Exclusive
20
min

Nie możesz rozkwitnąć, kiedy twój dom płonie

Wojna wywiera na nas dość presji, ponad wszelką miarę. Nie powinnyśmy same na siebie wywierać jeszcze większej.

Kateryna Babkina

Suszone kwiaty w oknie charkowskiego domu po rosyjskim ostrzale 21 września 2022 r. Fot: Yasuyoshi Chiba/AFP/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Miałam całe lato na to, żeby zanieść do naprawy ciepłe buty. Trzy długie miesiące, a nawet więcej – w Londynie ociepliło się na tyle, żeby chodzić w sandałach i balerinach już pod koniec kwietnia. Latem wcale nie chce się myśleć o wysokich trzewikach, sztybletach i pantoflach na grubej podeszwie, więc łatwo zapomnieć i o takiej małej prozaicznej sprawie, jednak byłam przezorna: nieustawne pary posezonowego obuwia, wszystkie wymagające naprawy, postawiłam na najbardziej funkcjonalnej półce, tej, którą zawsze mam na widoku.

Stały tam przez trzy długie miesiące, a nawet więcej i przeszkadzały mi wybierać letnie obuwie na teraz. Myślałam o nich każdego dnia, aż wczoraj tak po prostu w jedną noc zaczęła się prawdziwa jesień. Deszcz nie przestaje padać, wiatr wieje i strasznie jest zimno w nogi. Dzisiaj włożyłam skarpetki pod cieniutkie skórzane pantofle: wszystkie ciepłe buty wymagają naprawy.

„Zaadaptowałaś się. Teraz rozkwitniesz.”

W lipcu minął rok, jak mieszkamy w Londynie. Londyn jest dla nas dobry. Udaje mi się tu wszystko, co powinno się udawać. Nawet zaczęłam zajmować się tenisem. Moja miejscowa przyjaciółka, kiedy opowiedziałam jej, że jesteśmy tutaj już rok, pamiętam, powiedziała mi: zaadaptowałaś się. Teraz rozkwitniesz.

Ta myśl krążyła mi po głowie jak ptaszek pod kopułą jakiejś pustej   budowli z dobrą akustyką i nie znajdowała miejsca, żeby przysiąść. Ja? Rozkwitnę?

Od lutego 2022 w ogóle nie myślę o tym, żeby rozkwitać. Przyznaję się, jest w tym nawet pewna ulga: w domu zawsze spieszyłam się, by rozkwitać. Podróżować, zmieniać swoje - i w miarę możliwości czyjeś - życie na lepsze, dobijać się, pokonywać, decydować, męczyć się, oddychać. To dawało mi siłę, ale stwarzało też obciążenie i presję, teraz jednak to wszystko jest tak daleko ode mnie, że ptak myśli o rozkwitaniu nie znalazł miejsca w mojej głowie, gdzie mógłby przycupnąć i po rozmowie z przyjaciółką wkrótce odfrunął. Obciążenia i presji to nie zmniejszyło. Ale teraz stwarzają je całkiem inne rzeczy.

Niemal wszyscy przepraszają za to, że im się udało.Kiedy komuś opowiadam, jak mi tu jest, stale zaczynam od przepraszania: poszczęściło mi się, mówię, znam język, łatwo daję sobie radę z instytucjami i biurokratycznymi procedurami, posiadam umiejętność rozumienia dokumentów, szukania i sprawdzania informacji, mam pracę i dochody. Dopiero niedawno zauważyłam, że nie wszyscy znają język, nie wszyscy mają różnorodne doświadczenie życia za granicą i mniej lub bardziej stabilne dochody, które są niezależne od miejsca zamieszkania i funkcjonowania rynku ukraińskiego, a prawie wszyscy przepraszają za to, że im się poszczęściło. Mnie udało się szybko znaleźć pracę - mówią kobiety, które same utrzymują swoje dzieci i rodziców. Mnie się poszczęściło, że moje dzieci są już dorosłe (czy przeciwnie, jeszcze małe) mówią mamy, które już prawie dwa lata pracują codziennie za mamę, tatę, obu dziadków i babcie. Udało się nam dostać samodzielne mieszkanie – mówią kobiety, głowy rodzin, które teraz tłoczą się wszystkie razem w dalekich od komfortu warunkach. Nam poszczęściło się z rodziną, która nas przygarnęła – mówią ci, którzy z dziećmi dzielą jeden pokój w cudzym domu i do tej pory wstydzą się zapytać, gdzie co leży w kuchni i muszą uważnie wkładać naczynia do zmywarki, żeby nikogo nie zasmucić, bo dom ma swoją własną tradycję i własny styl ich układania. I tak dalej, w nieskończoność.

Słyszałam, jak kobiety szepczą sobie, że im się poszczęściło, bo ranny na wojnie mąż został uznany za niezdolnego do służby wojskowej i zdołał do nich dołączyć. Poza kontekstem to brzmi już po prostu strasznie. I mówiąc szczerze – w kontekście także.

Zdjęcie z prywatnego archiwum Kateryny Babkiny

Nie można ocaleć czy uchronić się, przekonując siebie, że straszne rzeczy nie są już tak straszne.

Ludzie zawsze starają się uznać za normalne to, co się z nimi dzieje – szczególnie, kiedy trwa to długo i nie ma możliwości, by wpłynąć na to, żeby przestało się dziać. Im większe zagrożenie, że warunki nas zniszczą, z tym większą zawziętością je na swój własny użytek uznajemy za normalne: wydaje się nam, że w taki sposób dajemy sobie szansę, by ocaleć. Jednak nie można ocaleć czy uchronić się, przekonując siebie, że straszne rzeczy tak naprawdę nie są już tak straszne i już nie  tak nas niszczą i bolą.  

To, co teraz dzieje się w Ukrainie - jest straszne, niesprawiedliwe i nie do pojęcia. Wszyscy jesteśmy tym zranieni, nawet jeśli z wyglądu jesteśmy cali i przesiedzieliśmy w piwnicy raptem jeden czy dwa dni. Nawet jeśli wszyscy najbliżsi krewni są jeszcze żywi. Nawet jeśli dzisiaj nie masz nikogo, kto jest na pierwszej linii frontu i nie odpowiedział na sms „Jak się masz?”, bo przecież nie wiesz, czy w ogóle odpowie.

To nie jest normalne, Tego nie można uznać za normę siłą myśli, nadludzkim wysiłkiem i formułą „poszczęściło mi się, inni mają trudniej” po prostu dlatego, że normalnemu człowiekowi nie staje się lżej od tego, że komuś innemu jest trudniej.

Wszyscy mamy granice

Niedawno przeczytałam książkę, Nie byłoby czym się chwalić, ale to pierwsza książka od grudnia, jaką przeczytałam. Nawet nie mogę powiedzieć, że nie miałam czasu, przecież przyzwyczaiłam się żyć w paradygmacie, że na to, co ci jest naprawdę potrzebne, czas zawsze się znajdzie. Jeszcze nie nauczyłam się mówić sobie, że są okoliczności, w których to magiczne prawo nie całkiem działa, ale już nauczyłam się to zauważać w życiu innych. Na przykład pewna moja znajoma niedawno poskarżyła się na to, że ciągle robi analizy krwi i nie może ustalić, co z nią jest nie tak: już trzy podejścia do egzaminu na prawo jazdy, i nic, a przecież sumiennie się uczy i wcześniej radziła sobie ze znacznie trudniejszym i obszerniejszym materiałem.

Od kwietnia zeszłego roku sama mieszka z dwojgiem dzieci w mieście, w którym nie była nigdy przedtem, w nowym dla niej środowisku językowym, od zera wyremontowała i urządziła mieszkanie, zapisała wszystkich do szkoły i do kółek zainteresowań, przerejestrowała samochód, potwierdziła wszystkie swoje zawodowe dyplomy i certyfikaty, dostała pracę, nauczyła się dziesiątków nowych tras, setek nowych słów, zapamiętała nowe nazwiska i twarze, nowe zasady segregowania śmieci, wymogi dotyczące ubioru szkolnego i pojemników na drugie śniadanie, nowe schematy obliczania i płacenia podatków i danin, składek na ubezpieczenie, opłat za rejestrację jednego, drugiego, piątego.

A przy tym,  jak to w codziennym życiu jej dzieci chorują i potrzebują zainteresowania i miłości, a także jedzenia, ubrań, zabawek i materiałów edukacyjnych, jej rodzice potrzebują wsparcia, a jej mąż w ciężkiej depresji jest daleko od niej, boi się śmierci i na tle tego rozwinęły się u niego zaburzenia lękowe. Mówiła mi o analizach krwi, a ja patrzyłam na nią i myślałam: ona faktycznie nie rozumie, że może po prostu teraz naprawdę nierealne jest przyswajanie sobie znaków drogowych i reguł pierwszeństwa w ruchu drogowym. Ale samochód jest, a prawa jazdy nie ma, i nie może pozwolić sobie na to, żeby go nie dostać, bo wtedy będzie mogła częściej jeździć na spotkania z mężem i lepiej zorganizować logistykę dla swoich dzieci.

Powiedziałam jej, że wszyscy mamy jakieś granice. I że je, niewątpliwie, zawsze można poszerzyć, ale tylko wtedy, kiedy  uprzednio je poznamy. Spytała, czy czułam jakieś szczególne osłabienie, kiedy odkryto u mnie dysfunkcję tarczycy. Poradziłam jej, żeby zbadała sobie uszy, bo mnie nie słyszy. Roześmiałyśmy się. Jestem prawie pewna, że potem wygooglowała tarczycę – o wiele łatwiej jest zaakceptować fakt, że masz zapalenie tarczycy, cukrzycę, stan przedzawałowy, a nawet demencję, niż to, że po prostu nie możesz sobie poradzić z niczym innym niż to, z czym już sobie radzisz.

Żyjemy tak długo, jak długo żyjemy

Czasem po prostu nie możesz rozkwitnąć, kiedy twój dom płonie. Strasznie jest żyć, kiedy tylu ludzi codziennie traci życie – toniesz w poczuciu winy, nieufności, zwątpieniu, czy masz prawo do tego wszystkiego, co masz. To męczy, nie mówiąc już o wszystkim innym – bardziej grubej przyziemnej materii wielu tysięcy pytań i spraw, jakie trzeba rozwałkować w nowym środowisku, nie rozumiejąc języka, mentalności, kontekstów, aluzji, a czasem po prostu reguł życia.

Nie, oczywiście, cuda się zdarzają – ktoś spotkał prawdziwą miłość, odnalazł siebie, znalazł odpowiedź na pytania dotyczące życia, wszechświata i w ogóle. Urodziły się niemowlęta, straszne diagnozy okazały się błędne, znalazło się mieszkanie, zrealizowały się projekty, zaczęły się biznesy. Po prostu dlatego, że jesteśmy żywe, póki jesteśmy żywe. Nie musimy rozkwitać na siłę. To, że ktoś nam pomógł, że otrzymałyśmy wsparcie, że ocalałyśmy i jesteśmy bezpieczne, nie nakłada na nas obowiązku, żebyśmy rozkwitały i tryskały szczęściem, sukcesem i efektywnością, wystarczy wdzięczność, troska o siebie i świat i o wkład w zwycięstwo – taki, jaki jest teraz możliwy.

Wojna wywiera na nas już wystarczającą presję, a mówiąc szczerze – to  ponad wszelką miarę.  Nie powinnyśmy same na siebie wywierać jeszcze większej.

_____________________________

Zdjęcie na stronie głównej przedstawia graffiti w stylu Banksy'ego na ścianie zniszczonego budynku mieszkalnego w Irpinie, który został w ogromnym stopniu zniszczony w wyniku walk na początku rosyjskiej inwazji, 12 listopada 2022 r. Fot: Maxym Marusenko/NurPhoto/AFP/East News

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraiński dziennikarka, poetka i pisarka. Laureat Środkowoeuropejskiej Nagrody Literackiej „Angelus” za rozdział „Mój dziadek tańczył najlepiej ze wszystkich”. Współpracowała z Esquire, Le Monde, Harpers Bazaar, Ukraińska Prawda, Biznes, Bird in Flight itp. Teksty literackie publikowane w almanachach i antologiach na temat Ukrainy, Europy i USA.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Leni Umerowa niewola Tatarzy krymscy

Po rozpoczęciu przez Rosjan okupacji półwyspu w 2014 roku Leni przeniosła się do Kijowa. Choć była wtedy jeszcze uczennicą, odmówiła przyjęcia rosyjskiego paszportu – zachowała ukraiński. Potem zaczęła studia w Kijowskim Instytucie Politechnicznym, równocześnie pracując w zespole marketingowym znanej ukraińskiej marki odzieżowej. Pod koniec listopada 2022 roku dowiedziała się, że stan jej chorego na raka ojca w Krymie pogorszył się. Postanowiła do niego pojechać.

Rosjanie zatrzymali ją podczas przekraczania granicy gruzińsko-rosyjskiej za „naruszenie zasad strefy zamkniętej”. Zarzucili jej szpiegostwo, grozili 18 latami więzienia. Jednak we wrześniu 2024 roku Leni została objęta wymianą więźniów.

Dziś opowiada nam, jak przetrwała w rosyjskim więzieniu Lefortowo, dlaczego listy były dla niej ważniejsze niż jedzenie i jak wygląda jej powrót do życia po uwolnieniu.

Z bratem i rodzicami

Sąd w środku nocy

– Wyjechałam na Krym ostatniego dnia listopada 2022 roku – wspomina. – Podróż trwała kilka dni, wiodła między innymi przez Turcję i Gruzję. Kilka dni później znalazłam się w Rosji. Zatrzymano mnie na przejściu granicznym „Werchnij Łars” [terytorium Północnej Osetii – red.]. Razem ze mną było jeszcze kilku Ukraińców. Rosjanie zażądali dokumentów. Wszyscy oprócz mnie mieli rosyjskie paszporty. Zabrano mnie na „rozmowę”.

Zapewniali, że to nie potrwa długo, jednak przesłuchanie trwało jakieś osiem godzin. Pytali o wszystko, nawet o moją rzekomą przynależność do Hizb ut-Tahrir [panislamska organizacja opowiadająca się za zjednoczeniem wszystkich muzułmanów i utworzeniem globalnego kalifatu – przyp. aut.]. Według nich to organizacja ekstremistyczna.

Zapytałam: „Nie dziwi was, że nie mam zakrytej głowy i jestem w normalnym ubraniu?”

W środku nocy wezwali taksówkę i poinformowali mnie, że wynajęli hotel, w którym mogę się przespać, a rano będę wolna. Jednak lokalni policjanci zatrzymali tę taksówkę już po 10 minutach jazdy. Najpierw poprosili o dokumenty kierowcę, potem mnie. Okazało się, że w każdym regionie Rosji obowiązują inne przepisy. W Osetii Północnej obcokrajowcy potrzebują specjalnego zezwolenia na pobyt.

Nie miałam o tym pojęcia. Zabrano mnie na posterunek, a stamtąd od razu do sądu. Rozprawa odbyła się o piątej rano. Mają tam sądy całodobowe.

Odmówili mi adwokata i wydali wyrok: deportacja. Trafiłam do więzienia dla cudzoziemców na przedmieściach Władykaukazu. Więźniów trzymają tam, dopóki z krajami, do których mają być deportowani, nie uzgodnią wszystkich szczegółów. Tyle że teraz między Ukrainą a Rosją nie ma stosunków dyplomatycznych.

„Udowodnienie przeze mnie w sądzie czegokolwiek było niemożliwe. Bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy”

Kiedyś udało mi się zadzwonić do rodziny – jedna z pracownic więzienia dała mi swój telefon. Rodzina znalazła lokalną adwokatkę, lecz dopiero po trzech miesiącach udało jej się doprowadzić do unieważnienia wyroku deportacji w sądzie kasacyjnym. Powinnam była zostać zwolniona, ale to, co się stało później, przypominało rosyjskie seriale gangsterskie z lat 90.

Gdy tylko wyszłam za ogrodzenie, podjechał biały samochód, z którego wysiedli mężczyźni w czerni i kominiarkach. Założyli mi worek na głowę i wepchnęli do samochodu. Nic nie mówili. Jechaliśmy w milczeniu przez jakąś godzinę, potem wysadzili mnie w jakiejś dzielnicy sypialnej. Nie mogłam zrozumieć, gdzie jestem i co się dzieje.

Nie wiadomo, skąd pojawili się kolejni mężczyźni. Przedstawili się jako przedstawiciele władz w Władykaukazie, którzy prowadzą operację poszukiwania „zakładników” narkotyków. Po chwili pojawił się policjant i znów zażądał ode mnie dokumentów. Potem złapali mnie pod ręce i powiedzieli, że stawiam opór. Zabrali mnie na posterunek i sporządzili raport w sprawie mojego „nieposłuszeństwa wobec władz”.

Następnego dnia miałam skończyć 25 lat. Zamiast świętować, znów trafiłam pod sąd

Dostałam 15 dni aresztu. Dwunastego dnia zainscenizowali sytuację, w której rzekomo nie chciałam oddać telefonu i znów stawiałam opór. I znowu: protokół, sąd i kolejne 15 dni. Powtórzyli to cztery razy. Udowodnienie czegokolwiek w sądzie było niemożliwe, bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy. Przez cały ten czas wożono mnie po różnych izolatkach, by utrudnić mi kontakt z adwokatem i rodziną. Żebym nie widywała się z nikim i z nikim nie rozmawiała.

Jak z człowieka robią szpiega

W Północnej Osetii spędziłam ponad pięć miesięcy. W celi był stół, żelazne łóżko, toaleta, kraty w oknach, pancerne drzwi. Całodobowy monitoring. Niemal cały czas byłam sama. Fakt: raz „podsadzili” mi kobietę. Opowiadała, że jej chłopak walczy w Charkowie; podobno tam trwały walki. Zdziwiło mnie to, bo pamiętałam, że walki toczyły się w okolicy, ale nie w samym mieście. Wciąż coś o sobie opowiadała – o życiu, o pracy. Próbowała wyciągnąć ode mnie cokolwiek. Aż pewnego razu powiedziała: „Jestem chora... i twój tata też ma chyba tę samą chorobę”.

Wtedy moja historia nie była jeszcze znana mediom, więc odpowiedziałam: „Nie mówiłam ci o tym. Skąd wiesz?”

Zabrali ją pół godziny później. Podobno ją zwolnili.

Na wolności

Karmili nas raz dziennie, nie dawali lekarstw. Z powodu stresu moje zdrowie bardzo się pogorszyło.

Pewnego dnia dali mi jakiś tekst i powiedzieli, że mam go przeczytać przed kamerą – wtedy będę wolna. W przeciwnym razie czeka mnie areszt śledczy w Lefortowie. Odmówiłam, nawet nie spojrzałam na treść. Zebrali więc moje rzeczy i samolotem przetransportowali mnie do pierwszego wydziału śledczego FSB w Moskwie.

Tam postawiono mi zarzut szpiegostwa – rzekomo przekazywałam jakieś informacje ukraińskim wojskom. Następnego dnia odbyła się kolejna rozprawa sądowa. Zastosowali wobec mnie „środek zapobiegawczy w postaci aresztu tymczasowego na czas śledztwa”. W Lefortowie spędziłam prawie półtora roku.

Strefa komfortu tam, gdzie nigdy jej nie było

Na przesłuchania zabierali mnie rzadko. Główna komunikacja ze śledczym odbywała się za pośrednictwem adwokatów, którzy znali specyfikę pracy FSB. Pewnego razu wezwali mnie i powiedzieli, że jeśli zrezygnuję z obrony, mój wyrok będzie minimalny – do 8 lat. A jeśli nie zrezygnuję, to do 18 lat. Oczywiście nie zgodziłam się, bo dałoby im to pełną swobodę działania.

Na szczęście nie stosowali wobec mnie tortur fizycznych. Za to wywierali ciągłą presję psychiczną. Robili aluzje do gwałtu, podczas przesłuchań przystawiali mi pistolet do głowy i obserwowali reakcje. To ich klasyczny element przesłuchania. Niemal wszyscy więźniowie, z którymi rozmawiałam, mieli podobne doświadczenia.

Niestety oni czasami nie żartują i naprawdę strzelają. Ale panika i histeria wydawały mi się nierozsądne.

Przez długi czas trzymali mnie w izolatce. W samotności bardzo pomagały mi ćwiczenia oddechowe i medytacja. Starałam się stworzyć strefę komfortu tam, gdzie jej nie ma.

W wyobraźni stworzyłam sobie jasny plan dnia. Wstawałam o szóstej rano. Cela o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych to ograniczona przestrzeń, ale codziennie starałam się ćwiczyć przez mniej więcej godzinę.

Jako że siedziałam sama i nie miałam z kim porozmawiać, moje struny głosowe bardzo słabły. Dlatego codziennie przez 2-3 godziny czytałam na głos książki

W areszcie śledczym jest biblioteka. Przynoszą ci katalog, na podstawie którego można wypożyczyć literaturę na 10-14 dni. Brałam książki z marketingu i prawa, żeby się czegoś nauczyć. Ze względu na szaloną cenzurę panującą w Rosji ten katalog zmieniał się co miesiąc. Za każdym razem wyjmowali stamtąd jakąś literaturę, na przykład książki Stephena Kinga.

Bardzo pomagała świadomość, że w pobliżu są Ukraińcy. W Lefortowie jest ich niewielu, ale są. Kiedyś podczas spaceru na jednej ze ścian zobaczyłam herb Ukrainy. Innym razem ktoś napisał: „Putin ch...”. Cienkimi literami przy wejściu, nie rzucało się w oczy. Ale kiedy spacerujesz tam codziennie, zwracasz uwagę nawet na najdrobniejsze szczegóły. W Lefortowie jest 16 spacerniaków i za każdym razem zaprowadzają cię na inny.

Kiedy trzy tygodnie po moim odkryciu znów trafiłam na spacerniak, na którym był ten napis, zobaczyłam pod nim kilka plusików

Niektórym było gorzej niż mnie, lecz ludzie nie tylko się trzymali, ale robili też rzeczy, które dodawały siły innym.

Z ukraińskim obrońcą praw człowieka, dziennikarzem i byłym rosyjskim jeńcem Maksymem Butkewyczem

Nie stać się częścią tego systemu

Ponieważ siedzisz w niewoli, a do tego jesteś sama, możesz stracić rozum. Dlatego wszystkim mówię, żeby pisali listy do tych, którzy siedzą w rosyjskich więzieniach.

Otrzymałam wiele listów, na wszystkie odpowiadałam. Pisali nieznani ludzie, których poruszyła moja historia. Poczta przychodziła z różnych zakątków świata – z Ameryki, Turcji, Europy, Gruzji, Armenii, a nawet z Rosji.

Listy naprawdę bardzo pomagały. Pamiętam, jak pewnego razu wróciłam z sądu, gdzie po raz kolejny przedłużyli mi odsiadkę. Byłam wściekła i smutna. I wtedy przynieśli mi list, w którym było napisane: „Znamy twoją historię. Nie trać iskry w sobie i wierz, że pewnego dnia ciemność minie i nadejdzie światło”. To były właściwe słowa w odpowiednim momencie.

Nigdy nie wiesz, kiedy napiszesz słowa ratujące życie człowiekowi, który przechodzi trudne chwile

W żadnym wypadku nie piszcie w listach o sytuacji politycznej w kraju. Ważne jest, by listy były napisane w języku rosyjskim, ponieważ cenzura innych nie przepuszcza.

Jeśli chodzi o treść – piszcie, że historia adresata jest znana, że mówi się o niej na całym świecie. Podkreślajcie, że nie jest sam, że ludzie się o niego martwią, że robią wszystko, by go stamtąd wydostać. Możecie też opowiedzieć coś o sobie. Ludzie pisali mi o swoich ulubionych książkach, opowiadali o filmach i serialach. Kiedyś napisał do mnie nieznajomy, który również był więźniem tego systemu, próbującego złamać człowieka i sprawić, by był posłuszny. Napisał: „Nie stań się częścią tego systemu. Zachowaj w sobie iskrę, niech ona cię rozpala”.

Te słowa trafiły prosto w moje serce.

Paczki od Łukaszenki

Od pierwszego dnia po zatrzymaniu miałam nadzieję, że stamtąd wyjdę. Ale nie miałam pewności ani nawet wiary, dopóki już podczas wymiany nie zobaczyłam ukraińskiej flagi. Około siódmej rano kazano mi zebrać rzeczy. Część z nich chciałam wyrzucić, jednak osoba, która je sprawdzała, zapytała: „Nie przydadzą ci się w domu?”.

Wsadzili nas do furgonetki, jechaliśmy ponad 10 godzin. Wysadzili nas w areszcie śledczym w Briańsku. Z workami na głowach zaprowadzili do cel, sfotografowali. A rano wszystkich wsadzili do czystego cywilnego autobusu... Wtedy zrozumieliśmy, że jednak wiozą nas na wymianę.

Kiedy przekroczyliśmy granicę Białorusi, do autobusu weszli lokalni funkcjonariusze KGB. Poinformowali nas, dokąd jedziemy i co się dzieje. Dali nam paczki od Łukaszenki.

Była w nich żywność – ziemniaki, pomidory, ogórki... Czułam się obrzydliwie z powodu tej hipokryzji

A na ukraińskiej ziemi, kiedy okryto nas niebiesko-żółtymi flagami, ogarnęły mnie emocje – płakałam i cieszyłam się na przemian. Nie sądzę, żeby w moim życiu były tak emocjonalnie silne chwile. Szczęście to czuć każdą komórką swojego ciała, że w końcu jesteś w domu i na wolności. Niewola i wojna ustaliły pewne priorytety w mojej głowie.

Ta historia bardzo pomogła mi zrozumieć, że jeśli sami nie będziemy o siebie walczyć, nikt nie zrobi tego za nas.

Lekcja pokazowa dla Tatarów krymskich

Teraz dochodzę do siebie. Nie było mnie dwa lata, wiele rzeczy mnie ominęło. Z zawodu jestem marketingowcem, ale będę też zajmować się rzecznictwem cywilnym dla ludzi w niewoli.

Od lewej: była więźniarka Rosjan Ludmiła Husejnowa, Leni Umerowa i obrończyni praw człowieka Aleksandra Matwijczuk

Podczas pobytu w Lefortowie, kiedy wożono nas do sądu i na badania psychologiczno-psychiatryczne, dwukrotnie jechałam z cywilnymi Ukrainkami. Jedna z nich pochodziła z obwodu chersońskiego. Porwali ją z domu i zrobili z nią wszystko, co tylko mogli zrobić. Kiedyś zaprowadzili ją do dołu i powiedzieli, że zaraz ją zakopią i nikomu nie powiedzą, gdzie jest. Druga kobieta pochodziła z obwodu zaporoskiego. Oskarżyli ją o terroryzm i szpiegostwo, torturowali, bardzo pobili, złamali szczękę, wybili część zębów, przez długi czas nie udzielali jakiejkolwiek pomocy medycznej. Takich historii jest bardzo wiele.

Mnie, jako że jestem Tataranką krymską, w Lefortowie traktowali „specjalnie”. To była lekcja pokazowa dla wszystkich Tatarów krymskich. Zwłaszcza tych, którzy mają rodziny na Krymie.

Siedząc w areszcie śledczym myślałam o tym, że historia się powtarza. Moja babcia w 1944 roku, jako dziesięciolatka, została deportowana, straciła dwóch małych braci – zmarli na dyzenterię i głód w czasie wywózki. Na początku lat 90. babcia wróciła na półwysep i przez resztę życia mówiła mi i mojemu bratu, że to nasza ojczyzna. Mówiła, że nas, Tatarów krymskich, deportowano nielegalnie, oskarżając o zdradę – chociaż jej ojciec służył w Armii Czerwonej. I że mimo wszystko znaleźli w sobie siłę, by wrócić i odbudować nasz dom.

Dlatego teraz marzę o wolnym Krymie. O domu z winnicami w górach, nad morzem. Wierzę, że kiedyś tam wrócimy. Bo tam jest mój dom i tam została część mnie

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Leni Umerowa: – Szczęście to czuć, że jesteś w domu i na wolności

Natalia Żukowska
restauracja krym

Tylko w domu oddychasz pełną piersią

Oksana Szczyrba: – Urodzili się Państwo w Uzbekistanie, dokąd deportowano Wasze rodziny. Jak zapamiętaliście swoje dzieciństwo?

Ernest Sulejmanow: – Tak, urodziliśmy się w Uzbekistanie, ale Krym zawsze był obecny w naszym życiu – w rozmowach, wspomnieniach, codzienności. Dziadek na przykład często mówił: „A u nas, na Krymie, jeż miał inny kształt – nie taki jak tutaj”. Albo: „Arbuz na Krymie jest taki soczysty, że wystarczy go wziąć, a już pęka”.

Rodzice porównywali ze sobą wszystko – i zawsze na korzyść Krymu

Elmira Seit-Ametowa: – Od dzieciństwa wiedzieliśmy, że w Uzbekistanie nie jesteśmy „swoi”, że naszym domem jest Krym i że na pewno tam wrócimy. A kiedy w końcu wróciliśmy, nawet nie myśleliśmy o inflacji czy wygodach. Po prostu spakowaliśmy rzeczy, przyjechaliśmy i budowaliśmy wszystko od zera.

Powrót był trudny?

Elmira: – Bardzo. Na początku nie sprzedawano nam domów, nie wynajmowano mieszkań, nie pozwalano się zameldować. A bez zameldowania nie można znaleźć pracy ani zapisać dziecka do przedszkola.

Mówili nam: „Wracajcie do swojego Tatarstanu”

W Taszkencie mieliśmy mieszkanie w dobrej dzielnicy, niedaleko metra. Mama pracowała w ministerstwie, była świetnie wykształcona. Po przeprowadzce na Krym wszystko się zmieniło. Znaleźliśmy się na stepie, w wiosce z rozpadającymi się domkami, bez udogodnień. Łaźnia – raz na tydzień, na dodatek zawsze była kolejka. Mama, zawsze taka piękna, w szpilkach, nagle zaczęła pracować w ogrodzie w gumowych kaloszach. To był bolesny widok.

Ernest: – Dyskryminacja była wszędzie. Na przykład nie pozwolono mi studiować na wydziale historii. Powiedzieli: „Dla Tatarów krymskich nie ma miejsca”. Nie przyjęli mnie do milicji, nie przyjęli na studia językowe, na prawo też nie. Takie kierunki były dla nas zamknięte.

Nie żałowaliście?

Elmira: – Bywało różnie, ale mama mówiła: „Tutaj jest mi lepiej. Tutaj jestem w domu”. W Uzbekistanie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. zaczęła się fala nacjonalizmu i szowinizmu. Zaczęto nam sugerować, że nie jesteśmy stąd. A tutaj, na Krymie – choć biednie, to wszystko jest twoje, jest rodzinnie, nikt nie ma prawa cię wygnać. Tylko w domu możesz oddychać swobodnie i pełną piersią.

Ernest: – Powrót na Krym nie był dla nas kwestią wyboru. Zawsze wiedzieliśmy, że za granicą jesteśmy tymczasowo, że kiedyś wrócimy do domu.

Nikt z nas nie pytał, czy będzie ciężko – po prostu wyjechaliśmy. To był odruch serca
Elmira Seit-Ametowa i Ernest Sulejmanow poznali się i zakochali w sobie na Krymie

Pielęgnujecie pamięć o deportacji, historii, kulturze?

Ernest: – Oczywiście, to nasz obowiązek. Nawet syna nazwaliśmy Dewlet Girej – na cześć jednego z krymskich chanów, który, nawiasem mówiąc, spalił Moskwę.

W 2014 roku był Pan aktywistą politycznym na Krymie, organizował wiece przeciwko rosyjskiemu pseudoreferendum. Kiedy Pan zrozumiał, że trzeba wyjechać?

Ernest: – Na początku nie wierzyłem, że to wszystko jest aż tak poważne. Ale potem w mieście pojawiły się plakaty z moim zdjęciem – z prośbą o powiadomienie policji, jeśli ktoś mnie zobaczy. Pewnego razu szedłem z dziennikarzami Al-Dżaziry, gdy nagle wokół zaczęli gromadzić się ci „przebrani” – agresywni, zorganizowani, prorosyjsko nastawieni. Rozpoznali mnie, poczułem, że niebezpieczeństwo jest realne. Poprosiłem więc dziennikarzy, by odprowadzili mnie do samochodu, i od razu odjechałem.

Zrozumiałem, że pozostanie na Krymie oznacza narażanie nie tylko siebie, ale i tych, którzy są wokół mnie

A jest coś, czego żałujecie? Czy można było jakoś zmienić bieg wydarzeń? Wiadomo przecież, że wróg długo i skrupulatnie przygotowywał się do zajęcia półwyspu.

Ernest: – Organizowałem wiece, mówiłem to, co uważałem za konieczne, nie milczałem. Być może jedynym, czego żałuję, jest to, że nie byłem wystarczająco aktywny. Teraz wydaje mi się, że mogłem zmobilizować więcej ludzi. Działałem wtedy w ramach swoich możliwości, ale być może należało działać bardziej zdecydowanie.

Elmira: – Mąż nie widział swoich rodziców od 2014 roku; zmarli na Krymie. Ja jeszcze zdążyłam zobaczyć mamę, ale też nie mogłam być przy niej w ostatniej chwili. Tato żyje, ma 86 lat. Kiedy choruje, uspokajam go stąd, ale zawsze czuję ból z powodu rozłąki.

Czy Pani ojciec opowiada, co się tam teraz dzieje?

Elmira: – Niedawno w nocy w pobliżu jego domu, niedaleko lotniska, była taka eksplozja, że sąsiedzi wybiegli na ulicę. Cieszyli się!

Ludzie tam cieszą się z każdego wybuchu, to ich nadzieja. Mówią: „Niech już nie dają nam światła ani wody – byleby tylko stąd odeszli”

Przynajmniej ich trochę potrollujemy

Dlaczego zdecydowaliście się przenieść właśnie do Warszawy?

Ernest: – Bo tutaj studiowaliśmy. Dostałem stypendium, pisałem o deportacji Tatarów krymskich. Żona też studiowała, w Akademii Sztuk Pięknych. Dobrze znaliśmy język polski, czuliśmy się tu pewnie. Kiedy syn podrósł, zdecydowaliśmy, że jeśli dostanie się na polską uczelnię, to przeprowadzimy się razem z nim. I tak się stało – w 2019 roku.

Z synem podczas remontu lokalu

Otworzyliście w Warszawie restaurację z kuchnią krymskotatarską – naprzeciwko ambasady Rosji i obok rosyjskiego centrum kultury. To wasz sposób na walkę? Skąd wziął się ten pomysł i jak go zrealizowaliście?

Elmira: – Zawsze lubiliśmy gotować, zwłaszcza dla przyjaciół. Często przychodzili do nas głodni, bo wiedzieli, że u nas można dobrze zjeść. Pewnego razu jeden z nich zapytał: „Dlaczego nie otworzycie własnej restauracji?”

Ernest: – Podczas kwarantanny zastanawiałem się, czym może się zająć obcokrajowiec w innym kraju. Postanowiłem spróbować otworzyć własną działalność. Zapisałem się do szkoły menedżerów gastronomii, ale po jej ukończeniu zdałem sobie sprawę, że wciąż brakuje mi wiedzy. Dlatego poszedłem do pracy do włoskiej pizzerii. A kiedy poczułem, że jestem gotowy, zaczęliśmy szukać lokalu na własną restaurację.

Gdy zobaczyłem to miejsce w pobliżu ambasady Rosji, zrozumiałem: albo otworzymy się tutaj, albo nigdzie

Z punktu widzenia biznesu ta lokalizacja nie jest najlepsza – nie ma parkingu, mały ruch. Dostrzegłem jednak możliwość pokazania światu, że Krym to nie Rosja, że Krym to ludzie i nie wszyscy zgadzają się z hasłem rosyjskiej propagandy: „Krym za Rosją”. Zdecydowaliśmy: nawet jeśli będziemy tu działać tylko kilka miesięcy, to już będzie jakiś gest. Jak mówi moja żona, przynajmniej ich trochę potrollujemy. Już samo to jest warte wysiłku.

Z jakimi trudnościami się mierzyliście?

Elmira: – Najtrudniej było zdać sobie sprawę z tego, jak ciężka jest praca w kuchni. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w takim tempie. W pierwszych dniach było nas tylko troje: ja, mąż i pomocnik. W ciągu dnia zakupy, wieczorem kuchnia, w nocy przygotowania na następny dzień. Wyczerpujące.

Sami byliśmy kucharzami, kelnerami i sprzątaczami. Codziennie przychodzili do nas dwaj Polacy – byli naszymi pierwszymi stałymi klientami i bardzo na nich czekaliśmy. A potem przyszedł dziennikarz z lokalnej gazety...

Ernest: – I zaczęły napływać tłumy. Nie nadążaliśmy z uzupełnianiem zapasów produktów. Nie mieliśmy wtedy zbyt wielu dań – około dziesięciu podstawowych, ale każde trzeba było przygotować.

Elmira: – Pamiętam, sala była pełna, a ja mówię do Ernesta: „Wystarczy już, zamykaj drzwi!” A on: „Nie można”. Ja zaczynam histeryzować: „Nie dam rady!” A on: „Skoro otworzyliśmy, to musimy obsługiwać”. Z czasem się dostosowaliśmy.

Potrawy deportacji

Przy wejściu do Waszej restauracji zawsze wiszą flagi, zwłaszcza ukraińska. To sygnał dla wszystkich, że „Krym” jest ukraiński?

Ernest: – Tak. Wywieszamy je każdego ranka, a wieczorem zdejmujemy, bo boimy się, że mogliby ukraść. Jedna z flag zresztą kiedyś zniknęła.

Kiedy przed ambasadą stały kolejki Rosjan, naszą ukraińską flagę wywieszałam ze szczególną satysfakcją. To taki mój cichy protest

Jak pracownicy rosyjskiej ambasady na Was reagują? Wpadają, by coś zjeść?

Ernest: – 9 maja przyszła do nas grupa polskich emerytów ze wstążkami św. Jerzego, najwyraźniej byli po wizycie w ambasadzie Rosji. Zamówili kawę, czebureki... A kiedy przyszło do płacenia, włączyliśmy hymn Ukrainy. Bardzo szybko zapłacili i uciekli.

Elmira: – Pamiętam, jak przyszła grupa Rosjan. Zjedli i wyszli, nie płacąc. I jeszcze zaczepiali naszych kelnerów, zachowywali się obrzydliwie.

W czym Wasza restauracja jest wyjątkowa? Co serwujecie? Jaka atmosfera tu panuje?

Ernest: – Filozofię lokalu kształtuję ja. Elmira mnie wspiera, jest duszą restauracji. Bardzo ważne jest dla nas to, by ludzie znali i zapamiętali nasz lokal: to właśnie ta restauracja, ten ukraiński „Krym”, który stoi naprzeciwko rosyjskiej ambasady.

Wizytówką lokalu są cziboreki i jantyk – klasyka kuchni krymskotatarskiej. Serwujemy je z różnymi nadzieniami. Jednak nie ograniczamy się do nich, chcemy pokazać również autentyczną kuchnię. Na przykład aldama – danie podobne do lagmanu, ale typowo krymskotatarskie, już na Krymie zapomniane. My je przywróciliśmy. Bo potrawy, które obecnie serwuje się w tak zwanych tatarskich kawiarniach – płow, manty, lagman – to w rzeczywistości kuchnia uzbecka. Nazywamy je „potrawami deportacji”.

Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by zniszczyć kulturę Tatarów krymskich, w tym kuchnię. Tymczasem nawet takie rzeczy jak czeburek mają nie tylko znaczenie gastronomiczne, ale także symboliczne. To część naszej tożsamości

Najbardziej interesują się tym oczywiście Ukraińcy. Bywali na Krymie, czują pewną nostalgię. Polacy czasami się dziwią, gdy słyszą, że manty nie są daniem kuchni krymskotatarskiej. Ale są zainteresowani, pytają, dowiadują się.

Niedawno dodaliśmy do menu szaszłyk z kurczakiem. Samo słowo „szaszłyk” ma krymskotatarskie pochodzenie – pochodzi od „szyszy”, czyli patyczka do mięsa.

Elmira: – Kiedy otwieraliśmy lokal, dużo eksperymentowaliśmy z przepisem na pachlawę. Uwielbialiśmy pachlawę, ale sami nigdy jej nie przygotowywaliśmy. Wypróbowaliśmy z dziesięć wariantówm i wszystko było nie tak: albo ciasto się rozpadało, albo było zbyt twarde. Aż w końcu opracowaliśmy własną recepturę.

Ernest: – Budujemy nie tylko biznes, budujemy dom. I chcemy, by każdy, kto do nas przychodzi, choć trochę poczuł atmosferę tego domu – krymskiego, ukraińskiego

Kto do Was przychodzi?

Ernest: – Około 40% to Ukraińcy, 40% to Polacy, a pozostałe 20% to goście z całego świata: anglojęzyczni, Francuzi, Niemcy, Turcy.

Wszyscy Wasi pracownicy to Tatarzy krymscy?

Elmira: – Teraz już nie, bo bardzo trudno ich znaleźć. Niektórzy wyjechali w głąb Europy, inni pracują zdalnie. Ale w 2022 roku pracowało u nas dwóch chłopaków z Krymu. Właśnie skończyli technikum budowlane i uciekli przed mobilizacją na Krymie, żeby nie walczyć przeciw swoim.

Jeden z nich zatrudnił się jako pomocnik kucharski. Pamiętam, jak wyszedł około dziesiątej wieczorem – z oczami czerwonymi jak pomidory. Myślałam, że następnego dnia nie przyjdzie, ale wrócił i pracował u nas ponad rok.

Gastronomiczna Ambasada Krymu

W restauracji wiszą obrazy członków Waszej rodziny – ojca, brata Elmiry. „Krym” to także galeria pamięci?

Elmira: – Tak. Od naszych bliskich zbieraliśmy obrazy, ceramikę – i wszystko to ozdabiało nasz dom na Krymie. Kiedy go straciliśmy, przywieźliśmy te rzeczy tutaj. Wypełniliśmy tę przestrzeń rzeczami, które są dla nas bardzo cenne.

Urządzacie w restauracji jakieś imprezy?

Ernest: – Tak. Chcemy, by nasza restauracja była nie tylko miejscem, w którym można zjeść, ale także przestrzenią kulturalno-gastronomiczną. Organizowaliśmy wieczory poetyckie, spotkania z przewodnikami, częstowaliśmy kawą, opowiadaliśmy o tradycjach krymskotatarskich. Zapraszaliśmy nawet komików stand-upowych, muzyków z Ukrainy, z Krymu.

Ludzie przychodzili, a my dzieliliśmy się z nimi naszą kulturą, historią, bólem

Jednak miejsca mamy tu mało, więc myślimy o większej przestrzeni, by stworzyć prawdziwą „Gastronomiczną Ambasadę Krymu”, miejsce mocy nie tylko dla Tatarów krymskich, ale dla wszystkich, którym Krym jest bliski, którzy tęsknią za domem.

Szukacie nowej siedziby?

Ernest: – Myślimy o tym. Ostatnio ulica, przy której znajduje się nasza restauracja, stała się jeszcze mniej przejezdna. Naprzeciwko zbudowano drogę, zniknęły przystanki, trudniej do nas trafić, a my jesteśmy całkowicie zależni od lokalizacji. Na dodatek właściciel lokalu podnosi czynsz.

Z drugiej strony, wraz przeprowadzką w inne miejsce stracimy część sensu swego istnienia. Nasza restauracja stała się sposobem na powiedzenie: „Krym jest ukraiński”, to miejsce ma znaczenie symboliczne.

Poza tym sami Ukraińcy nie wspierają nas już tak aktywnie jak kiedyś.

Przez dwa lata na powierzchni utrzymywał nas entuzjazm. Teraz potrzebujemy realnej pomocy
Jamala, sławna ukraińska piosenkarka (w środku), w warszawskim „Krymie”

Jakie uczucia budzi w Was teraz myśl o Krymie?

Ernest: – Mamy samochód na krymskich tablicach. Oczywiście moglibyśmy je już zmienić, ale dla nas to symbol. Bez względu na to, jak długo będziemy musieli czekać, wrócimy do domu właśnie tym samochodem. A kiedy już tam wrócimy, będziemy musieli wszystko budować od nowa. Jesteśmy gotowi.

Czym pachnie dla Was Krym? Za czym najbardziej tęsknicie?

Elmira: – Krym to zapach sosen, jałowca, morza. Chociaż nasze życie w Warszawie jest poukładane, brakuje nam tego, co było w domu – społeczności, tradycji, tych ważnych rytuałów: ślubów, narodzin, świąt. Ale najbardziej brakuje nam poczucia bycia w domu.

Czasami śnią mi się ludzie z przeszłości. Wtedy wydaje mi się, że nadal tam jesteśmy, że wszystko można cofnąć

Zdjęcia autorki i z prywatnego archiwum bohaterów

20
хв

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

„Nie jesteś sama”: Jak Feminoteka dostosowuje wsparcie do potrzeb każdej kobiety

Ексклюзив
20
хв

Koniec wielkiego exodusu? Dlaczego Ukrainki zostają

Ексклюзив
20
хв

Transatlantycki rozłam: czy Europa zdoła stworzyć nowy system bezpieczeństwa bez USA

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress