Exclusive
20
min

Oksana Zabużko: "Bomby musiały spaść na Kijów i Charków, żeby Europa się obudziła"

Gdy nowy dziennikarz przybywa do Ukrainy, jest zaskoczony: działa opera, ludzie pracują, pociągi jeżdżą punktualnie, znacznie lepiej niż w spokojnej Polsce, Niemczech, czy Wielkiej Brytanii. Ukraina jest ofiarą agresji…

Switłana Oleszko

Oksana Zabużko jest głosem Ukrainy w świecie. Fot: Łukasz Giza

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Oksana Zabużko to znakomita ukraińska pisarka, poetka i eseistka, autorka m.in. "Badań terenowych nad ukraińskim seksem", "Planety Piołun", "Siostro, siostro", a ostatnio "Najdłuższej podróży". Za "Muzeum porzuconych sekretów" otrzymała Nagrodę Literacką Europy Środkowej "Angelus". Jest feministką, zajmuje się badaniem nad wzmacnianiem ukraińskiej tożsamości

Switłana Ołeszko: Pani podróż rozpoczęła się w Charkowie.

Oksana Zabużko: Tak, ciągle myślę: dlaczego ten mistyczny Charków tak długo nie pozwalał mi wyjechać? Muszę wyjaśnić, że przyjechałam na rezydencję literacką w mieszkaniu Jurija Szewelowa w Domu Salamandry na dziesięć dni, aby pracować w charkowskich archiwach, szukać moich rozstrzelanych dziadków na Chłodnej Górze, których historia istnieje dla mnie tylko w formie rodzinnego mitu, ponieważ nie zachowały się żadne dokumenty w rodzinnych archiwach. Takich dokumentów zwykle się pozbywano, bo były niebezpieczne.

Wszystkie zbiegi okoliczności są tutaj bardzo symboliczne. Najpierw miałam przyjechać do Charkowa na dziesięciodniową rezydencję w październiku 2021 roku. Zostało to przełożone - mogłam przyjechać dopiero 10 stycznia 2022 roku. A potem, już na miejscu, zachorowałam. Zostałam do lutego. Wróciłam do Kijowa zaledwie dwa tygodnie przed planowanym wcześniej wyjazdem do Warszawy na polską premierę "Planety Piołun", która była pierwotnie zaplanowana na jesień 2021 roku. Ponieważ jednak redaktorka narzekała na złożoność tekstu i że ma niezwykle trudną pracę, wydawca przełożył premierę na 23 lutego 2022 roku. Tak więc dopiero na początku lutego mogłam wrócić do Kijowa. I wciąż nie mogłam zrozumieć, dlaczego Charków tak uparcie nie pozwalał mi wyjechać, dlaczego musiałam tam zachorować. "Ma pani omikron" - powiedział charkowski lekarz, który został wezwany przez Muzeum Literatury i któremu opowiadałam, że nie mam żadnych objawów, tylko gorączkę.

A ja cały czas tam leżałam i spałam. Wydawało się, że to mieszkanie przylgnęło do mnie i nie chciało puścić. Miasto też nie chciało mnie puścić. Pamiętam Charków ze stycznia 2022 roku, z tego ostatniego spokojnego miesiąca. Pamiętam dokładnie, kiedy była wielka demonstracja, z wielką flagą, na ulicy Sumskiej i na placu Swobody, gdy pokazywaliśmy Putinowi, że się nie boimy. Wyjeżdżałam tego dnia. Pamiętam zimowy Charków, tę ostatnią spokojną zimę, pamiętam eleganckie, jasno oświetlone miasto. Były świąteczne iluminacje, przyjemnie było spacerować ulicami Sumską i Rymarską w centrum. Wyglądał pięknie, stylowo, jakoś tak wyjątkowo.

Warszawa. Switłana Ołeszko i Oksana Zabużko podczas wywiadu. Zdjęcie: Tymofii Klubenko

Rozumiem Pani sympatię do Warszawy, bo ja dopiero niedawno mogłam ją wyrazić głośno - gdy moja agentka, pani Beata Stasińska, przyjechała do Ukrainy na uroczystość wręczenia mi francuskiej Legii Honorowej. Skorzystała z okazji i spędziła dwa dni w Kijowie, i dwa dni we Lwowie. Oczywiście chciała zobaczyć Ukrainę w stanie wojny, zobaczyć z bliska jak ona żyje, bo z daleka trudno ją zrozumieć. Wcześniej Beata była w Ukrainie w 1993 roku, więc dosłownie kilka razy dziennie powtarzała, że przez ostatnie 30 lat wykonaliśmy szaloną pracę - zbudowaliśmy piękny i sprawny kraj. Oczywiście osoba, która przyjeżdża do Ukrainy, gdzie toczy się wojna, jest zaskoczona, bo w Polsce pociągi zawsze się spóźniają, ale tutaj pociągi jeżdżą bez opóźnień, idealnie, jak w szwajcarskim zegarku. Rozmawiałyśmy o Kijowie i porównywałyśmy go z Warszawą, i dopiero wtedy w końcu sformułowałam to, czego nie byłam w stanie zrobić wcześniej: że tak naprawdę Warszawa nie powinna być porównywana do Kijowa, ponieważ jest mniejsza, ale do Charkowa, ponieważ są one naprawdę porównywalne pod wieloma względami, nie tylko pod względem wielkości. Można by to przeanalizować, gdyby urbanista lub historyk architektury chciał je porównać je pod względem proporcji starówki i, powiedzmy, międzywojennego konstruktywizmu, który jest osobliwy, i bardzo interesujący w Warszawie, a Charków ma swój własny interesujący styl. Po Pomarańczowej rewolucji Polacy spieszyli się, by po raz pierwszy "odkryć Ukrainę". Pamiętam z tamtych czasów polską artystkę, która powiedziała, że zakochała się w Charkowie. Była warszawianką. Dopiero teraz rozumiem, jak widziała te lustra konstruktywizmu, tę proporcję starego i dwudziestowiecznego miasta. Ten Charków trzymał mnie zimą 2022 roku i nie puszczał, tylko wbijał mi do głowy: zapamiętaj, zapamiętaj, zapamiętaj.

Najdłuższa podróż

SO: Pamiętam, że wielu zagranicznych dziennikarzy dzwoniło wtedy do Pani i pytało, dlaczego się Pani nie boi.

OZ: Tak, zadawali mi wiele pytań. Siedziałam w mieszkaniu Jurija Szewelowa, wściekła, z gorączką, i pisałam gniewną odpowiedź do brytyjskich mediów. Były to niezależne media, które polecili znajomi znajomych, i rozmawiali ze mną o tym, jak przekształcić Ukrainę, aby nie drażnić Putina i mieć spokój. Dosłownie: mieć dobry, solidny sen w nocy - to było w artykule redakcyjnym.

Wypowiadał się tam Anatol Lieven, jeden z brytyjskich promotorów rosyjskiej narracji. Potem, po 24 lutego, zmienił nieco ton, ale w taki sposób, aby niepostrzeżenie forsować tezę, że jest to wojna zastępcza, że Ameryka wszystkim manipuluje, że gdyby nie Ameryka, wszystko byłoby spokojne. Musiałam więc nawiązać z nim dialog. Wcześniej powiedział, że Ukraina powinna stać się neutralna i jak wspaniale, że Finlandia jest neutralna, Austria jest neutralna. I że można zrozumieć Putina, który nie chce rakiet NATO na swoim podwórku. To, wie Pani, uderzyło mnie jak policzek w twarz, to "podwórko Putina". Potem wymachiwałam tym zdaniem podczas wszystkich prezentacji "Najdłuższej podróży" we wszystkich językach.

Okładka książki Oksany Zabużko "Najdłuższa podróż"

Nigdy nie zapomnę tego "podwórka", jak Pani wie, jestem kobietą pamiętliwą - ponieważ jest to absolutnie nazistowski dyskurs z lat trzydziestych XX wieku: tak mówiono o Nadrenii w 1938 roku. Skoro dano mi możliwość powiedzenia, co o tym myślę, usiadłam i napisałam do redakcji list wyjaśniający, dlaczego odmawiam tej możliwości. Teraz trochę żałuję, że był to list prywatny, którego nie można opublikować, ponieważ spędziłam nad nim cały dzień - to była taka czysta energia natchnionej wściekłości, esej skierowany do jednej osoby, wyrzucony jednym podmuchem. Gdyby został opublikowany dzisiaj, można by się zdziwić, widząc datę 15 lub 20 stycznia 2022 roku.

Prawie cały ten tekst to mój płacz nad moralnym bankructwem Zachodu, opłakiwanie tej tragedii, że niczego się nie nauczył, niczego nie zrozumiał, że mamy do czynienia z absolutną powtórką z lat 30, z tym samym paradygmatem "uspokajania agresora", rzucania bestii kawałka po kawałku - a może się udławi?

Tak jak Europa pielęgnowała Hitlera w latach 30, tak teraz nadal pielęgnuje Putina.

Od tego czasu powtarzałam to wiele razy w różnych wersjach, ale po raz pierwszy sformułowałam to w Charkowie, w liście do redakcji brytyjskiego niezależnego medium. Wszystko było tam jak zaciśnięta pięść. Byłoby miło opublikować "Najdłuższą podróż" pewnego dnia, po zwycięstwie, w jakiejś kompletnej kolekcji z tym listem jako wstępem. Byłoby ciekawie porównać. A list kończył się cytatem z Churchilla, tym słynnym, gdzie "będziemy walczyć na plażach, będziemy walczyć na morzu, będziemy walczyć na lądzie" - z przemówienia w parlamencie. I nigdy się nie poddamy. A ja chodziłam od ściany do ściany, zwinnym krokiem wściekłej pantery, po czym wracałam do biurka i pisałam kolejną porcję moich wściekłych inwektyw. Można więc powiedzieć, że książka zaczęła się w Charkowie, ponieważ po raz pierwszy wyraziłam te myśli w tym liście.

Aby się obudzić, Europejczycy potrzebowali bomb spadających na Kijów i Charków. Potem zadzwonili do mojej agentki i zaproponowali mi napisanie książki, która "wyjaśni wszystko, co przegapiliśmy": w ten sposób na początku marca włoskie wydawnictwo Einaudi poprosiło mnie o "Najdłuższą podróż". W tym czasie byłam już namawiana przez wszystkich, przez "całą europejską wioskę", do napisania dla nich tej książki. I moja pierwsza reakcja była mniej więcej taka sama jak w styczniu: wszystko zostało powiedziane i opowiedziane setki razy, wszystko jest oczywiste, gdzie byliście wcześniej? Musiałam się jakoś przemóc i przekonać samego siebie, że trzeba to zrobić.

Telefon z Kijowa

SO: W takim razie przenieśmy się z Charkowa do Warszawy. Jest 24 lutego.

OZ: Mówiłam o tym wiele razy w przemówieniach i pisałam o tym w "Najdłuższej podróży", a kiedy coś już istnieje jako tekst, nie wydaje się celowe powtarzanie tego w wywiadzie rok później - jak lecisz na prezentację na trzy dni 23, z biletem powrotnym na 26... Nawiasem mówiąc, ciekawe pytanie pozostaje bez odpowiedzi: kiedy wygramy i loty cywilne zostaną wznowione, czy dostanę z powrotem mój bilet Warszawa-Kijów z 26 lutego 2022? Oczywiście lecisz na trzy dni, wiedząc, że atmosfera jest niepewna, ale nie myślisz, że może się wydarzyć coś, co sprawi, że nie wrócisz. I zostawiasz komputer w domu, bo po co masz go zabierać ze sobą, wszystko jest zaplanowane na trzy dni, 12 czy 16 nie pamiętam, wywiadów plus dwa spotkania z czytelnikami, wszystko jest bardzo intensywne, nie będę miała nawet czasu na otwarcie komputera, będę musiała poczekać do soboty... Przyjeżdżam, udaje mi się udzielić jednego wywiadu i odbyć jedno spotkanie biznesowe wieczorem 23 lutego. A potem rano, o 6 lub 5, nie pamiętam dokładnie, dzwoni telefon. Przez sen widzę, że to mój mąż. Mam reakcję obronną: dlaczego mnie budzi, dlaczego dzwoni tak wcześnie? Wie, że mam trudną podróż i nie pozwala mi spać. I dokładnie w tym momencie zaczynam swoją książkę.

To czysto osobisty, prywatny wstęp, który ma wyjaśnić pozycję narratora. Nakreślić ją, wyjaśnić czytelnikowi, że nie jesteś Timothym Snyderem. Nie jesteś osobą, która korzysta z biblioteki, źródeł archiwalnych, wszystkiego, co robi autor w normalnych okolicznościach. Piszesz to w powietrzu, na pamiątkę dla historii - tak to zostało napisane wiosną 2022 roku, kiedy jeszcze nie było wiadomo, czy mam swój kraj, czy mam swoje miasto, bo los Kijowa był nieznany przez cały marzec, a ja latałam wszędzie, gdzie mnie zapraszano, wszędzie tam, gdzie mogłam coś powiedzieć, zwłaszcza z najwyższych trybun.

I oto jestem 8 marca w Strasburgu, przemawiam w Parlamencie Europejskim. Proszę o obronę powietrzną dla Ukrainy, proszę o zamknięcie nieba. Mówię te straszne słowa: nie zapominajcie, że każda wasza przerwa na kawę, każda minuta wahania jest opłacana ludzkim życiem, głównie kobiet i dzieci. A jeśli przypomnę sobie, kto dziś domaga się wdzięczności od nas na Zachodzie, pierwszą osobą, która przychodzi mi na myśl, nie jest brytyjski minister Ben Wallace, który powiedział Zelenskiemu, że może wypadałoby mu podziękować, ale holenderski pisarz Arnon Grunberg, który zapytał mnie na Europejskim Forum Kultury w Amsterdamie miesiąc wcześniej, dlaczego w mojej książce nie ma podziękowań dla Zachodu za wsparcie. Bardzo łatwo było mi odpowiedzieć na to pytanie: powiedziałam, że po pierwsze, moja książka została ukończona latem, oddana do tłumaczenia w czerwcu 2022 roku, a wtedy nikt nie dał nam ciężkiej broni i czekali, czy przetrwamy! Teraz, ponad rok później nad Kijowem jest obrona powietrzna, ale poprosiłam o to 8 marca 2022 r., ostrzegając o cenie krwi za wahanie, a słowa te zostały wyemitowane we wszystkich głównych kanałach medialnych na Ziemi. Wtedy Grunberg zakłopotany podziękował mi za odpowiedź i nie doszło do "po drugie", a szkoda, bo przypomniałabym mu o wielu innych rzeczach, w tym o Memorandum Budapesztańskim

A po Strasburgu występowałam w Niemczech, w monachijskim Literaturhaus, i pamiętam to bardzo dobrze, bo wiceprezydentka miasta dała mi nowy laptop, żebym mogła pisać.

Tak więc książka zaczęła się jako opowieść o pisarce, która straciła laptopa i nie wiedziała, kiedy będzie mogła uzyskać do niego dostęp, ponieważ w tamtym czasie dość trudno było odzyskać dane z chmury w Kijowie.

Po Monachium przyjechałam do Warszawy i wtedy się spotkałyśmy.

SO: Nie była Pani w Warszawie cały czas, ale podczas tej najdłuższej podróży wracała tu Pani niemal jak do domu.

OZ: Rozmawiałyśmy wtedy przez telefon. Skarżyłam się, że w przeciwieństwie do Pani nie przeżyłam pierwszego ostrzału i że wolałabym być teraz w domu. Na pierwszych stronach książki szczegółowo opisuję swoje pakowanie i przygotowania rankiem 23 lutego - jak wyjeżdżałam na trzy dni i pakowałam małą walizkę, którą miałam pod ręką: nie chciałam wyjeżdżać, chciałam, żeby coś się wydarzyło. Ze zdziwieniem zadaję sobie pytanie: co to za niezdrowa reakcja? Pandemia się skończyła i wygląda na to, że życie książkowe, rynek książki, wyjazdy zagraniczne, prezentacje i tak dalej odżywają. Dlaczego tak bardzo nie chce mi się jechać?

To stan, w którym wewnętrznie "trzymasz się stołu" i czekasz, aż coś się wydarzy, aż ktoś zadzwoni, aż ktoś coś powie... Co się stanie? Po prostu idź, po prostu idź, taksówka jest tutaj. Zmuszasz siebie: po prostu idź.

I pamiętam, że kiedy zaczęłam narzekać, że ominęło mnie pierwsze bombardowanie, że nie byłam, używając patetycznego wyrażenia, "z moimi ludźmi", powiedziała Pani trochę ze złością, że takie doświadczenie absolutnie nie jest wzbogacające.

"To czysta fizjologia, fizjologiczny strach, który nie daje nic, jeśli chodzi o wartość egzystencjalną. Niczego z tego Pani nie odkryje, ani jednej iskierki wiedzy o ludzkiej naturze, rozumie Pani?" - tak to Pani ujęła, nawet nieco zirytowana. To jest, wie Pani, prawie dyskurs z Warłama Szałamowa: "obóz niczego cię nie uczy".

Być może najlepszym sposobem na opisanie tego są wspomnienia Jurija Szewelowa o bombardowaniu w Niemczech, nie pamiętam, w którym mieście. Napisał, że jak zaczęło się bombardowanie, zostawił swoją starą matkę i uciekł. Pamiętał to całe życie i całe życie się tego wstydził. Jest to przejście z poziomu ludzkiego do czysto fizjologicznej funkcjonalności i jest to upokarzające. Kiedy z nieba spadają bomby, można albo "zamienić się w słup soli", albo "uciekać" - dwa rodzaje reakcji. Czego można się z tego nauczyć? Prawdopodobnie miała Pani wtedy rację. Ale dopiero później byłam w stanie to sformułować - że ci, którzy wyjechali, mają poczucie winy wobec tych, którzy zostali. A ci, którzy zostali - wobec tych, którzy walczą. Ci, którzy walczą - wobec tych, którzy są w szpitalu. Ci, którzy są w szpitalu - wobec tych, którzy zginęli. Istnieje cały ciąg tej winy, absolutnie nieuniknionej, która jest zaszyta w całym naszym społeczeństwie. Ktoś miał więcej szczęścia, ktoś mniej, jak zawsze przy wszystkich perypetiach życiowych - to uczucie bardzo różnie przekłada się na ludzkie doświadczenie i naszą zbiorową traumę.

Mogłam przyjechać do Ukrainy dopiero latem 2022 roku, kiedy przekazałam wydawcy "Najdłuższą podróż". To była tak krótka wizyta między przekazaniem rękopisu a tą szaloną, nieprzerwaną podróżą po Europie, kiedy prawie co drugi dzień jesteś w innym kraju, innym mieście, na innym lotnisku. Lato 2022 roku zostało zapamiętane: wszyscy w Ukrainie mówią o wojnie. Znalazłam się w pozornie spokojnym Lwowie, a godzina policyjna trwała jeszcze do jedenastej w nocy i pamiętam, jak spieszyliśmy się, aby zdążyć, jak pięć minut przed jedenastą samochody pędziły po asfalcie z szalonym, przerażającym szelestem - wciąż pamiętam ten dźwięk, ulicę i gnające po niej samochody, wie Pani, pięć minut przed jedenastą. I żegnaliśmy się z naszymi przyjaciółmi, bo siedzieliśmy tam, dopiero co się rozgrzaliśmy, dopiero co opróżniliśmy jedną butelkę wina, rozmawialiśmy, wspominaliśmy, gdzie byliśmy tamtej wiosny, co robiliśmy, a o wpół do jedenastej po prostu łapaliśmy taksówki i odjeżdżaliśmy... To było takie gwałtowne zaprzestanie komunikacji, wie Pani, wrogowie "ukradli nam wieczory", jak gorzko żartowaliśmy. A kiedy wracasz sześć miesięcy później, wszystko jest uderzająco inne. Nikt już nie mówi o wojnie - wydaje się, że "weszła pod skórę", nikt w ogóle nie pamięta zimy "blackoutu", rozmawiają o jakichś praktycznych sprawach. Życie jak życie, toczy się jak zwykle. Kiedy zaczynasz podsłuchiwać rozmowy ludzi przez telefon, dyskutują o życiu żołnierzy: "Wysłałam coś do naszych chłopaków, coś zebrałam". To jest wojna, która stała się częścią codziennego życia, osadzona w ciele ludzi.

"I nikt już nie mówi o wojnie - wydaje się, że "weszła pod skórę"... życie jest jak życie, toczy się jak zwykle...". Na zdjęciu ludzie spędzają czas przed Muzeum Sztuki w Odessie w Ukrainie, 13 sierpnia 2023 r. Fot: Andre Alves/AA/Andalou/East News

Moja międzynarodowa agentka mieszka w Warszawie, więc kiedy podróżuję, mam "bazę", w której mogę się zatrzymać w drodze z samolotu do samolotu. Nie muszę więc stać na granicy godzinami co tydzień. Oczywiście lepiej jest zostać w domu dłużej. Jest taki socjologiczny termin zwany "obserwator uczestniczący": kiedy wchodzisz i wychodzisz, wychodzisz, i zostajesz dłużej. Taka pozycja ma swoje zalety, coś w rodzaju trójwymiarowej optyki wojny. Ale jeśli chodzi o uczucia wobec tych, którzy żyją na okupowanym terytorium, jest to temat, który po prostu odkładam na bok jako psychologicznie nie do zniesienia.

Każdy z nas zna swoje zasoby, wie, ile jest w stanie wytrzymać, ile bólu znieść. Wyobrażenie sobie tego, co dzieje się na terytoriach okupowanych, jest dla mnie fizycznie bolesne.

Cała ta praca jest jeszcze przed całym krajem. Długo będziemy musieli walczyć z tą traumą. Ale już teraz potrzebujemy ludzi takich jak Vika Amelina, którzy będą nad tym pracować, jeździć na wyzwolone terytoria, nagrywać wywiady, słuchać świadków... [Pisarka Victoria Amelina została ranna podczas rosyjskiego ostrzału Kramatorska 27 czerwca 2023 r., zmarła 1 lipca 2023 r. - red.]

Zaakceptowałam własną historię, która określiła moją rolę i miejsce w tej wojnie, z elementem fatalizmu: okazało się, że przemawianie w imieniu swojego kraju do obcokrajowców, którzy mają cały pakiet stereotypów i uprzedzeń na temat twojego kraju, jest mniej więcej tym, co trenowałam od lat 90-tych, kiedy byłam młodą dziewczyną uczącą kultury i cywilizacji ukraińskiej amerykańskich studentów niewiele młodszych ode mnie. A potem, jako autorka, która była tłumaczona w wielu krajach, również musiałam zwalczać pewne stereotypy za pośrednictwem moich przemówień i wywiadów...

Wcześniej był to efekt uboczny mojej kariery literackiej, ale teraz stał się moim głównym zawodem. Pracujesz jako głos kraju, który jest również głosem tych wszystkich milionów kobiet, a przynajmniej setek tysięcy, które wyjechały. Nie będę mówić o nich wszystkich, ponieważ są to bardzo różni ludzie. Wśród nich jest jednak ogromna liczba pedagogów, menedżerów sztuki, wysoko wykwalifikowanych naukowców, którzy wyjechali na stypendia, do pracy na zachodnich uniwersytetach, w bibliotekach itp. Przy okazji prawie każdego spotkania ze mną w Europie spotykam Ukraińców, którzy przyjeżdżają i chcą podzielić się swoim doświadczeniem. Ci ludzie pracują jako wolontariusze informacyjni dla Ukrainy, rekompensując to, czego nie zrobiło państwo ukraińskie, decydując, jak mówić o Ukrainie, z jakimi narracjami się zmierzyć i jak im przeciwdziałać.

Ci wolontariusze informacyjni noszą na swoich barkach ogromny ciężar. Oznacza to, że istnieją pewne publiczne stowarzyszenia i organizacje, które są bardzo aktywne i działają dobrze. Wiem, że w Niemczech są wspaniałe młode kobiety, bardzo skuteczne i bardzo widoczne w lokalnej przestrzeni informacyjnej. Ukraińskie kobiety w ogóle przełamały europejskie stereotypy dotyczące wizerunku uchodźców - kosztem prywatnych inicjatyw, a nie kosztem polityki państwa. Niestety, nie ma tu ukraińskiej polityki państwowej. W tym czasie Ministerstwo Kultury nawet nie zadało sobie trudu, aby sporządzić skonsolidowaną listę tych ukraińskich artystów, naukowców, pisarzy, którzy zginęli - każdy wolontariusz informacyjny pamięta o swoich. To dobry przykład różnicy między wolontariatem a polityką państwa. Są pewne rzeczy, w których państwo i jego instytucje nie mogą być zastąpione nawet przez setki tysięcy superprofesjonalistów. W Internecie nie można znaleźć wszystkich naszych zmarłych postaci kultury, począwszy od Ołeksandra Kysliuka, tłumacza literatury greckiej i łacińskiej, który został zastrzelony w Irpinie [Rosjanie zastrzelili Kysliuka 5 marca 2022 r. - red]. A to dużo, biorąc pod uwagę tych, którzy zginęli na froncie. Od czasu do czasu można przeczytać coś takiego w wiadomościach: aktorzy, tancerze, muzycy i tak dalej, ale nie ma jednej skonsolidowanej listy tego naszego nowego "rozstrzelanego odrodzenia". I to jest bolesne pytanie. Istnieje granica, limit. Znamy tę granicę w dziedzinie kultury: małe formy można tworzyć "samodzielnie", ale nie ma kultury na dużą skalę bez wsparcia państwa. Nie da się zrobić filmu bez wsparcia państwa. Wydawanie książek również nie działa bez wsparcia państwa. Żeby były masowe nakłady, musi istnieć ochrona państwa; jest to część gospodarki. Mogą istnieć małe wydawnictwa niszowe, ale nie ma 100 000 egzemplarzy książki bez wsparcia państwa.

Nauczyliśmy się rzeczy, które powinniśmy byli przeczytać w podręcznikach jeszcze w latach 90-tych: co możemy zrobić sami i dlaczego potrzebujemy państwa, dlaczego musimy płacić mu podatki. Musi być armia - to jasne dla wszystkich, i do tego potrzebujemy państwa. Ale fakt, że polityka kulturalna i reprezentowanie kraju za granicą są częścią tej samej wojny, bezpośrednio związanej z tym, czy dostaniemy broń, czy nie, to już nie arytmetyka, to algebra państwowości, a tego jeszcze nie potrafimy. Dopiero teraz zaczynamy uczyć się algebry.

Pod koniec zeszłego roku włączyłam funkcję lokalizacji w moim telefonie, a sztuczna inteligencja pokazała mi idiotyczne powitanie: "Gratulacje, Oksana! Odwiedziłaś w tym roku 21 krajów i 93 miasta". Odkrzyknęłam jej wściekle (to bardzo zabawne, gdy dorosły kłóci się ze sztuczną inteligencją): "Ty idiotko, kto ci powiedział, że chciałam tego!".

To imponujące: 21 krajów i 93 miasta w ciągu jednego roku, a w tym roku doszło więcej. Jednak kiedy zaczęłam liczyć sama, z pamięci, załamałam się na 17 albo 18 miejscu.

A teraz znowu ciągną mnie na kolejne spotkania. Niektóre z nich są nieuniknione - kiedy tłumaczą twoją książkę, musisz ją promować. Na przykład w Rydze ukazują się dwie książki naraz, więc w tym roku znów będę świętować urodziny w drodze, tym razem na Łotwie, bo tam ukazują się "Najdłuższa podróż" i "Planeta Piołun". Krótko mówiąc, nie da się nie pojechać, to ważne. Ważne są kraje bałtyckie, nasi bliscy sąsiedzi, z którymi musimy wspólnie budować ten europejski mur. I budowanie tej solidarności jest ważne.

SO: Czy doświadczyła Pani już "wspaniałego" uczucia bombardowania? Czy odczuła je Pani?

OZ: Akurat byłam we Lwowie 6 lipca, kiedy miasto ostrzelano. I tak, obudziło mnie coś, co wstrząsnęło naszym domem. To po prostu wybija ze snu jak korek z butelki szampana. Ale źle zlokalizowałem niebezpieczeństwo, ponieważ niedaleko nas znajduje się fabryka czołgów, która również została wcześniej trafiona przez Rosjan, więc pomyślałam, że to na terenie fabryki czołgów, przewróciłam się na drugi bok i wróciłam do snu. Jest w tym element fatalizmu, ale nic na to nie poradzisz.

Nie byłam w Charkowie, nie byłam w Zaporożu ani w Chersoniu, bliżej linii frontu, gdzie ostrzały są regularne i gdzie można naprawdę dziękować losowi każdego ranka, że żyjesz i masz się dobrze. Ale być może możemy też nauczyć się filozoficznego podejścia do tego, jak kiedyś nauczał kościół: memento mori, bo nie znamy dnia ani godziny.

Naszym problemem jest to, że w naszej świeckiej epoce przywykliśmy żyć tak, jakbyśmy byli nieśmiertelni. Jakby ktoś zagwarantował nam życie wieczne, podczas gdy w rzeczywistości powinniśmy żyć ze świadomością, że życie jest krótkie i nie możemy go zmarnować.

SO: Słyszałam od wielu osób, które podróżują tam i z powrotem, że kiedy jest się w Ukrainie, o wiele łatwiej jest to wszystko zrozumieć i praktycznie nie ma strachu, ale za granicą wygląda to o wiele bardziej przerażająco

OZ: To jest kwestia dzisiejszej kultury informacyjnej. Kiedy informacje o ostrzałach, zgonach, ofiarach, zniszczonych domach i innych katastrofach są prezentowane bez przerwy, wydaje się, że w kraju nie dzieje się nic innego. Są wyjątki, coś takiego jak zrobił "The Guardian", choć nie wymyślili tego sami - zmieniają korespondentów w Ukrainie co dwa tygodnie, a nasz tłumacz zasugerował im: dlaczego nie przyślecie dla odmiany dziennikarza od kultury?

"To uświadomienie sobie, że tutaj, jak się okazuje, są nie tylko ruiny, nie kompletna katastrofa... ale cywilizowany europejski kraj, który radzi sobie nawet w takich warunkach - i nie ma poczucia strachu czy paniki". Na zdjęciu: studenci w Dergaczach w obwodzie charkowskim, 17 czerwca 2023 r. Fot: Serhiy Bobok / AFP/East News

To naprawdę odświeża optykę ustawienia materiału. Taki człowiek przychodzi do opery, grana jest uwertura - i nagle syrena, alarm, wszyscy zbiegają do schronu przeciwbombowego. W schronie jest bar, więc świetnie się tam bawią. Po około pół godzinie wracają i wznawiają partyturę niemal od tego samego momentu, w którym została przerwana. I gdyby nie ten epizod, a nawet gdyby nie duża liczba żołnierzy w lożach opery, nawet nie wiedziałaby Pani, że w Ukrainie jest wojna: przedstawienie jak przedstawienie, opera jak opera. Takie historie zmieniają trochę wizję naszej wojny. Widać, że kraj żyje, a czytelnika nie mniej niż rosyjski ostrzał interesuje, że w Ukrainie pociągi jeżdżą bez opóźnień, że kolej działa lepiej niż gdzieś w spokojnej Polsce, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. To znaczy, że Ukraińcy, paradoksalnie, zdołali w ciągu 30 lat niepodległości zbudować naprawdę skuteczne państwo - i to widzi nowy człowiek, który przybywa relacjonować wojnę. To świadomość, że to nie tylko ruiny, nie totalna katastrofa, nie kraj trzeciego świata bombardowany przez potężnego agresywnego sąsiada, ale cywilizowany europejski kraj, który radzi sobie nawet w takich warunkach - i nie ma poczucia strachu czy paniki. Bo tak naprawdę nie ma: rozlega się syrena, a ludzie patrzą na swoje telefony, aby zobaczyć, gdzie wystartowała, jak blisko jest. To także sposób reprezentowania, portretowania kraju w stanie wojny: taki, w którym kraj, choć jest ofiarą agresji, nie traci swojej podmiotowości.

No items found.
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Założycielka i dyrektorka Teatru Arabeska (Charków), inicjatorka utworzenia Instytutu Teatralnego w Charkowie w którym zrealizowano kilkadziesiąt projektów pełniących funkcje społeczne i rehabilitacyjne. Najbardziej znane produkcje: „Eneida” Iwana Kotlyarevsky'ego, „Wesołych Świąt, Jezu!” , „Red Alice”, „Radio Chanson: osiem opowieści o Juriju Zoyferze” (napisane przez Siergieja Zhadana). Dokumentalistka, współpracuje z Centrum Kultury Filmowej im. Andrzeja Wajdy w Warszawie. Ekspertka programów „Kultura” Międzynarodowej Fundacji Renesansu, szwajcarskiego programu „Pro-Helvetia”, Ukraińskiej Fundacji Kultury. Po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny Federacji Rosyjskiej przeciwko Ukrainie mieszka w Warszawie, pracuje w Teatrze Polskim im. Arnolda Schiffmana.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera, wraz z Pierwszą Damą Ukrainy Ołeną Zełenską uzgodnili pomysł wystawienia w Ameryce opery o Ukraińcach, by pomóc Ukrainie być lepiej słyszaną na świecie. Gelb jest przyjacielem Ukrainy, odmówił współpracy swojego teatru z rosyjskimi artystami popierającymi reżim Putina. Zaprosił też na staż i występy ukraińskich śpiewaków operowych. Libretto do przyszłej opery napisał amerykański dramaturg George Brant, a dyrygentką została Keri-Lynn Wilson, Kanadyjka znana z kierowania Ukraińską Orkiestrą Wolności (Ukrainian Freedom Orchestra) i zespołem „Kijowska Kamerata”. Nawiasem mówiąc, Peter Gelb i Keri-Lynn Wilson są małżeństwem o ukraińskich korzeniach.

Pojawiło się pytanie, kto napisze muzykę do nowej opery. Ogłoszono konkurs, wpłynęło ponad 70 zgłoszeń z Ukrainy. Zwyciężył 44-letni Maksym Kołomijec, znany w Ukrainie oboista i kompozytor, którego wielu uważa za jednego z najbardziej „zachodnich” współczesnych ukraińskich kompozytorów – dzięki jego odważnym eksperymentom muzycznym.

Maksym Kołomijec i dyrygentka Keri-Lynn Wilson podczas próby. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Ukraińskie historie, które pójdą w świat

Oksana Gonczaruk: – 14 sierpnia w Warszawie odbyła się światowa premiera suity orkiestrowej z opery „Matki Chersonia”, która zainicjowała europejską trasę koncertową Ukrainian Freedom Orchestra „Niepokonani 2025”. Widzowie po raz pierwszy usłyszeli muzykę z opery, której premiera zaplanowana jest na 2026 rok. Czy do suity weszły najlepsze utwory z opery?

Maksym Kołomijec: – Powiedzmy, że weszły ważne, ponieważ suita jest dziełem samowystarczalnym, musi być interesująca sama w sobie. Napisanie suity nie było łatwe: stworzyłem pierwszą wersję, wysłałem ją do Keri-Lynn, a ona bardzo delikatnie poprosiła o niewielkie przeróbki. Dokonałem ich, wziąłem inne motywy, inaczej skomponowałem całość. Ale suita to ważny krok w promocji nadchodzącej premiery opery „Matki Chersonia” pod dyrekcją Keri-Lynn Wilson. Obecnie wraz z Ukrainian Freedom Orchestra wyruszyła w trasę po Europie, gdzie da osiem koncertów, a prawie każdy z nich rozpocznie się moją suitą. To naprawdę potężna promocja „Matek Chersonia”. Amerykanie są pod tym względem świetni, wszystko kontrolują, pracują systemowo.

Jak układa się wasza współpraca? Na ile Keri-Lynn Wilson czuje materiał, który Pan jej proponuje?

Wszystko układa się wspaniale. Jest wrażliwą, dobrą osobą i wspaniałą dyrygentką. Mówię tak nie tylko dlatego, że rozpoczęliśmy współpracę. Keri-Lynn na początku wojny stworzyła Ukrainian Freedom Orchestra [w jej skład wchodzą ukraińscy muzycy z różnych orkiestr, teatrów operowych i zespołów z całej Ukrainy i zagranicy – red.]. Wiem, jak brzmi ta orkiestra. Z połową muzyków wchodzących w jej skład grałem na koncertach, to świetni instrumentaliści. Jestem wdzięczny, że Keri-Lynn już po raz czwarty ich ze sobą zbiera.

Nazywa swoich muzyków „żołnierzami muzyki”, a ta jej mała armia światła dokonuje niezwykłych rzeczy

By orkiestra symfoniczna zabrzmiała po długiej przerwie, muzycy ćwiczyli w Warszawie codziennie przez 6 godzin 10 dni z rzędu.

Najważniejsze, że Keri-Lynn poczuła i rozumiała Pana muzykę, bo ona jest skomplikowana.

Dlatego kiedy ją pisałem, dużo rozmawialiśmy. Długo przyglądałem się MET. Jeździłem tam, słuchałem tego, co grają, analizowałem, jak ludzie tam odbierają muzykę, czym w ogóle żyją, jakimi operami i jak je wystawiają.

Próbowałem stworzyć sobie wyobrażenie o tym, jaki powinien być styl opery, która trafi do Nowego Jorku. Bo choć piszę operę ukraińską, premiera odbędzie się najpierw w Warszawie, a następnie w Metropolitan Opera.

Dyrektor generalny Opery Narodowej w Warszawie Waldemar Dąbrowski, dyrygentka Keri-Lynn Wilson i Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Między Verdim a awangardą

Ale to nie powód, by pisać operę radykalnym współczesnym językiem muzycznym...

W tym przypadku na pewno nie. Skupiłem się na języku muzycznym bliskim wielu osobom. No i w zasadzie sama tematyka opery dyktuje styl, bo to przecież historia o matkach, o kobietach, które możemy spotkać w pociągu lub autobusie. To proste kobiety, w przypadku których ciężki los sprawił, że stały się bohaterkami. Trudno sobie wyobrazić, żeby śpiewały na przykład w stylu Zimmermana czy Berga. Musi być empatia między nimi a muzyką, która oddaje ich charakter.

Pisząc muzykę, inspirowałem się klasyczną operą, choć nazwałbym to raczej rozszerzonym stylem klasycznym, który obejmuje również współczesne techniki.

Nie można po prostu zamknąć oczu i stworzyć coś radykalnie własnego, co zostanie wystawione dwa razy i zapomniane. To musi być bliskie wielu ludziom – czyli w dobrym tego słowa znaczeniu muzyka popularna. Po to, by opera była wystawiana na całym świecie

Dlaczego wybraliście właśnie taki temat? I jak pracowaliście nad librettem?

W MET, kiedy mowa o nowej operze, wszystko odbywa się bardzo precyzyjnie i jest przemyślane na wszystkich poziomach. Temat wybieraliśmy kilka miesięcy. Trudność polegała na tym, że tematów wojennych wartych przedstawienia w operze są tysiące. To tysiące ludzkich losów i sytuacji, które chciałoby się opisać. Ale właśnie w tym czasie zaczął się pojawiać temat porywania i deportacji ukraińskich dzieci przez Rosjan, co jest jedną z największych zbrodni Rosji – i teatr wybrał ten temat. Nie chcieliśmy po prostu pokazać życie bohatera interesującego tylko Ukraińców, ale poruszyć temat ponadczasowy. Potem rozpoczęło się gromadzenie materiałów.

Wiem, że początkowo chcieliście wykorzystać w libretcie losy konkretnych kobiet i dzieci.

Tak, ale zrezygnowaliśmy z tego, ponieważ trudno to zrobić tak, by wszyscy byli zadowoleni. Tu są niuanse dotyczące praw autorskich i czynnik ludzki – ludzie, gdy rzecz dotyczy ich, na pewno będą ingerować w proces. Dlatego postanowiliśmy nie ograniczać się do konkretnych losów i stworzyliśmy postacie zbiorowe. Całkowicie wiarygodne, ale uogólnione, ponieważ składają się z wielu podobnych rzeczywistych sytuacji kobiet, które próbowały odzyskać swoje dzieci.

Temat porwania dzieci jest przerażający. Jak Amerykanie, dla których rodzina jest święta, do tego podchodzą?

Z mojego punktu widzenia Amerykanie nie są ludźmi emocji, ale czynu. Wylewanie łez nie jest ich metodą. A to, jak podchodzą do tego tematu, przejawia się w tym, że poświęcają mu obecnie ogromne zasoby

Dokładają wielkich starań, by ten temat był szeroko rozpowszechniany, i opowiadają o nim wszędzie, gdzie tylko się da.

Występ Ukrainian Freedom Orchestra w Operze Narodowej w Warszawie, 2025 r. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Autorem libretta jest znany amerykański dramaturg George Brant, mistrz współczesnej opery. Czytałam, że ma operę, w której główną bohaterką jest pilotka F16. Jak wygląda wasza współpraca?

To wspaniały dramaturg i niesamowita osoba. Napisał fabułę dosłownie w ciągu kilku miesięcy. Oprócz niego pracowała nad nią Sasza Andrusyk, która sprawdzała zgodność z dokumentami: kto, gdzie, kiedy, dokąd, jakie wojska się wycofały i w którym momencie. Jest tam wiele takich szczegółów, a ona wszystko sprawdziła. Teraz wszystko wygląda spójnie.

George Brant zagłębił się w dokumentację. Fundacja Save Ukraine przesłała mu setki godzin różnych wywiadów, mnóstwo artykułów.

I o ile pierwsze wersje libretta wyglądały tak, jakby napisał je Amerykanin, który nigdy nie był w Chersoniu, to ostateczna wersja sprawia wrażenie, jakby George spędził w Chersoniu całe życie

Jestem pod ogromnym wrażeniem jego pracy, bo czytając libretto czułem, kim są te kobiety.

Dlaczego bohaterkami opery stały się matki z Chersonia?

Bo właśnie w Chersoniu doszło do bardzo podłego masowego uprowadzenia dzieci. To historia o tym, jak Rosjanie to zrobili, podstępem, mówiąc, że wysyłają dzieci do obozu na Krymie, gdzie będzie im dobrze – a potem je wywieźli, zabierając im telefony, by nie mogły skontaktować się z rodzicami. Te dzieci wysłano do obozów, gdy miasto było okupowane i istniała łączność między Chersoniem a Krymem. Potem jednak do miasta wkroczyli nasi, łączność została odcięta i okazało się, że chociaż z Chersonia na Krym jest blisko, matki nie mogą się tam dostać.

Czy w waszej operze jest szczęśliwe zakończenie? Udaje się matkom odzyskać dzieci?

Nie, nie ma hollywoodzkiego happy endu. Niektórym udało się uwolnić dzieci, a innym nie, a jeszcze inne zginęły po drodze.

Wszystko wygląda tak, jak było w rzeczywistości. Ta historia jest o nadziei. O tym, że nie można się poddawać. O sile woli i miłości

Zresztą byłoby dziwne, gdyby zakończenie było szczęśliwe, ponieważ żyjemy w świecie, w którym jest zbyt wiele zła, i to zło jest bardzo silne.

Ale w Pana muzyce jest światło.

To prawda. Starałem się, by utwór nie był całkowicie ponury i pełen zdrady. Kobietami kieruje miłość – uczucie dość jasne. Warto pisać muzykę z perspektywy światła, które jest w nas.

Czy w operze będą arie? Chciałbym usłyszeć coś tak przejmującego, jak u Verdiego czy Pucciniego.

Arie na pewno będą, i to piękne, jest tam dość dużo odpowiedniego materiału. Teraz można posłuchać na przykład „Faith is hard work” w wykonaniu Amerykanki Erin Morley, która ma wspaniały sopran koloraturowy.

Skoro już mowa o ariach: czy wiadomo, kto będzie śpiewał na premierze?

Premiera odbędzie się dwukrotnie, w Warszawie i w Nowym Jorku, ale solistki, które mogą śpiewać na premierze w MET, nie mogą wystąpić w Warszawie – i na odwrót. Szczerze mówiąc, już się w tym pogubiłem, ale wiem, że partię jednej z głównych bohaterek wykona polska śpiewaczka Aleksandra Kurzak, wspaniała liryczna sopranistka, jedna z czołowych solistek MET. Kiedy pisałem muzykę, orientowałem się na nią i na Erin Morley.

Erin Morley śpiewa arię matki. Zrzut ekranu z filmu Metropolitan Opera

Maraton, nie sprint

Jak reaguje Pan swoją twórczością na wojnę? Wojna wypala duszę wszystkim, a muzycy to ludzie wrażliwi. Nie mogą pominąć tego strasznego tematu.

Dużo o tym myślałem, ponieważ widzę, jak temat wojny jest postrzegany w twórczości Ukraińców i Europejczyków. To ogromna różnica, ponieważ Ukraińcy wiedzą, o czym mowa, a Europejczycy, kiedy mowa o naszej wojnie, coraz częściej ziewają: „Och, znowu ci Ukraińcy ze swoją wojną, będą lać łzy”. Jednak trudno ich winić za brak empatii, bo, po pierwsze, naprawdę nie wiedzą, co to jest wojna. A po drugie, wymaganie empatii od obcych ludzi byłoby dziwne. Dlatego chcę tworzyć utwory, które będą interesujące nie tylko dla Europejczyków, ale dla wszystkich ludzi na świecie. Bo dziś temat wojny jest żywy, ale potem zniknie, a wraz z nim umrą dzieła.

A ja nie chciałbym, żeby moja muzyka umarła. To, co się dziś pisze, pisze się nie tylko po to, żeby wykonać to tylko tu i teraz

Jak wygląda dziś kwestia popularności gatunku opery współczesnej opery na świecie?

Rozmawiałem o tym z MET, ponieważ oni ciągle wystawiają nowe opery – chociaż mając takie zaplecze, mogliby wystawiać Pucciniego i nie martwić się o nic więcej. Ale mają inne podejście. Pracownicy MET opowiadali mi, że ich teatr został mocno dotknięty pandemią COVID-19. Metropolitan Opera nie działa tak, jak na przykład Opera Narodowa w Kijowie. Nie otrzymuje ani grosza od państwa, utrzymuje się wyłącznie ze środków od sponsorów. I tu nagle z powodu COVID-19 teatr zostaje zamknięty, nie ma pieniędzy od sponsorów, a publiczność, która zawsze chodziła na operę klasyczną, nie przychodzi... Co robić? MET zaczął poruszać w swoich dziełach aktualne, palące tematy i przyciągać publiczność z różnych warstw społecznych. Nowy Jork to gigantyczne miasto, liczące 27 milionów mieszkańców, więc potencjalna publiczność jest. Okazało się, że opera jest naprawdę interesująca, gdy ma odniesienie do współczesności.

Bo opera klasyczna ma w istocie dla współczesnego słuchacza fabułę sztuczną. Te opery są jak owady zalane bursztynową żywicą miliony lat temu

Oglądałem w MET różne opery o współczesnym świecie i na wszystkie bilety były wyprzedane. Bo one są bliskie ludziom.

A u nas prawie nie podejmuje się prób wystawiania współczesnych oper.

Cóż, nie należy za to obwiniać teatrów, na przykład Opery Narodowej. Jedną rzeczą jest wystawić nową operę w metropolii liczącej 27 milionów mieszkańców, a inną w mieście liczącym 3 miliony. To nie są rzeczy porównywalne. Aby wystawiać współczesne opery, tak jak robi to MET, potrzebny jest silny zespół. W Nowym Jorku jest z kogo wybierać, a u nas nie ma zbyt wielu specjalistów. Do tego dochodzi korupcja, i to nawet niezwiązana bezpośrednio z operą. No i kumoterstwo, bez którego się nie obejdzie.

Kolejny problem to kompozytorzy. Do MET na konkurs na operę wpłynęły 74 zgłoszenia. To praktycznie wszyscy kompozytorzy [w Ukrainie - red.], którzy w zasadzie są w stanie napisać cokolwiek. Nie jest też pewne, czy są w stanie napisać akurat operę – po prostu zgłosili się. A to znaczy, że w Ukrainie jest obecnie około stu kompozytorów. Tymczasem w takim Berlinie są ich tysiące.

I jest konkurencja.

Tak, o to właśnie chodzi. Oni tam konkurują, walczą o pieniądze, o możliwość zaistnienia. A u nas konkurencja jest słaba, zaangażowanie kompozytorów w życie muzyczne minimalne. No i nikt nigdy nie daje na takie rzeczy pieniędzy. Zamówiono u kogoś jedną operę, wystawiono ją, nie poszło, i wszyscy pozostali ze złym wrażeniem: „No cóż, to znaczy, że nie mamy kompozytorów, więc lepiej nic nie robić”. Ale to tak nie działa. Przecież aby powstała jedna dobra opera, trzeba pracować przez dziesięciolecia, zamawiać opery u dziesiątków kompozytorów. Stworzenie opery to tytaniczna praca. Potrzebny jest nie tylko talent, ale także doświadczenie. Dla tych, którzy tego nie robili, to niezwykle trudne zadanie.

Stworzenie opery to tytaniczna praca. Zdjęcie: Kinga Karpati & Daniel Zarewicz

Pewna litewska agencja operowa przez lata zajmowała się wystawianiem oper kameralnych wyłącznie litewskich kompozytorów. Litwa jest niewielka, a mimo to w ciągu 20 lat wystawiono tam około 50 oper. I to jest agencja, a nie teatr operowy! Oczywiste jest, że kiedy wystawia się 50 oper, wśród nich na pewno znajdzie się jakaś bardzo dobra. Gdyby w operę w Ukrainie zaczęto inwestować w latach 90., mielibyśmy już trzy dekady rozwoju tego gatunku.

Ukraińcy muszą więc nastawić się na to, że to nie sprint, ale wieloletni maraton. Nie da się w dwa lata stworzyć arcydzieła. Trzeba w to inwestować przez dziesięciolecia

Jakie są ogólne trendy w sztuce operowej? Jak zmienia się ten gatunek?

Widzę, że powstaje wiele oper, więc mówienie o kryzysie tego gatunku jest śmieszne. Rośnie liczba wariantów tego, jak może wyglądać opera. Są opery eksperymentalne. W Europie temat opery współczesnej nieco grzęźnie, Europejczykom łatwiej jest wykonywać sprawdzone rzeczy. Rozumiem dlaczego: wszystko, co współczesne, jest bardzo kosztowne, a wynik zupełnie nieprzewidywalny. Istnieje duże ryzyko, że nowość nie zostanie przyjęta przez publiczność.

Dobry kompozytor też nie jest gwarancją sukcesu. Nie wszystkie opery Pucciniego są równie dobrze przyjmowane, jego hitów jest tylko kilka. Z Wagnerem i Verdim jest podobnie. Tyle że także te ich niepopularne opery były kiedyś wystawiane w teatrach, ponieważ ktoś wziął na siebie odpowiedzialność za taki eksperyment.

Oprócz oper „Matki Chersonia”, „Noc” i „Espenbaum”, macie balet „Pieśni smoków”, który rok temu wystawiono w operze w Charkowie. Pomimo wojny i ostrzałów, w Charkowie cały czas odbywają się jakieś eksperymenty kulturalne i muzyczne.

Jestem wzruszony do łez, że oni to robią i się nie poddają. „Pieśni smoków” nie były pisane jako balet. Istniał mój album elektroniczny o tym samym tytule, który reżyserka Żanna Czapeła, fanka mojej twórczości, zaproponowała przerobić na balet. Ponoć od razu wiedziała, jak to należy wystawić. Wtedy napisali libretto, przemyśleli dramaturgię baletu, a Antonina Radiewska balet wystawiła. Moja praca jest tam minimalna.

W balecie bierze udział wielu artystów, ale wystawiono go w lofcie i transmitowano na żywo do Paryża. To bardzo fajni ludzie, więc mam nadzieję, że wszystko im się uda.

20
хв

Bez hollywoodzkiego happy endu. Maksym Kołomijec o swej operze „Matki Chersonia”

Oksana Gonczaruk

Jej spojrzenie jest skupione i nieco surowe. Obronne. Ale kiedy się uśmiecha, jest jak słońce, które przeziera przez chmury.

Anastazja Poderwianska to osobowość ukształtowana przez kilka pokoleń utalentowanych artystów. Kiedy zagłębisz się w świat jej twórczości, zdasz sobie sprawę, że nie pracowali na próżno. Od dziesięciu lat Nastia eksperymentuje z technikami tekstylnymi. Jej prace są fascynujące, niepodobne do innych. Tworzy je ze skrawków tkanin, starych serwetek i starannego haftu. W rękach artystki te elementy kobiecych robótek ręcznych zamieniają się w obrazy.

Mieszkałam w Sądzie Ostatecznym

Oksana Gonczaruk: Przez wiele lat stosowała Pani w pracy różne techniki malarskie. Jednak w 2015 roku nagle przerzuciła się Pani na tekstylia. Te hafty i kolaże z kawałków tkanin tworzą nową technikę malarską...

Anastazja Poderwianska: Tak, zastąpiłam pędzel igłą i nitką. Zaczęłam eksperymentować z tkaninami dzięki książce „Ukraińcy w swoich legendach, poglądach religijnych i wierzeniach: Kosmogoniczne ukraińskie poglądy i wierzenia ludowe”, napisanej przez historyka i badacza Heorhija Bułaszewa w 1909 roku. Podróżował po Ukrainie, zbierając ludowe mity, legendy i historie biblijne. Tekst Bułaszewa wydał mi się współczesny. Poczułam, że można go odzwierciedlić w tkaninie. W końcu to właśnie tkaniny mogą jednocześnie dawać poczucie nowoczesności i kontynuacji tradycji. Kiedyś nawet zapytano mnie, czy to nie mój ojciec [Łeś Poderwianski – autor sztuk satyrycznych, które stały się już ukraińskimi klasykami – red.] napisał ten tekst, bo jest w nim ironia w podejściu do ludzi.

To stąd wzięły się te wszystkie diabły i anioły, które pojawiły się na Pani panelach. Można je było zobaczyć na wystawie „Szycie” w 2024 roku.

Ta wystawa jest kontynuacją serii „Country-Horror”, której trzecia część oparta jest na tekstach Bułaszewa.

Nowa seria, „Zjawiska ziemskie i niebiańskie”, poświęcona jest zjawiskom naturalnym opisanym w mitach. Na przykład jeden z nich wyjaśnia, skąd bierze się śnieg: złotymi łopatami zrzucają go z nieba anioły. A zamieć pojawia się na ziemi wtedy, gdy diabły mają wesele. Mam wiele różnych diabłów w moich pracach, istnieje dla nich wiele źródeł inspiracji. Na przykład bardzo podobają mi się ikony z XVI i XVII wieku, prezentowane w Muzeum Narodowym im. Szeptyckiego we Lwowie. Ilekroć przyjeżdżam do Lwowa, idę zobaczyć moje ulubione ikony i przestudiować wszystkie diabły, które są tak różne na ukraińskich ikonach.

Jedna z moich prac przedstawia diabła, którego „ukradłam” z ikony „Święty Mykyta z Bisobierców”, ulubionej ikony mojej babci Łady.

Na wystawie „Szycie” została zaprezentowana Pani największa praca tekstylna – „Sąd Ostateczny”. Proszę nam o niej opowiedzieć.

Ten panel tekstylny, o wymiarach 340 na 250 centymetrów, wykonałam na konkretną ścianę w Narodowym Muzeum Sztuki, bo uznałam, że powinien tam wisieć.

Pracowałam nad nim w domu. Praca wypełniła cały pokój, nic innego nie mogło się tam zmieścić. Przez jakiś czas żyłam więc wewnątrz Sądu Ostatecznego.

W tej pracy jest wiele postaci, jak u Boscha. Jak postrzega Pani „Sąd Ostateczny”?

W tej pracy jest wiele alegorii, to gra z widzem w jego skojarzenia. Interesuje mnie, kto i jak to odbiera. Na początku nie widać tej wielowarstwowości, ale ona tam jest.

To tak jak ze sztukami mojego ojca: niektórzy słyszą w nich przekleństwa, inni dostrzegają wielowarstwowość
„Sąd Ostateczny”

Moja paleta to skrawek tkaniny

Wiele osób uważa, że praca z tkaniną to nie sztuka, lecz rzemiosło, zajęcie gospodyni domowej. Jak Pani na to reaguje?

Staram się przełamywać te stereotypy i udowadniać swoją pracą, że tekstylia to nie tylko sztuka dekoracyjna i użytkowa czy kobiece robótki ręczne, ale osobna strona sztuki współczesnej.

Wielu artystów zaczęło pracować z tkaninami, to stało się bardzo popularne zarówno w Ukrainie, jak za granicą. Teraz dostępnych jest więcej informacji, a na wystawach i targach tekstylnych za granicą można zobaczyć wiele przykładów takiej twórczości. To odrębny i bardzo interesujący świat. Kiedy zaczynałam, nie było takiego zainteresowania tekstyliami.

Co powiedzieli Pani krewni – artyści, kiedy zainteresowała się Pani nimi?

Moja mama lubi wszystko, co tworzę. Tato przyszedł kiedyś na jedną z moich pierwszych wystaw tekstyliów, a potem przyznał, że chciał mnie za coś zbesztać, lecz nie mógł znaleźć nic, co dałoby mu powód. Powtarza jednak, że jestem dobrą malarką, więc nie powinnam rezygnować z malarstwa. Tyle że ja nie rezygnuję, po prostu zrobiłam sobie przerwę.

Używa Pani w pracy z tekstyliami nowych technologii?

Niemal w ogóle nie ich nie stosuję, 90% robię własnymi rękami. Wszystkie te zużyte skrawki, stare serwetki, koronki, piękne tkaniny, stare ubrania, dywany z pchlego targu – poluję na to, zbieram, a potem z tego materiału rodzą się nowe prace. Ludzie z mojego otoczenia wiedzą o moich polowaniach i od czasu do czasu przynoszą różne tkaniny.

Z tego wszystkiego składa się moja paleta. Oznacza to, że wszystkie te tkaniny są dla mnie jak pędzle i tubki z farbą.

Tekstylia to mój wyimaginowany świat

Kto nauczył Panią szyć i haftować?

W mojej pracowni na ścianie wisi kawałek haftowanej tkaniny, rodzaj klasycznego jedwabiu, która już zaczęła się rozpadać z powodu „starości”. Została wyhaftowana przez moją prababcię. Znalazłam ten rarytas w szufladzie i patrząc na to, jak jest delikatny, poczułam, że pragnienie haftowania tkwi w moich korzeniach, że coś takiego nie biarze się znikąd.

Nikt mnie nie uczył haftować ani szyć. Jedyne, co robiłam jako dziecko, to lalki i jakieś słodkie zwierzątka, które dawałam bliskim na Nowy Rok. Ale ponieważ moja mama bardzo dobrze szyje, pewnego dnia i ja zaczęłam pracować z nićmi.

Jakie style haftu Pani zna?

Nie jestem profesjonalistką w tej branży, w której wszystko jest zgodne z zasadami i idealne – nitka do nitki. Haftuję na swój własny sposób. Przyszły do mnie rzemieślniczki, spojrzały na moją pracę i uznały, że mam swój własny, „wolny” styl.

W 2021 roku wystawiła Pani serię haftowanych martwych natur. Niektóre były kopiami obrazów znanych mistrzów, w tym Rembrandta, Zurbarana i holenderskiej martwej natury Lichtensteina. Haftuje Pani kwiaty, jedzenie, naczynia. Co jest najtrudniejsze w tej pracy?

To bardzo żmudna praca, ponieważ nici są małe, a powierzchnie duże. To sprawia, że oczy bardzo się męczą. Co jakiś czas trzeba odkładać pracę na bok i odpoczywać. Najtrudniejszą rzeczą było wyhaftowanie martwej natury z jamonem [rodzaj hiszpańskiej szynki – red.], który miał wiele odcieni, a wszystkie musiały zostać wyhaftowane.

Dlaczego właśnie jamon?

Dla mnie jest estetyczny – podoba mi się i chciałam go wyhaftować.

Gdy ktoś zakłada mój płaszcz, staje się obiektem sztuki

Charakterystyczne dla Pani twórczości są też płaszcze artystyczne. W ich tworzeniu stosuje Pani różne techniki, uzupełniając je elementami starożytnego haftu, a także współczesnymi, często kiczowatymi, próbkami tkanin...

Kiedyś wpadłam na pomysł stworzenia serii płaszczy z haftowanymi portretami – kopiami dzieł znanych malarzy: portret infantki Margarity Velázqueza, „Pokojówka” Rubensa itp. Pierwsze płaszcze zostały zaprezentowane na wystawie w 2017 roku, wykonaliśmy je wspólnie z projektantką Lilią Bratus. W tamtym czasie musiałyśmy wyhaftować wiele rzeczy w krótkim czasie i pamiętam, że haftowałam przez całą dobę.

Tworzenie płaszczy bardzo mi się podobało. Nie szyję sama, robię to w tandemie z krawcową. Moja ostatnia wystawa, „Szycie-2” [obecnie prezentowana w Galerii Dymczuk w Kijowie – aut.], składa się z trzech płaszczy. Tworzę nie tylko kawałek ubrania, ale kompletny artystyczny obraz. Kiedy więc ktoś zakłada mój płaszcz, sam staje się obiektem sztuki.

Niektóre ze swoich płaszczy tworzy Pani na zamówienie. Kim są kobiety, które nie boją się nosić dzieł sztuki?

Kobietami, które nie boją się przyciągać uwagi. Kobietami, które są gwiazdami. Niektóre mówią: „Przyciągam uwagę, wszyscy na mnie patrzą”. Trzeba mieć odwagę, by zrobić coś takiego.

Hafty na płaszczach

Gust i wyczucie stylu to u nas rodzinne

Wiosną 2024 roku w Kijowie zaprezentowano operę „Hamlet”, opartą na kultowej sztuce Łesia Poderwianskiego, w której jest Pani wymieniona jako projektantka kostiumów. Często pracuje Pani ze swoim ojcem?

Przed „Hamletem” było kilka przedstawień, m.in. „Pawlik Morozow” i „Sny Wasylisy Jegorowny”. Nawiasem mówiąc, w kwietniu „Hamlet” zostanie wystawiony ponownie.

W jakim stylu ubrała Pani bohaterów „Hamleta”?

To moda lat 30. i 40. ubiegłego wieku, era przedwojennych faszystowskich Włoch, pewna stylizacja. Są wojskowi i pięknie odziane kobiety. Do tego spektaklu zaprojektowałam też kapelusze.

Do „Snów Wasilisy Jegorowny” stworzyłam perukę Malwiny – była zrobiona z pakuł hydraulicznych, ale wyglądała przekonująco.

Pani ojciec jest stylistą. Czy prosi Panią o radę, tworząc swoje stylizacje?

Ma świetny gust, więc nie sądzę, by potrzebował czyjejkolwiek rady. Gust i wyczucie stylu są u nas rodzinne.

Z ojcem Lesiem Poderwiańskim

Co Pani czuła, kiedy jako nastolatka usłyszała literackie prowokacje Łesia Poderwianskiego?

Wtedy wydawało się, że tych utworów na kasetach słucha cały świat. Ja też marzyłam, żeby ich posłuchać, ale rodzina mi nie pozwoliła. Później gdzieś znalazłem kasetę z nimi. W moim życiu nigdy nie było wokół tego jakiegoś szumu. No, może w instytucie koledzy z klasy poprosili mnie, żebym pozwoliła posłuchać tego ich rodzicom, bo wtedy nie można było tego nigdzie dostać.

Miała Pani szansę nie zostać artystką?

Jeśli wszyscy wokół ciebie są artystami, to w którą stronę pójdzie twoje dziecko? Czy w takich okolicznościach może ono zostać na przykład księgowym? Malowałam, odkąd byłam małą dziewczynką. Potem poszłam do szkoły artystycznej, a następnie do instytutu sztuki.

Patrząc na Pani niewzruszony spokój podczas otwarcia wystawy przypomniałam sobie, że ćwiczy Pani także wschodnie sztuki walki. Czego nauczyła Pani filozofia Wschodu?

Na początku uprawiałam aikido, potem ścieżka poznania zaprowadziła mnie do szkoły kung-fu. Ostatecznie pod okiem Wsewołoda Sedukina wzięłam udział w Mistrzostwach Europy Wushu Tradycyjnego 2017 w Tbilisi, gdzie zdobyłam złoty i srebrny medal. To mój ojciec zachęcił mnie do uprawiania sztuk walki.

Treningi kung-fu zdecydowanie zmieniły mój charakter i dały mi determinację. Poza tym kung-fu to dyscyplina. A dyscyplina nie zaszkodzi

Gdyby nie ta wojna, babcia byłaby ze mną

Gdzie zastała Panią inwazja?

Na początku wojny cała rodzina przeniosła się do Lwowa, a mój mąż [rzeźbiarz Ołeksandr Smirnow – aut.] został w Kijowie. Przyjaciele przyjęli nas na dwa miesiące, pod koniec kwietnia wróciliśmy do domu.

Pani babcia, wybitna ukraińska historyczka sztuki Liudmyła Miłajewa, zmarła jesienią 2022 roku, dwa tygodnie przed swoimi 97. urodzinami. Co ona, która przeżyła II wojnę światową, mówiła o tej wojnie?

Wciąż myślę, że gdyby nie ta wojna, moja Łada nadal byłaby ze mną. Na początku wojny miała retrospekcję – opowiadała mi, jak przeżyła bombardowanie w Charkowie w 1941 roku. Dla niej te wspomnienia z przeszłości powtarzały się w teraźniejszości. To było przerażające.

"Irpin", 2022

Jak stres pierwszych dni wojny wpłynął na Pani pracę?

Nie mogłam pracować, było mi ciężko. Ale przed 24 lutego otrzymałam zamówienie na płaszcz i to zobowiązanie sprawiło, że rozpoczęłam proces twórczy. Z czasem, ścieg po ściegu, stawało się to łatwiejsze. Potem zostałam zaproszona na dwumiesięczną rezydencję do Stanów Zjednoczonych, pojechaliśmy tam z synem. Stworzyłam tam serię prac o tematyce militarnej. Do dziś to moja jedyna seria poświęcona wojnie.

Prace z serii wojennej były wystawiane w kilku krajach w 2023 roku, w tym w Polsce. Jedna z nich jest obecnie prezentowana w Narodowym Muzeum Historii Ukrainy podczas II Wojny Światowej w Kijowie.

Widziałam Pani pracę z serii „Country-Horror”, zatytułowaną „Dziewczyna i żmije”. Jest na niej dziewczyna w jasnym kręgu, a węże wypełzają z ciemności ze wszystkich stron. Myślę, że to portret dzisiejszej Ukrainy.

To naprawdę wygląda bardzo aktualnie. Jednak w legendzie o tej dziewczynie wszystko kończy się smutno, więc to nie jest nasza historia.

W wielu swoich pracach, na przykład w rzeźbie w kształcie serca, z którego wypływa krew, porusza Pani temat życia i śmierci.

Ta praca, „Serce”, pojawiła się podczas pandemii COVID-19. Tak się właśnie wtedy czułam. Wszyscy baliśmy się o swoje życie.

Podczas wojny, gdy byłam w Stanach Zjednoczonych, stworzyłam dywan o nazwie „Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”, który wydaje się krwawić. Symbolizuje mapę Ukrainy, która podczas nalotów zmienia kolor na czerwony. W grudniu praca ta została wystawiona na Ogólnoukraińskim Triennale Tkaniny Artystycznej.

Myślała Pani o opuszczeniu Ukrainy?

Czuję, że muszę pracować i organizować wystawy w Ukrainie. Za granicą to też ważne, dlatego jesienią 2025 roku mam indywidualną wystawę w Nowym Jorku – ale w Ukrainie ważniejsze. Najwyraźniej galerzyści to czują, bo teraz mam wiele ofert wystaw w różnych miastach Ukrainy. Wszystkie muzea ukryły swoje kolekcje – a coś wystawiać przecież trzeba. Dlaczego więc nie współczesnych artystów?

Dziś misję artysty rozumiem tak: musisz wykonywać swoją pracę, pomagać siłom zbrojnym i wierzyć w zwycięstwo. Bo jeśli się poddasz i nie będziesz wierzyć, nie będzie nic.

„Mapa alarmów przeciwlotniczych Ukrainy”
20
хв

Anastazja Poderwianska: – Jeśli się poddasz, nie będzie nic

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Stawianie na Waszyngton, jak Polska, to naiwność

Ексклюзив
20
хв

Przykład z północy. Czego możemy nauczyc się od Szwedów?

Ексклюзив
20
хв

Wiedza to nasz pierwszy schron

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress