Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Run for Light: jak Ukraińcy w Europie zbierają pieniądze na generatory dla szpitali
W październiku w 13 europejskich miastach odbywają się biegi charytatywne Run For Light, których celem jest zebranie pieniędzy na generatory, terminale Starlink i stacje ładowania dla personelu medycznego i wojskowego. Celem jest zebranie 500 000 hrywien. Sestry dołączyły do biegu w Krakowie
Z powodu ostrzału, którym Rosjanie niszczą ukraiński sektor energetyczny, Ukraińcy od 2,5 roku żyją w realiach permanentnych niedoborów prądu.
47 osób przebiegło przez jeden z krakowskich parków – w ciemności, z latarniami. Według Marii Nowosielskiej, współorganizatorki biegu w Krakowie, krótki dystans wybrany do pokonania był odpowiedni dla początkujących, a neonowe świetlówki w ich rękach były jak symboliczna walka światła z ciemnością. W Krakowie zebrano ponad 700 euro. Rejestracja na bieg kosztowała 12 euro, ale możena było przekazać dowolną kwotę. Organizatorami były „Nowa Poszta” i Lotus Foundation.
Do biegu przyłączyli się Polacy i inni. Karol jest polskim studentem i mieszka w Krakowie. Uważa, że takie wydarzenia są bardzo ważne. Wspiera Ukrainę i regularnie włącza się w akcje charytatywne na jej rzecz. Jego przyjaciel Krzysztof mówi, że idea biegu Run For Light naprawdę do niego przemówiła. Chce wspierać Ukraińców, ponieważ uważa, że to, co dzieje się w ich kraju, jest nie do przyjęcia.
Maria z obwodu rówieńskiego przeprowadziła się do Polski dwa lata temu. Przyjechała na bieg, by wesprzeć wojsko i medyków w Ukrainie.
– Takie wydarzenia łączą ludzi – mówi. – To także świetny sposób, aby pomóc tym, którzy zostali w Ukrainie. Zwłaszcza wojskowym i medykom, ponieważ ratują życie.
Tetiana z Zaporoża pobiegła z dużą ukraińską flagą. Uważa, że Ukraińcy za granicą powinni być aktywni i okazywać swoją solidarność. Opuściła Ukrainę w szóstym dniu wojny, a kiedy trochę się zaaklimatyzowała, zaczęła organizować biegi charytatywne w centrum Krakowa. Bierze też udział w innych biegach wspierających Ukrainę.
– Co roku biegniemy w Dzień Niepodległości – mówi. – W tym roku były z nami 73 osoby. Przebiegliśmy 3,3 km, co symbolizowało 33 lata niepodległości Ukrainy. W przyszłym roku to będzie 3,4 km. Takie wydarzenia wspierają ducha i jednoczą Ukraińców za granicą.
Bieg charytatywny odbył się już w 12 miastach. Na przykład w Berlinie zebrano 850 euro dla szpitala wojskowego w Czernihowie. Jeden z 59 uczestników tego biegu, Jarosław, pokonał trasę dwukrotnie: za siebie i za swoją dziewczynę, która nie zdążyła przyjechać z Portugalii. W Wilnie 101 uczestników zebrało 1291 euro. W Barcelonie 26. brygadzie artylerii udało się zebrać 659 euro na zakup systemów Starlink i generatorów. 24 października bieg odbędzie się w Londynie, po czym zostanie ogłoszona wysokość całkowitej zebranej kwoty.
Szczególną cechą biegu charytatywnego Run For Light był integracyjny sygnał startowy, który zastąpił tradycyjny strzał z pistoletu – jego dźwięk może być traumatyczny dla osób z PTSD i innymi schorzeniami spowodowanymi wojną. Nowy sygnał to dźwięk trombity – i echo, które rozbrzmiewa do momentu rozpoczęcia biegu przez uczestników. Został opracowany przez „Nową Posztę” wraz z międzynarodowymi i ukraińskimi ekspertami: projektantami dźwięku z Los Angeles, psychologami, specjalistami psychoakustyki z Harvard Medical School, profesorami z największego uniwersytetu technicznego w Kijowie itp. A potem – przetestowany przez weteranów.
Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Aldona Hartwińska: Funkcjonujesz w przestrzeni medialnej, głównie w mediach społecznościowych. Zgromadziłeś spore audytorium, ale nie zawsze są to ludzie Tobie przychylni. Krótka lektura komentarzy pod twoimi postami na “X” i można tam znaleźć nawet i groźby. Jak sobie z tym radzisz? Przede wszystkim, co odpowiadasz tym, którzy krzyczą „To nie jest nasza wojna, to nigdy nie dotrze do Polski, pomagaj polskim dzieciom!”.
Mateusz Wodziński „Exen”: Po pierwsze - nie odpowiadam, ignoruję. Ale jeśli rzeczywiście miałbym odpowiedzieć… Trochę w tym jest racji, że to nie jest nasza wojna, wojna Polski. Ale ja od samego początku podchodzę do tego tak, że żyję w konkretnym miejscu w Polsce, czyli na pograniczu. U nas jest inna sytuacja, niż w pozostałej części kraju, gdzie wojna rzeczywiście nie jest aż tak odczuwalna. Natomiast ja mam u siebie od ponad trzech lat kryzys migrancki. Jest pełno wojska, policji, służb wszelakich. Kiedy zaczęła się pełnoskalowa inwazja już wiedziałem, że jeśli wojna rozciągnie się na całe terytorium Ukrainy, czyli do naszej granicy, to także nasze miejsce nie będzie bezpieczne. Bo to, że do Warszawy ta wojna nie dotrze - było dla mnie jasne. Ale jasne jest też, że pojawiłaby się taka szara strefa, przygraniczny pas. Niebezpieczny i nieprzewidywalny.
Czyli myślisz, że jeśli Ukraina nie zatrzyma Rosji, to jej wojska pójdą dalej, na kraje bałtyckie? Zrobią sobie przejście do Królewca?
Nie wiem, jakby to się wszystko potoczyło, ale to nie musiałaby być wojna pełnowymiarowa. Żebyśmy lokalnie odczuli jej skutki, wystarczy, że dotrze do naszej granicy. A to byłyby jakieś prowokacje, a to by coś spadło za naszą granicą częściej, niż to się dzieje teraz. A to grupa rosyjskich żołnierzy “zabłądziłaby”, by źle znak przeczytali i pojechali w prawo do nas, a nie w lewo tam, gdzie chcieli.
Właśnie dlatego zacząłem pomagać Ukraińcom. Wszystko zaczęło się w czerwcu 2022 roku.
Zrobiłem to trochę w podziękowaniu za to, że udało im się wybronić stolicę i odepchnąć Rosjan, i tę wojnę 1500 kilometrów od nas
Gdy zaczęła się okupacja obwodu kijowskiego, nie wiadomo było, co będzie dalej. Czy zajmą Kijów i pójdą na zachód? Im wojna jest dalej od naszych granic, tym my jesteśmy bezpieczniejsi.
Pierwszy samochód zawiozłeś do Kijowa. Dlaczego jeździsz coraz dalej i dalej?
Im więcej ukraińskich żołnierzy poznawałem, im więcej samochodów im zawoziłem, tym sprawniej się poruszałem po Ukrainie. Ale to nie było tak, że zawiozłem auto do Kijowa, a już na następnym wyjeździe byłem w Bachmucie. Przesuwaliśmy się powoli, kawałek po kawałku dalej. Do Bachmutu pojechaliśmy w styczniu 2023 roku. No i tam, rzeczywiście, zobaczyłem prawdziwą wojnę na żywo.
Co to znaczy?
Tam był może… kilometr do Rosjan? Było bardzo głośno i bardzo niebezpiecznie.
Ale to był pierwszy raz, kiedy usłyszałeś artylerię?
Nie, słyszałem wcześniej. Ale nie tak blisko, nie tak, że spadało wszędzie i co kilka sekund.
W każdym swoim poście w mediach społecznościowych podkreślasz, że teraz się już nie cofniesz, że będziesz pomagać dopóki ostatni Rosjanin nie opuści okupowanych przez nich terytoriów. Miałeś kiedykolwiek moment zwątpienia: po co ja to robię?
Ciągle zadaję sobie to pytanie. Dlatego jestem tu może setny raz i żyję. Mówi się, że są dwie „szkoły” pomagania. Można pomagać z głową, jak my. Czasem faktycznie podjeżdżamy dosyć blisko linii frontu, bo trzeba. Ale można umówić się pięć, dziesięć kilometrów dalej. Można pomagać dużo bardziej bezpiecznie i nie ryzykować.
Byłeś w prawdziwym niebezpieczeństwie?
Kilka razy. I takich sytuacji przybywa. Kiedyś była artyleria lub po prostu człowiek miał pecha. Raczej nikt bezpośrednio w ciebie nie celował, ale jak spadło gdzieś blisko, można było dostać odłamkiem. Teraz jest już zupełnie inaczej. Jeśli auto porusza się bliżej linii frontu, to Rosjanie na nie polują.
Mówisz o dronach kamikadze?
Artyleria dalej jest zagrożeniem, bo dalej strzelają z GRAD-ów czy moździerzy. Ale trzeba mieć naprawdę pecha, żeby im się udało trafić w ciebie, szczególnie jak przemieszczasz się samochodem. A z dronami jest tak, że wystarczy, że operator takiego drona, który ma pogląd w kamerce na żywo cię wypatrzy, od razu zaczyna się polowanie.
Tak, raz. To było jakieś trzy miesiące temu. Byliśmy na drodze między Toreckiem a Nju-Jorkiem. Wszystko, jak widzisz, skończyło się szczęśliwie, bo siedzę przed tobą, ale ta sytuacja uświadomiła mi, że to już jest zupełnie inna wojna niż ta sprzed roku. Doszliśmy do takiego momentu, że bezpieczniej jest siedzieć na pozycjach, w okopach, niż z nich wyjechać poza strefę działań wojennych. Wcześniej mogliśmy wjechać do Bachmutu i znaleźć się w odległości kilometra od Rosjan. W tej chwili sama droga w kierunku frontu, w dość sporej odległości od linii, jest już bardzo niebezpieczna.
My wolontariusze też kiedyś umieliśmy się poruszać w miarę bezpiecznie, by zminimalizować zagrożenie z artylerii.
A teraz jeśli namierzy cię, to ciężko przed nim uciec.
Wojna się zmieniła. Wojna dronów, wojna technologiczna, informacyjna. Ale jak zmienił się Exen? Kim jest teraz, po tych trzech latach pełnoskalowej inwazji?
Mimo obciążenia psychicznego i fizycznego wciąż się dobrze czuję blisko frontu. W takim sensie, że strach choć ciągle jest ze mną, nie paraliżuje mnie.
Albo dajesz sobie z nim radę, albo to po prostu nie jest dla ciebie i rezygnujesz. Ja nie zrezygnowałem i nie zamierzam.
Czyli strach wciąż jest, nie zniknął?
No, pewnie, że jest. Tym bardziej, jeśli jedziemy w cztery czy pięć osób to dochodzi jeszcze strach o innych, za których jestem odpowiedzialny. Często są to też ludzie, którzy są pierwszy albo drugi raz w tak niebezpiecznym miejscu. Oni nie do końca rozumieją sytuację. Ja też nie wiem, jak się zachowają, gdy znajdą się w bezpośrednim zagrożeniu. Ale to nie strach, jaki odczuwają żołnierze: non stop, dzień w dzień gdzieś na pozycji kilkadziesiąt metrów od wroga. Tego nie mogę sobie nawet wyobrazić. Nas strach dopada na chwilę, w momencie, w którym podjeżdżamy, żeby zostawić auto. Potem wracamy w bezpieczne miejsce, możemy odreagować. A żołnierze tkwią w tym, nie wiedząc nawet jak długo jeszcze.
Ale oni się też do tego strachu trochę przyzwyczaili.
Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ale strach nie znika. Niedawno poszła w mediach informacja, że Rosjanie weszli do Kupiańska. Ja tam byłem, w mieście, dosłownie półtora tygodnia wcześniej. A tam? Mnóstwo ludzi. Sklepiki pootwierane, stragany działają, życie się toczy. Tam zostali starsi ludzie, niedołężni, którzy na pewno nigdzie się nie ruszą. Może nie mają dokąd, może nie chcą być dla nikogo ciężarem. Będą siedzieć w piwnicach.
Dla ukraińskiego wojska cywile w takim miejscu to problem, utrudniają działania, uniemożliwiają użycie takiej siły, jaka byłaby potrzebna w danym momencie. Rosjanie w ogóle z cywilami się nie liczą, po prostu zabijają ich.
A Ukraińcom zależy na obywatelach. Wiele razy słyszałem historie o tym, że trwały walki w mieście i nagle z piwnicy wychodzi cywil, i żołnierze wstrzymują ogień, bo gość sobie po prostu stał na ulicy
A Rosjanie takiego dylematu nie mają, po prostu nie przerywają ognia. Ja sam na własne oczy widziałem cywili w takich miejscach, w jakich ich dawno nie powinno być. To jest najlepszy dowód na to, że człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Bo jeśli oni przywykli do takiego życia, że siedzą non stop w piwnicach, gdzie spadają ciągle rakiety…
Przekroczyłeś już okrągłą liczbę: 280 samochodów, dostarczonych dla ukraińskiej armii. Teraz cel to 300. Kiedy wiozłeś swój prywatny samochód Kijowa myślałeś, że to mogłoby się tak rozwinąć, że w Polakach jest taka siła, że będą wspierać Cię na tak ogromną skalę?
Nie. Planowałem zawieźć swoje pierwsze auto, Grand Vitarę. Jednocześnie założyłem zrzutkę na kwotę stu tysięcy złotych. Pomyślałem sobie, że jeżeli pokażę, że dowiozłem swoje auto, to może ktoś będzie chciał wesprzeć zakup trzech kolejnych. Na początku to szło bardzo powoli. Był czas wakacji, na pozycje bojowe w niektórych przypadkach można było dojechać normalnie osobówką. Ale kiedy przyszła jesień i deszcze, zrobiło się mega błoto, to na frontowe drogi wjechały pick-upy. One robiły absolutnie wszystko: woziły żołnierzy na pozycje, ewakuowano na nich rannych, nawet z nich strzelano. Wtedy też każdy w Polsce zobaczył, że tam są naprawdę trudne warunki i te samochody są po prostu potrzebne. Dzięki temu, że woziłem te samochody już czwarty miesiąc to zdobyłem zaufanie.
Akcja rozrosła się do takich rozmiarów, że ty sam w tej chwili mało co innego ogarniasz, poza samochodami. Z czego żyjesz?
Na początku jeszcze pomagałem i pracowałem. Ale teraz nie ma już czasu na normalną pracę. Z pół roku temu przyszedł z pomocą Patronite. Od tamtego czasu moimi pracodawcami są ludzie, którzy wpłacają tam pieniądze.
Wierzyłeś, że tak się to potoczy? Że aż tylu Polaków będzie chciało cię wesprzeć?
No, aż tylu - nie. Wyszło nieźle, cieszę się. Dlatego możemy dalej jeździć i pomagać.
Jak od środka wygląda wasza praca? Ile samochodów kupujecie ze zbiórki?
Zbiórka jest jedna i ta sama, od samego początku, od czerwca 2022 roku i ona trwa. Ludzie wpłacają pieniądze, a ja za nie kupuję auta. Jeśli uzbiera się na tyle duża kwota, że mamy gotowe dwa czy trzy auta, to zawozimy je na front. Staramy się wszystko na bieżąco dokumentować w trakcie podróży - ludzie lubią wiedzieć, co się dzieje z ich pieniędzmi. Więc mamy metodę: ile uda się uzbierać kasy, tyle będzie samochodów. Bo jest też druga droga: przyjmować „zamówienia”, czyli zgadzać się na pomoc konkretnej jednostce, a potem szukać odpowiedniej kwoty. I to jest najlepsza droga do tego, by się po prostu zaorać. Bo kolejka jest długa, zapotrzebowania nigdy nie zabraknie. Dlatego ja staram się nikomu nic nie obiecywać, a o samochodzie mówić wtedy, kiedy ono już fizycznie jest.
Ty też starasz się bardzo różnicować tą pomoc, by trafiała do różnych jednostek na Donbasie, Zaporożu, Sumszczyźnie czy Chersoniu. Tych jednostek, którym przekazałeś auta jest bardzo dużo. Choć masz swoich ulubieńców, czego nie ukryjesz np. Trzecią Brygadę Szturmową. Jak oceniasz, komu jest bardziej potrzebny samochód?
Trudno powiedzieć. Trzecia Brygada Szturmowa to po prostu bezpieczny wybór. Z nimi mam pewność, że auto będzie wykorzystane do tego, do czego my je przygotowaliśmy i że będzie używane na froncie. Bo to jest porządna, profesjonalna brygada. Jest ogromna i potrzebują dużo aut.
Czyli dla ciebie najważniejsze jest to, żeby mieć pewność, że żona dowódcy nie będzie jeździła tych samochodem po Lwowie, bo takie przypadki niestety nie raz widzieliśmy. Bo to się zdarza, nie tylko w Ukrainie. Wojna do świetna okazja, by się dorobić, a niektórzy cynicznie do wykorzystują.
Są takie sytuacje, można by o tym długo rozmawiać. Ale my już wypracowaliśmy optymalną strategię. Dobrze wiemy, komu przekazujemy auta, później mamy kontakt z obdarowanymi, chwalą się zdjęciami czy filmikami. Czasem proszą o jakieś części do tych samochodów.
Choć my staramy się, żeby przywozić najlepsze i najdroższe auta, żeby nie stały w warsztatach.
Mówiłeś nie raz, że będziesz na froncie dopóki będzie tam choć jeden Rosjanin. Czyli do kiedy? Kiedy to się wszystko skończy?
Ja już dawno przestałem zadawać to pytanie, bo tutaj nikt na pewno nie wie, kiedy to się skończy. To się ciągnie już tak długo, że zadawanie tego pytania nie ma sensu.
Ale, tak, ja będę tutaj do końca. Do tego momentu, aż przestanę być potrzebny
Vova i Katja czekają na nas na pozostałościach przystanku autobusowego. Dostrzegam ich z daleka, bo miasto po tej stronie rzeki jest jeszcze wymarłe i to jedyne żywe dusze w pobliżu. Starsza pani w niebieskiej kurtce nerwowo przebiera nogami. Mężczyzna, ubrany na czarno, wlepia wzrok w nasz nadjeżdżający samochód ze spokojną miną. Może mieć nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczenie na twarzy i zmarszczki dodają mu powagi.
Wiedzą o nas tylko tyle, że jesteśmy wolontariuszami z Polski. Decydują się przyjąć nas na noc, bo podróżowanie po zmroku tymi rejonami jest niebezpieczne. Choć miasto jest już wyzwolone spod rosyjskiej okupacji, to wciąż zdarzają się tu ataki rakietowe. Dziwi mnie, że ktoś chce przyjąć zupełnie obcych ludzi do siebie do domu, ale zmrok zapada tak szybko, że jestem w stanie niemal wyczuć ogarniającą nas ciemność.
Atak zombie?
Izium. To właśnie stąd pochodzą obrazy masowych grobów w lesie, odkrytych po wyzwoleniu miasta. W jednym z nich znaleziono czterysta pięćdziesiąt bezimiennych ciał, zasypanych ziemią, pod którą próbowano ukryć bestialstwo. Obrazy tak bliskie zdjęciom z naszych podręczników do historii. Większość z pomordowanych zmarła gwałtowną śmiercią, a część z nich nosiła ślady po torturach i egzekucji - liny zaciśnięte na szyi, ręce skrępowane za plecami, okaleczone genitalia. My umiemy to dobrze nazwać po imieniu: zbrodnia wojenna. Trudno sobie wyobrazić, że obok miejsca takiej tragedii, kiedy jeszcze trwają ekshumacje, a okolica jest zaminowana i pełna niebezpiecznych odłamków po wybuchach bomb, zaczyna wracać życie. Do zniszczonego miasta, podziurkowanego jak sito, wracają zmęczeni tułaczką mieszkańcy, którzy mogą już tylko wrócić, bo iść dalej nie mają dokąd.
Za dnia udało mi się zobaczyć główną arterię miasta. Spacer centrum Izium zmusza mnie do myśli, że jestem na jakimś planie filmowym, w otoczeniu doskonale przygotowanej scenografii. Film postapokaliptyczny, może atak zombie, przed którymi uciekli mieszkańcy. Sklepowe szyldy, pozrywane, skrzypią na wietrze, dyndając w tę i z powrotem. Wokół rozbite na pół budynki, wypalone okna jak wyłupione z oczodołów oczy, świecące pustką. Na centralnym placu stoi kawiarenka, a dokładniej jej szkielet - okrągły stelaż bez szyb i drzwi, z zerwanym dachem. Przy tym, co mogło być wcześniej wejściem do kawiarenki, stoi podziurkowana lodówka z lodami “Chreszczatyk”. Na przeciwległej ścianie musiała być kuchenka, a może grill. Na ziemi - dywan z potłuczonego szkła.
Nie ma wokół mnie budynku, który nie nosiłby śladów eksplozji. Wszędzie te małe, czarne dziurki po odłamkach, jak jakaś uciążliwa wysypka, której nie można ukryć
Do moich uszu docierają krzyki. Ale nie ból, czy przerażenia. Raczej zaciętej rywalizacji. Idę w kierunku głosów, a moim oczom ukazuje się potężny budynek szkoły. Dwa skrzydła i front z eleganckim portalem, układają się w literę “U”, tworząc dziedziniec. Pewnie tu odbywały się rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego, apele i świętowanie ważnych wydarzeń. Dziś szkoła, jak wszystkie inne budynki, jest podziurkowana jak sito, świeci czerwoną cegłą spod białej, odrapanej farny, a dach kompletnie spalony. Chcę wejść do środka, ale przez dziury w okiennicach dostrzegam boisko. Ośmiu chłopców gra w piłkę nożną. Pośród ruin i ciszy tego miasta-widma, krzyczą do siebie, mam wrażenie, że chyba się do siebie nawet uśmiechają.
Dożywanie, nie życie
Zapada ciemna noc. Z przygaszonymi światłami turlamy się samochodem po dziurawej, piaszczystej drodze, śladem za naszymi gospodarzami, którzy prowadzą nas do dzisiejszego schronienia. Do Katii i Wowy dołączyła jeszcze sąsiadka i jej córka, choć w świetle przytłumionych reflektorów widzę tylko ich nogi.
Dom Katii ma zabite deskami okna, spod których dociera do moich oczu delikatna smuga jarzeniówki. Kiedy wysiadamy proszą nas, żebyśmy nie rozpalali więcej świateł. Tutaj, gdzie jesteśmy, lepiej nie zdradzać swojej obecności. Nad samym Izium często latają rosyjskie drony, a po tej stronie rzeki do wroga jest jeszcze bliżej. Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Ci, którzy zostali i przetrwali okupację, raczej dożywają, niż żyją. Sama okupacja trwała pół roku, wówczas w mieście przebywało piętnaście tysięcy osób.
Wspinamy się po kamiennych schodach do przedsionka. Czuję zapach wilgoci, zastałego i stęchłego powietrza, starych mebli. Zapach, jaki przypomina mi drewnianą chatę dziadka w Beskidzie Sądeckim. Zapach wsi, trochę też i biedy, który nie jest mi obcy. Czuć, że życie tutaj jakby zamarło, zatrzymało się. W przedsionku stoi maleńka, stara lodówka i metalowy zlew z wiadrem pod spodem, do którego zlatuje woda. Katja stawia czajnik na maleńkiej kuchence z podwójnym palnikiem i zaprasza nas do środka. W saloniku stoi rozkładana kanapa, a za nią dywan na ścianie. Stoją też regały z książkami i porcelaną. Mnóstwo zdjęć - na kilku z nich widzę ładną, młodą dziewczynę i uśmiechniętego chłopczyka. Pustka w tym domu teraz wybrzmiewa znacznie mocniej.
- Ludzie znikali. Nie wiadomo gdzie. Czasem ich zabierali, czasem po prostu znikali. Wojskowych oni od razu rozstrzeliwali - opowiada Wowa - Ale najbardziej poszkodowane były młode dziewczyny. To je teraz wykopują w tym lesie. Pobite i zgwałcone
Niektórzy ludzie, w dzień wkroczenia Rosjan do miasta, schodzili do piwnic i tam siedzieli miesiącami. Niektórzy okupanci wchodzili do domów, wyrzucali mieszkańców, i po prostu zaczynali sobie tam mieszkać. Ale nie przychodzili do każdego domostwa. Wybierali sobie raczej te piętrowe, ładne, bardziej luksusowe, z których można było też coś ukraść. A wynosili wszystko - telewizory, mikrofalówki, pralki. Kiedy rosyjscy wojskowi podchodzą pod dom Katii, pijani i z bronią, jej córka najpierw przerzuca przez okno synka, potem wyskakuje sama. Przebiegają podwórko za domem i przeskakują przez płot. Udaje im się zabrać z niemal ostatnim transportem, którym ewakuują się uciekinierzy, i wyjeżdżają z miasta. Są bezpieczni. Ale wtedy Katia widzi ich po raz ostatni. Zostały jedynie zdjęcia na regałach, oparte o porcelanowe filiżanki.
Tu żyją ludzie, dzieci
Na rozmowach zastaje nas głęboka noc, a zmęczenie zaczyna nakrywać nas falami. Dostajemy jeszcze herbatę i kanapki. Sprawdzamy balistykę - hełmy, kamizelki kuloodporne. Kontrolujemy zawartość osobistych apteczek. Kiedy gaśnie światło, ja długo nie mogę zasnąć. Leżę w swoim śpiworze i myślę tylko o tym, że rano ruszamy w kierunku Bachmutu. Patrzę w sufit i wtedy po raz pierwszy pomyślę: po co ja to w ogóle robię? Ale motywacja przychodzi o poranku.
Chwilę po wschodzie słońca pod dom Katii przychodzi Wowa. Wie, że za chwilę wyjeżdżamy, ale uważa, że powinniśmy przejść się razem z nim. Żadne opowieści nie zastąpią tego, co można zobaczyć na własne oczy. Dopiero w dziennym świetle widzę, że ślady okupacji są nawet na ulicy Katii - ostrzelany i doszczętnie spalony samochód stoi na skraju drogi. Niemal każde ogrodzenie, każda brama jest podziurkowana odłamkami.
Na drzwiach wejściowych napisy:
Tu żyją ludzie.
Tu są dzieci.
Ludzie, dzieci.
Idziemy przez tę część miasta, która pod okupacją była kompletnie odcięta od świata. Izium podzielone jest na dwie połówki przez rzekę. Jedyny most ukraińskie wojsko wysadza od razu, kiedy rosyjskie wojska przełamują linię obrony. Wiedzą, że odcinają jedyną drogę ucieczki, ale zdają sobie sprawę, że w ten sposób kupią więcej czasu przed idącymi już w tę stronę hordami rosyjskich wojsk. Wtedy Rosjanie rozstawiają na polach baterie rakiet i zaczynają bestialsko ostrzeliwać miasto, rujnując całe centrum, budynki mieszkalne, szkoły i szpital. Stoję nad wykopaną, głęboką dziurą w ziemi, gdzie leżą spalone szczątki ciężarówki. Na niej rozstawiono system Grad, który niejednokrotnie nakrywał cywilne bloki, mordując dziesiątki istnień. Takich dziur na polu, na którym stoimy, naliczyłam około pięciu. Stawiam każdy krok ostrożnie, po ścieżce, którą wcześniej przeszedł Wowa. Spod śniegu przeraźliwie wyzierają odłamki, fragmenty mundurów, wojskowy ekwipunek. Dostrzegam, że wszędzie dookoła powiewają czerwone taśmy, przyczepiane do wbitych w ziemię prętów.
- Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny - mówi Wowa i wskazuje palcem na las w oddali. - A tam, pięćset, może sześćset metrów stąd znaleziono zakopane ciała tych, których zabili podczas okupacji. Głównie kobiet. Trzymajcie się blisko mnie i nie schodźcie z drogi
W miejscu takim jak to jest bardzo prosta zasada: jeśli czegoś nie zostawiłeś sam, lepiej tego nie podnoś. Najlepiej w ogóle niczego nie dotykać i nie schodzić z udeptanej ścieżki, a jeśli to możliwe, trzeba trzymać się asfaltu. Również w momencie załatwiania fizjologicznych potrzeb. Rosjanie, wycofując się z Izium, rozrzucają wszędzie przeciwpiechotne miny. Ale można sobie zrobić krzywdę nieuważnie stawiając nogę na ostre jak nóż fragmenty rakiet, które rozerwały się na kawałki.
Na niektórych bramach widzę napisy: nie wchodzić, miny. Wowa zatrzymuje się przed jednym z budynków. W miejscu, w którym prawdopodobnie były drzwi wejściowe jest wielka dziura i kupa gruzu dookoła. Właściciele domu wrócili tu chwilę po wyzwoleniu miasta. W ich mieszkaniu żyli okupanci, a kiedy je opuszczali, zostawili na klamce zapalnik od bomby. Kiedy sąsiadka nacisnęła klamkę - bomba eksplodowała. Takich niespodzianek było wiele - we włącznikach światła, pośród dziecięcych zabawek, w szufladach. Wowa opowiada o tym, jak ranili sukę, która miała małe szczeniaki. Ranili ją tak, by nie zabić, więc ona wyła. Długo i głośno, aż ktoś nie przyszedł jej pomóc. Kiedy mężczyzna podniósł ją w górę, okazało się, że bomba była schowana w psim posłaniu. Zginęli na miejscu - suka, szczeniaki i człowiek, który chciał jej pomóc.
Czerwony rzemyk z krzyżykiem na szczęście
Idziemy może kilometr, a moim oczom ukazuje się pobojowisko - spalone czołgi stoją pomiędzy zrujnowanymi domami. Wszędzie leżą odłamki, szkło, wraki samochodów. W gruzowisku, po eksplozji bojowego wozu pancernego, dostrzegamy zakrwawiony rosyjski mundur. Tu musiała być toczona główna bitwa o Izium. Wojennych “fantów” jest znacznie więcej: zimowe rękawiczki, hełm z potężnym wgnieceniem, zapakowany rzeczami plecak. Jest zima, wszystko skute lodem i zasypane śniegiem, a ja mam wrażenie, że czuję w powietrzu krew. Duch przeszłości nie zniknie stąd nigdy, nawet, jeśli uprzątną te upiorne wraki.
Kiedy wsiadamy do samochodu, Katja zawiązuje mi na ręku czerwony rzemyk z krzyżykiem. Chce, żeby przyniósł mi szczęście i żebym o niej zawsze pamiętała. Tego dnia ruszamy w kierunku Bachmutu. Jeszcze tego nie wiem, ale do Katii będę wracać wielokrotnie. Czasem po to, by ją tylko na chwilę przytulić.
***
Półtora miesiąca po naszym wyjeździe dostaję wiadomość od Katii. “Wowa nie żyje. Poległ pod Bachmutem”.
Książka wydana przez Patronite Publishing, do kupienia na patronite-sklep.pl
Jej obrazy znajdują się w kolekcjach rodziny Clintonów, Brada Pitta, George'a Clooneya, Sophii Loren i Nicolasa Sarkozy'ego. W jej żyłach płynie królewska krew, a jej twarz została uwieczniona na Pomniku Niepodległości na Majdanie. Kristina Katrakis jest amerykańską artystką i właścicielką galerii, a także ambasadorką Funduszu Narodów Zjednoczonych w Ukrainie. Jako obywatelka USA mogła uciec przed wojną za ocean. Zamiast tego wraz z mężem zorganizowała centrum pomocy humanitarnej w Worochcie, gromadziła też fundusze i dostarczała niezbędne artykuły z zagranicy. Dzięki jej pracy pomoc otrzymało już ponad sto tysięcy osób. W tym samym czasie Kristina i jej zespół pracowali z entuzjazmem przez prawie dwa lata, nie otrzymując ani grosza za swoją pracę.
Teraz zakrojona na szeroką skalę międzynarodowa misja "Be the light" dostarcza niezbędne produkty przesiedleńcom wewnętrznym w różnych częściach Ukrainy, pomaga jednostkom wojskowym, ratuje zwierzęta z okupowanych terytoriów i linii frontu itp. Kristina i jej mąż Roman wielokrotnie podróżowali na linię frontu, ewakuując ludzi i wyprowadzając konwoje spod ostrzału. Niedawno Forbes Baltics uznał Kristinę Katrakis za jedną z najbardziej wpływowych osób o bałtyckich korzeniach na Ukrainie.
Kiedy mój syn Marko przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!"
Дарія Горська: Христино, вітаю з черговою нагородою. У Forbes Baltics вас включили завдяки дідусю — литовському історику і археологу Симону Гедиміну-Пільке. До того ж у ваших жилах тече кров останнього короля Грузії та Вірменії, королів Сардинії та П’ємонту, грецьких і українських митців, польських принців і графів...
Kristina Katrakis: Jestem jak ketchup Heinz 57, w którym jest wiele różnych przypraw. Jestem bardzo dumna z mojej rodziny, moich przodków, w szczególności z polskich przodków. To starożytny ród Rzewuskich, byli bogatsi niż sam król i finansowali wiele historycznych kampanii wojskowych. Moja praprababka Ewelina Hańska była żoną Honoré de Balzaca i dzięki niej teksty Balzaca zostały zachowane i opublikowane. Majątek Eweliny znajdował się we wsi Wierchiwnia w obwodzie żytomierskim. W czasach sowieckich rodzina została rozstrzelana przez bolszewików, a naprzeciwko posiadłości wzniesiono pomnik Lenina. Ilekroć zwracałam się do różnych struktur z prośbą o usunięcie tego pomnika, nikt nie reagował. Więc sami rozwaliliśmy go młotami kowalskimi. Mam nadzieję, że kiedyś stanie tam pomnik Eweliny i Balzaka.
ДГ:Ви говорите польською?
KK: Płynnie. Od dzieciństwa rozmawiałam po polsku z jedną babcią, po grecku z drugim dziadkiem i po ukraińsku z moim ojcem. Co tydzień ojciec uczył mnie nowego wiersza Tarasa Szewczenki, a w niedzielę musiałam go recytować przed pomnikiem tego poety. W ten sposób nauczyłam się "Kobziarza" [tomik wierzy i ballad romantycznych Szewczenki - red.]. Ale ponieważ od dziesiątego roku życia mieszkałam w Stanach Zjednoczonych (mój ojciec został zaproszony do stworzenia dużego pomnika w Chicago i cała rodzina się tam przeprowadziła), myślę głównie po angielsku - studiowałam i pracowałam w Ameryce. Kiedy więc w 2011 roku wróciłam do Kijowa, musiałam nauczyć się ukraińskiego od nowa.
ДГ:Ваш батько Анатолій Кущ ліпив монумент «Незалежність» з вас. У сестри Либіді теж ваше обличчя. Коли бачите ці пам’ятники, впізнаєте в них себе?
KK: Nie myślę o tym. Ale mój syn Marko, kiedy przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!". Z zewnątrz wygląda to zabawnie.
Maria Prymaczenko dała mi swój obraz i powiedziała: "To jest czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce wybuchła elektrownia atomowa w Czarnobylu
ДГ:Ви малюєте з двох років. Коли батьки почали помічати ваші здібності до образотворчого мистецтва?
KK: Byłam dziwnym dzieckiem. Nie chodziłam do przedszkola, uwielbiałam szachy, wygrywałam turnieje nawet z dorosłymi. Uwielbiałam książki, przeczytałam "Iliadę" i "Odyseję" w wieku czterech lat. Rysowanie było moim pierwszym językiem i używałam go do przekazywania światu swoich myśli.
ДГ:А коли вам було шість, стався Чорнобиль, який поділив ваше життя на «до» і «після», адже ваша родина мешкала зовсім поруч з ЧАЕС…
KK: Mieszkaliśmy w Oranomie, który znajdował się na skraju 30-kilometrowej strefy wokół reaktora. Wioski położone bliżej zostały ewakuowane, nasza nie. Byłam dzieckiem i wydarzenia w Czarnobylu wydawały mi się czymś niesamowitym, wręcz mistycznym. Na krótko przed wypadkiem to, że do niego dojdzie, przewidziała sama Maria Prymaczenko [sławna ukraińska malarka ludowa - red.]. Przyszłyśmy z mamą zobaczyć tę artystkę - Maria wyszła nam na spotkanie, taka piękna, niebieskooka, już o kulach. Dała mi swój obraz i powiedziała: "Patrz, to czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce po tym eksplodował czwarty blok energetyczny elektrowni atomowej w Czarnobylu. Cenię ten obraz Prymachenko i uważam Czarnobyl za bestię, która połknęła gwiazdy.
W noc wypadku wydarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz: nietoperz wleciał do naszego domu i zaplątał się w moje włosy, polała się krew. Mój grecki dziadek powiedział, że to bardzo zły znak. Rano zobaczyłam, że trawa na polu stała się srebrna. Błyszczała w słońcu!
Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, że był to pył radiacyjny. Wtedy nikt nic nie wiedział, krowy były wypuszczane na pastwiska, piliśmy ich mleko... Tydzień później pojawiły się u mnie poparzenia od promieniowania, rany, które się nie goiły. Potem spuchło mi gardło, guzy mnie dusiły - zaczęłam mieć problemy z tarczycą. Razem z innymi chorymi dziećmi zostałam przewieziona do Lwowa - bez rodziców. Szpitale nie chciały nas przyjąć, bo byliśmy ofiarami Czarnobyla. Po drodze konwojenci kilkakrotnie zatrzymywali autobus, zmuszali nas do rozbierania się, polewali zimną wodą z węży, podawali jod i kors. Pamiętam urządzenie, które mierzyło u mnie skumulowaną dawkę promieniowania - strasznie świeciłam. Przeszłam operację tarczycy, po której mama przez kilka tygodni trzymała mnie w ramionach, żebym się nie wykrwawiła na śmierć. Jestem jej niezmiernie wdzięczna za opiekę nade mną.
Konsekwencje Czarnobyla odczuwałam przez całe życie. Przez długi czas nie mogłam zajść w ciążę, potem poroniłam, a kiedy w końcu urodziłam dziecko, zmarło szóstego dnia z diagnozą "czarnobylskie serce" - było pełne maleńkich dziur. Bardzo ciężko przeżyłam tę stratę - również dlatego, że mój ówczesny mąż zostawił mnie w szpitalu z umierającym dzieckiem. Złożyłam pozew o rozwód. By nie zwariować, pisałam, przelewałam swój ból na obrazy. Moja seria "Zona" była wystawiana w największych muzeach na świecie i zdobyła międzynarodową nagrodę "Freedom to create".
ДГ:Кожна ваша серія — це історія кохання, болю, втрати. Чи не важко вам продавати свої роботи? Як ви відриваєте їх від серця?
KK: Dla mnie malowanie obrazu jest jak noszenie dziecka i rodzenie. Ale oderwanie go ode mnie nie boli. Kiedy obraz jest skończony, przestaje dla mnie istnieć, pozwalam mu odejść w świat, tak jak pozwalam odejść moim dorosłym dzieciom. Nie mam w domu żadnych swoich prac, z wyjątkiem tych, nad którymi pracuję. Bo jeśli wiszą na ścianach, zawsze będę myśleć o tym, co można by poprawić. A to irytujące. Obraz musi iść w świat i spełniać swoją misję - wywoływać w ludziach emocje. Nie zrobi tego w moim domu.
ДГ: Ваші роботи є в колекціях видатних голлівудських акторів, президентів України, США, Франції. Чи є покупець, яким пишаєтесь найбільше?
KK: Zazwyczaj po prostu dowiaduję się od dealerów, że jakaś celebrytka kupiła moją pracę. To oczywiście miłe, ale czasami pasywna relacja artysta-kupujący przeradza się w coś więcej. Tak było na przykład z Mary Lambert [słynną hollywoodzką reżyserką i twórczynią teledysków, która kręciła teledyski m.in. Madonny - red.]. Czuła moją serię "Zona" głęboko, jak nikt inny. Mary stała się moją przyjaciółką i kreatywną partnerką. Zamierza nakręcić serial o Czarnobylu na podstawie wspomnień dzieci z Silver Fields, które zostały opublikowane w USA. Pracowałam jako dyrektorka artystyczna przy jej filmach. Inną podobnie myślącą osobą jest żona piosenkarza Bono Ali Hewson, która założyła międzynarodową organizację Chernobyl Children International w Irlandii. To dla mnie bardzo ważne, ponieważ po utracie dziecka też dużo pracowałam, pomagając dzieciom dotkniętym skutkami katastrofy w Czarnobylu.
Znam kobietę, która uratowała dziesiątki ludzi z konwoju ostrzelanego przez Rosjan
ДГ:Христино, чому ви вирішили переїхати з Америки в Україну?
KK: Po rozwodzie z pierwszym mężem i śmierci dziecka mieszkałam w Grecji, malując kościół św. Mikołaja na wyspie Milos. Odebrałam telefon z Kijowa i zostałam zaproszona do objęcia stanowiska kuratorki muzeum sztuki współczesnej. Nic mnie nie powstrzymywało: skończyłam malować kościół i pojechałam do Ukrainy. To tu poznałam mojego obecnego męża Romana.
ДГ: В музеї?
KK: Nie, w domu (śmiech). Potrzebowałem dokumentu przetłumaczonego na niemiecki, a Roman jest lingwistą i właśnie wrócił z Monachium. Polecili go nasi wspólni znajomi. Od pierwszego wejrzenia, od pierwszej filiżanki kawy, poczuliśmy się tak, jakbyśmy znali się całe życie. Rok wcześniej Cyganka z wyspy Milos przepowiedziała mi tę miłość. Powiedziała: "Twój mąż przyjdzie do twojego domu". "A kim on będzie, hydraulikiem czy elektrykiem?" - roześmiałam się. "Nie - ona na to - poznasz go przez wspólnych znajomych". I tak się stało. Jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat. Nasz syn Mark ma osiem lat. Dla naszej rodziny jest Bożym błogosławieństwem .
Nawiasem mówiąc, to właśnie inicjatywa Romana zapoczątkowała ruch wolontariuszy, który później przerodził się w międzynarodową misję pomocy Ukraińcom "Be the Light".
A stało się to tak: 24 lutego o 5 rano naszego sześcioletniego syna Marko obudziły wybuchy: "Mamo, co to jest?". "Wojna, synku". Następnego dnia wyjechaliśmy do zachodniej Ukrainy. Jedynym miejscem, w którym udało nam się znaleźć nocleg, była Worochta. Rano Roman poszedł do miasta kupić jedzenie, ale półki w sklepach były puste. A ludzie przychodzili i przychodzili...
Pierwszego dnia przybyło dwa tysiące uchodźców wewnętrznych, tydzień później było ich już pięć tysięcy. Roman powiedział: "Musimy utworzyć punkt pomocy i wykorzystać wszystkie nasze kontakty i zasoby. W przeciwnym razie wkrótce w mieście zapanuje głód". Wokół nas zebrało się wielu ludzi, zarówno miejscowych, jak przyjezdnych z Mariupola, Melitopola i Enerhodaru. W Worochcie nadal znajduje się magazyn, w którym ludzie z kartami osób wewnętrznie przesiedlonych mogą dostać wszystko, czego potrzebują: rzeczy, żywność, produkty higieniczne, ubrania. Wspólnie z lokalnymi władzami udało nam się przekształcić ośrodek rekreacyjny w stałe, bezpłatne miejsce zakwaterowania dla takich osób. Zapewniamy trzy posiłki dziennie oraz opiekę medyczną dla chorych i starszych. Worochta to prawdziwy kurort. Jednak nie da się tam zatrzymać ludzi na lata, dlatego teraz staramy się powoli angażować przesiedleńców w prawdziwe życie, pracę i wolontariat. Wielu z tych, którym pomogliśmy, teraz też chce pomagać.
Jestem bardzo dumna także z tego, że do naszej misji dołączyli ukraińscy ministrowie i urzędnicy wysokiego szczebla, znany producent i aktor Andy Cohen oraz producent Charles Wessler, który zdobył Oscara za film "Green Book". I nasz głównodowodzący Walerij Załużny, z którego wsparciem nasza misja może pomóc nie tylko cywilom, ale także żołnierzom na froncie.
Poza działalnością centrum humanitarnego w Worochcie - dostarczamy pomoc: żywność, leki, produkty higieniczne do innych regionów. I sami tam jeździmy, by dostarczyć te rzeczy osobom, które ich potrzebują. Tam, gdzie jest niebezpieczeństwo - Kostantyniwka, Kupiańsk, Czasiw Jar, Bahmut - mój mąż jedzie ze swoim zespołem, a ja zostaję z dzieckiem. Roman jest koordynatorem kryzysowym ONZ i inicjatorem wielu projektów. Pracuje również w wywiadzie międzynarodowym. Innymi słowy, to on utrzymuje naszą rodzinę. Ja od prawie dwóch lat od Fundacji ONZ za moją pracę wolontariacką nie dostałam nic.
Kiedyś z powodzeniem pracowałam jako artystka, kuratorka i koordynatorka projektów. Jednak od dwóch lat nie jestem w stanie tego robić, ponieważ każdy dzień jest teraz poświęcony misji.
ДГ:Але ж ви все одно пишете?
KK: Obecnie pracuję nad nową serią prac poświęconych doświadczeniom wojennym. Nasze archiwum zawiera niesamowite historie, o których w odpowiednim czasie dowie się cały świat. Na przykład o konwoju, który został ostrzelany w pobliżu Makarowa. Byli w nim starsi ludzie i samochody z napisem "DZIECI", ale to nie powstrzymało Buriatów, którzy otworzyli ogień z czołgów i transporterów opancerzonych. Jedna babcia została tak poraniona, że części jej ciała poleciały na wnuki. Kiedy wyciągnięto ją z samochodu, jeszcze żywą, błagała: "Dobijcie mnie". Jeden z wrogów odpowiedział: "Nie, nie jesteśmy mordercami". A swojemu towarzyszowi powiedział: "Ona nie dożyje poranka". "Kim ty jesteś, żeby decydować, jak długo mam żyć!?" - oburzyła się ta piękna, starsza kobieta. I przeżyła, na przekór wrogowi. Teraz jest w Niemczech ze swoją rodziną.
Była też inna historia, Oleny Samojlenko, która w pojedynkę wyprowadziła cały konwój spod ostrzału. Miała 33 lata, pochodziła ze Zdviżywki. Rosjanie najechali ich wioskę, czołgi stały na każdym podwórku. Ludzie ukrywali się w piwnicach przez dwa tygodnie i zaczęli głodować. Potem ci, którzy mieli małe dzieci, próbowali w nocy uciekać do tych, w których gospodarstwach były krowy, ale zostali postrzeleni w nogi. Nie mieli nic do stracenia, więc postanowili wyjechać w konwoju. Wtedy nie mogliśmy do nich dotrzeć, te osady były pod kontrolą Czeczenów. W pobliżu Makarowa konwój znalazł się pod ostrzałem. Żaden z tych w pierwszych samochodach nie przeżył - zostali po prostu rozerwani na strzępy. Ich szczątki wyciągano z samochodów i zakopywano przy drodze, a rannych zostawiano na ziemi, by umarli. Pewna kobieta postanowiła spróbować uratować ocalałych. Jej mąż miał roztrzaskaną głowę, najstarszy syn był w szoku. Była przerażona, że Rosjanie zgwałcą i zabiją jej córkę - nastolatkę, prawdziwą piękność. Jej najmłodsze dziecko miało trzy lata. Przekradła się więc nocą przez trzciny do sąsiedniej wioski i zabrała ze sobą tylu, ilu mogła. Ale jak zabrać tych, którzy nie mogą chodzić? Zaryzykowała życie i poszła negocjować z Rosjanami, by pozwolili jej zabrać rannych. Przekonała ich, dali jej nawet samochód! Zaciągnęła dzieci i dorosłych - rannych i krwawiących - do samochodu, usiadła za kierownicą i zawiozła ich do szpitala. A potem wracała po innych. Odbyła pięć lub sześć takich podróży i uratowała cały konwój. Sama. Takie historie pozostają w pamięci na zawsze.
Podobnie jak historia o strażnikiem granicznym. Proszę sobie tylko wyobrazić: trzeciego dnia wojny spotykamy naszą pierwszą ciężarówkę z pomocą humanitarną na granicy z Rumunią. Strażnik graniczny, patrząc na nasze paszporty - mój i mojego sześcioletniego syna - pyta: "Co tu robicie, jesteście Amerykanami. Dlaczego nie wyjedziecie?". "I co, zostawić wszystkich na śmierć, wyjechać z Ukrainy? Kto nam pomoże, jeśli wszyscy wyjadą?" Byłam zaskoczona: ten dorosły mężczyzna nagle... zaczął płakać.
ДГ: Варіант виїзду ви взагалі не розглядали?
KK: Pomogliśmy w wyjeździe wielu rodzinom, ale sami zdecydowaliśmy się zostać. To był świadomy wybór dla wszystkich, nawet dla Marka. Już na początku odbyłam z nim poważną rozmowę i zapytałam wprost, czy chce, abym wywiozła go za granicę. Powiedział, że zostanie z tatą i będzie bronił Ukrainy. I tak się stało. Jest z nami już od dwóch lat, rozładowuje ciężarówki i dostarcza rzeczy dzieciom, które przyjechały ze wschodu. Patrząc im w oczy, słuchając ich historii, zawsze mówi: "Mamo, nie możemy teraz nigdzie jechać. Jest jeszcze tylu ludzi, którym trzeba pomóc! Kiedy wojna się skończy, pojedziemy nad morze". Mark ma nawet medal od Załużnego za pomoc Ukrainie. Nasz syn ma własną misję i jesteśmy z niego bardzo dumni, dlatego nawet nie mówimy o wyjeździe do USA. Dziennikarze nazywają mnie "symbolem Ukrainy", ponieważ stela "Niepodległość" ma moje rysy. Więc niech mi pani odpowie: Jeśli ja, symbol kraju, ucieknę, to co stanie się z Ukrainą?
Natalia "Mama" Delieva, znana wolontariuszka z Odessy zebrała już ponad 7 milionów hrywien na pomoc dla Ukraińców. Jest szefową ogólnoukraińskiej organizacji pozarządowej Stowarzyszenie Kobiet Ukrainy "Diia".Podróżuje po świecie z prezentacjami i wystawami, opowiadając o wojnie rozpętanej przez Rosjan.
Czekamy na ciebie. Tak jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi, czekaliśmy na naszą mamę
20 lutego 2022 roku odebrałam telefon od zastępcy pułkownika, który poprosił mnie o pomoc w dostarczeniu materiałów do budowy fortyfikacji. Byłam zdezorientowana. Dlaczego, co ufortyfikować? W Sarat?
"Nie", powiedział, "zostaliśmy przeniesieni, jesteśmy niedaleko Odessy. Dobrze - powiedziałam i 23 lutego dostarczyłam im wszystko, o co prosili. Pomyślałam też, że to zły dzień na spotkanie z wojskowymi z sowiecką historią, ale ponieważ przyszłam z workami z piaskiem zamiast kwiatów, było w porządku.
I to by było na tyle... Dwudziestego czwartego rano obudził mnie mąż: "Wojna się zaczęła!". Krzyknęłam do niego przez sen: "O czym ty mówisz! Jaka wojna?" Ten dzień był dla mnie jak senny koszmar. Czułam, że muszę się obudzić, że wszystko jest nieprawdą. To nonsens! Po co?" Dopiero następnego dnia oprzytomniałam. Rano zastępca pułkownika napisał, że potrzebuje ceraty, zszywek i gwoździ. I wtedy się zaczęło...
Moi przyjaciele zaproponowali mi wyjazd za granicę do USA, Niemiec, Czarnogóry, Belgii, a nawet Australii. Powiedziałam, że nigdzie nie pojadę, bo jeśli wszyscy wyjedziemy, kto pomoże naszym obrońcom? Kto przyniesie im części zamienne, piec, chleb i wodę?
Ось так кожного дня і до сьогодення: біжу, дістаю, купую, прошу, торгуюсь, знаходжу, пишу, благаю, знову прошу, знову дістаю.
Przez trzy miesiące 18 Oddzielny Batalion Piechoty Morskiej przebywał w regionie Odessy. Codziennie odwiedzałam ich w różnych miejscach, ponieważ batalion jest bardzo duży. Podróżowałam wzdłuż całego wybrzeża Morza Czarnego. Kiedy do nich przyjeżdżałam, mówili mi: "Czekamy na ciebie, tak jak czekaliśmy wtedy, gdy byliśmy dziećmi, na moją matkę wracającą z targu". Albo: "Wreszcie przyjechała mama z Odessy!". Mama to jest pseudonim który mi dali. Kocham ich i opiekuję się nimi jak matka.
Zwracam się do nich po imieniu, dbam o moje foczki.
"Martwy żołnierz miał na sobie ubrania, które mu dałam i krzyż, który go nie uratował".
Na początku wojny było bardzo ciężko. Byłam odpowiedzialna za większość zaopatrzenia dla 18 Oddzielnego Batalionu Piechoty Morskiej. Od worków ryżu i cukru po kamizelki kuloodporne. Państwo nie było gotowe, więc panowało straszne zamieszanie. Ochotnicy musieli sobie radzić.
Teraz piszę, wspominam i zastanawiam się, jak to wszystko przetrwałam. W końcu oprócz pracy wolontariuszki mam męża, dzieci, wnuki, 86-letnią matkę, 87-letniego ojca, kobiecą organizację pozarządową, charytatywną fundację teatralną, grupę krewnych, moją partię polityczną, którą kieruję w regionie Odessy, oraz centrum humanitarne dla osób wewnętrznie przesiedlonych.
W maju 2022 roku nie zdawałam sobie sprawy, jakie straszne próby i nieszczęścia mnie czekają. Nieszczęścia zaczęły się, gdy mój batalion został przeniesiony do obwodu mikołajowskiego.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem komandora Serhija Derduhę, obok którego spędziłam trzy miesiące wojny w kwaterze głównej, myślałem, że jest kierowcą. A kiedy zobaczyłam kierowcę, pomyślałam, że jest dowódcą. Wyobrażałem sobie podpułkownika, zdobywcę medalu z dwoma ranami, który broni kraju od 2014 roku, cyborga z lotniska w Doniecku, jako mężczyznę po pięćdziesiątce. Okazał się jednak 38-letnim przystojniakiem. Zakochałam się w nim - miłością ochotniczą, bardzo go szanowałam i byłam dumna z tego, jakim jest patriotą, odważnym, inteligentnym i choć młodym, prawdziwym ojcem dla swojego batalionu.
Moja rodzina zapraszała chłopców na wszystkie święta. Ostatnim wspólnym świętem była Wielkanoc. Wypiliśmy kompot moich rodziców za zwycięstwo i zgodziliśmy się świętować nasze prawdziwe przyszłe zwycięstwo razem, również u nas.
Miałam też prawdziwego wojskowego "syna", Anatolija Perepelychnyja, którego również bardzo kochałam. Był odpowiedzialny za bezpieczeństwo w batalionie, a także prowadził stronę na Facebooku. Był tak mały i chudy, że wszystkie jego mundury były na niego za duże i oddawałam je kostiumologom w teatrze, żeby je przeszywali. Sprawiało mi radość kupowanie mu pięknych mundurów wojskowych, markowych, pięknych kurtek i czapek. Był taki szczęśliwy, kiedy je zakładał. Kiedyś poprosił mnie o krzyżyk. Przyniosłam krzyż, który moja matka kupiła w Jerozolimie. Tam został pobłogosławiony.
Dlaczego piszę o Toliku? Bo 27 maja 2022 roku, kiedy 18. samodzielny batalion przekroczył rzekę Ingulec, wszystko się zaczęło... To była straszna noc w moim życiu, bo intuicji nie da się oszukać. Chłopaki nie dzwonili, nie pisali, serce wyskakiwało mi z piersi. Potem odbierałąm telefony od żon i matek chłopaków z batalionu, opowiadały mi straszne rzeczy, jak byli bombardowani, jak umierali. Zadzwoniłem do dowódcy brygady i błagałem go, żeby coś zrobił. Ale... wkrótce zadzwonił Ilya i powiedział mi, że dowódca został zabity. A Tolik zaginął.
Nie mogłem w to uwierzyć. Jak on umarł? Jak zniknął? A potem, jak we śnie... Dowódca był w trumnie. Chciałam go z niej wyciągnąć. Dowódco, wstawaj! Nie masz prawa być martwy! Co będzie z batalionem bez ciebie?
Nogi się pode mną uginały, nie mogłam nawet mówić. Po prostu milczałam i płakałam... Nie wiedziałam, że można mieć w sobie tyle łez.
Zdecydowałam, że zrezygnuję z wolontariatu wojskowego, ponieważ nie mogłam znieść widoku śmierci moich Navy SEALs. Ale tydzień po pogrzebie dowódcy miałam o nim sen. Serhiy był bardzo spokojny i smutny, patrzył mi w oczy, nic nie mówił, ale w jego oczach widziałam, że prosi mnie, żebym nie opuszczała batalionu.
Ale ja już to zrozumiałam. Wolontariuszka "Mama" nie może zostawić swoich synów.
Tolik zniknął. Muszę znaleźć młodszego lejtnanta Anatolija Perepelychnyja!
Szukaliśmy go przez sześć miesięcy. Napisaliśmy wiele listów, odwiedziliśmy wiele różnych instytucji wojskowych. Szukaliśmy go razem z jego rodzicami, jest ich jedynym synem. Modliłam się do Boga, żeby Tolik był w niewoli. Ale nie... Niestety, zginął tego samego dnia - 27 maja. On i jeszcze jeden piechur zostali później znalezieni w piwnicy w wiosce niedaleko miejsca, gdzie miała miejsce bitwa. Ciało Tolika było bez głowy. Miał na sobie ubranie, które mu dałem i krzyżyk, który go nie uratował...
Nie byłam na pogrzebie Tolika, ponieważ nie mogłam wystarczająco szybko wrócić z Berlina do Ukrainy. Płakałam godzinami i nikt nie rozumiał, co się ze mną dzieje. Później odwiedziłam jego grób we wsi Horodkiwka w obwodzie winnickim. Jego rodzice przychodzą na cmentarz codziennie. Kiedy ich opuszczałam, matka Tolika dała mi woreczek z pieniędzmi i poprosiła, żebym przekazała je batalionowi.
Rodzice Tolika stali mi się bliscy. Nigdy ich nie opuszczę.
Przeżyłam już wiele śmierci żołnierzy. Jest mi ciężko, bardzo ciężko, ale muszę działać i pracować. Dla dobra poległych, by ich ofiara nie poszła na marne. Dla dobra żywych, by zwyciężyć.
Dalej jestem wolontariuszką. Do 18 Oddzielnego Batalionu Piechoty Morskiej dołączył 37 Oddzielny Pułk Łączności, 183 Oddzielny Batalion Lekkiej Piechoty oraz Dywizjon Artylerii 37 Brygady Piechoty Morskiej. Oni, moi kochani, przyznają mi listy z podziękowaniami, certyfikaty i medale. Oczywiście, jestem szczęśliwa.
"Historia się powtarza, a my, jak niegdyś Ołeksandr Koszyć, opowiadamy piękne historie o Ukrainie na arenie międzynarodowej".
Jako prezeska Fundacji Pierwszy Teatr Dobroczynności jeżdżę po świecie i opowiadam o Ukrainie.
Po pierwsze pomagamy aartystom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji z powodu wojny. Są to weterani teatru i kina, aktorzy, reżyserzy, choreografowie, kostiumografowie. O ile państwowe teatry jeszcze jakoś się trzymają, państwo płaci pensje ich pracownikom, o tyle prywatny sektor kultury i kina jest w trudnej sytuacji. Dlatego pomagamy przekazując jedzenie, leki, pieniądze.
Organizujemy też koncerty dla wojska i w szpitalach - by podnieść ludzi na duchu.
Trzecim ważnym obszarem jest dyplomacja kulturalna.
Jeszcze przed wojną, z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy, wraz z moim zespołem stworzyliśmy multimedialną wystawę "Taras Szewczenko - dusza Ukrainy". Wystawa okazała się bardzo udana, a jej premiera odbyła się w Odessie. Przygotowywaliśmy się do premiery w Kijowie, która miała odbyć się w marcu 2022 roku, ale na przeszkodzie stanęła wojna. Jednak dzięki mojemu partnerowi w Kanadzie, Valeriyowi Kostiukowi, wystawa ta była pokazywana w miastach w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych (Chicago, Boston, San Francisco, Los Angeles, Denver, Cleveland i Pittsburgh) od początku wojny.
Wpływy ze sprzedaży biletów przekazujemy na specjalne konta Narodowego Banku Ukrainy i Czerwonego Krzyża Ukrainy oraz na pomoc lokalnym wolontariuszom. Zebraliśmy już ponad siedem milionów hrywien.
Następnie, na prośbę Ministerstwa Kultury i Polityki Informacyjnej Ukrainy, nasz zespół stworzył kolejną wystawę, Ukraine - Land of the Brave, o wojnie na Ukrainie. Pokazaliśmy nasze dwie wystawy w Toronto i Winnipeg, a także w Paryżu w "Grand Palais Immersif"
Dyplomacja kulturalna polega na wykorzystywaniu wszystkiego, co związane z kulturą, sztuką i edukacją w celu ochrony interesów narodowych Ukrainy na arenie międzynarodowej.
Jeden z najlepszych przykładów ukraińskiej dyplomacji kulturalnej miał miejsce w 1919 roku.
Symon Petlura, ówczesny szef armii i marynarki wojennej UPR, zarządził zagraniczne tournée ukraińskiego chóru pod przewodnictwem Ołeksandra Koszycia, aby przeciwdziałać rosyjskiej propagandzie i promować ukraińską kulturę i niezależność w Europie.
Zagraniczne tournée było pierwszym projektem dyplomacji kulturalnej w historii Ukrainy. To dzięki nim świat po raz pierwszy usłyszał "Szczedryk" Mykoły Łeontowycza - w 17 krajach! W swoich wspomnieniach Koszycia opisał koncerty w Paryżu w 1919 roku, gdzie było wielu rosyjskich emigrantów, którzy zniszczyli plakaty i zamierzali zaatakować chór, ale w pobliżu było wielu policjantów.
Zachodnioeuropejska prasa entuzjastycznie pisała o triumfie ukraińskich muzyków. W latach 1919-1921 chór odbył udane tournée po Europie, a w 1922 roku przepłynął Atlantyk, by podbić Amerykę. Chó z wielkim sukcesem śpiewał na całym świecie; w samej Ameryce Południowej dał około 900 koncertów.
Niestety, Ukraina nie wygrała wojny bolszewicko-ukraińskiej, więc władze sowieckie nie pozwoliły chórowi na powrót do ojczyzny. Oleksandr Koszyć przeniósł się do Kanady, gdzie kierował chórem i był współzałożycielem ukraińskiego centrum kultury o nazwie Oseredok.
Jestem dumna, że nasz zespół stworzył tak wspaniałą wystawę o Ukraińskim Centrum Kanadyjskim i ukraińskich artystach w Kanadzie. I, oczywiście, o Oleksandrze Koszyciu.
Zaprezentowaliśmy tę wystawę w Toronto we wrześniu tego roku na dorocznym BWV Toronto Ukrainian Festival, największym ukraińskim festiwalu w Ameryce Północnej. Wkrótce zaprezentujemy ukraińskie wystawy w Niemczech, Japonii, Meksyku, Austrii i Polsce.
Historia się powtarza, a my, jak Oleksandr Koszyć, opowiadamy o Ukrainie światu.
W czasach PRL Grażyna Staniszewska działała w opozycji, a w stanie wojennym na początku lat 80. była nawet internowana i aresztowana. W 1989 r. Staniszewska była jedyną kobietą wśród 54 uczestników Okrągłego Stołu, historycznego spotkania polskich władz komunistycznych z opozycyjnym związkiem zawodowym Solidarność, w wyniku którego opozycja uzyskała status prawny, a następnie wygrała wybory parlamentarne i wdrożyła radykalne reformy gospodarcze.
Od 2014 roku angażuje się w organizowanie pomocy dla Ukrainy. Przewodniczy zarządowi Fundacji Kalyna, która zapewnia stypendia dla ukraińskich dzieci poległych na studia w Polsce. Organizuje również dostawy pomocy humanitarnej. Gdy rozpoczęła się wojna na pełną skalę, przyjęła pod swój dach wdowę po bohaterze Ukrainy, Irynę Rydzanych, z trójką dzieci i matką. Półtora roku później Iryna postanowiła wrócić do Buczy. Obecnie 74 -letnia Grażyna Staniszewska nadal udziela Ukraińcom wsparcia.
"Tak, jesteśmy zmęczeni, ale pomoc nie zatrzymuje się, ponieważ nie może się zatrzymać".
- Właśnie wróciła Pani z Buczy. Co tam Pani robiła?
- Pojechałam zobaczyć, jak radzi sobie moja przyjaciółka Iryna, lekarka, żona poległego Maksyma Rydzanycza, jednego z „Cyborgów”, jak mówi się o nich w Ukrainie. Maksym był żołnierzem, brał udział w obronie portu lotniczego w Doniecku po napaści Rosji na wschód Ukrainy w 2014 i 2015 roku. Otoczeni przez Rosjan ochotnicy bronili lotniska przez 244 dni. Maksym miał już jechać do domu na przepustkę, zginął, gdy wrócił po kolegów, którzy dostali się w zasadzkę.
Dom Iryny nie nadaje się do zamieszkania, runęła jedna ze ścian piwnicy. Iryna najpierw zatrzymała się u brata, teraz jest w mieszkaniu koleżanki, która wyjechała do Warszawy, bo tam jej mąż, wysokiej klasy specjalista, dostał bardzo dobrą pracę i kontrakt na trzy lata. Była ze mną moja przyjaciółka jeszcze z czasów podziemnej Solidarności, Ola Machowiak, która także miała przez jakiś czas u siebie mieszkankę Buczy i też chciała zobaczyć, jak jej podopieczna radzi sobie po powrocie. „Bielskie” buczanki, a tylko za sprawą Iryny do naszego miasta od momentu, gdy Rosja zaatakowała 24 lutego 2022 roku całe terytorium Ukrainy, przyjechało ich około 300, bardzo ciepło nas przyjęły. Zostałyśmy m.in. zaproszone na obiad składający się z samych ukraińskich potraw.
- Pamiętam, jak na początku marca 2022 roku w środku nocy karetka pogotowia ratunkowego z Bielska-Białej przyjechała pod pani dom przywożąc Irynę z leżącą po złamaniu kręgosłupa matką, trójką nastoletnich dzieci i psem. Zorganizowała pani ich ewakuację z Buczy. Mieszkali u pani półtorej roku.
- To nie było łatwe półtorej roku. Mieszkam z siostrą i jej mężem, wszyscy jesteśmy po 70-tce., to nie jest wiek, kiedy łatwo podejmuje się nowe wyzwania. Nie mamy w domu osobnego mieszkania, jest jedna kuchnia, jeden wspólny pokój dzienny, a wprowadziła się do nas trójka nastolatków. Gdybym miała rodzinę, to pewno moje wnuki byłyby teraz w tym wieku. Byliśmy już bardzo zmęczeni. Iryna zdawała sobie z tego sprawę.
Przede wszystkim jednak, wrócić chciała jej mama. Myślę, że chciała zobaczyć syna, który tam został, może znajomych. Tydzień po powrocie umarła w domu syna. Karina, córka Iryny studiuje medycynę w Kijowie na kierunku, który nie ma odpowiednika na naszych uczelniach, połączenie analityki medycznej z kierunkiem lekarskim. Długo nauka na ukraińskich uczelniach odbywała się online, najpierw ze względu na COVID-19, potem z uwagi na wojnę. Wielu studentów medycyny zostało zmobilizowanych, uczyli się w okopach, korzystając z telefonów komórkowych. Zresztą wykładowcy też prowadzili zajęcia z frontu. Teraz jednak uczelnia zdecydowała o powrocie do stacjonarnych zajęć, Karina musiała więc wrócić do domu. W Polsce zostali dwaj synowie Iryny. Jeden studiuje w Krakowie, drugi uczy się w Bielsku-Białej, mieszka w Bursie.
To wyzwania, z jakimi musimy się zmagać decydując się na przyjęcie uchodźców pod swoje dachy.
- W Bielsku-Białej ci, którzy przyjechali i zdecydowali się zostać, w większość mają już wynajęte mieszkania, pracę. Sporo osób wróciło do Ukrainy. Na początku uciekali wszyscy, była panika, w pierwszych dniach wojny docierały do nas na przykład grupy z Łucka, w którym do dzisiaj był może jeden wybuch, a tak to jest spokojnie. Bardziej już dotknięty wojną jest Lwów. Ludzie z zachodniej Ukrainy mieli dokąd wrócić, więc wyjechali. Ale wyjechali także ludzie z centralnej, jak Iryna, a nawet a nawet wschodniej Ukrainy. Mieliśmy tutaj nauczycielkę języka angielskiego z Buczy. Jej mąż zginął tuż przed ucieczką w marcu 2022, pochowała go z dziećmi na podwórku i uciekła do nas. Też wrócili do domu.
Jesteśmy w Polsce zmęczeni, to prawda, ale ta pomoc jednak nie ustaje, bo nie może ustać. Wojna cały czas trwa, ludzie giną codziennie. Polacy o tym wiedzą. Wciąż jeżdżą transporty z wszelkiego rodzaju pomocą, także na front, w Bielsku-Białej wyplatamy teraz siatki maskujące. Posłaliśmy ich do Ukrainy kilkaset. Znów wracamy do robienia świec okopowych. Poprzedniej zimy wysłaliśmy ich 10 tysięcy. Nadal w pomoc dla Ukrainy angażuje się wiele osób. Tak trzeba.
"Kobiety są bardzo praktyczne, zazwyczaj proszą o urządzenia kuchenne, takie jak mikser".
Syn Iryny, Renat, jest jednym z sześciu stypendystów Fundacji Kalyna, która założyła pani z przyjaciółmi. To stypendium pozwala mu się utrzymać na studiach w Krakowie. Skąd pomysł na taką działalność?
- Gdy Rosjanie weszli na Krym, a potem zaatakowali Donbas, zastanawialiśmy się, jak można realnie pomóc. Nie da się wesprzeć wszystkich w potrzebie, to niemożliwe, Ukraina to ogromny kraj. Uznałam, że warto wesprzeć tych, którzy stracili kogoś na wojnie. Wszystko można odbudować, ale człowiekowi życia się nie zwróci. Ciężar spadł przede wszystkim na kobiety, które zostały same, z dziećmi, a często także ze starszymi rodzicami na utrzymaniu.
Zaczęliśmy robić paczki dla takich rodzin, przyłączyły się do nas osoby, ale także firmy i instytucje z całej Polski. PCK w Bielsku-Białej wzięło po taką opiekę np. rodzinę przedsiębiorcy z Zaporoża, który spłonął w samochodzie podpalonym przez Rosjan. Zostawił piątkę dzieci.
Ja zaopiekowałam się rodziną Iryny w 2016 roku. Posłałam jej pierwszą paczkę na Boże Narodzenie. Potem to ona pomagała mi wyszukiwać w Ukrainie najbardziej potrzebujących. Stworzyłyśmy 120-130 polsko-ukraińskich partnerstw „rodzina – rodzinie”, paczki przygotowywane są pod konkretne potrzeby, pytamy też o marzenia. Kobiety są bardzo praktyczne, zwykle proszą o jakiś kuchenny sprzęt, np. mikser.
Jedna z kobiet powiedziała nam, że nic nie potrzebuje, ale prosi o pomoc w utrzymaniu córki na studiach w Polsce, w Warszawie, bo nie dość, że koszty życia są wyższe, niż w Ukrainie, to jeszcze córka za studia musi płacić. Została jedną z naszych pierwszych stypendystek. Kalyna powstała także z myślą o naukowcach, którzy chcą poruszać trudne tematy z polsko-ukraińskiej historii. Teraz na ukończeniu są dwie książki. Jedną pisze politolog z Polski, to książka o historii polsko-ukraińskich relacji, drugą pisze Ukrainka, także politolożka. To książka futurystyczna, o tym, jak mogą wyglądać polsko-ukraińskie relacje w 2050 roku. Taka literatura jest bardzo popularna w Stanach Zjednoczonych, nie chodzi o to, by takie przewidywania się sprawdzały, ale żeby wywołać dyskusję. Powinniśmy zacząć rozmawiać o tym, do czego jest nam potrzebna Ukraina, co możemy wspólnie zrobić, co wspólnie uzyskać. Takiej dyskusji bardzo brakuje.
Nie jest nam łatwo, bo fundacja ma pieniądze głównie ze zbiórek na Facebooku, a mnie głupio teraz prosić o pieniądze, bo wiem że dzisiaj każdy kogoś wspiera.
Takie stypendia to mógłby być rządowy program.
- To powinien być rządowy program. Dajemy dach nad głową i jedzenie, ale co dalej? Jeśli ktoś siedzi w ośrodku kolejny miesiąc i nic nie robi, to zaczynają się problemy, depresja, itd. Tych ludzi trzeba natychmiast zagospodarowywać, kierować na kursy, naukę języka polskiego, proponować kursy zawodowe, dalszą naukę i ułatwiać podjęcie pracy. To samo dotyczy uchodźców z innych krajów, także tych docierających do nas z Bliskiego Wschodu czy Afryki od strony Białorusi czy Słowacji. Wyrzucanie ich jest nie tylko nieludzkie, ale głupie wobec braku rąk do pracy i starzenia się społeczeństwa. Powinny powstać ośrodki dla uchodźców, gdzie osoby te byłyby weryfikowane w godnych, bezpiecznych warunkach, tam też powinny trafiać do nich pierwsze oferty pracy.
Gdy zaczęła się wojna w całej Ukrainie, przedsiębiorcy z Bielska-Białej bardzo bali się, że ich pracownicy wrócą walczyć o ojczyznę. Proponowali im ściąganie całych rodzin, byleby tylko nie wyjeżdżali. Bo prawda jest taka, że Ukraińcy nierzadko godzą się wykonywać pracę, której Polacy nie chcą podjąć, w dodatku pracują za niższe stawki. Podobnie jest z uchodźcami z innych krajów. Zamiast się ich bać, zobaczmy wreszcie możliwości, jakie daje nam ich obecność. Do Bielska-Białej ściągnęliśmy kilka afgańskich rodzin ewakuowanych przez naszych żołnierzy po tym, jak Talibowie przejęli kraj. We wsparcie dla nich zaangażowała się spora grupa ludzi, w tym Halina Białkowska, także była opozycjonistka. Wszyscy ułożyli sobie tutaj życie, pracują. Mądra pomoc wymaga stworzenia planu, dzięki któremu korzystają obie strony.
Jeśli słyszę hejt pod adresem Ukraińców, to głównie dotyczy to mężczyzn. Że uciekli, nie walczą…
- To jest bardzo różnie. Ostatnio w grupach docierających do Bielska-Białej sporo jest 17-letnich chłopców. Oni raczej na pewno chcą wyjechać zanim dosięgnie ich mobilizacja. Ale znam też przypadek, zresztą to była rodzina z Buczy, gdy chłopiec, który tutaj przyjechał, czekał tylko, aż skończy 18 lat i jego mama już nie będzie miała nic do powiedzenia, bo chciał wrócić walczyć. Postawy w każdym społeczeństwie są różne, Polacy nie zachowywaliby się inaczej.
W Bielsku-Białej dzięki przychylności ze strony władz miasta działa Ośrodek Integracji Obcokrajowców MyBB, w którym uczymy języka polskiego, udzielane są porady prawne, prowadzone są zajęcia dla dzieci, itd. Wcześniej mieliśmy nieformalne inicjatywy, jak Inicjatywa Obywatelska Witaj czy Bielszczanie dla Aleppo, wszystkich łączył ten sam cel. We wszystkie te działania zaangażowana jest Uliana, Ukrainka mieszkająca od prawie 6 lat w Bielsku-Białej. Jej były mąż też mieszkał w Polsce rok temu, ale zdecydował się wrócić i walczyć. Zginął w drodze na front, gasząc pożar traw, który wymknął się spod kontroli. Takich historii opowiedzieć mogę więcej.
Skąd w ogóle pani zaangażowanie na rzecz pomocy Ukrainie?
- To się zaczęło, jak byłam jeszcze w Sejmie. Wtedy Ukraińcy ze Lwowa zaalarmowali nas, ze tamtejszy pomnik Adama Mickiewicza jest w fatalnym stanie. „Wjechali” nam na honor, przez kilka lat zajmowałam się pomnikiem wraz z kolegą, Zdzisławem Kaczorowskim. Potem, gdy już byłam w Parlamencie Europejskim, dzięki Bronisławowi Geremkowi znalazłam się w grupie ds. współpracy pomiędzy Unią Europejską i Ukrainą. To właśnie wtedy pomyślałam sobie, że jeżeli potrafilibyśmy nawiązać dobrą współpracę z Ukrainą, wciągnąć ją do UE, to razem stanowilibyśmy niemalże główną siłę europejskiej wspólnoty. To się jednak samo nie stanie. Trzeba nad tym popracować i uzyskać akceptację społeczeństw po obu stronach granicy.
Zdjęcie tytułowe - Grażyna Staniszewska, 10.04.2019, fot: Grzegorz Celejewski