tej wojnie.

Robot na kółkach może na siebie wziąć nawet czterdzieści kilogramów i przejechać dystans do dwudziestu kilometrów

Takich transportów można zrobić nawet cztery. Potem pojazd musi trafić do podładowania, a po ośmiu godzinach znowu jest gotowy do pracy. Obok stoi jeszcze jeden pojazd. Jest mniejszy, ale ma gąsienice, niczym maleńki czołg. Może udźwignąć ponad trzysta kilogramów. Tym robotem dostarcza się nie tylko żywność czy amunicję, ale też ewakuuje się rannych żołnierzy.

– Jeśli żołnierze nie mogą sami opuścić pozycji, to ewakuacja kogoś, kto jest ranny, jest niemal niemożliwa – mówi Maksym, który jest dowódcą roty. – A ten mały robot jest bardzo szybki, porusza się niezwykle sprawnie po trudnym terenie. Rannego można przyczepić pasami, nie spadnie. W ogóle w kamizelce kuloodpornej i hełmie tu na nim całkiem wygodnie.

Cała ekipa wybucha śmiechem.

Robot na kółkach może z ciężarem 40 kg przejechać do 20 km. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Strącić latającego zabójcę

To, co nas nieustannie zadziwia, to niezwykła pogoda ducha żołnierzy, którzy w tych ekstremalnych warunkach, w nieustannym zagrożeniu i strachu o siebie i towarzyszy broni spędzają całe tygodnie. Część grupy Maksyma chroni też nieba nad głowami mieszkańców Charkowa. Bo pogoda nad Charkowem nie wyznacza rytmu miasta. Tu pociski dolatują według koordynatów albo, jak irańskie szahidy, uderzają na oślep, rujnując sklepy, galerie i przedszkola. Dwa dni po naszym wyjeździe dostaję od Maksyma wiadomość: 

Pamiętasz ten celownik z termowizją, który nam przywieźliście? Zobacz, jak niszczy szahidy

Na nagraniu widać niewiele: czarna plamka na ciemnym niebie, która pojawia się i znika. Ale za to słychać gorączkowe głosy żołnierzy, którzy wiedzą, że jeśli nie strącą tego mechanicznego zabójcy, to za chwilę uderzy w budynek mieszkalny w pogrążonym we śnie mieście. Słychać krzyki i strzały. W końcu – ulga:

– Jest, spadł! To już drugi!

Dzięki nim tej nocy Charków spał spokojnie. 

20
хв

Tam, gdzie drony polują na ludzi

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Ексклюзив
20
хв

Wiedza to nasz pierwszy schron

Ексклюзив
Oblicza wojny
20
хв

Nie bez powodu na wojnie mówimy do siebie: „bracie”, „siostro”

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress