Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Run for Light: jak Ukraińcy w Europie zbierają pieniądze na generatory dla szpitali
W październiku w 13 europejskich miastach odbywają się biegi charytatywne Run For Light, których celem jest zebranie pieniędzy na generatory, terminale Starlink i stacje ładowania dla personelu medycznego i wojskowego. Celem jest zebranie 500 000 hrywien. Sestry dołączyły do biegu w Krakowie
Z powodu ostrzału, którym Rosjanie niszczą ukraiński sektor energetyczny, Ukraińcy od 2,5 roku żyją w realiach permanentnych niedoborów prądu.
47 osób przebiegło przez jeden z krakowskich parków – w ciemności, z latarniami. Według Marii Nowosielskiej, współorganizatorki biegu w Krakowie, krótki dystans wybrany do pokonania był odpowiedni dla początkujących, a neonowe świetlówki w ich rękach były jak symboliczna walka światła z ciemnością. W Krakowie zebrano ponad 700 euro. Rejestracja na bieg kosztowała 12 euro, ale możena było przekazać dowolną kwotę. Organizatorami były „Nowa Poszta” i Lotus Foundation.
Do biegu przyłączyli się Polacy i inni. Karol jest polskim studentem i mieszka w Krakowie. Uważa, że takie wydarzenia są bardzo ważne. Wspiera Ukrainę i regularnie włącza się w akcje charytatywne na jej rzecz. Jego przyjaciel Krzysztof mówi, że idea biegu Run For Light naprawdę do niego przemówiła. Chce wspierać Ukraińców, ponieważ uważa, że to, co dzieje się w ich kraju, jest nie do przyjęcia.
Karol i Krzysztof
Maria z obwodu rówieńskiego przeprowadziła się do Polski dwa lata temu. Przyjechała na bieg, by wesprzeć wojsko i medyków w Ukrainie.
– Takie wydarzenia łączą ludzi – mówi. – To także świetny sposób, aby pomóc tym, którzy zostali w Ukrainie. Zwłaszcza wojskowym i medykom, ponieważ ratują życie.
Tetiana z Zaporoża pobiegła z dużą ukraińską flagą. Uważa, że Ukraińcy za granicą powinni być aktywni i okazywać swoją solidarność. Opuściła Ukrainę w szóstym dniu wojny, a kiedy trochę się zaaklimatyzowała, zaczęła organizować biegi charytatywne w centrum Krakowa. Bierze też udział w innych biegach wspierających Ukrainę.
– Co roku biegniemy w Dzień Niepodległości – mówi. – W tym roku były z nami 73 osoby. Przebiegliśmy 3,3 km, co symbolizowało 33 lata niepodległości Ukrainy. W przyszłym roku to będzie 3,4 km. Takie wydarzenia wspierają ducha i jednoczą Ukraińców za granicą.
Bieg charytatywny odbył się już w 12 miastach. Na przykład w Berlinie zebrano 850 euro dla szpitala wojskowego w Czernihowie. Jeden z 59 uczestników tego biegu, Jarosław, pokonał trasę dwukrotnie: za siebie i za swoją dziewczynę, która nie zdążyła przyjechać z Portugalii. W Wilnie 101 uczestników zebrało 1291 euro. W Barcelonie 26. brygadzie artylerii udało się zebrać 659 euro na zakup systemów Starlink i generatorów. 24 października bieg odbędzie się w Londynie, po czym zostanie ogłoszona wysokość całkowitej zebranej kwoty.
Run For Light w Barcelonie. Zdjęcie: @ukrainianrunnersbcn
Szczególną cechą biegu charytatywnego Run For Light był integracyjny sygnał startowy, który zastąpił tradycyjny strzał z pistoletu – jego dźwięk może być traumatyczny dla osób z PTSD i innymi schorzeniami spowodowanymi wojną. Nowy sygnał to dźwięk trombity – i echo, które rozbrzmiewa do momentu rozpoczęcia biegu przez uczestników. Został opracowany przez „Nową Posztę” wraz z międzynarodowymi i ukraińskimi ekspertami: projektantami dźwięku z Los Angeles, psychologami, specjalistami psychoakustyki z Harvard Medical School, profesorami z największego uniwersytetu technicznego w Kijowie itp. A potem – przetestowany przez weteranów.
Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Kiedy mówimy o tych liczbach, warto pamiętać, o kim jest ta opowieść. To nie jest anonimowa fala migracji zarobkowej. Raport Deloitte pokazuje wyraźnie: uchodźcy z Ukrainy to przede wszystkim kobiety i dzieci. Aż 67% gospodarstw domowych prowadzonych jest przez samotne kobiety, które w Polsce samodzielnie utrzymują swoje rodziny, jednocześnie zmagając się z traumą wojny i niepewnością o los bliskich. W tym kontekście ich determinacja do pracy i samodzielności robi jeszcze większe wrażenie.
Efekt trampoliny
W każdej dyskusji o migracji powraca ten sam lęk: czy zabiorą nam pracę? Czy obniżą pensje? To naturalne obawy, które w zderzeniu z faktami okazują się mitem. Analiza Deloitte jest jednoznaczna: napływ uchodźców nie tylko nie zaszkodził polskim pracownikom, ale wręcz stał się dla nich korzystny. Wbrew czarnym scenariuszom, nie zaobserwowano ani spadku realnych płac, ani wzrostu bezrobocia wśród Polaków.
Najbardziej zdumiewające dowody płyną z analizy na poziomie powiatów. Dane pokazują, że tam, gdzie udział uchodźców w zatrudnieniu wzrósł o jeden punkt procentowy, wskaźnik zatrudnienia Polaków był wyższy o 0,5 punktu procentowego, a stopa bezrobocia niższa o 0,3 punktu.
To nie jest sucha statystyka. To dowód na „efekt trampoliny”: napływ nowej siły roboczej pozwolił polskim pracownikom awansować. Zamiast konkurować o te same, proste zadania, wielu z nich mogło zająć się bardziej zaawansowaną pracą, często lepiej płatną.
Ten cichy fenomen przełożył się na konkretne liczby.
Wkład uchodźców w polski PKB w 2024 roku sięgnął aż 2,7%, co odpowiada kwocie blisko 100 miliardów złotych wartości dodanej.
Równie wymowny jest ich wpływ na finanse publiczne. Uchodźcy stali się ważnymi płatnikami, zwiększając w 2024 roku dochody państwa o 2,94%, co oznacza dodatkowe 47 miliardów złotych w budżecie.
Dowodem ich rosnącej niezależności jest fakt, że aż 80% dochodów ich gospodarstw domowych pochodzi z pracy. Co istotne, udział świadczeń społecznych w ich dochodach wynosi tylko 14% i nie wzrósł, mimo podniesienia kwoty 800+.
Szczególnie wymowny jest wskaźnik pokazujący błyskawiczne "przenoszenie" swojego centrum ekonomicznego do Polski. Jeszcze w 2023 roku 81% dochodów uchodźców pochodziło ze źródeł polskich, a w 2024 roku było to już 90%. Co to dokładnie oznacza? W ciągu zaledwie jednego roku udział pieniędzy pochodzących z Ukrainy – takich jak oszczędności czy przekazy od rodziny – w budżetach uchodźców drastycznie zmalał. To polski rynek pracy i polskie zarobki stały się dla nich głównym źródłem utrzymania. Tak szybka zmiana dla tak dużej grupy ludzi to jeden z najmocniejszych dowodów na udaną i dynamiczną integrację.
Ten obraz współpracy, która przynosi korzyści obu stronom, potwierdzają nie tylko analitycy. Słychać go również w głosach polskich przedsiębiorców.
„Polska jest w komfortowej sytuacji, bo nie dość, że pomaga ludziom w potrzebie, to jeszcze dzięki ich pracy zarabia. Rzadko się zdarza, żeby na taką skalę etyka szła w parze z pragmatyką” – komentuje właściciel polskiej firmy, która zatrudnia wielu pracowników z Ukrainy, w większości kobiet.
Prosi o zachowanie anonimowości, bo jak dodaje, „ostatnie głosy od nowego lokatora Belwederu wskazują na inny kierunek”.
Ten rozdźwięk między rzeczywistością ekonomiczną a debatą publiczną nie jest przypadkowy.
Jest on paliwem dla polskich populistów, którzy upraszczają skomplikowany obraz, by zbić kapitał polityczny na lękach i uprzedzeniach. Ich narracja o "kosztach" i "zagrożeniach" stoi w jawnej sprzeczności z danymi raportu Deloitte o miliardowych wpływach do budżetu i rosnącym zatrudnieniu Polaków. Tę atmosferę niechęci dodatkowo rozgrywa i podsyca rosyjska propaganda, której strategicznym celem jest osłabienie Polski poprzez skłócenie jej z Ukraińcami i podważenie sensu niesionej pomocy. W ten sposób populistyczna gra na emocjach splata się z zewnętrzną dezinformacją, tworząc toksyczną mieszankę, w której fakty ekonomiczne mają niewielkie szanse na przebicie.
Skarb za szklaną szybą: Niedopasowanie i marnowany potencjał
Prawdziwy skarb – czyli wiedza i umiejętności tysięcy uchodźców – wciąż pozostaje w dużej mierze niewykorzystany. Główny problem to ogromna przepaść między wykształceniem uchodźców a pracą, którą wykonują. Aż 40% z nich ma wyższe wykształcenie, ale tylko 12% pracuje w zawodach wymagających tych kwalifikacji – wobec 37% wśród Polaków. Skutkiem jest częstsza praca w zawodach prostych (38% uchodźców wobec 10% Polaków). Choć warto zauważyć, że to właśnie ta grupa w ostatnich dwóch latach odnotowała najszybszy awans zawodowy, zmniejszając swój udział o 10 punktów procentowych. Mediana ich wynagrodzeń dynamicznie rośnie – z 3100 zł do 4000 zł netto – zbliżając się do poziomu 84% mediany krajowej.
Jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy jest potężna bariera w dostępie do tak zwanych zawodów regulowanych. Są to profesje takie jak lekarz, pielęgniarka, nauczyciel czy architekt, których wykonywanie wymaga specjalnych licencji i spełnienia surowych wymogów prawnych. Statystyki są tu bezlitosne: w tych zawodach pracuje zaledwie 3,6% uchodźców, podczas gdy wśród Polaków odsetek ten wynosi 10,6%. Dla wielu ukraińskich specjalistów przeszkodą nie do pokonania okazuje się wymóg posiadania polskiego obywatelstwa, który formalnie zamyka drogę do awansu np. w zawodzie nauczyciela. Innych zatrzymuje długa i kosztowna procedura uznawania zagranicznych dyplomów oraz konieczność zdania egzaminów w języku polskim. Dodatkowo, tylko 18% uchodźców mówi płynnie po polsku, co osiągają średnio po 29 miesiącach pobytu w kraju.
Gdybyśmy odblokowali zaledwie połowę tego uśpionego potencjału, polska gospodarka zyskałaby co najmniej 6 miliardów złotych wartości dodanej rocznie.
Zatrzymani w pół drogi: Paradoks integracji
Dziś zatrudnionych jest 69% uchodźców w wieku produkcyjnym. W przypadku kobiet – 70%, czyli tylko 2 punkty procentowe mniej niż wśród Polek. Różnice stają się jednak widoczne w grupach wiekowych 25–39 lat, gdzie uchodźczynie pracują rzadziej niż Polki, co raport wiąże z brakiem systemowego wsparcia w opiece nad dziećmi.
Co ciekawe, raport wskazuje na pewien paradoks. Integracja zawodowa i znalezienie stabilnej pracy w Polsce sprawiają, że uchodźcy rzadziej planują powrót do Ukrainy. Z kolei dostęp do dobrej edukacji dla dzieci i usług publicznych daje im poczucie stabilności, które... zwiększa ich gotowość do powrotu, bo mają zasoby i spokój, by taki powrót zaplanować.
Stawka w tej grze toczy się nie tylko o teraźniejszość. Prognozy Deloitte pokazują, że przy utrzymaniu kursu integracji, wkład uchodźców w polski PKB może wzrosnąć do 3,2% do roku 2030. Jednak w całej tej debacie o procentach PKB, strategiach i polityce, najrzadziej słyszalny jest głos tych, których ona najbardziej dotyczy. To opowieść o niezwykłej szansie, którą Polska może zmarnować, jeśli pozwoli, by zgiełk polityki zagłuszył głos faktów.
Anna J. Dudek: – Serial „Dojrzewanie”, który opowiada historię młodego nastolatka oskarżonego o zabójstwo koleżanki, wstrząsnął opinią publiczną. To serial o incelach?
Michał Bomastyk: – To zbyt duże uproszczenie. Przyklejanie etykiety incela dojrzewającemu chłopakowi może mieć negatywne konsekwencje dla jego funkcjonowania w przyszłości, także dla zdrowia psychicznego.
Główny bohater nie był członkiem subkultury inceli. Rzeczywiście uważał, że dla dziewczyn jest nieatrakcyjny, ale mówimy o 13-latku, któremu takie rozterki towarzyszą. Czy to jest podstawa, by nazywać go incelem? Mam poczucie, że nie.
Kiedy patrzę na głównego bohatera serialu, widzę mizoginię i traktowanie kobiet przedmiotowo, co jest niedopuszczalne. To efekt działania patriarchatu na młodego chłopaka, który na naszych oczach się radykalizuje i praktykuje nienawiść wobec kobiet. Incele również to robią – nienawidzą kobiet i są agresywnymi mizoginami. Pamiętajmy jednak, że każdy incel nienawidzi kobiet, natomiast nie każdy mizogin jest incelem.
Michał Bomastyk. Zdjęcie: Materiały prasowe
Określenie „incel” pojawia się bardzo często w kontekście chłopców, chłopaków i młodych mężczyzn. Co dokładnie oznacza?
No właśnie: to, że ono się pojawia, nie znaczy jeszcze, że ci chłopcy czy mężczyźni są incelami.
Incelami są faceci funkcjonujący w tzw. manosferze – „męskiej sferze”, w której nie ma miejsca dla kobiet, ponieważ incele ich nienawidzą. Ale nienawidzą też mężczyzn, którzy mają sylwetkę chada, czyli wysokiego, przystojnego, z widocznymi kośćmi policzkowymi i zarostem. Incele to mężczyźni skupieni w internetowej subkulturze, dobrowolnie decydujący się na rezygnację z uprawiania seksu z kobietami ze względu na swój wygląd, sytuację życiową, stan zdrowia czy sytuację ekonomiczną i społeczną.
To mężczyźni nazywający siebie „przegrywami”, którzy mówią, że dla nich życie już się skończyło i jest to swoisty game over, ponieważ są niezdolni do znalezienia partnerki i romantycznego życia. Obwiniają o to kobiety i mężczyzn, którzy incelami nie są.
Ale incele nienawidzą też patriarchatu, ponieważ w ich ocenie nagradza on mężczyzn uchodzących za „samców alfa”
Incele są więc mężczyznami tworzącymi własną, hermetyczną, zamkniętą społeczność, do której bardzo trudno się dostać i w której nie ma miejsca dla mężczyzn uprawiających seks. I rzecz jasna dla kobiet, gdyż zdaniem inceli zasługują one na wszystko, co najgorsze. Dlatego odpowiadając na pierwsze pytanie nie powiedziałem, że „Dojrzewanie” jest serialem o incelach. Natomiast z pewnością pojawiają się w nim incelskie praktyki.
Mówi się o kryzysie męskości, który ma wynikać z silnej emancypacji kobiet i zmiany postrzegania „klasycznej” męskości, czyli tej, w której mężczyzna płodzi syna, sadzi drzewo i stawia dom. Wszystko to w patriarchalnym sosie. Na czym ten kryzys polega i czy to aby na pewno kryzys? A może to po prostu dziejąca się na naszych oczach zmiana?
Myślę, że mówienie o kryzysie jest niewskazane, ponieważ pokazujemy wtedy, że męskość rozumiana klasycznie jest zagrożona i właśnie „jest w kryzysie”. Paradoksalnie więc mówienie o „kryzysie męskości” wzmacnia patriarchalny przekaz, bo żałuje się w jakiś sposób tego klasycznego wzorca. Tymczasem to dobrze, że ten wzorzec się zmienia. Zamiast więc mówić: „kryzys męskości” proponuję zwrócić się ku „zmianie męskości” albo „redefinicji męskości”.
To pokazuje, że mężczyźni rzeczywiście dostrzegają potrzebę zmiany i odejścia od klasycznego, patriarchalnego paradygmatu. Istnieje ryzyko, że jeżeli będziemy utrzymywać, że ten „kryzys” istnieje, to taki przekaz będzie sugerował, że z mężczyznami jest coś nie tak. A to nie jest narracja włączająca
Dla mężczyzn to „dobra zmiana”? Taka, która przychodzi z łatwością?
Musimy podkreślić, że niektórzy mężczyźni nie chcą zmian w obszarze męskości i poszukiwania dla niej nowych definicji czy strategii. I to najprawdopodobniej ci mężczyźni wierzą w „kryzys męskości”, ponieważ dotychczasowa wizja męskości (ta patriarchalna), która była im bliska i do której zostali zsocjalizowani, nagle się rozpada, a poczucie ich męskiej tożsamości zaburza się i destabilizuje. Wtedy rzeczywiście ci mężczyźni mogą być w kryzysie, bo zmiana patriarchalnego wzorca zapewne jest dla nich niewygodna i burzy ich poczucie komfortu. I teraz naszym – osób zajmujących się prawami człowieka i równym traktowaniem – zadaniem jest pokazywanie tym mężczyznom, że nie muszą postrzegać dekonstrukcji patriarchalnego wzorca męskości jako zagrożenia czy kryzysu ich samych, a właśnie jako punkt zwrotny dla ich męskiej tożsamości, która już nie musi być zwarta z hegemonią odartą z czułości i wrażliwości.
Wraz z fundacją Instytut Przeciwdziałania Wykluczeniom prowadzisz telefon zaufania dla mężczyzn, angażujesz się także w działania równościowe. Z czym najczęściej dzwonią chłopcy i mężczyźni?
Owszem, dzwonią do nas mężczyźni w kryzysie, ale to jest kryzys zdrowia psychicznego. Dlatego chcą porozmawiać z psychologiem – by otrzymać pomoc i wsparcie. Mężczyźni są różni, więc i tematy, z którymi dzwonią, są różne. Widać jednak bardzo wyraźnie, że to są rozmowy dotyczące relacji z partnerką, dzieckiem, drugim mężczyzną. Ale są to też rozmowy mężczyzn będących w kryzysie suicydalnym. Najważniejsze dla nas jest to, by mężczyzna, który dzwoni, otrzymał pomoc. My odczuwamy wdzięczność wobec każdego takiego mężczyzny. Wdzięczność za to, że uwierzył, że proszenie o pomoc jest męskie.
Gdybyś miał określić najważniejszą zmianę, którą obserwujesz w różnicach pokoleniowych – weźmy „boomerów”, „millenialsów” i „zetki” – to na czym miałaby ona polegać?
Odpowiadając na to pytanie powinniśmy każde pokolenie rozpatrzeć osobno i wskazać na to, jaką męskość (re)produkują czy performują mężczyźni „boomerzy”, „millenialsi” i ci z „pokolenia Z”. Powiedziałbym jednak, że różnica między „boomerami” a „millenialsami” to przede wszystkim podejście do roli ojca. Faceci z „pokolenia millenium” nierzadko noszą w sobie traumy związane z wychowaniem ich przez ojców i chcą się od tych praktyk, których jako dzieci doświadczyli, odciąć. I inaczej wychowywać swoje dzieci, stawiając na czułość, opiekuńczość i obecność w ich życiu.
A „zetki”?
Myślę, że możemy tutaj mówić o projektowaniu męskości – poszukiwaniu jej nowych form, redefiniowaniu skostniałych i hermetycznych wzorców męskości, funkcjonujących w modelu patriarchalnym
Nie oznacza to jednak, że młodzi mężczyźni z „pokolenia Z” uwolnili się od toksycznego patriarchatu, ponieważ oni również są socjalizowani do męskości najbardziej pożądanej w męskocentrycznym modelu, czyli męskości hegemonicznej. Wydaje się jednak, że „zetki” potrafią się tym krzywdzącym normom postawić i z nich rezygnować dużo łatwiej niż „millenialsi”. Ale to nie znaczy, że faceci z „pokolenia Z” nie są zagrożeni radykalizacją. Skoro są obarczeni patriarchatem, to istnieje ryzyko, że zdecydują się pójść tą „drogą męskości”, a to z kolei może prowadzić do negatywnych konsekwencji.
A „toksyczna męskość”? Co oznacza? Czy wpisują się w nią młodzi mężczyźni określani jako incele?
Mówisz: „określani jako incele”, a to incele sami siebie tak określają. To, że ktoś ich tak określa, nie znaczy, że nimi są. To ważne. A odpowiadając na pytanie: z całą pewnością tak. Manosfera i zachowania mężczyzn należących do społeczności inceli wpisują się w kategorię toksycznej męskości, i to w najgorszym wydaniu – obrzydliwej mizoginii. Powiem jednak, że tu też jest widoczna ogromna krzywda patriarchatu, która inceli dotyka. Bo uwierzyli, że są niewystarczający, nieatrakcyjni, niepotrzebni i cały świat ich nienawidzi dlatego, że przegrali swoje życie. Uważam, że taką skrzywioną wizję siebie mają właśnie za sprawą patriarchatu, który ich skrzywdził, zranił. I teraz oni sami krzywdzą kobiety, nienawidząc ich.
Kadr z serialu. Zdjęcie: Materiały prasowe
Skoro zostali skrzywdzeni, to czy potrzeba w podejściu do tego zjawiska empatii, czułości?
Nie chcę ich usprawiedliwiać, ponieważ mizoginia w żaden sposób nie może być usprawiedliwiana. Natomiast chcę pokazać działanie patriarchalnego mechanizmu. W wyniku jego funkcjonowania obrywają wszyscy, incele też.
A czym jest toksyczna męskość? To wzorzec sprzedawany młodym i dorosłym mężczyznom, zgodnie z którym wmawia im się, że mogą być przemocowi, agresywni, gniewni, hiperseksualni, że mogą traktować kobiety przedmiotowo i że dzięki temu będą prawdziwymi mężczyznami – samcami gotowymi podbijać świat.
Chciałbym podkreślić, że już decydując się na użycie terminu „toksyczna męskość”, powinniśmy wskazywać na toksyczne zachowania, nie zaś dawać do zrozumienia, że wszyscy mężczyźni w patriarchalnym modelu mają ukrytą toksyczną esencję. Bo taka perspektywa jest sama w sobie toksyczna: zachowania toksyczne – tak, męskość sama w sobie – nie.
Wróćmy do „Dojrzewania”. Jakie wrażenie na Tobie, badaczu męskości, zrobił ten serial? Zaskoczył cię?
Nie, ponieważ długo już przyglądam się funkcjonowaniu społeczno-kulturowych norm męskości i wzorców męskości.
Natomiast wiem, że ten serial może zaskakiwać i szokować. I ja się bardzo cieszę, że tak jest. Bo ten serial nie jest o incelach. On jest o chłopcu, który nie został włączony w równościową zmianę i w procesie wychowania jako chłopiec był socjalizowany do tradycyjnej męskości. Efekt znają te osoby, które serial obejrzały.
Jest to więc serial o tym, by chłopców włączać, mówić im o uczuciach, o tym, że nie muszą nigdy udawać „prawdziwych mężczyzn” – że mogą płakać, mogą być wrażliwi, mogą być wolni od etykiet męskości
Ale to też serial o tym, że dziewczyny nie powinny etykietować facetów, że są mało męscy i jako mężczyźni „nie stają na wysokości zadania”. Męskość nie jest jednorodna. Męskość jest różnorodna, czuła i empatyczna. Potraktujmy ten serial jak przestrogę, że musimy poważnie myśleć o chłopcach i uczyć ich feministycznych wartości. By kierowali się wartościami, które na pierwszym miejscu stawiają równość i prawa człowieka, nie zaś mizoginię i przemoc.
Jej obrazy znajdują się w kolekcjach rodziny Clintonów, Brada Pitta, George'a Clooneya, Sophii Loren i Nicolasa Sarkozy'ego. W jej żyłach płynie królewska krew, a jej twarz została uwieczniona na Pomniku Niepodległości na Majdanie. Kristina Katrakis jest amerykańską artystką i właścicielką galerii, a także ambasadorką Funduszu Narodów Zjednoczonych w Ukrainie. Jako obywatelka USA mogła uciec przed wojną za ocean. Zamiast tego wraz z mężem zorganizowała centrum pomocy humanitarnej w Worochcie, gromadziła też fundusze i dostarczała niezbędne artykuły z zagranicy. Dzięki jej pracy pomoc otrzymało już ponad sto tysięcy osób. W tym samym czasie Kristina i jej zespół pracowali z entuzjazmem przez prawie dwa lata, nie otrzymując ani grosza za swoją pracę.
Teraz zakrojona na szeroką skalę międzynarodowa misja "Be the light" dostarcza niezbędne produkty przesiedleńcom wewnętrznym w różnych częściach Ukrainy, pomaga jednostkom wojskowym, ratuje zwierzęta z okupowanych terytoriów i linii frontu itp. Kristina i jej mąż Roman wielokrotnie podróżowali na linię frontu, ewakuując ludzi i wyprowadzając konwoje spod ostrzału. Niedawno Forbes Baltics uznał Kristinę Katrakis za jedną z najbardziej wpływowych osób o bałtyckich korzeniach na Ukrainie.
Walerij Załużny również dołączył do międzynarodowej misji ONZ i współpracuje z Kristiną. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Kiedy mój syn Marko przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!"
Дарія Горська: Христино, вітаю з черговою нагородою. У Forbes Baltics вас включили завдяки дідусю — литовському історику і археологу Симону Гедиміну-Пільке. До того ж у ваших жилах тече кров останнього короля Грузії та Вірменії, королів Сардинії та П’ємонту, грецьких і українських митців, польських принців і графів...
Kristina Katrakis: Jestem jak ketchup Heinz 57, w którym jest wiele różnych przypraw. Jestem bardzo dumna z mojej rodziny, moich przodków, w szczególności z polskich przodków. To starożytny ród Rzewuskich, byli bogatsi niż sam król i finansowali wiele historycznych kampanii wojskowych. Moja praprababka Ewelina Hańska była żoną Honoré de Balzaca i dzięki niej teksty Balzaca zostały zachowane i opublikowane. Majątek Eweliny znajdował się we wsi Wierchiwnia w obwodzie żytomierskim. W czasach sowieckich rodzina została rozstrzelana przez bolszewików, a naprzeciwko posiadłości wzniesiono pomnik Lenina. Ilekroć zwracałam się do różnych struktur z prośbą o usunięcie tego pomnika, nikt nie reagował. Więc sami rozwaliliśmy go młotami kowalskimi. Mam nadzieję, że kiedyś stanie tam pomnik Eweliny i Balzaka.
ДГ:Ви говорите польською?
KK: Płynnie. Od dzieciństwa rozmawiałam po polsku z jedną babcią, po grecku z drugim dziadkiem i po ukraińsku z moim ojcem. Co tydzień ojciec uczył mnie nowego wiersza Tarasa Szewczenki, a w niedzielę musiałam go recytować przed pomnikiem tego poety. W ten sposób nauczyłam się "Kobziarza" [tomik wierzy i ballad romantycznych Szewczenki - red.]. Ale ponieważ od dziesiątego roku życia mieszkałam w Stanach Zjednoczonych (mój ojciec został zaproszony do stworzenia dużego pomnika w Chicago i cała rodzina się tam przeprowadziła), myślę głównie po angielsku - studiowałam i pracowałam w Ameryce. Kiedy więc w 2011 roku wróciłam do Kijowa, musiałam nauczyć się ukraińskiego od nowa.
ДГ:Ваш батько Анатолій Кущ ліпив монумент «Незалежність» з вас. У сестри Либіді теж ваше обличчя. Коли бачите ці пам’ятники, впізнаєте в них себе?
KK: Nie myślę o tym. Ale mój syn Marko, kiedy przejeżdża obok steli na Majdanie, zawsze mówi: "O, mama!". Z zewnątrz wygląda to zabawnie.
Z ojcem Anatolijem Kuszczem na Majdanie w pobliżu steli, której pierwowzorem była Kristina. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Maria Prymaczenko dała mi swój obraz i powiedziała: "To jest czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce wybuchła elektrownia atomowa w Czarnobylu
ДГ:Ви малюєте з двох років. Коли батьки почали помічати ваші здібності до образотворчого мистецтва?
KK: Byłam dziwnym dzieckiem. Nie chodziłam do przedszkola, uwielbiałam szachy, wygrywałam turnieje nawet z dorosłymi. Uwielbiałam książki, przeczytałam "Iliadę" i "Odyseję" w wieku czterech lat. Rysowanie było moim pierwszym językiem i używałam go do przekazywania światu swoich myśli.
ДГ:А коли вам було шість, стався Чорнобиль, який поділив ваше життя на «до» і «після», адже ваша родина мешкала зовсім поруч з ЧАЕС…
KK: Mieszkaliśmy w Oranomie, który znajdował się na skraju 30-kilometrowej strefy wokół reaktora. Wioski położone bliżej zostały ewakuowane, nasza nie. Byłam dzieckiem i wydarzenia w Czarnobylu wydawały mi się czymś niesamowitym, wręcz mistycznym. Na krótko przed wypadkiem to, że do niego dojdzie, przewidziała sama Maria Prymaczenko [sławna ukraińska malarka ludowa - red.]. Przyszłyśmy z mamą zobaczyć tę artystkę - Maria wyszła nam na spotkanie, taka piękna, niebieskooka, już o kulach. Dała mi swój obraz i powiedziała: "Patrz, to czerwona bestia, która połknęła gwiazdy". Wkrótce po tym eksplodował czwarty blok energetyczny elektrowni atomowej w Czarnobylu. Cenię ten obraz Prymachenko i uważam Czarnobyl za bestię, która połknęła gwiazdy.
Proroczy obraz Marii Prymaczenko "Bestia, która połknęła gwiazdy". Zdjęcie z prywatnego archiwum
W noc wypadku wydarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz: nietoperz wleciał do naszego domu i zaplątał się w moje włosy, polała się krew. Mój grecki dziadek powiedział, że to bardzo zły znak. Rano zobaczyłam, że trawa na polu stała się srebrna. Błyszczała w słońcu!
Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę, że był to pył radiacyjny. Wtedy nikt nic nie wiedział, krowy były wypuszczane na pastwiska, piliśmy ich mleko... Tydzień później pojawiły się u mnie poparzenia od promieniowania, rany, które się nie goiły. Potem spuchło mi gardło, guzy mnie dusiły - zaczęłam mieć problemy z tarczycą. Razem z innymi chorymi dziećmi zostałam przewieziona do Lwowa - bez rodziców. Szpitale nie chciały nas przyjąć, bo byliśmy ofiarami Czarnobyla. Po drodze konwojenci kilkakrotnie zatrzymywali autobus, zmuszali nas do rozbierania się, polewali zimną wodą z węży, podawali jod i kors. Pamiętam urządzenie, które mierzyło u mnie skumulowaną dawkę promieniowania - strasznie świeciłam. Przeszłam operację tarczycy, po której mama przez kilka tygodni trzymała mnie w ramionach, żebym się nie wykrwawiła na śmierć. Jestem jej niezmiernie wdzięczna za opiekę nade mną.
Konsekwencje Czarnobyla odczuwałam przez całe życie. Przez długi czas nie mogłam zajść w ciążę, potem poroniłam, a kiedy w końcu urodziłam dziecko, zmarło szóstego dnia z diagnozą "czarnobylskie serce" - było pełne maleńkich dziur. Bardzo ciężko przeżyłam tę stratę - również dlatego, że mój ówczesny mąż zostawił mnie w szpitalu z umierającym dzieckiem. Złożyłam pozew o rozwód. By nie zwariować, pisałam, przelewałam swój ból na obrazy. Moja seria "Zona" była wystawiana w największych muzeach na świecie i zdobyła międzynarodową nagrodę "Freedom to create".
Obraz Kristiny Katrakis z serii "Zona". Zdjęcie z prywatnego archiwum
ДГ:Кожна ваша серія — це історія кохання, болю, втрати. Чи не важко вам продавати свої роботи? Як ви відриваєте їх від серця?
KK: Dla mnie malowanie obrazu jest jak noszenie dziecka i rodzenie. Ale oderwanie go ode mnie nie boli. Kiedy obraz jest skończony, przestaje dla mnie istnieć, pozwalam mu odejść w świat, tak jak pozwalam odejść moim dorosłym dzieciom. Nie mam w domu żadnych swoich prac, z wyjątkiem tych, nad którymi pracuję. Bo jeśli wiszą na ścianach, zawsze będę myśleć o tym, co można by poprawić. A to irytujące. Obraz musi iść w świat i spełniać swoją misję - wywoływać w ludziach emocje. Nie zrobi tego w moim domu.
ДГ: Ваші роботи є в колекціях видатних голлівудських акторів, президентів України, США, Франції. Чи є покупець, яким пишаєтесь найбільше?
KK: Zazwyczaj po prostu dowiaduję się od dealerów, że jakaś celebrytka kupiła moją pracę. To oczywiście miłe, ale czasami pasywna relacja artysta-kupujący przeradza się w coś więcej. Tak było na przykład z Mary Lambert [słynną hollywoodzką reżyserką i twórczynią teledysków, która kręciła teledyski m.in. Madonny - red.]. Czuła moją serię "Zona" głęboko, jak nikt inny. Mary stała się moją przyjaciółką i kreatywną partnerką. Zamierza nakręcić serial o Czarnobylu na podstawie wspomnień dzieci z Silver Fields, które zostały opublikowane w USA. Pracowałam jako dyrektorka artystyczna przy jej filmach. Inną podobnie myślącą osobą jest żona piosenkarza Bono Ali Hewson, która założyła międzynarodową organizację Chernobyl Children International w Irlandii. To dla mnie bardzo ważne, ponieważ po utracie dziecka też dużo pracowałam, pomagając dzieciom dotkniętym skutkami katastrofy w Czarnobylu.
Znam kobietę, która uratowała dziesiątki ludzi z konwoju ostrzelanego przez Rosjan
ДГ:Христино, чому ви вирішили переїхати з Америки в Україну?
KK: Po rozwodzie z pierwszym mężem i śmierci dziecka mieszkałam w Grecji, malując kościół św. Mikołaja na wyspie Milos. Odebrałam telefon z Kijowa i zostałam zaproszona do objęcia stanowiska kuratorki muzeum sztuki współczesnej. Nic mnie nie powstrzymywało: skończyłam malować kościół i pojechałam do Ukrainy. To tu poznałam mojego obecnego męża Romana.
ДГ: В музеї?
KK: Nie, w domu (śmiech). Potrzebowałem dokumentu przetłumaczonego na niemiecki, a Roman jest lingwistą i właśnie wrócił z Monachium. Polecili go nasi wspólni znajomi. Od pierwszego wejrzenia, od pierwszej filiżanki kawy, poczuliśmy się tak, jakbyśmy znali się całe życie. Rok wcześniej Cyganka z wyspy Milos przepowiedziała mi tę miłość. Powiedziała: "Twój mąż przyjdzie do twojego domu". "A kim on będzie, hydraulikiem czy elektrykiem?" - roześmiałam się. "Nie - ona na to - poznasz go przez wspólnych znajomych". I tak się stało. Jesteśmy małżeństwem od dziesięciu lat. Nasz syn Mark ma osiem lat. Dla naszej rodziny jest Bożym błogosławieństwem .
Nawiasem mówiąc, to właśnie inicjatywa Romana zapoczątkowała ruch wolontariuszy, który później przerodził się w międzynarodową misję pomocy Ukraińcom "Be the Light".
Kristyna z synem Markiem i mężem Romanem na początku 2022 roku, przed wojną. Teraz cała trójka jest wolontariuszami. Zdjęcie z prywatnego archiwum
A stało się to tak: 24 lutego o 5 rano naszego sześcioletniego syna Marko obudziły wybuchy: "Mamo, co to jest?". "Wojna, synku". Następnego dnia wyjechaliśmy do zachodniej Ukrainy. Jedynym miejscem, w którym udało nam się znaleźć nocleg, była Worochta. Rano Roman poszedł do miasta kupić jedzenie, ale półki w sklepach były puste. A ludzie przychodzili i przychodzili...
Pierwszego dnia przybyło dwa tysiące uchodźców wewnętrznych, tydzień później było ich już pięć tysięcy. Roman powiedział: "Musimy utworzyć punkt pomocy i wykorzystać wszystkie nasze kontakty i zasoby. W przeciwnym razie wkrótce w mieście zapanuje głód". Wokół nas zebrało się wielu ludzi, zarówno miejscowych, jak przyjezdnych z Mariupola, Melitopola i Enerhodaru. W Worochcie nadal znajduje się magazyn, w którym ludzie z kartami osób wewnętrznie przesiedlonych mogą dostać wszystko, czego potrzebują: rzeczy, żywność, produkty higieniczne, ubrania. Wspólnie z lokalnymi władzami udało nam się przekształcić ośrodek rekreacyjny w stałe, bezpłatne miejsce zakwaterowania dla takich osób. Zapewniamy trzy posiłki dziennie oraz opiekę medyczną dla chorych i starszych. Worochta to prawdziwy kurort. Jednak nie da się tam zatrzymać ludzi na lata, dlatego teraz staramy się powoli angażować przesiedleńców w prawdziwe życie, pracę i wolontariat. Wielu z tych, którym pomogliśmy, teraz też chce pomagać.
Jestem bardzo dumna także z tego, że do naszej misji dołączyli ukraińscy ministrowie i urzędnicy wysokiego szczebla, znany producent i aktor Andy Cohen oraz producent Charles Wessler, który zdobył Oscara za film "Green Book". I nasz głównodowodzący Walerij Załużny, z którego wsparciem nasza misja może pomóc nie tylko cywilom, ale także żołnierzom na froncie.
Poza działalnością centrum humanitarnego w Worochcie - dostarczamy pomoc: żywność, leki, produkty higieniczne do innych regionów. I sami tam jeździmy, by dostarczyć te rzeczy osobom, które ich potrzebują. Tam, gdzie jest niebezpieczeństwo - Kostantyniwka, Kupiańsk, Czasiw Jar, Bahmut - mój mąż jedzie ze swoim zespołem, a ja zostaję z dzieckiem. Roman jest koordynatorem kryzysowym ONZ i inicjatorem wielu projektów. Pracuje również w wywiadzie międzynarodowym. Innymi słowy, to on utrzymuje naszą rodzinę. Ja od prawie dwóch lat od Fundacji ONZ za moją pracę wolontariacką nie dostałam nic.
Kiedyś z powodzeniem pracowałam jako artystka, kuratorka i koordynatorka projektów. Jednak od dwóch lat nie jestem w stanie tego robić, ponieważ każdy dzień jest teraz poświęcony misji.
ДГ:Але ж ви все одно пишете?
KK: Obecnie pracuję nad nową serią prac poświęconych doświadczeniom wojennym. Nasze archiwum zawiera niesamowite historie, o których w odpowiednim czasie dowie się cały świat. Na przykład o konwoju, który został ostrzelany w pobliżu Makarowa. Byli w nim starsi ludzie i samochody z napisem "DZIECI", ale to nie powstrzymało Buriatów, którzy otworzyli ogień z czołgów i transporterów opancerzonych. Jedna babcia została tak poraniona, że części jej ciała poleciały na wnuki. Kiedy wyciągnięto ją z samochodu, jeszcze żywą, błagała: "Dobijcie mnie". Jeden z wrogów odpowiedział: "Nie, nie jesteśmy mordercami". A swojemu towarzyszowi powiedział: "Ona nie dożyje poranka". "Kim ty jesteś, żeby decydować, jak długo mam żyć!?" - oburzyła się ta piękna, starsza kobieta. I przeżyła, na przekór wrogowi. Teraz jest w Niemczech ze swoją rodziną.
Obraz "Dziewica z Mariupola", nad którym obecnie pracuje Christina. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Była też inna historia, Oleny Samojlenko, która w pojedynkę wyprowadziła cały konwój spod ostrzału. Miała 33 lata, pochodziła ze Zdviżywki. Rosjanie najechali ich wioskę, czołgi stały na każdym podwórku. Ludzie ukrywali się w piwnicach przez dwa tygodnie i zaczęli głodować. Potem ci, którzy mieli małe dzieci, próbowali w nocy uciekać do tych, w których gospodarstwach były krowy, ale zostali postrzeleni w nogi. Nie mieli nic do stracenia, więc postanowili wyjechać w konwoju. Wtedy nie mogliśmy do nich dotrzeć, te osady były pod kontrolą Czeczenów. W pobliżu Makarowa konwój znalazł się pod ostrzałem. Żaden z tych w pierwszych samochodach nie przeżył - zostali po prostu rozerwani na strzępy. Ich szczątki wyciągano z samochodów i zakopywano przy drodze, a rannych zostawiano na ziemi, by umarli. Pewna kobieta postanowiła spróbować uratować ocalałych. Jej mąż miał roztrzaskaną głowę, najstarszy syn był w szoku. Była przerażona, że Rosjanie zgwałcą i zabiją jej córkę - nastolatkę, prawdziwą piękność. Jej najmłodsze dziecko miało trzy lata. Przekradła się więc nocą przez trzciny do sąsiedniej wioski i zabrała ze sobą tylu, ilu mogła. Ale jak zabrać tych, którzy nie mogą chodzić? Zaryzykowała życie i poszła negocjować z Rosjanami, by pozwolili jej zabrać rannych. Przekonała ich, dali jej nawet samochód! Zaciągnęła dzieci i dorosłych - rannych i krwawiących - do samochodu, usiadła za kierownicą i zawiozła ich do szpitala. A potem wracała po innych. Odbyła pięć lub sześć takich podróży i uratowała cały konwój. Sama. Takie historie pozostają w pamięci na zawsze.
Olena Samojlenko (trzecia od prawej z chłopcem w ramionach) i ludzie, których uratowała. Worochta w 2022 roku. Obecnie przebywają w Niemczech. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Podobnie jak historia o strażnikiem granicznym. Proszę sobie tylko wyobrazić: trzeciego dnia wojny spotykamy naszą pierwszą ciężarówkę z pomocą humanitarną na granicy z Rumunią. Strażnik graniczny, patrząc na nasze paszporty - mój i mojego sześcioletniego syna - pyta: "Co tu robicie, jesteście Amerykanami. Dlaczego nie wyjedziecie?". "I co, zostawić wszystkich na śmierć, wyjechać z Ukrainy? Kto nam pomoże, jeśli wszyscy wyjadą?" Byłam zaskoczona: ten dorosły mężczyzna nagle... zaczął płakać.
ДГ: Варіант виїзду ви взагалі не розглядали?
KK: Pomogliśmy w wyjeździe wielu rodzinom, ale sami zdecydowaliśmy się zostać. To był świadomy wybór dla wszystkich, nawet dla Marka. Już na początku odbyłam z nim poważną rozmowę i zapytałam wprost, czy chce, abym wywiozła go za granicę. Powiedział, że zostanie z tatą i będzie bronił Ukrainy. I tak się stało. Jest z nami już od dwóch lat, rozładowuje ciężarówki i dostarcza rzeczy dzieciom, które przyjechały ze wschodu. Patrząc im w oczy, słuchając ich historii, zawsze mówi: "Mamo, nie możemy teraz nigdzie jechać. Jest jeszcze tylu ludzi, którym trzeba pomóc! Kiedy wojna się skończy, pojedziemy nad morze". Mark ma nawet medal od Załużnego za pomoc Ukrainie. Nasz syn ma własną misję i jesteśmy z niego bardzo dumni, dlatego nawet nie mówimy o wyjeździe do USA. Dziennikarze nazywają mnie "symbolem Ukrainy", ponieważ stela "Niepodległość" ma moje rysy. Więc niech mi pani odpowie: Jeśli ja, symbol kraju, ucieknę, to co stanie się z Ukrainą?
Natalia "Mama" Delieva, znana wolontariuszka z Odessy zebrała już ponad 7 milionów hrywien na pomoc dla Ukraińców. Jest szefową ogólnoukraińskiej organizacji pozarządowej Stowarzyszenie Kobiet Ukrainy "Diia".Podróżuje po świecie z prezentacjami i wystawami, opowiadając o wojnie rozpętanej przez Rosjan.
Natalia Delieva. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Czekamy na ciebie. Tak jak wtedy, gdy byliśmy dziećmi, czekaliśmy na naszą mamę
20 lutego 2022 roku odebrałam telefon od zastępcy pułkownika, który poprosił mnie o pomoc w dostarczeniu materiałów do budowy fortyfikacji. Byłam zdezorientowana. Dlaczego, co ufortyfikować? W Sarat?
"Nie", powiedział, "zostaliśmy przeniesieni, jesteśmy niedaleko Odessy. Dobrze - powiedziałam i 23 lutego dostarczyłam im wszystko, o co prosili. Pomyślałam też, że to zły dzień na spotkanie z wojskowymi z sowiecką historią, ale ponieważ przyszłam z workami z piaskiem zamiast kwiatów, było w porządku.
I to by było na tyle... Dwudziestego czwartego rano obudził mnie mąż: "Wojna się zaczęła!". Krzyknęłam do niego przez sen: "O czym ty mówisz! Jaka wojna?" Ten dzień był dla mnie jak senny koszmar. Czułam, że muszę się obudzić, że wszystko jest nieprawdą. To nonsens! Po co?" Dopiero następnego dnia oprzytomniałam. Rano zastępca pułkownika napisał, że potrzebuje ceraty, zszywek i gwoździ. I wtedy się zaczęło...
Moi przyjaciele zaproponowali mi wyjazd za granicę do USA, Niemiec, Czarnogóry, Belgii, a nawet Australii. Powiedziałam, że nigdzie nie pojadę, bo jeśli wszyscy wyjedziemy, kto pomoże naszym obrońcom? Kto przyniesie im części zamienne, piec, chleb i wodę?
Ось так кожного дня і до сьогодення: біжу, дістаю, купую, прошу, торгуюсь, знаходжу, пишу, благаю, знову прошу, знову дістаю.
Przez trzy miesiące 18 Oddzielny Batalion Piechoty Morskiej przebywał w regionie Odessy. Codziennie odwiedzałam ich w różnych miejscach, ponieważ batalion jest bardzo duży. Podróżowałam wzdłuż całego wybrzeża Morza Czarnego. Kiedy do nich przyjeżdżałam, mówili mi: "Czekamy na ciebie, tak jak czekaliśmy wtedy, gdy byliśmy dziećmi, na moją matkę wracającą z targu". Albo: "Wreszcie przyjechała mama z Odessy!". Mama to jest pseudonim który mi dali. Kocham ich i opiekuję się nimi jak matka.
Natalia i jej "foczki" - żołnierze piechoty morskiej. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Zwracam się do nich po imieniu, dbam o moje foczki.
"Martwy żołnierz miał na sobie ubrania, które mu dałam i krzyż, który go nie uratował".
Na początku wojny było bardzo ciężko. Byłam odpowiedzialna za większość zaopatrzenia dla 18 Oddzielnego Batalionu Piechoty Morskiej. Od worków ryżu i cukru po kamizelki kuloodporne. Państwo nie było gotowe, więc panowało straszne zamieszanie. Ochotnicy musieli sobie radzić.
Teraz piszę, wspominam i zastanawiam się, jak to wszystko przetrwałam. W końcu oprócz pracy wolontariuszki mam męża, dzieci, wnuki, 86-letnią matkę, 87-letniego ojca, kobiecą organizację pozarządową, charytatywną fundację teatralną, grupę krewnych, moją partię polityczną, którą kieruję w regionie Odessy, oraz centrum humanitarne dla osób wewnętrznie przesiedlonych.
W maju 2022 roku nie zdawałam sobie sprawy, jakie straszne próby i nieszczęścia mnie czekają. Nieszczęścia zaczęły się, gdy mój batalion został przeniesiony do obwodu mikołajowskiego.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem komandora Serhija Derduhę, obok którego spędziłam trzy miesiące wojny w kwaterze głównej, myślałem, że jest kierowcą. A kiedy zobaczyłam kierowcę, pomyślałam, że jest dowódcą. Wyobrażałem sobie podpułkownika, zdobywcę medalu z dwoma ranami, który broni kraju od 2014 roku, cyborga z lotniska w Doniecku, jako mężczyznę po pięćdziesiątce. Okazał się jednak 38-letnim przystojniakiem. Zakochałam się w nim - miłością ochotniczą, bardzo go szanowałam i byłam dumna z tego, jakim jest patriotą, odważnym, inteligentnym i choć młodym, prawdziwym ojcem dla swojego batalionu.
Moja rodzina zapraszała chłopców na wszystkie święta. Ostatnim wspólnym świętem była Wielkanoc. Wypiliśmy kompot moich rodziców za zwycięstwo i zgodziliśmy się świętować nasze prawdziwe przyszłe zwycięstwo razem, również u nas.
Natalia Delieva (w środku) z mężem (po prawej stronie bohaterki), rodzicami (siedzą), dowódcą Serhijem Derduhą (po lewej stronie bohaterki) i żołnierzami Navy SEALs. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Miałam też prawdziwego wojskowego "syna", Anatolija Perepelychnyja, którego również bardzo kochałam. Był odpowiedzialny za bezpieczeństwo w batalionie, a także prowadził stronę na Facebooku. Był tak mały i chudy, że wszystkie jego mundury były na niego za duże i oddawałam je kostiumologom w teatrze, żeby je przeszywali. Sprawiało mi radość kupowanie mu pięknych mundurów wojskowych, markowych, pięknych kurtek i czapek. Był taki szczęśliwy, kiedy je zakładał. Kiedyś poprosił mnie o krzyżyk. Przyniosłam krzyż, który moja matka kupiła w Jerozolimie. Tam został pobłogosławiony.
Dlaczego piszę o Toliku? Bo 27 maja 2022 roku, kiedy 18. samodzielny batalion przekroczył rzekę Ingulec, wszystko się zaczęło... To była straszna noc w moim życiu, bo intuicji nie da się oszukać. Chłopaki nie dzwonili, nie pisali, serce wyskakiwało mi z piersi. Potem odbierałąm telefony od żon i matek chłopaków z batalionu, opowiadały mi straszne rzeczy, jak byli bombardowani, jak umierali. Zadzwoniłem do dowódcy brygady i błagałem go, żeby coś zrobił. Ale... wkrótce zadzwonił Ilya i powiedział mi, że dowódca został zabity. A Tolik zaginął.
Nie mogłem w to uwierzyć. Jak on umarł? Jak zniknął? A potem, jak we śnie... Dowódca był w trumnie. Chciałam go z niej wyciągnąć. Dowódco, wstawaj! Nie masz prawa być martwy! Co będzie z batalionem bez ciebie?
Ostatnie zdjęcie z dowódcą Serhijem Derduhą. Archiwum prywatne
Nogi się pode mną uginały, nie mogłam nawet mówić. Po prostu milczałam i płakałam... Nie wiedziałam, że można mieć w sobie tyle łez.
Zdecydowałam, że zrezygnuję z wolontariatu wojskowego, ponieważ nie mogłam znieść widoku śmierci moich Navy SEALs. Ale tydzień po pogrzebie dowódcy miałam o nim sen. Serhiy był bardzo spokojny i smutny, patrzył mi w oczy, nic nie mówił, ale w jego oczach widziałam, że prosi mnie, żebym nie opuszczała batalionu.
Ale ja już to zrozumiałam. Wolontariuszka "Mama" nie może zostawić swoich synów.
Tolik zniknął. Muszę znaleźć młodszego lejtnanta Anatolija Perepelychnyja!
Szukaliśmy go przez sześć miesięcy. Napisaliśmy wiele listów, odwiedziliśmy wiele różnych instytucji wojskowych. Szukaliśmy go razem z jego rodzicami, jest ich jedynym synem. Modliłam się do Boga, żeby Tolik był w niewoli. Ale nie... Niestety, zginął tego samego dnia - 27 maja. On i jeszcze jeden piechur zostali później znalezieni w piwnicy w wiosce niedaleko miejsca, gdzie miała miejsce bitwa. Ciało Tolika było bez głowy. Miał na sobie ubranie, które mu dałem i krzyżyk, który go nie uratował...
Nie byłam na pogrzebie Tolika, ponieważ nie mogłam wystarczająco szybko wrócić z Berlina do Ukrainy. Płakałam godzinami i nikt nie rozumiał, co się ze mną dzieje. Później odwiedziłam jego grób we wsi Horodkiwka w obwodzie winnickim. Jego rodzice przychodzą na cmentarz codziennie. Kiedy ich opuszczałam, matka Tolika dała mi woreczek z pieniędzmi i poprosiła, żebym przekazała je batalionowi.
Rodzice Tolika stali mi się bliscy. Nigdy ich nie opuszczę.
Przeżyłam już wiele śmierci żołnierzy. Jest mi ciężko, bardzo ciężko, ale muszę działać i pracować. Dla dobra poległych, by ich ofiara nie poszła na marne. Dla dobra żywych, by zwyciężyć.
Dalej jestem wolontariuszką. Do 18 Oddzielnego Batalionu Piechoty Morskiej dołączył 37 Oddzielny Pułk Łączności, 183 Oddzielny Batalion Lekkiej Piechoty oraz Dywizjon Artylerii 37 Brygady Piechoty Morskiej. Oni, moi kochani, przyznają mi listy z podziękowaniami, certyfikaty i medale. Oczywiście, jestem szczęśliwa.
"Historia się powtarza, a my, jak niegdyś Ołeksandr Koszyć, opowiadamy piękne historie o Ukrainie na arenie międzynarodowej".
Jako prezeska Fundacji Pierwszy Teatr Dobroczynności jeżdżę po świecie i opowiadam o Ukrainie.
Po pierwsze pomagamy aartystom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji z powodu wojny. Są to weterani teatru i kina, aktorzy, reżyserzy, choreografowie, kostiumografowie. O ile państwowe teatry jeszcze jakoś się trzymają, państwo płaci pensje ich pracownikom, o tyle prywatny sektor kultury i kina jest w trudnej sytuacji. Dlatego pomagamy przekazując jedzenie, leki, pieniądze.
Organizujemy też koncerty dla wojska i w szpitalach - by podnieść ludzi na duchu.
Trzecim ważnym obszarem jest dyplomacja kulturalna.
Jeszcze przed wojną, z okazji Dnia Niepodległości Ukrainy, wraz z moim zespołem stworzyliśmy multimedialną wystawę "Taras Szewczenko - dusza Ukrainy". Wystawa okazała się bardzo udana, a jej premiera odbyła się w Odessie. Przygotowywaliśmy się do premiery w Kijowie, która miała odbyć się w marcu 2022 roku, ale na przeszkodzie stanęła wojna. Jednak dzięki mojemu partnerowi w Kanadzie, Valeriyowi Kostiukowi, wystawa ta była pokazywana w miastach w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych (Chicago, Boston, San Francisco, Los Angeles, Denver, Cleveland i Pittsburgh) od początku wojny.
Poruszająca wystawa o Tarasie Szewczence. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Wpływy ze sprzedaży biletów przekazujemy na specjalne konta Narodowego Banku Ukrainy i Czerwonego Krzyża Ukrainy oraz na pomoc lokalnym wolontariuszom. Zebraliśmy już ponad siedem milionów hrywien.
Następnie, na prośbę Ministerstwa Kultury i Polityki Informacyjnej Ukrainy, nasz zespół stworzył kolejną wystawę, Ukraine - Land of the Brave, o wojnie na Ukrainie. Pokazaliśmy nasze dwie wystawy w Toronto i Winnipeg, a także w Paryżu w "Grand Palais Immersif"
Kadr z wystawy "Ukraina - kraj odważnych" w Paryżu. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Dyplomacja kulturalna polega na wykorzystywaniu wszystkiego, co związane z kulturą, sztuką i edukacją w celu ochrony interesów narodowych Ukrainy na arenie międzynarodowej.
Jeden z najlepszych przykładów ukraińskiej dyplomacji kulturalnej miał miejsce w 1919 roku.
Symon Petlura, ówczesny szef armii i marynarki wojennej UPR, zarządził zagraniczne tournée ukraińskiego chóru pod przewodnictwem Ołeksandra Koszycia, aby przeciwdziałać rosyjskiej propagandzie i promować ukraińską kulturę i niezależność w Europie.
Zagraniczne tournée było pierwszym projektem dyplomacji kulturalnej w historii Ukrainy. To dzięki nim świat po raz pierwszy usłyszał "Szczedryk" Mykoły Łeontowycza - w 17 krajach! W swoich wspomnieniach Koszycia opisał koncerty w Paryżu w 1919 roku, gdzie było wielu rosyjskich emigrantów, którzy zniszczyli plakaty i zamierzali zaatakować chór, ale w pobliżu było wielu policjantów.
Zachodnioeuropejska prasa entuzjastycznie pisała o triumfie ukraińskich muzyków. W latach 1919-1921 chór odbył udane tournée po Europie, a w 1922 roku przepłynął Atlantyk, by podbić Amerykę. Chó z wielkim sukcesem śpiewał na całym świecie; w samej Ameryce Południowej dał około 900 koncertów.
Ukraiński chór pod kierownictwem Ołeksandra Koszycia podczas światowej trasy koncertowej w 1919 r. Zdjęcie: Centralne Państwowe Archiwum Najwyższych Władz Ukrainy
Niestety, Ukraina nie wygrała wojny bolszewicko-ukraińskiej, więc władze sowieckie nie pozwoliły chórowi na powrót do ojczyzny. Oleksandr Koszyć przeniósł się do Kanady, gdzie kierował chórem i był współzałożycielem ukraińskiego centrum kultury o nazwie Oseredok.
Jestem dumna, że nasz zespół stworzył tak wspaniałą wystawę o Ukraińskim Centrum Kanadyjskim i ukraińskich artystach w Kanadzie. I, oczywiście, o Oleksandrze Koszyciu.
Zaprezentowaliśmy tę wystawę w Toronto we wrześniu tego roku na dorocznym BWV Toronto Ukrainian Festival, największym ukraińskim festiwalu w Ameryce Północnej. Wkrótce zaprezentujemy ukraińskie wystawy w Niemczech, Japonii, Meksyku, Austrii i Polsce.
Historia się powtarza, a my, jak Oleksandr Koszyć, opowiadamy o Ukrainie światu.
W czasach PRL Grażyna Staniszewska działała w opozycji, a w stanie wojennym na początku lat 80. była nawet internowana i aresztowana. W 1989 r. Staniszewska była jedyną kobietą wśród 54 uczestników Okrągłego Stołu, historycznego spotkania polskich władz komunistycznych z opozycyjnym związkiem zawodowym Solidarność, w wyniku którego opozycja uzyskała status prawny, a następnie wygrała wybory parlamentarne i wdrożyła radykalne reformy gospodarcze.
Grażyna Staniszewska i Adam Michnik ze związkowcami z Solidarności, 1989 r., fot. Tomasz Wierzejski/Agencja Wyborcza.pl
Od 2014 roku angażuje się w organizowanie pomocy dla Ukrainy. Przewodniczy zarządowi Fundacji Kalyna, która zapewnia stypendia dla ukraińskich dzieci poległych na studia w Polsce. Organizuje również dostawy pomocy humanitarnej. Gdy rozpoczęła się wojna na pełną skalę, przyjęła pod swój dach wdowę po bohaterze Ukrainy, Irynę Rydzanych, z trójką dzieci i matką. Półtora roku później Iryna postanowiła wrócić do Buczy. Obecnie 74 -letnia Grażyna Staniszewska nadal udziela Ukraińcom wsparcia.
"Tak, jesteśmy zmęczeni, ale pomoc nie zatrzymuje się, ponieważ nie może się zatrzymać".
- Właśnie wróciła Pani z Buczy. Co tam Pani robiła?
- Pojechałam zobaczyć, jak radzi sobie moja przyjaciółka Iryna, lekarka, żona poległego Maksyma Rydzanycza, jednego z „Cyborgów”, jak mówi się o nich w Ukrainie. Maksym był żołnierzem, brał udział w obronie portu lotniczego w Doniecku po napaści Rosji na wschód Ukrainy w 2014 i 2015 roku. Otoczeni przez Rosjan ochotnicy bronili lotniska przez 244 dni. Maksym miał już jechać do domu na przepustkę, zginął, gdy wrócił po kolegów, którzy dostali się w zasadzkę.
Dom Iryny nie nadaje się do zamieszkania, runęła jedna ze ścian piwnicy. Iryna najpierw zatrzymała się u brata, teraz jest w mieszkaniu koleżanki, która wyjechała do Warszawy, bo tam jej mąż, wysokiej klasy specjalista, dostał bardzo dobrą pracę i kontrakt na trzy lata. Była ze mną moja przyjaciółka jeszcze z czasów podziemnej Solidarności, Ola Machowiak, która także miała przez jakiś czas u siebie mieszkankę Buczy i też chciała zobaczyć, jak jej podopieczna radzi sobie po powrocie. „Bielskie” buczanki, a tylko za sprawą Iryny do naszego miasta od momentu, gdy Rosja zaatakowała 24 lutego 2022 roku całe terytorium Ukrainy, przyjechało ich około 300, bardzo ciepło nas przyjęły. Zostałyśmy m.in. zaproszone na obiad składający się z samych ukraińskich potraw.
Grażyna Staniszewska w Buczy, 2023 r. Fot: Urząd Miasta Bucza
- Pamiętam, jak na początku marca 2022 roku w środku nocy karetka pogotowia ratunkowego z Bielska-Białej przyjechała pod pani dom przywożąc Irynę z leżącą po złamaniu kręgosłupa matką, trójką nastoletnich dzieci i psem. Zorganizowała pani ich ewakuację z Buczy. Mieszkali u pani półtorej roku.
- To nie było łatwe półtorej roku. Mieszkam z siostrą i jej mężem, wszyscy jesteśmy po 70-tce., to nie jest wiek, kiedy łatwo podejmuje się nowe wyzwania. Nie mamy w domu osobnego mieszkania, jest jedna kuchnia, jeden wspólny pokój dzienny, a wprowadziła się do nas trójka nastolatków. Gdybym miała rodzinę, to pewno moje wnuki byłyby teraz w tym wieku. Byliśmy już bardzo zmęczeni. Iryna zdawała sobie z tego sprawę.
Przede wszystkim jednak, wrócić chciała jej mama. Myślę, że chciała zobaczyć syna, który tam został, może znajomych. Tydzień po powrocie umarła w domu syna. Karina, córka Iryny studiuje medycynę w Kijowie na kierunku, który nie ma odpowiednika na naszych uczelniach, połączenie analityki medycznej z kierunkiem lekarskim. Długo nauka na ukraińskich uczelniach odbywała się online, najpierw ze względu na COVID-19, potem z uwagi na wojnę. Wielu studentów medycyny zostało zmobilizowanych, uczyli się w okopach, korzystając z telefonów komórkowych. Zresztą wykładowcy też prowadzili zajęcia z frontu. Teraz jednak uczelnia zdecydowała o powrocie do stacjonarnych zajęć, Karina musiała więc wrócić do domu. W Polsce zostali dwaj synowie Iryny. Jeden studiuje w Krakowie, drugi uczy się w Bielsku-Białej, mieszka w Bursie.
Tak wygląda przyjaźń i wzajemne wsparcie Polaków i Ukraińców. Pani Grażyna (w środku) z rodziną poległego ukraińskiego bohatera. Zdjęcie: Strona Grażyny Staniszewskiej na Facebooku
To wyzwania, z jakimi musimy się zmagać decydując się na przyjęcie uchodźców pod swoje dachy.
- W Bielsku-Białej ci, którzy przyjechali i zdecydowali się zostać, w większość mają już wynajęte mieszkania, pracę. Sporo osób wróciło do Ukrainy. Na początku uciekali wszyscy, była panika, w pierwszych dniach wojny docierały do nas na przykład grupy z Łucka, w którym do dzisiaj był może jeden wybuch, a tak to jest spokojnie. Bardziej już dotknięty wojną jest Lwów. Ludzie z zachodniej Ukrainy mieli dokąd wrócić, więc wyjechali. Ale wyjechali także ludzie z centralnej, jak Iryna, a nawet a nawet wschodniej Ukrainy. Mieliśmy tutaj nauczycielkę języka angielskiego z Buczy. Jej mąż zginął tuż przed ucieczką w marcu 2022, pochowała go z dziećmi na podwórku i uciekła do nas. Też wrócili do domu.
Jesteśmy w Polsce zmęczeni, to prawda, ale ta pomoc jednak nie ustaje, bo nie może ustać. Wojna cały czas trwa, ludzie giną codziennie. Polacy o tym wiedzą. Wciąż jeżdżą transporty z wszelkiego rodzaju pomocą, także na front, w Bielsku-Białej wyplatamy teraz siatki maskujące. Posłaliśmy ich do Ukrainy kilkaset. Znów wracamy do robienia świec okopowych. Poprzedniej zimy wysłaliśmy ich 10 tysięcy. Nadal w pomoc dla Ukrainy angażuje się wiele osób. Tak trzeba.
"Zeszłej zimy wysłaliśmy na Ukrainę dziesięć tysięcy zniczy". Zdjęcie: Strona Grażyny Staniszewskiej na Facebooku
"Kobiety są bardzo praktyczne, zazwyczaj proszą o urządzenia kuchenne, takie jak mikser".
Syn Iryny, Renat, jest jednym z sześciu stypendystów Fundacji Kalyna, która założyła pani z przyjaciółmi. To stypendium pozwala mu się utrzymać na studiach w Krakowie. Skąd pomysł na taką działalność?
- Gdy Rosjanie weszli na Krym, a potem zaatakowali Donbas, zastanawialiśmy się, jak można realnie pomóc. Nie da się wesprzeć wszystkich w potrzebie, to niemożliwe, Ukraina to ogromny kraj. Uznałam, że warto wesprzeć tych, którzy stracili kogoś na wojnie. Wszystko można odbudować, ale człowiekowi życia się nie zwróci. Ciężar spadł przede wszystkim na kobiety, które zostały same, z dziećmi, a często także ze starszymi rodzicami na utrzymaniu.
Zaczęliśmy robić paczki dla takich rodzin, przyłączyły się do nas osoby, ale także firmy i instytucje z całej Polski. PCK w Bielsku-Białej wzięło po taką opiekę np. rodzinę przedsiębiorcy z Zaporoża, który spłonął w samochodzie podpalonym przez Rosjan. Zostawił piątkę dzieci.
Ja zaopiekowałam się rodziną Iryny w 2016 roku. Posłałam jej pierwszą paczkę na Boże Narodzenie. Potem to ona pomagała mi wyszukiwać w Ukrainie najbardziej potrzebujących. Stworzyłyśmy 120-130 polsko-ukraińskich partnerstw „rodzina – rodzinie”, paczki przygotowywane są pod konkretne potrzeby, pytamy też o marzenia. Kobiety są bardzo praktyczne, zwykle proszą o jakiś kuchenny sprzęt, np. mikser.
Jedna z kobiet powiedziała nam, że nic nie potrzebuje, ale prosi o pomoc w utrzymaniu córki na studiach w Polsce, w Warszawie, bo nie dość, że koszty życia są wyższe, niż w Ukrainie, to jeszcze córka za studia musi płacić. Została jedną z naszych pierwszych stypendystek. Kalyna powstała także z myślą o naukowcach, którzy chcą poruszać trudne tematy z polsko-ukraińskiej historii. Teraz na ukończeniu są dwie książki. Jedną pisze politolog z Polski, to książka o historii polsko-ukraińskich relacji, drugą pisze Ukrainka, także politolożka. To książka futurystyczna, o tym, jak mogą wyglądać polsko-ukraińskie relacje w 2050 roku. Taka literatura jest bardzo popularna w Stanach Zjednoczonych, nie chodzi o to, by takie przewidywania się sprawdzały, ale żeby wywołać dyskusję. Powinniśmy zacząć rozmawiać o tym, do czego jest nam potrzebna Ukraina, co możemy wspólnie zrobić, co wspólnie uzyskać. Takiej dyskusji bardzo brakuje.
Nie jest nam łatwo, bo fundacja ma pieniądze głównie ze zbiórek na Facebooku, a mnie głupio teraz prosić o pieniądze, bo wiem że dzisiaj każdy kogoś wspiera.
Takie stypendia to mógłby być rządowy program.
- To powinien być rządowy program. Dajemy dach nad głową i jedzenie, ale co dalej? Jeśli ktoś siedzi w ośrodku kolejny miesiąc i nic nie robi, to zaczynają się problemy, depresja, itd. Tych ludzi trzeba natychmiast zagospodarowywać, kierować na kursy, naukę języka polskiego, proponować kursy zawodowe, dalszą naukę i ułatwiać podjęcie pracy. To samo dotyczy uchodźców z innych krajów, także tych docierających do nas z Bliskiego Wschodu czy Afryki od strony Białorusi czy Słowacji. Wyrzucanie ich jest nie tylko nieludzkie, ale głupie wobec braku rąk do pracy i starzenia się społeczeństwa. Powinny powstać ośrodki dla uchodźców, gdzie osoby te byłyby weryfikowane w godnych, bezpiecznych warunkach, tam też powinny trafiać do nich pierwsze oferty pracy.
Gdy zaczęła się wojna w całej Ukrainie, przedsiębiorcy z Bielska-Białej bardzo bali się, że ich pracownicy wrócą walczyć o ojczyznę. Proponowali im ściąganie całych rodzin, byleby tylko nie wyjeżdżali. Bo prawda jest taka, że Ukraińcy nierzadko godzą się wykonywać pracę, której Polacy nie chcą podjąć, w dodatku pracują za niższe stawki. Podobnie jest z uchodźcami z innych krajów. Zamiast się ich bać, zobaczmy wreszcie możliwości, jakie daje nam ich obecność. Do Bielska-Białej ściągnęliśmy kilka afgańskich rodzin ewakuowanych przez naszych żołnierzy po tym, jak Talibowie przejęli kraj. We wsparcie dla nich zaangażowała się spora grupa ludzi, w tym Halina Białkowska, także była opozycjonistka. Wszyscy ułożyli sobie tutaj życie, pracują. Mądra pomoc wymaga stworzenia planu, dzięki któremu korzystają obie strony.
Jeśli słyszę hejt pod adresem Ukraińców, to głównie dotyczy to mężczyzn. Że uciekli, nie walczą…
- To jest bardzo różnie. Ostatnio w grupach docierających do Bielska-Białej sporo jest 17-letnich chłopców. Oni raczej na pewno chcą wyjechać zanim dosięgnie ich mobilizacja. Ale znam też przypadek, zresztą to była rodzina z Buczy, gdy chłopiec, który tutaj przyjechał, czekał tylko, aż skończy 18 lat i jego mama już nie będzie miała nic do powiedzenia, bo chciał wrócić walczyć. Postawy w każdym społeczeństwie są różne, Polacy nie zachowywaliby się inaczej.
W Bielsku-Białej dzięki przychylności ze strony władz miasta działa Ośrodek Integracji Obcokrajowców MyBB, w którym uczymy języka polskiego, udzielane są porady prawne, prowadzone są zajęcia dla dzieci, itd. Wcześniej mieliśmy nieformalne inicjatywy, jak Inicjatywa Obywatelska Witaj czy Bielszczanie dla Aleppo, wszystkich łączył ten sam cel. We wszystkie te działania zaangażowana jest Uliana, Ukrainka mieszkająca od prawie 6 lat w Bielsku-Białej. Jej były mąż też mieszkał w Polsce rok temu, ale zdecydował się wrócić i walczyć. Zginął w drodze na front, gasząc pożar traw, który wymknął się spod kontroli. Takich historii opowiedzieć mogę więcej.
Skąd w ogóle pani zaangażowanie na rzecz pomocy Ukrainie?
- To się zaczęło, jak byłam jeszcze w Sejmie. Wtedy Ukraińcy ze Lwowa zaalarmowali nas, ze tamtejszy pomnik Adama Mickiewicza jest w fatalnym stanie. „Wjechali” nam na honor, przez kilka lat zajmowałam się pomnikiem wraz z kolegą, Zdzisławem Kaczorowskim. Potem, gdy już byłam w Parlamencie Europejskim, dzięki Bronisławowi Geremkowi znalazłam się w grupie ds. współpracy pomiędzy Unią Europejską i Ukrainą. To właśnie wtedy pomyślałam sobie, że jeżeli potrafilibyśmy nawiązać dobrą współpracę z Ukrainą, wciągnąć ją do UE, to razem stanowilibyśmy niemalże główną siłę europejskiej wspólnoty. To się jednak samo nie stanie. Trzeba nad tym popracować i uzyskać akceptację społeczeństw po obu stronach granicy.
Zdjęcie tytułowe - Grażyna Staniszewska, 10.04.2019, fot: Grzegorz Celejewski