Exclusive
20
min

W nowej sztuce Serhija Żadana ukraiński Łeś Kurbas nie umiera, ale dostaje Oscara

Premierowe spektakle "Charków, Charków" ukraińskiej reżyserki Switłany Oleszko na podstawie sztuki Serhija Żadana od 22-27 marca w Teatrze Polskim im. Arnolda Szyfmana w Warszawie. Bilety wyprzedane. Niedługo sztukę będzie można obejrzeć w Teatrze Polskim w Warszawie.

Sestry

Spektakl "Charków! Charków!" rozpoczął się od podpisania umowy między polskim teatrem a ukraińskim pisarzem. Od lewej do prawej: dyrektor Teatru Polskiego Andrzej Seweryn, ukraińska reżyserka Switłana Oleszko i Serhij Żadan. fot: FB Switłana Oleszko

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Spektakl muzyczny "Charków! Charków!" opowiada o losach awangardowego teatru Berezil i jego założyciela, reformatorskiego reżysera Łesia Kurbasa, który pracował w Charkowie w latach 1925-1933. Według strony internetowej teatru, sztuka "opowiada o konfliktach między miastem a teatrem, dyrektorem teatru a reżyserem, reżyserem a publicznością, reżyserem a aktorami... Los Kurbasa staje się metaforą losu każdego artysty - a może i każdego z nas. Każdego, kto walczy o swoje ideały".

Polscy aktorzy na próbie spektaklu "Charków! Charków!". Fot: Teatr Polski w Warszawie

To opowieść o tym, jak teatr Kurbasa przeniósł się z Kijowa do Charkowa i co stało się z nim później. Serhiy Żadan odtwarza fakty historyczne, ale zmienia zakończenie opowieści. - Nie chciałam zabijać kolejnego z naszych geniuszy, a ponieważ sami jesteśmy twórcami w naszej sztuce, możemy pozostawić Les Kurbasa przy życiu i dać mu Oscara - przyznaje reżyserka Svitlana Oleshko w rozmowie z Sestry. - Wszystko to idealnie zbiegło się z faktem, że inny charkowski zespół zdobył prawdziwego Oscara za film "20 dni w Mariupolu".

W sztuce Switłany Oleszko artysta dostaje to, na co zasługuje. fot: FB Switłana Oleszko

Charków to kolebka ukraińskiej awangardy. W latach 20. XX wieku mieszkali tu i tworzyli wybitni artyści - nie tylko pisarze, ale także malarze, rzeźbiarze i reżyserzy filmowi. Przeszli oni do historii jako "rozstrzelane odrodzenie". Prawie wszyscy z nich zginęli podczas represji stalinowskich w latach trzydziestych, a ich twórczość została wymazana z oficjalnej historii ukraińskiej kultury na dziesięciolecia.

Spektakl muzyczny "Charków! Charków!" Fot: Teatr Polski im. Arnolda Szyfmana

Ukraiński reżyser, dramaturg i aktor Łeś Kurbas stworzył eksperymentalny teatr ukraińskiego modernizmu, łącząc narodowe tradycje teatralne z najnowszymi współczesnymi formami teatru europejskiego. Zreformował ukraiński teatr, przełamał dotychczasowe postrzeganie pracy aktora i zrealizował ideę stworzenia teatru na europejskim poziomie z narodowym rdzeniem. Łeś Kurbas powiedział, że teatr powinien być tym, czym społeczeństwo będzie jutro. Ale rząd radziecki nie docenił tego wszystkiego, a reżyser został skazany i zamordowany.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Jej spojrzenie jest skupione i nieco surowe. Obronne. Ale kiedy się uśmiecha, jest jak słońce, które przeziera przez chmury.

Anastazja Poderwianska to osobowość ukształtowana przez kilka pokoleń utalentowanych artystów. Kiedy zagłębisz się w świat jej twórczości, zdasz sobie sprawę, że nie pracowali na próżno. Od dziesięciu lat Nastia eksperymentuje z technikami tekstylnymi. Jej prace są fascynujące, niepodobne do innych. Tworzy je ze skrawków tkanin, starych serwetek i starannego haftu. W rękach artystki te elementy kobiecych robótek ręcznych zamieniają się w obrazy.

Mieszkałam w Sądzie Ostatecznym

Oksana Gonczaruk: Przez wiele lat stosowała Pani w pracy różne techniki malarskie. Jednak w 2015 roku nagle przerzuciła się Pani na tekstylia. Te hafty i kolaże z kawałków tkanin tworzą nową technikę malarską...

Anastazja Poderwianska: Tak, zastąpiłam pędzel igłą i nitką. Zaczęłam eksperymentować z tkaninami dzięki książce „Ukraińcy w swoich legendach, poglądach religijnych i wierzeniach: Kosmogoniczne ukraińskie poglądy i wierzenia ludowe”, napisanej przez historyka i badacza Heorhija Bułaszewa w 1909 roku. Podróżował po Ukrainie, zbierając ludowe mity, legendy i historie biblijne. Tekst Bułaszewa wydał mi się współczesny. Poczułam, że można go odzwierciedlić w tkaninie. W końcu to właśnie tkaniny mogą jednocześnie dawać poczucie nowoczesności i kontynuacji tradycji. Kiedyś nawet zapytano mnie, czy to nie mój ojciec [Łeś Poderwianski – autor sztuk satyrycznych, które stały się już ukraińskimi klasykami – red.] napisał ten tekst, bo jest w nim ironia w podejściu do ludzi.

To stąd wzięły się te wszystkie diabły i anioły, które pojawiły się na Pani panelach. Można je było zobaczyć na wystawie „Szycie” w 2024 roku.

Ta wystawa jest kontynuacją serii „Country-Horror”, której trzecia część oparta jest na tekstach Bułaszewa.

Nowa seria, „Zjawiska ziemskie i niebiańskie”, poświęcona jest zjawiskom naturalnym opisanym w mitach. Na przykład jeden z nich wyjaśnia, skąd bierze się śnieg: złotymi łopatami zrzucają go z nieba anioły. A zamieć pojawia się na ziemi wtedy, gdy diabły mają wesele. Mam wiele różnych diabłów w moich pracach, istnieje dla nich wiele źródeł inspiracji. Na przykład bardzo podobają mi się ikony z XVI i XVII wieku, prezentowane w Muzeum Narodowym im. Szeptyckiego we Lwowie. Ilekroć przyjeżdżam do Lwowa, idę zobaczyć moje ulubione ikony i przestudiować wszystkie diabły, które są tak różne na ukraińskich ikonach.

Jedna z moich prac przedstawia diabła, którego „ukradłam” z ikony „Święty Mykyta z Bisobierców”, ulubionej ikony mojej babci Łady.

Na wystawie „Szycie” została zaprezentowana Pani największa praca tekstylna – „Sąd Ostateczny”. Proszę nam o niej opowiedzieć.

Ten panel tekstylny, o wymiarach 340 na 250 centymetrów, wykonałam na konkretną ścianę w Narodowym Muzeum Sztuki, bo uznałam, że powinien tam wisieć.

Pracowałam nad nim w domu. Praca wypełniła cały pokój, nic innego nie mogło się tam zmieścić. Przez jakiś czas żyłam więc wewnątrz Sądu Ostatecznego.

W tej pracy jest wiele postaci, jak u Boscha. Jak postrzega Pani „Sąd Ostateczny”?

W tej pracy jest wiele alegorii, to gra z widzem w jego skojarzenia. Interesuje mnie, kto i jak to odbiera. Na początku nie widać tej wielowarstwowości, ale ona tam jest.

To tak jak ze sztukami mojego ojca: niektórzy słyszą w nich przekleństwa, inni dostrzegają wielowarstwowość
„Sąd Ostateczny”

Moja paleta to skrawek tkaniny

Wiele osób uważa, że praca z tkaniną to nie sztuka, lecz rzemiosło, zajęcie gospodyni domowej. Jak Pani na to reaguje?

Staram się przełamywać te stereotypy i udowadniać swoją pracą, że tekstylia to nie tylko sztuka dekoracyjna i użytkowa czy kobiece robótki ręczne, ale osobna strona sztuki współczesnej.

Wielu artystów zaczęło pracować z tkaninami, to stało się bardzo popularne zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Teraz dostępnych jest więcej informacji, a na wystawach i targach tekstylnych za granicą można zobaczyć wiele przykładów takiej twórczości. To odrębny i bardzo interesujący świat. Kiedy zaczynałam, nie było takiego zainteresowania tekstyliami.

Co powiedzieli Pani krewni – artyści, kiedy zainteresowała się Pani nimi?

Moja mama lubi wszystko, co tworzę. Tato przyszedł kiedyś na jedną z moich pierwszych wystaw tekstyliów, a potem przyznał, że chciał mnie za coś zbesztać, lecz nie mógł znaleźć nic, co dałoby mu powód. Powtarza jednak, że jestem dobrą malarką, więc nie powinnam rezygnować z malarstwa. Tyle że ja nie rezygnuję, po prostu zrobiłam sobie przerwę.

Używa Pani w pracy z tekstyliami nowych technologii?

Niemal w ogóle nie ich nie stosuję, 90% robię własnymi rękami. Wszystkie te zużyte skrawki, stare serwetki, koronki, piękne tkaniny, stare ubrania, dywany z pchlego targu – poluję na to, zbieram, a potem z tego materiału rodzą się nowe prace. Ludzie z mojego otoczenia wiedzą o moich polowaniach i od czasu do czasu przynoszą różne tkaniny.

Z tego wszystkiego składa się moja paleta. Oznacza to, że wszystkie te tkaniny są dla mnie jak pędzle i tubki z farbą.

Tekstylia to mój wyimaginowany świat

Kto nauczył Panią szyć i haftować?

W mojej pracowni na ścianie wisi kawałek haftowanej tkaniny, rodzaj klasycznego jedwabiu, która już zaczęła się rozpadać z powodu „starości”. Została wyhaftowana przez moją prababcię. Znalazłam ten rarytas w szufladzie i patrząc na to, jak jest delikatny, poczułam, że pragnienie haftowania tkwi w moich korzeniach, że coś takiego nie biarze się znikąd.

Nikt mnie nie uczył haftować ani szyć. Jedyne, co robiłam jako dziecko, to lalki i jakieś słodkie zwierzątka, które dawałam bliskim na Nowy Rok. Ale ponieważ moja mama bardzo dobrze szyje, pewnego dnia i ja zaczęłam pracować z nićmi.

Jakie style haftu Pani zna?

Nie jestem profesjonalistką w tej branży, w której wszystko jest zgodne z zasadami i idealne – nitka do nitki. Haftuję na swój własny sposób. Przyszły do mnie rzemieślniczki, spojrzały na moją pracę i uznały, że mam swój własny, „wolny” styl.

W 2021 roku wystawiła Pani serię haftowanych martwych natur. Niektóre były kopiami obrazów znanych mistrzów, w tym Rembrandta, Zurbarana i holenderskiej martwej natury Lichtensteina. Haftuje Pani kwiaty, jedzenie, naczynia. Co jest najtrudniejsze w tej pracy?

To bardzo żmudna praca, ponieważ nici są małe, a powierzchnie duże. To sprawia, że oczy bardzo się męczą. Co jakiś czas trzeba odkładać pracę na bok i odpoczywać. Najtrudniejszą rzeczą było wyhaftowanie martwej natury z jamonem [rodzaj hiszpańskiej szynki – red.], który miał wiele odcieni, a wszystkie musiały zostać wyhaftowane.

Dlaczego właśnie jamon?

Dla mnie jest estetyczny – podoba mi się i chciałam go wyhaftować.

Gdy ktoś zakłada mój płaszcz, staje się obiektem sztuki

Charakterystyczne dla Pani twórczości są też płaszcze artystyczne. W ich tworzeniu stosuje Pani różne techniki, uzupełniając je elementami starożytnego haftu, a także współczesnymi, często kiczowatymi, próbkami tkanin...

Kiedyś wpadłam na pomysł stworzenia serii płaszczy z haftowanymi portretami – kopiami dzieł znanych malarzy: portret infantki Margarity Velázqueza, „Pokojówka” Rubensa itp. Pierwsze płaszcze zostały zaprezentowane na wystawie w 2017 roku, wykonaliśmy je wspólnie z projektantką Lilią Bratus. W tamtym czasie musiałyśmy wyhaftować wiele rzeczy w krótkim czasie i pamiętam, że haftowałam przez całą dobę.

Tworzenie płaszczy bardzo mi się podobało. Nie szyję sama, robię to w tandemie z krawcową. Moja ostatnia wystawa, „Szycie-2” [obecnie prezentowana w Galerii Dymczuk w Kijowie – aut.], składa się z trzech płaszczy. Tworzę nie tylko kawałek ubrania, ale kompletny artystyczny obraz. Kiedy więc ktoś zakłada mój płaszcz, sam staje się obiektem sztuki.

Niektóre ze swoich płaszczy tworzy Pani na zamówienie. Kim są kobiety, które nie boją się nosić dzieł sztuki?

Kobietami, które nie boją się przyciągać uwagi. Kobietami, które są gwiazdami. Niektóre mówią: „Przyciągam uwagę, wszyscy na mnie patrzą”. Trzeba mieć odwagę, by zrobić coś takiego.

Hafty na płaszczach

Gust i wyczucie stylu to u nas rodzinne

Wiosną 2024 roku w Kijowie zaprezentowano operę „Hamlet”, opartą na kultowej sztuce Łesia Poderwianskiego, w której jest Pani wymieniona jako projektantka kostiumów. Często pracuje Pani ze swoim ojcem?

Przed „Hamletem” było kilka przedstawień, m.in. „Pawlik Morozow” i „Sny Wasylisy Jegorowny”. Nawiasem mówiąc, w kwietniu „Hamlet” zostanie wystawiony ponownie.

W jakim stylu ubrała Pani bohaterów „Hamleta”?

To moda lat 30. i 40. ubiegłego wieku, era przedwojennych faszystowskich Włoch, pewna stylizacja. Są wojskowi i pięknie odziane kobiety. Do tego spektaklu zaprojektowałam też kapelusze.

Do „Snów Wasilisy Jegorowny” stworzyłam perukę Malwiny – była zrobiona z pakuł hydraulicznych, ale wyglądała przekonująco.

Pani ojciec jest stylistą. Czy prosi Panią o radę, tworząc swoje stylizacje?

Ma świetny gust, więc nie sądzę, by potrzebował czyjejkolwiek rady. Gust i wyczucie stylu są u nas rodzinne.

Z ojcem Lesiem Poderwiańskim

Co Pani czuła, kiedy jako nastolatka usłyszała literackie prowokacje Łesia Poderwianskiego?

Wtedy wydawało się, że tych utworów na kasetach słucha cały świat. Ja też marzyłam, żeby ich posłuchać, ale rodzina mi nie pozwoliła. Później gdzieś znalazłem kasetę z nimi. W moim życiu nigdy nie było wokół tego jakiegoś szumu. No, może w instytucie koledzy z klasy poprosili mnie, żebym pozwoliła posłuchać tego ich rodzicom, bo wtedy nie można było tego nigdzie dostać.

Miała Pani szansę nie zostać artystką?

Jeśli wszyscy wokół ciebie są artystami, to w którą stronę pójdzie twoje dziecko? Czy w takich okolicznościach może ono zostać na przykład księgowym? Malowałam, odkąd byłam małą dziewczynką. Potem poszłam do szkoły artystycznej, a następnie do instytutu sztuki.

Patrząc na Pani niewzruszony spokój podczas otwarcia wystawy przypomniałam sobie, że ćwiczy Pani także wschodnie sztuki walki. Czego nauczyła Pani filozofia Wschodu?

Na początku uprawiałam aikido, potem ścieżka poznania zaprowadziła mnie do szkoły kung-fu. Ostatecznie pod okiem Wsewołoda Sedukina wzięłam udział w Mistrzostwach Europy Wushu Tradycyjnego 2017 w Tbilisi, gdzie zdobyłam złoty i srebrny medal. To mój ojciec zachęcił mnie do uprawiania sztuk walki.

Treningi kung-fu zdecydowanie zmieniły mój charakter i dały mi determinację. Poza tym kung-fu to dyscyplina. A dyscyplina nie zaszkodzi

Gdyby nie ta wojna, babcia byłaby ze mną

Gdzie zastała Panią inwazja?

Na początku wojny cała rodzina przeniosła się do Lwowa, a mój mąż [rzeźbiarz Ołeksandr Smirnow – aut.] został w Kijowie. Przyjaciele przyjęli nas na dwa miesiące, pod koniec kwietnia wróciliśmy do domu.

Pani babcia, wybitna ukraińska historyczka sztuki Liudmyła Miłajewa, zmarła jesienią 2022 roku, dwa tygodnie przed swoimi 97. urodzinami. Co ona, która przeżyła II wojnę światową, mówiła o tej wojnie?

Wciąż myślę, że gdyby nie ta wojna, moja Łada nadal byłaby ze mną. Na początku wojny miała retrospekcję – opowiadała mi, jak przeżyła bombardowanie w Charkowie w 1941 roku. Dla niej te wspomnienia z przeszłości powtarzały się w teraźniejszości. To było przerażające.

"Irpin", 2022

Jak stres pierwszych dni wojny wpłynął na Pani pracę?

Nie mogłam pracować, było mi ciężko. Ale przed 24 lutego otrzymałam zamówienie na płaszcz i to zobowiązanie sprawiło, że rozpoczęłam proces twórczy. Z czasem, ścieg po ściegu, stawało się to łatwiejsze. Potem zostałam zaproszona na dwumiesięczną rezydencję do Stanów Zjednoczonych, pojechaliśmy tam z synem. Stworzyłam tam serię prac o tematyce militarnej. Do dziś to moja jedyna seria poświęcona wojnie.

Prace z serii wojennej były wystawiane w kilku krajach w 2023 roku, w tym w Polsce. Jedna z nich jest obecnie prezentowana w Narodowym Muzeum Historii Ukrainy podczas II Wojny Światowej w Kijowie.

Widziałam Pani pracę z serii „Country-Horror”, zatytułowaną „Dziewczyna i żmije”. Jest na niej dziewczyna w jasnym kręgu, a węże wypełzają z ciemności ze wszystkich stron. Myślę, że to portret dzisiejszej Ukrainy.

To naprawdę wygląda bardzo aktualnie. Jednak w legendzie o tej dziewczynie wszystko kończy się smutno, więc to nie jest nasza historia.

W wielu swoich pracach, na przykład w rzeźbie w kształcie serca, z którego wypływa krew, porusza Pani temat życia i śmierci.

Ta praca, „Serce”, pojawiła się podczas pandemii COVID-19. Tak się właśnie wtedy czułam. Wszyscy baliśmy się o swoje życie.

Podczas wojny, gdy byłam w Stanach Zjednoczonych, stworzyłam dywan o nazwie „Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”, który wydaje się krwawić. Symbolizuje mapę Ukrainy, która podczas nalotów zmienia kolor na czerwony. W grudniu praca ta została wystawiona na Ogólnoukraińskim Triennale Tkaniny Artystycznej.

Myślała Pani o opuszczeniu Ukrainy?

Czuję, że muszę pracować i organizować wystawy w Ukrainie. Za granicą to też ważne, dlatego jesienią 2025 roku mam indywidualną wystawę w Nowym Jorku – ale w Ukrainie ważniejsze. Najwyraźniej galerzyści to czują, bo teraz mam wiele ofert wystaw w różnych miastach Ukrainy. Wszystkie muzea ukryły swoje kolekcje – a coś wystawiać przecież trzeba. Dlaczego więc nie współczesnych artystów?

Dziś misję artysty rozumiem tak: musisz wykonywać swoją pracę, pomagać siłom zbrojnym i wierzyć w zwycięstwo. Bo jeśli się poddasz i nie będziesz wierzyć, nie będzie nic.

„Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”
20
хв

Anastazja Poderwianska: – Jeśli się poddasz, nie będzie nic

Oksana Gonczaruk

Beata Łyżwa-Sokół: Twoja książka „Rzeczy osobiste”, właśnie przetłumaczona na ukraiński, zyskała nagle niezwykłą aktualność. Spodziewałaś się, że piszesz książkę tak współczesną, zwłaszcza w kontekście wojny w Ukrainie?

Karolina Sulej: Moment, w którym dotarło do mnie, że „Rzeczy osobiste” muszą pojawić się w Ukrainie, nastąpił w pierwszych dniach pełnoskalowej wojny. Koleżanka poleciła mi instagramowy profil Yovy Yager, ukraińskiej projektantki wnętrz, mieszkającej dziś w Londynie, ale wtedy będącej w Kijowie. Nagrała wideo, ukrywając się w metrze podczas nalotów. Namawiała kobiety, by w lęku nie zapominały, kim są. Opowiedziała, jak obudziła się w śpiworze i uznała, że musi pomalować usta, zrobić jogę, założyć coś kolorowego, żeby poczuć się lepiej. Spontanicznie podzieliła się tą radą w sieci. Było to dla mnie wręcz niewiarygodne - dopiero co przecież napisałam historyczną książkę, która podkreślała jak ważne były takie praktyki w czasie wojny. Myślałam, że piszę książkę historyczną. A tu nagle - moje badania objawiły mi się na instagramie. Skontaktowałam się z Yovą -  ona siedziała w metrze, a ja wysyłałam jej wiadomości. Tłumaczyła, że to był odruch – nagle poczuła potrzebę zadbania o siebie, by nie zwariować. 

W twojej książce rzeczywiście odnajdujemy podobne historie – na przykład nieoczekiwana dostawa szminek do wyzwolonego obozu w Bergen-Belsen. Czy sceny z Bergen-Belsen i Kijowa mocno nałożyły ci się na siebie?

Gdy trafiłam na wpis Yovy, kiedy patrzyłam na rolkę, w której filmuje swój apel o zadbanie o siebie, z przepięknie umalowanymi, czerwonymi ustami, od razu przypomniała mi się historia, gdy do obozu w Bergen-Belsen dotarły szminki. Nie wiadomo, kto na to wpadł – informacje o tej sytuacji pochodzą z raportów wojskowych, które również nie odnotowują sprawcy tej sytuacji. Żołnierze opisywali, że kobiety wręcz histerycznie wyciągały ręce po szminki, niezależnie od stanu zdrowia. Wiele z nich wciąż leżało w prześcieradłach, na szpitalnych łóżkach. Jednak nawet te umierające chciały jej dotknąć, poczuć na ustach.  Ta niewielka rzecz miała dla nich wielkie znaczenie w powrocie do życia, to było takie symboliczne zwycięstwo piękna, kobiecości, sygnał, że mogą wrócić do siebie.Szminka stała się symbolem walki o zachowanie godności. Minęło prawie 80 lat, mamy inny konflikt, ale nadal dla kobiety użycie ulubionej pomadki czy jakiś inny ważny codzienny rytuał higieniczny może być sposobem na zachowanie siły psychicznej nawet w najtrudniejszych okolicznościach. To wzmacnia, uziemia.  I to właśnie taką siłę, przypomnienie o tym, że piękno, spokój, wciąż istnieją, chciałam podarować uchodźczyniom, które przyjeżdżały do Polski. Czasem nawet nie dopuszczały myśli, że piękno jest im potrzebne, przecież jest tyle bólu, cierpienia dookoła, jak to, mają się zastanawiać nad kolorem bluzki? Ale gdy ktoś zauważył ich potrzebę wyrażania tożsamości, odróżniania się od innych, zaadresował marzenia, o których one nie śmiały nawet myśleć - płakały z radości. Kiedy dostawały nową, markową piżamę czy lakier do paznokci, miały taką minę jak dziewczyna ze zdjęcia na okładce ukraińskiego wydania mojej książki, której angielska wolontariuszka podarowuje nowe, piękne buty. To niesamowita scena - piękna, młoda dziewczyna, widać, że jeszcze słaba, siedzi na ławce, a przed nią starsza wolontariuszka, troskliwym gestem - ni to mamy, ni to ekspedientki w butiku - zakłada jej bucik na stopę. Odziewanie osób, które wyszły z obozów było bardzo wzruszające dla obu stron - pomagających i tych, którym pomagano. Te ubrania, akcesoria, miały wręcz magiczną siłę - dawały do zrozumienia, że normalny świat wciąż jest możliwy. 

Okładka ukraińskiego wydania książki Karoliny Sulej „Rzeczy osobiste”. Zdjęcie: materiały prasowe

Zanim jednak dotarłaś do tych kobiet - uchodźczyń z Ukrainy, pojechałaś na granicę w Przemyślu w marcu 2022 roku. Co tam zastałaś i jak to wpłynęło na twoje postrzeganie pomocy?

Kiedy wybuchła pełnoskalowa wojna, jak pewnie każdy, od razu chciałam się jakoś przydać. Wsiedliśmy z moim mężem w samochód i po prostu pojechaliśmy na granicę, żeby zobaczyć, w czym możemy się sprawdzić. Zatrzymaliśmy się w Przemyślu, na tym wielkim parkingu przed hipermarketami. Obraz, który zastałam, natychmiast odesłał mnie do kontekstu mojej książki.

Wszędzie walały się rzeczy: pluszaki w błocie, ubrania rozwleczone po parkingu, na trawnikach. Ludzie wyrywali sobie rzeczy, upychali do bagaży. Zobaczyłam osoby w podobnej sytuacji, jak bohaterowie mojej książki: gdy trzeba wszystko zostawić, zabrać tylko to, co najcenniejsze, a potem każda otrzymana rzecz staje się istotna.

Nie wiadomo, czy się przydadzą, ale na wszelki wypadek lepiej mieć ich dużo. Uderzył mnie chaos i upokorzenie, że trzeba brodzić w błocie za tymi rzeczami, zanim wsiądzie się do czyjegoś busa. Poczułam ogromną niezgodę na to, że to się odbywa w takich warunkach. I jeszcze jedno. Jednocześnie zrozumiałam, że to, co się tu odbywa, jest paradoksalnie odwróceniem procesów wojennych, gdy na terenach Polski dokonywano grabieży rzeczy. Teraz ludzie przyjeżdżają prawie bez dobytku, oczekując pomocy i wsparcia - podarowywania rzeczy. Poczułam to jako szansę ukojenia tej wyrwy w obiegu rzeczy, jaka powstała tutaj w czasie II Wojny Światowej, kiedy to właśnie w Polsce rzeczy traciły swoich właścicieli, były stąd odsyłane, traktowane jak śmieci albo zasoby dla okupanta. Teraz mieliśmy szansę pokazać, że na tych ziemiach może się zadziać odwrotny proces - uzupełniania braku, przywracania dobytku. Ale w Przemyślu uderzyło mnie też, że w całym naszym entuzjazmie pomocowym, często nie dostrzegliśmy, że nie wystarczy pomóc jakkolwiek, jakąkolwiek rzeczą. Często nie dostrzegano, jak jak wielką psychologiczną krzywdą może być obsługa pomocy w taki nieuważny sposób. Naprawdę to ma znaczenie, czy dostajesz koszulę z mokrej plandeki leżącej na ziemi czy z uprasowaną, z czyjejś suchej walizki.

To ma znaczenie, czy jest zużyta, ma wytarty kołnierzyk czy plamę albo pachnie strychem czy piwnicą. Osoby uchodźcze czują się już naprawdę wystarczająco nieswojo i źle, obco we własnej skórze - takie prezenty mogą tylko pogłębić ich wyobcowanie, poczucie “wysadzenia” ze swojego życia i tożsamości 

Wróciłam do domu z myślą, że muszę praktycznie wykorzystać swoją wiedzę historyczną. Potrzebowałam zamienić ją w instrukcję obsługi rzeczywistości. Skrzyknęliśmy się z sąsiadami, żeby stworzyć centrum pomocy na Mokotowie, przy Puławskiej; ja dostałam do zarządzania część odzieżową. Pamiętam, kiedy tirami przyjechała pierwsza wielka dostawa ubrań i trzeba było je wszystkie posortować - nie mogłam oprzeć się skojarzeniom z magazynami Kanady i więźniarkami, które musiały sortować rzeczy z transportów. Oczywiście tutaj były to dary dobrego serca, nie rezultat grabieży, ale obraz i czynności budziły nieuchronne skojarzenia.  Musieliśmy sprawdzić ich jakość, podzielić na gatunki i umieścić w przestrzeni centrum tak, aby były łatwo dostępne dla osób potrzebujących wyprawki na życie.

Widziałam zdjęcia z centrum na Puławskiej w Warszawie – przypominały nowoczesny butik, ubrania wisiały na wieszakach, buty równo stały na regałach.

Towarzyszyło nam ogromne poczucie odpowiedzialności za osoby, które do nas trafiały – najczęściej kobiety z dziećmi. Często wstydziły się prosić o coś dla siebie, pytając głównie o rzeczy dla dzieci. Mówiły, że same nic nie potrzebują. Ale kiedy zorientowały się, że są ubrania nie tylko ciepłe czy czyste, ale także ładne i nowe, było to dla nich tak przejmujące, że pozwalały na chwile opaść tej zasłonie twardzielek. Dotykały ładnych ubrań, staników i kosmetyków, delikatnie i z niedowierzaniem, jakby były fatamorganą. Emocje związane z tym, że nie spodziewały się tego dostać, zderzyły się z poczuciem, że przecież powinny to mieć. To były zwyczajne rzeczy przecież - a jednak dla nich, skarby. Uświadamiały sobie jednocześnie tragizm swojej sytuacji, ale też czuły radość, że ktoś pozwolił im sobie przypomnieć o tym, że normalne życie istnieje, w którym są podmiotami.Płakały, dziękowały, przytulały. W tym miejscu dostawały jednocześnie dużo troski i pomoc psychologiczną – w bezpiecznym otoczeniu mogły popłakać, zrobić sobie przyjemność i skonfrontować się z sytuacją.

Spotkanie z Karolina Sulej w Kijowie. Zdjęcie: materiały prasowe

To niezwykły kontrast w porównaniu z relacjami z innych miejsc pomocy, gdzie zazwyczaj dominował widok hałdy ubrań, piramid kartonów.

Miałam wiedzę historyczną związaną nie tylko z tym, jak ludzie trafiali do obozów, ale też jak usiłowali wrócić do życia po czasie, w którym czuli się potraktowani jako osoby nieuprawnione do życia. Dlatego zastanawialiśmy się, jak to „rozdawnictwo” powinno przebiegać, żeby działało dobrze, a nie pogłębiło cierpienia uchodźców. Na przykład w Bergen-Belsen był magazyn z ubraniami nazywany przez więźniów Harrodsem. Ubrania tam wydawane były dobrej jakości i powieszone jak w sklepie. Można je było przymierzyć. Na fotografii z okładki polskiego wydania „Rzeczy osobistych” są dwie przyjaciółki, które pomagają sobie nawzajem ubrać się, przed barakiem w Bergen-Belsen. Ważna była nie tylko dostępność rzeczy, ale też troska, przypominająca dawną normalność. To są takie drobne rzeczy, które robią ogromną różnicę.

Mówiłaś o tym, że dla ukraińskich kobiet ważna jest dbałość o siebie, co czasem bywa niezrozumiałe dla postronnych. Pamiętam te komentarze – w lutym 2022 roku pojedyncze i nieśmiałe, dziś wypowiadane otwarcie – dotyczące wyglądu i zachowania kobiet z Ukrainy. Na początku było zdziwienie, jak można przechodzić przez granicę z pomalowanymi paznokciami, dziś jest wręcz oburzenie, że ktoś siedzi na kawie w Kijowie lub w Warszawie. Dlaczego tak trudno jest zrozumieć, że można chcieć żyć, mimo wszystko? 

Po pierwszym, spontanicznym i pięknym zrywie pomocy, zabrakło nam niestety głębszego zrozumienia dla naszych gości i gościn. Skoncentrowaliśmy się na tym, że „jesteśmy wspaniali, bo przyjmujemy, pomagamy”. Ale kiedy przyszedł moment na działanie bardziej wydłużone w czasie, na budowanie wspólnoty, rzetelną wymianę kulturową - pojawił się u goszczących dystans. Oczywiście, różne organizacje pozarządowe skupiały się na pomocy praktycznej, na lekcjach polskiego i kursach doszkalających, ale niewiele było inicjatyw stricte kulturowych, które pokazywałyby, jak teraz możemy tutaj razem żyć.

Tymczasem ani Polska już nie jest taka sama, ani Ukraina nigdy nie będzie. Musimy nauczyć się, kim teraz będziemy razem. 

Jestem częścią Fundacji Kraina, gdzie staramy się budować różnorodną wspólnotę na te nowe czasy. Fundacja powstałą po tym, jak zamknęło się nasze sąsiedzkie centrum pomocy, ale wraz z kilkoma osobami poczuliśmy, że nie można przestać działać - ale trzeba po prostu zmienić sposoby i obszary. Z Fundacją Kraina zaczęliśmy wykorzystywać narzędzia związane z modą, z dbaniem o siebie, z rękodziełem, codziennymi praktykami wokół ciała i domu. Szybko okazało się, że polska branża mody może zostać zasilona przez utalentowanych projektantów i artystów z Ukrainy, którzy - jeśli tylko ich się do tego zaprosi - mogą wzbogacić polską kulturę swoją estetyką - wyczuloną na rzemiosło, tradycję i wpisywanie folkloru w nowoczesne projektowanie. Z kolei polska branża beauty praktycznie od razu została zasilona specjalistkami od pielęgnacji paznokci, włosów, skóry. Kobiety w Ukrainie są świetne w tym obszarze stylu życia - poświęcają czas i namysł dbaniu o atrakcyjny wygląd. To nie jest fanaberia, ale pewien rodzaj kulturowej praktyki. Zamiast zastanawiać się, dlaczego ukraińska mama jest „super zrobiona”, dowożąc dziecko do szkoły, warto na przykład przypomnieć sobie, dlaczego w latach 90. w Polsce magazyn „Twój Styl” radził kobietom, jak prasować garsonki, by wyglądać jak z Zachodu, jakie kupić buty, jak malować oko. Chciałyśmy “dowyglądać” do sytuacji, w której czułyśmy się jeszcze niepewnie. Taki wyczulenie na odpowiedni wygląd to często wyraz silnych aspiracji. To, jak wyglądam ma mówić, że “się nadaję”. My w Polsce, już mocno oddaliliśmy się od poczucia, że musimy być prymusami w szkole tak zwanego “zachodniego” wyglądu. Już nie aspirujemy, bo czujemy się częścią tego świata, pozwalamy więc sobie na nonszalancję.

Osoby z Ukrainy, gdzie wciąż ta tożsamość jest negocjowana, mają poczucie, że nie mogą sobie pozwolić na jakąkolwiek skazę - chcą pokazać siłę, godność, nie dać nikomu satysfakcji, że wyglądają na pognębione. To też bardzo ważny aspekt - ukraińskie uchodźczynie nie chciały wyglądać jak ofiary i nie chciały być tak traktowane 

Część Zachodu, gdzie do wszystkiego jest dostęp i można pozwolić sobie na nonszalancję, zapomniała, jak to niedawno było. My już możemy sobie pozwolić na swobodę, a te osoby nie.

Co więcej, jeśli czujesz się niepewnie jako ukraińska mama w nowym środowisku, chcesz czuć się pewniej wśród polskich mam. Chcesz wyglądać dobrze, pragniesz założyć zbroję i pokazać, że masz kontrolę nad sobą, że nikt tego nie wytknie. Ale jak się okazuje, nie do końca tak jest.

W sierpniu z Fundacją Kraina organizujesz w Warszawie już drugi pokaz mody projektantów z Ukrainy, Białorusi i Polski. Jak te inicjatywy wpływają na budowanie wspólnoty?

Łączymy ludzi i środowiska. Na pierwszym pokazie pojawili się dyplomaci, ludzie z branży mody ( mieliśmy patronat polskiego “Vogue”), ale także rodziny projektantów i całe środowisko osób uchodźczych wokół Krainy. Impreza została świetnie przyjęta, dlatego wierzę, że będzie więcej takich wydarzeń nie tylko w „kulturze wysokiej”, ale właśnie w obszarze stylu życia. Niech o ukraińskich projektantach piszą magazyny dla kobiet, zapraszajmy artystów do współpracy z galeriami, korzystajmy ze wsparcia świetnych makeupistów, fryzjerów, kosmetyczek. Może wtedy zniknie obawa przed „inwazją” osób, które „zabiorą nam pracę”, a staniemy się dla siebie nawzajem ziomkami. Trzeba tylko pozwolić tym osobom trafić we właściwe miejsce, nie zamykać dróg. 

Żeby tak się stało, najpierw musimy pogodzić się z tym, że polska kultura nigdy już nie będzie taka sama, że jesteśmy zróżnicowanym społeczeństwem. Wciąż się tego obawiamy, choć otwartość na różnorodność nie jest zupełnie obca naszej tradycji. Być może ta obawa wynika z bliskości, z potrzeby nowej pracy nad wzajemnym zrozumieniem.

Spotkanie z Karolina Sulej w Kijowie. Zdjęcie: materiały prasowe

Użyłaś słowa „zbroja”, mówiąc o uchodźczyniach z Ukrainy. To słowo pada też w twojej książce dotyczącej Drugiej Wojny. Co dokładnie oznacza dla ciebie to pojęcie?

„Rzeczy osobiste” przyglądają się człowieczeństwu w obozach koncentracyjnych i zagłady, jako spektrum doświadczeń między mundurem, a pasiakiem.  Mundur to strój wywyższenia, sprawczości, dający alibi moralne, wzmocnienie cielesności i roli społecznej. Pasiak natomiast to odzież, która ma za zadanie pozbawić podmiotowości, redukować i upokarzać. Każda zmiana, na którą poważyła się osoba w pasiaku, nawet jeśli było to tylko noszenie kołnierzyka “po swojemu” było niezgodą na taką pozycję. Interesowały mnie zabiegi - nawet bardzo subtelne, które pełnią funkcję zbroi – może niekoniecznie ochroni nas przed kulą, ale da poczucie bycia aktywnym uczestnikiem historii, tego, że mogę coś zrobić. Daje ukojenie, prostuje psychologicznie. W obozie koncentracyjnym zbroją dla Alicji Gawlikowskiej-Świerczyńskiej była kwiecista sukienka, którą dostała od Romki w zamian za chleb. Alicja powiedziała mi, że nie wyobrażała sobie życia bez tej sukienki, i dodała, że bardziej „najadła” się tą sukienką niż chlebem, bo tak ją wzmocniła.

Rzeczy, które nam się podobają, w których wyobrażamy sobie siebie w aktywnej roli, jako osoby godne i będące sobą, te ubrania mogą być zbroją. To psychologicznie bardzo silne narzędzie.

W mojej książce chciałam przekazać, że strój, czyli nasze rzeczy osobiste, ich pozbawianie, dawanie, wszelkie manipulacje wokół nich, to ogromnie potężne narzędzia społeczne. Szalenie wpływają na nasze samopoczucie, tożsamość, na to, czy mamy siły, czy nie, i jak siebie postrzegamy. Prostymi zabiegami, jak odebranie komuś stroju, danie brudnego, zeszmaconego ubrania, versus danie czegoś nowego, z metką, wyprasowanego, to są wielkie interwencje psychologiczne w dobrostan tej osoby. Ubranie działa silnie w skali makro i mikro. Paradoksalnie ubranie, ponieważ jest intymne i bardzo mocno związane z nami cieleśnie, z naszym poczuciem siebie i swojskości, z tym, jak się czujemy w grupie, staje się zbroją. Zbroja ma nas chronić, ale też trochę ukrywać. Bardzo młodzi ludzie lubią często zbroję – obszerne bluzy z kapturem i wielkie spodnie to kokon, w którym można schować się przed niebezpieczeństwami dorastania. Dla kobiety, która musi przetrwać w nowym kraju, taką zbroją są zadbane paznokcie, ułożone włosy i perfekcyjny makijaż.

A jak obecnie wyglądają kobiety w Kijowie? Czy zauważyłaś tę szczególną dbałość o siebie, teraz może nawet większą?

Jest ogromna dbałość. Są też rzeczy, których u nas się nie praktykuje. Bardzo popularne są chustki noszone jak u babuszek, ale też zakładane na biodrach do spódnic czy dżinsów. To chustki etniczne albo projektowane przez marki takie jak Gunia Projekt. Jest ogromny rynek wyszywanek, od bardzo luksusowych po zwyczajne, dostępne na bazarze. Praktycznie wszyscy, niezależnie od wieku, mocno podkreślają ubiorem ukraińską tożsamość. Każdy oczywiście inaczej – mijałam kobiety w eleganckich długich sukniach z bufiastymi rękawami zdobionymi wyszywanką, ale też młode dziewczyny w prostych, dobrej jakości płaszczach czy bluzkach z małym elementem etnicznym. W środku Kijowa, na tyłach opery, jest bazar, gdzie od babuszek ze wsi można kupić plecione paski, wyszywane chusty, koszule czy obrusy. Ludzie w różnym wieku kupują, żeby je wesprzeć. Wychodzi tam międzypokoleniowa solidarność, wyrażana tymi tradycyjnymi elementami związanymi z wyglądem. Tak zawsze było w Ukrainie. W przeciwieństwie do Polski, gdzie folk stał się „cepelią” i czymś niemodnym, w Ukrainie tradycja jest bardzo żywa, pielęgnowana, reinterpretowana, staje się częścią mody. I tym bardziej w czasie wojny, kiedy tożsamość jest zagrożona, sięga się po ten arsenał. Widać, jak młode dziewczyny łączą wyszywane chustki z bluzą, etniczną biżuterię ze słomy z dżinsami i sneakersami. Popularną marką jest Riot Division, której projekty opierają się na elementach wojskowych, których też jest bardzo dużo i na dziewczynach, i na chłopakach. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że Kijów stał się jeszcze ciekawszy modowo niż przed wojną.

W posłowiu do polskiego wydania „Rzeczy osobistych” napisałaś, że heroizmem jest odzyskiwanie władzy nad własnym wyglądem i rzeczami, jeśli ktoś zabrał ci wolność. Powiedziałabyś tak ukraińskim kobietom?

Absolutnie tak! Widzę, że to bardzo instynktowne. Obserwuję wielu twórców internetowych z Ukrainy, którzy pokazują, jak to się dziś dzieje. Jedną z nich jest influencerka Waleria, występująca pod pseudonimem na Instagramie. Od pierwszych dni wojny opowiadała o zniszczonym domu dziadków i swoim ukrywaniu się. W ironiczny i celny pisała o życiu w czasie wojny językiem czasopism lajfstajowych. Skojarzyłam to z praktykami obozowymi, kiedy kobiety szkicowały prześmiewcze projekty ubrań mających być “krzykiem mody” w obozie na lato 1944 roku – rysowały modele strojów z pasiaka, zwisających łyżeczek i chustek. Satyra pozwalała przez chwilę zapomnieć o strachu. Dwudziestoletnia Waleria robiła coś podobnego.

Są też inne postawy - język dumy i wręcz ostentacyjnego życia mimo wszystko. Mimo że trwa wojna, chcę żyć i pokazywać, że Ukraina nie tylko walczy, ale też tworzy, a równolegle do wojny, która pochłania jej zasoby, buduje swoją tożsamość. Wojna ma wiele wymiarów, a ten jest jednym z nich – częścią rezyliencji i odzyskiwania kontroli nad wizerunkiem kraju. To wcale nie jest błaha sprawa. Tak też można próbować nie dać się zjeść rosyjskiej machinie, która mówi: „wy jesteście tacy sami jak my, wy jesteście nam podlegli, jesteście częścią opowieści o Rosji”. Otóż nie, my mamy swoją własną opowieść, własne kostiumy i rekwizyty. Szuka się tej mitologii, archetypów, tradycji, żeby odzyskać je w dzisiejszych czasach dla siebie. To wszystko jest bardzo mocno zanurzone w nowym ukraińskim brandingu. Z jednej strony mamy totalnie destrukcyjną wojnę, ale równocześnie to obszar tworzenia nowego życia, narodu, nowej historii i nowego stylu życia ukraińskiego. To jest szalenie ciekawe.

Spotkanie z Karolina Sulej w Kijowie. Zdjęcie: materiały prasowe

Wiele Ciebie urzeka w Ukraińcach, o czym często wspominasz.

Mam mnóstwo zachwytów. Na pewno łatwość nawiązywania rozmów między ludźmi. Ilość przelotnych konwersacji, które miałam we Lwowie i Kijowie z właściwie wszystkimi, jest nieporównywalna z tym, co przeżywam w Polsce. Z kim bym tam nie zagadała, każdy jest życzliwy. Jadę busem i rozmawiam z panią o jej wnukach. Gdy ktoś wyjmuje coś do jedzenia, od razu częstuje. To rodzaj troski. W sklepie mogę zawsze z nimi pogadać. Wreszcie, ta kobiecość! Cieszę się, że mogę mieć koleżanki w Ukrainie i w Polsce, z którymi możemy porozmawiać o naszych feminizmach – na przykład, jak one się różnią, gdzie jesteśmy i jak możemy sobie pomóc.

Podziwiam odporność Ukrainek, ich rezyliencję na różnym poziomie. Kobiety poszły walczyć, biorą na klatę to, co się dzieje, na różne sposoby, każda inaczej. Często nie chcą o tym mówić

Zauważyłam, że nie jest to proste i też się nie dziwię, bo to traumatyzuje. Zawsze więc staram się unikać rozmów o wojnie, chyba że ktoś zacznie. Przyjaźnię się z Oksaną Litwinienko i jestem blisko tematów związanych z wojną, która dotyka kobiety również na poziomie ich ciał. Niesamowite jest, jak potrafiły się tą traumą zająć, tak szybko. Nie wstydzić się, zebrać się, ochronić się, mówić o tym głośno.

Powiedziałaś, że nasz feminizm jest odmienny. Możesz to rozwinąć?

Można odnieść wrażenie, że Ukrainki mają większą zgodę na swoją rolę społeczną. Równocześnie nie zdają sobie sprawy, jak są mocne. Ta wojna da im do zrozumienia, że tradycyjne role są ważne, że mogą w nich zostać, ale mogą się w nich inaczej pozycjonować. Moja koleżanka, współtwórczyni Centrum Pomocy, która mieszkała w Polsce jakiś czas, mówiła mi, że pójście na studia i zrobienie doktoratu to była duża rzecz do przewalczenia z rodzicami. Oczekiwano raczej, że jako dwudziestoparolatka będzie już mieć męża i dzieci. Teraz jest przedziwny czas, w którym kobiety jednocześnie chcą rodzić dzieci i się nimi zajmować, mieć rodziny i zasilać życie, ale też z drugiej strony widzą, jak są w stanie bardzo wiele zrobić, gdy musiały siebie na nowo wymyślić i sprawdziły się w tylu miejscach. Ten feminizm, który był dla nich nienazwany, teraz dostanie swoje głosy. Haśka Szyjan, autorka „Za plecami”, jedna z ukraińskich pisarek, które bardzo lubię, stara się podważać tradycyjne role kobiece i to, że Ukrainki mają pewne obowiązki. Bohaterka „Za plecami” ma chłopaka na froncie i stara się jakoś w tej roli wojennej usadowić, ale jednocześnie jest bizneswoman. Ma same sukcesy, dużo pieniędzy, intensywne miejskie życie. Nie do końca chce być Penelopą, która wrzuca rzewne zawołania na Facebooka, choć jest społeczne oczekiwanie, że taka właśnie będzie. Więc ona negocjuje przez całą tę książkę, na co może sobie pozwolić jako Ukrainka w państwie ogarniętym wojną, jakie są te niewysłowione, kulturowe zalecenia. Feminizm Ukrainek jest dzisiaj w bardzo paradoksalnym miejscu.

„Rzeczy osobiste” każdej z nas mówią, że gdy zadbasz o siebie, choćby w tych z pozoru nie najpilniejszych sprawach, będziesz silniejsza. Czym może być Twoja książka dla Ukrainek?

Marta Studenna-Skrukwa, powiedziała mi, że zgodziła się tłumaczyć spotkanie ze mną w Kijowie tylko dlatego, że moja książka była jedyną rzeczą, którą była w stanie czytać w momencie, gdy to, co się dzieje wokół, tak bardzo dotknęło ją osobiście. Jej brat, który walczył na froncie, trafił do rosyjskiej niewoli. Zastanawiała się, jak on sobie radzi w takiej sytuacji, co może tam zrobić, żeby czuć się lepiej, czy ma szansę wyjść z tego mentalnie. „Twoja książka pomogła mi się smucić, dała mi nadzieję. Coś podobnego kiedyś się już wydarzyło i minęło, można to przetrwać” – powiedziała mi Marta.

20
хв

Zbroja z makijażu, sukienki i godności

Beata Łyżwa-Sokół

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Bez munduru, ale na pierwszej linii

Ексклюзив
20
хв

Olena Babakova: – Odpowiedzialność za nienawiść wobec Ukraińców spoczywa na politykach i organach ścigania

Ексклюзив
20
хв

Patrzę w oczy ludziom, którzy patrzą w oczy śmierci

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress