Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Po opublikowaniu artykułu na adres Sestry.eu napisała Anna Zawadzka z Biskupca. Chciała pomóc jednej z ukraińskich rodzin przedstawionych w artykule.
- Mamy z mężem Grzegorzem taką tradycję, że co roku przed świętami obdarowujemy nieznajomych, którzy potrzebują wsparcia - mówi pani Anna. - Kiedy przeczytaliśmy o uchodźcach z terenów objętych wojną, którzy zostali eksmitowani ze schroniska, od razu postanowiliśmy im pomóc. Rozumiem, że to mała rzecz, ale to są dary serca. My również doświadczyliśmy wielu trudnych sytuacji życiowych i zawsze w najtrudniejszych momentach otrzymywaliśmy pomoc z miejsc, z których się jej nie spodziewaliśmy.
Obojętność polskich urzędników rekompensują zwykli ludzie, którzy chcą pomagać. Zdjęcie autora
Kolejna rodzina uchodźców, która została eksmitowana z Bratniaka, otrzymała "świąteczną paczkę żywnościową" od Agnieszki Kopruckiej z Olsztyna. Agnieszka pomaga uchodźcom w Olsztynie jako wolontariuszka od początku inwazji na pełną skalę. Drzwi sklepu z pamiątkami Galeria Warte Świeczki, w którym pracuje Agnieszka, są zawsze otwarte dla Ukraińców.
- Pani Agnieszka nieodpłatnie prowadzi warsztaty robótek ręcznych, sama zapewnia wszystkie niezbędne materiały. Gotowe produkty można zabrać ze sobą lub sprzedać tym, którzy przychodzą do sklepu. W mikołajki wszystkie Ukrainki, które przyszły na warsztaty, dostały olej konopny. Jest bardzo przydatny, ale nie każdy może sobie pozwolić na jego zakup - mówi Oksana Mariniuk, uchodźczyni wewnętrzna z Nowej Kachowki.
Kurs mistrzowski z Agnieszką. Zdjęcie autorki
Polski historyk Stanisław Stępień wysłał "świąteczną paczkę żywnościową" z Przemyśla do jednej z rodzin eksmitowanych ze schroniska w Olsztynie.
- Dowiedziałem się, że Stanisław Stępień, dyrektor Instytutu Europy Południowo-Wschodniej w Przemyślu, wysłał świąteczne prezenty rodzinie uchodźców, o której mowa w artykule serwisu Sestry. Pan Stanisław jest szanowanym historykiem i naukowcem, aktywnym zwolennikiem współpracy polsko-ukraińskiej. Jest przekonany, że "bez niepodległej Ukrainy nie ma niepodległej Polski". A jego pomoc rodzinom uchodźców, które naprawdę jej potrzebują, pokazuje człowieczeństwo Polaków i solidarność z Ukraińcami - skomentował sprawę Stepan Migus, szef olsztyńskiego oddziału Związku Ukraińców w Polsce.
Dziennikarka, redaktor Mikołajowskiego Oddziału Narodowej Publicznej Nadawczej Ukrainy. Autor programów telewizyjnych i radiowych, opowiadań, artikułów na tematy wojskowe, ekologiczne, kulturalne, społeczne i europejskie. Opublikowano w gazecie ukraińskiej diaspory w Polsce „Nasze Słowo”, na ogólnoukraińskich stronach dotyczących „Portal Integracji Europejskiej” Biura Wicepremiera ds. Integracji Europejskiej i Euroatlantyckiej oraz Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych. Międzynarodowe programy szkoleniowe dla dziennikarzy: Deutsche Welle Akademie, Media Neighbourhood (BBC Media Action), Thomson Foundation i inni. Współorganizatorka wielu dziedzin i szkoleń: projekty edukacyjno-kulturalnych dla uchodźców w Polsce, realizowane przez Caritas, Federację Organizacji Pozarządowych FoSA; „Kultura Pomaga”, realizowanych przez Osvitę (UA) i Zusę (DE). Jest współautorką książki „Serce oddane ludziom” o historii południowej Ukrainy. Opublikowano artykuł na temat wojskowe w książkach „Wojna na Ukrainie. Kijów - Warszawa: Razem do zwycięstwa” (Polska, 2022), „Lektury iczne: Zachowajmy dla otomności” (Ukraina, 2022)
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Rozmawiamy z trzema dziewczynkami, które wykorzystały swoje talenty, by zebrać dziesiątki tysięcy hrywien na wsparcie ukraińskiego wojska.
Gdy wygram, pokonany przekazuje datek
– W 2022 roku wiele osób zaczęło pomagać armii – wspomina 13-letnia Waleria Jeżowa, mistrzyni świata w warcabach. – Ja też chciałam się przyłączyć. Zapytałam mamę, jak mogę to zrobić. „Co potrafisz robić najlepiej?” – zapytała. I tak doszłyśmy do wniosku, że mogę zbierać pieniądze dla armii, grając w warcaby.
Siedzę więc na ulicy i gram w warcaby z każdym, kto zechce. Jeśli ktoś mnie pokona, nie musi dawać datku – chociaż takich, którzy nie dali, jeszcze nie było. Jeśli wygrywam, pokonany musi wrzucić do puszki hrywnę.
Waleria Jeżowa gra przed supermarketem w Kijowie
Długo zastanawiałyśmy się, od czego zacząć. Trzeba było znaleźć miejsce, gdzie mogłabym grać, nie przeszkadzając innym. Wybrałyśmy miejsce przy supermarkecie w rejonie darnyckim pod Kijowem. Postawiłyśmy tam krzesełka, usiadłam, a mama poszła na zakupy. Ludzie zaczęli do mnie podchodzić, pytać, interesować się... Kiedy mama wyszła, przed moim stoliczkiem stała już kolejka. Tego dnia zebrałam jakieś 1200 hrywien.
Oczywiście zdarzali się też tacy, którzy wygrywali. W swoim życiu grałam z mistrzami sportu, kandydatami na mistrzów i innymi. Ale w pobliżu supermarketu, gdzie prowadziłam swój wolontariat, przez cały jego czas wygrały ze mną 3, może 4 osoby.
Potem było wiele innych miejsc. Na przykład grałam w parku Szewczenki. Największa kwota, jaką udało mi się zebrać w ciągu jednego dnia, to około 15 tysięcy hrywien.
Przez cały czas mojego wolontariatu zebrałam ponad 220 tysięcy hrywien
Pierwsze 20 tysięcy, które zebrałam, przekazałam fundacji Serhija Prytuli. Bardzo się denerwowałam, nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Od dawna podziwiam Prytulę, oglądałam jego programy w telewizji, dużo o nim wiem. Dlatego spotkanie z nim było dla mnie ważne. Kiedy zobaczył, jaką sumę przyniosłam, a miałam tylko dziesięć lat, rozpłakał się i mnie uściskał.
W fundacji Serhija Prytuli
Ksenia Minczuk: – Dlaczego zaczęłaś grać właśnie w warcaby? Jakie masz osiągnięcia?
Waleria Jeżowa: – Zaczęłam, gdy miałam 7 lat. Wtedy właśnie otwarto nowy klub warcabowy i chciałam spróbować. Wciągnęło mnie.
W 2021 roku zostałam mistrzynią świata dziewcząt do 10 lat. Mam też trzy puchary z mistrzostw Europy za pierwsze miejsce. Przez pięć lat z rzędu byłam mistrzynią Kijowa wśród dziewcząt w mojej kategorii wiekowej. Jestem również wielokrotną mistrzynią Ukrainy, mistrzynią Europy dziewcząt w mojej kategorii wiekowej oraz mistrzynią świata 2023-24 juniorek (do lat 19). Obecnie gram w kategorii „Dziewczęta od 13 do 16 lat”.
Opowiesz o swoim największym osiągnięciu?
Było wiele trudnych partii, ale jedna stała się dla mnie wyjątkowa. Arcymistrzyni Ołena Korotka jest najlepszą szachistką Ukrainy. Zagrałam z nią na mistrzostwach Ukrainy dorosłych w 2024 roku – i zremisowałam. Byłam bardzo szczęśliwa, remis z Ołeną to dla mnie wielki zaszczyt.
W jaki sposób szachy pomagają Ci w życiu?
Odciągają uwagę. Bo kiedy grasz, koncentrujesz się, rozważasz każdy ruch. Nie ma miejsca na złe myśli. Ale czasami jest odwrotnie – nerwy. Czasami po grze boli głowa, wzrasta ciśnienie, chociaż ogólnie gra mnie fascynuje.
Przyjaźń z polską szachistką uratowała nasze zwycięstwo
Waleria i Maja spotkały się po raz pierwszy na mistrzostwach świata w 2021 roku – mówi Liubow Jeżowa, mama Walerii. – W ostatniej rundzie Lera grała z Rosjanką, od tej partii zależało złoto mistrzostw świata. W warcabach rozgrywa się dwa mikromecze, a wynik jest łączny. Lera wygrywa pierwszy mikromecz, drugi kończy remisem, więc wzywa sędziego, żeby zapisał łączny wynik. I wtedy Rosjanka mówi sędziemu, że nie pamięta wyniku pierwszego mikromeczu... Sędzia jest zdezorientowany. Kto wygrał? Polka Maja Rydz grała wtedy swoją partię obok i obserwowała grę Walerii – i pomogła udowodnić, że to Lera wygrała. Z wdzięczności moja córka podarowała Mai swój medal z mistrzostw świata.
Kiedy wybuchła wojna, Maja wraz z mamą zwróciły się do polskiej federacji szachowej z prośbą o pomoc w ustaleniu, czy z Lerą wszystko w porządku, czy jesteśmy bezpieczni. Przedstawiciel federacji odnalazł mnie na Facebooku. Mama Mai zaproponowała nam przyjazd do nich, ale zostaliśmy w Ukrainie. Teraz spotykamy się na międzynarodowych zawodach.
Waleria podczas symultany szachowej
Z kim grałaś, Walerio?
Z wieloma graczami. Jeśli chodzi o znane osoby, to z Hectorem Jimenezem Brave, Wołodymyrem Ostapczukiem, Wiktorią Bulitko, Jegorem Krutogołowem. Nie wszystkich jestem w stanie wymienić, ale ci mnie nie pokonali. Dużo grałam z żołnierzami. Często zdarza się, że przekazuję im swoją pomoc.
Jak żołnierze na to reagują?
Dziękują. Często ich żony pokazują filmy z podziękowaniami od mężów z frontu. I często płaczą. Pamiętam spotkanie z żołnierzem Ołeksijem Prytulą, weterynarzem z Odessy. We wrześniu 2022 roku, podczas natarcia na Łymań, został ciężko ranny i stracił obie nogi. Zbierałam pieniądze na protezy dla niego. Gdy mu je założyli, spotkaliśmy się. Podarował mi piękny bukiet kwiatów. Pomimo wszystkich przeżyć jest bardzo pogodnym człowiekiem. Zostałam również odznaczona medalem przez żołnierzy 28 OMB [oddzielna brygada zmechanizowana – red.]. Dowódca, który wręczył mi ten medal, później zginął, próbując ratować swojego towarzysza broni. Dlatego ta nagroda jest dla mnie szczególnie ważna.
Chciałabym wierzyć, że moje pieniądze, choć niewielkie, komuś pomogą
Jakie najjaśniejsze momenty związane z ich zbieraniem zapamiętałaś?
Gdy chłopcy na ulicy zbierali i przynosili drobniaki, żeby ze mną zagrać — po 50 kopiejek, po hrywnie. Każdego dnia przybiegali do tego supermarketu, gdzie grałam. Potem prosili, żebym ich uczyła.
Z Ołeksijem Prytulą, któremu pomogła zebrać pieniądze na protezy
Nadal grasz i zbierasz pieniądze?
Tak! Bardzo często gram w pobliżu supermarketu. Latem codziennie, w innych porach roku w weekendy. Tam już mnie znają – pracownicy, administrator. Przynosili mi nawet gorące obiady. Teraz częściej gram na imprezach charytatywnych. Zapraszają mnie, a ja się zgadzam. Tam jest znacznie więcej ludzi, a to oznacza, że można zebrać więcej pieniędzy dla armii. Moja metoda działa, więc będę grać dalej.
O czym marzysz?
Najważniejsze, żeby jak najszybciej skończyła się wojna. Myślę, że dziś to marzenie każdego Ukraińca. A jeśli chodzi o osobiste marzenia, to chcę się spotkać z Łesią Nikitiuk [ukraińska prezenterka telewizyjna – red.]. I oczywiście chcę zostać mistrzynią świata. Będę trenować, żeby to osiągnąć.
Kartki z kiełkującymi nasionami
Na Instagramie piszesz: „Szanuję przeszłość, nie stronię od teraźniejszości, tworzę przyszłość. Kontynuuję tradycje mojego rodu”. W jaki sposób pomagasz żołnierzom?
Mam 11 lat, pochodzę z miasta Sławuta na Wołyniu. Pomagam wojskowym od początku wojny – odpowiada 11-letnia Sołomia Debopre, etnoblogerka, która tworzy niezwykłe kartki i świeczki, by zbierać datki dla armii. – Na początku w naszym lokalnym Centrum dla Wolontariuszy cała moja rodzina wyplatała siatki maskujące, zbierała ubrania, przygotowywała jedzenie. Kiedy zabrakło tam dla mnie pracy, zaczęłam robić kartki i świeczki.
Sołomia Debopre zaczęła pomagać w wieku 8 lat
Kartki wykonuję własnoręcznie, od papieru po wykończenie. Do produkcji papieru mam specjalne narzędzia. Robię go z przetworzonych zeszytów, opakowań, papierowych śmieci. Formuję go w specjalnym sicie i dodaję nasiona, które potem mogą wykiełkować. Tej techniki nauczyłam się od ukraińskiego mistrza w Estonii, kiedy byłam w Tallinie na festiwalu wraz z zespołem folklorystycznym, w którym śpiewam. Raz w roku wyjeżdżamy za granicę, śpiewamy ukraińskie piosenki, opowiadamy o naszej kulturze, bierzemy udział w jarmarkach, na których sprzedajemy wyroby ukraińskich rzemieślników. Kiedy trafiłam do pracowni papieru, tak mnie wciągnęło, że też zapragnęłam robić coś takiego.
Swoje pierwsze kartki po prostu rozdawałam żołnierzom. Pisałam: „Siejcie na wyzwolonej ziemi”
Jaką największą kwotę udało Ci się zebrać?
18 tysięcy hrywien za jednym razem. Każdego miesiąca zarabiam 5-7 tysięcy hrywien i wszystko przekazuję żołnierzom. Czasami to są przyjaciele rodziców, czasami krewni, czasami moi obserwujący, których dobrze znam. Kiedyś zbierałam pieniądze dla mojego wujka Romana. Pomagałam też naszemu lokalnemu artyście, a on robił dla mnie formy do świec. Kiedy na wojnie zginął jego brat, potrzebny był samochód, by przewieźć ciało. Dołączyłam do zbiórki.
Kartki z nasionami i świeczki Sołomii
Jak żołnierze reagują na Twoją pomoc?
Często nagrywają mi filmy z podziękowaniami. Czasami przysyłają małe upominki: flagi oddziałów, naszywki itp. Kiedyś pewien żołnierz podarował mi duży pocisk. Przywieźli go nam prosto do domu i zostawili na podwórku, ale zapomnieli powiedzieć o tym tacie. Wyszedł na ulicę, zobaczył pocisk i się przestraszył. Pomyślał, że ten pocisk spadł obok naszego domu. Myślę, że go teraz pomaluję i oddam w zamian za datki.
Często organizuję na Instagramie różne konkursy, loterie, biorę udział w loteriach, gdzie za datki można coś wygrać. Mam już swoją publiczność, która wspiera wszystkie moje zbiórki.
O czym marzysz?
Żeby wojna skończyła się jak najszybciej. A kiedy dorosnę, chcę otworzyć kawiarnię i sprzedawać tam swoje świeczki i pocztówki.
Na jarmarku
Obrazy, które skłaniają do płaczu
Moja działalność wolontariacka rozpoczęła się jeszcze w 2014 roku – mówi Alina Stebło, 16-letnia artystka. – Stało się tak dzięki mojemu wychowaniu. Zaszczepiono mi miłość do Ukrainy i nauczono, że zawsze walczyliśmy o wolność i będziemy walczyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. Musimy też pomagać tym, którzy walczą o naszą wolność. Byłam na Majdanie w Chmielnickim, kiedy jeszcze chodziłam do przedszkola. A kiedy w 2014 roku rozpoczęła się wojna, zaczęłam rysować kartki dla rannych.
Najpierw pomagałam w organizacji społecznej „Ochrona – zrzeszenie wolontariuszy”, zbieraliśmy paczki dla żołnierzy. Po kilku tygodniach zrozumiałam, że mogę robić coś innego – rysować. To mi wychodzi znacznie lepiej. Od początku inwazji zajmuję się wyłącznie rysowaniem. To mój sposób na wyrażenie emocji i przeżyć.
Po piątym obrazie, który podarowałam znajomym żołnierzom, mama powiedziała: „A czemu my tak po prostu te twoje prace rozdajemy? Daj je na aukcje, niech przynoszą pieniądze”. I tak zrobiliśmy.
Alina Stebło maluje obrazy, które są sprzedawane na aukcjach
Razem z innymi dziećmi robiliśmy również malunki na łuskach po pociskach, które również przekazywaliśmy na aukcje. Namalowałam około 50 prac. Aukcje dla moich obrazów wyszukuje „Ochrona – zrzeszenie wolontariuszy”.
Moja pierwsza wystawa nosi tytuł „Wojna, która nas zmieniła”. W Chmielnickim pokazałam ją już cztery razy. Za każdym razem zbieramy na tych wydarzeniach datki.
Ludzie widzą w moich pracach różne rzeczy: rozpacz, ból, nadzieję. Często mówili, że nie wierzą, że to prace nastolatki.
Zdarzało się, że patrząc na nie, dorośli mężczyźni stali i płakali
Teraz kończę 11 klasę, przygotowuję się do egzaminów, ale nadal maluję. Piszą do mnie wolontariusze z różnych krajów i proszą o prace na aukcje. Moje obrazy trafiły już do Niemiec, Szkocji, Austrii, Stanów Zjednoczonych. Na aukcjach za granicą zebrano już ponad 140 tysięcy hrywien.
Kiedy oddaję swoje prace, nie myślę o tym, ile pieniędzy uda się zebrać. Myślę o tym, co one przyniosą.
Jak wojskowi reagują na Twoją pomoc?
Najlepszym podziękowaniem dla mnie od żołnierzy jest to, że żyją. Nie potrzebuję od nich niczego więcej.
Wystawa obrazów Aliny Stebło
Jakie są Twoje marzenia?
Marzę o końcu wojny. Trochę egoistycznie, bo chcę studiować architekturę w Odessie, a nie mogę tam pojechać, bo jest niebezpiecznie. Ale i tak zostanę architektką, ponieważ po zakończeniu wojny chcę odbudowywać nasz kraj.
Co powiesz tym dzieciom i dorosłym, którzy również chcą pomagać, ale nie wiedzą, od czego zacząć?
Zawsze możecie przyjść do dowolnej fundacji lub organizacji społecznej i powiedzieć: „Chcę pomagać”. Tam szybko zdecydują, w czym możecie być przydatni.
Nie ma wieku, w którym można zacząć być użytecznym. Po prostu róbcie to, co potraficie najlepiej
Opuszczając swoje domy w 1986 roku, mieszkańcy strefy Czarnobyla nie zdawali sobie sprawy, że to na zawsze. Włączyli mieszkania na alarm, ukryli przed żonami stragany pod listwami przypodłogowymi. Zostawili zwierzęta. Ludzie ewakuowani rzekomo na trzy dni...
Czarnobylskie „bioroboty” ratują świat
26 kwietnia 1986 roku miała miejsce największa katastrofa spowodowana przez człowieka w historii ludzkości. W nocy w elektrowni jądrowej w Czarnobylu odbył się eksperyment. Sytuacja wymknęła się spod kontroli i jedna po drugiej miały miejsce dwie eksplozje. Czwarty reaktor został całkowicie zniszczony, w wyniku czego do atmosfery dostała się ogromna chmura pyłu radioaktywnego.
Władze radzieckie przez długi czas uciszały katastrofę, a nawet organizowały tradycyjne parady majowe.
Świat nie wiedział nic o eksplozji przez dwa dni
10 dni — od 26 kwietnia do 6 maja — trwało maksymalne uwalnianie substancji radioaktywnych z uszkodzonego reaktora. 11 ton paliwa jądrowego dostało się do atmosfery. Największa chmura osiadła na terytorium Białorusi. 30 pracowników elektrowni jądrowej w Czarnobylu zmarło w wyniku eksplozji lub ostrej choroby popromiennej w ciągu miesiąca.
Szacuje się, że w wyniku katastrofy w Czarnobylu ucierpiało około 5 milionów ludzi. Około 5 tysięcy osad na Białorusi, Ukrainie i Federacji Rosyjskiej zostało skażonych radioaktywnymi nuklidami. Spośród nich na Ukrainie jest 2218 osad i miast o populacji około 2,4 miliona osób.
Likwidacja konsekwencji wypadku kosztowała Związek Radziecki 18 miliardów dolarów. Co najmniej 600 000 osób zostało wrzuconych do walki z „pokojowym atomem” ze wszystkich jego zakątków, a ilu z nich zmarło z powodu choroby popromiennej, nie wiadomo. Według różnych źródeł — od 4 do 40 tysięcy osób.
„Bioroboty” to ludzie, którzy uratowali świat przed rozprzestrzenianiem się substancji radioaktywnych kosztem życia. Zdjęcie: Europejski Instytut Czarnobyla
Unikalne jednostki facetów, którzy zrzucili radioaktywne kawałki grafitu z dachu reaktora, zostały nazwane przez obcokrajowców „biobotami”. W końcu ci ludzie pracowali w tak niebezpiecznych warunkach, że nawet specjalnie stworzone do pracy podczas katastrof zawodowych zepsuły się. Aktywność promieniowania na dachu wynosiła od 600 do 1000 promieni rentgenowskich na godzinę — co jest śmiertelną dawką promieniowania. „Bioroboty” weszli na dach na kilka minut, wrzucili jedną łopatę grafitu do płonącego reaktora i wyszli, ustępując miejsca następnemu. Dla większości z nich to naprawdę heroiczne dzieło kosztowało ich życie.
Dawne miasto marzeń Prypecat jest teraz miastem duchów, nie ma go na współczesnych mapach.
Magnes dla prześladowców i turystów z 75 krajów świata
Pierwsi prześladowcy w Czarnobylu pojawili się na początku lat dziewięćdziesiątych, zaraz po rozpadzie Związku Radzieckiego. Na początku 2000 roku zaczęli tu przyjeżdżać turyści. A w 2010 roku postanowiono otworzyć Strefę dla wszystkich, którzy chcieli - trzeba było uzyskać na to oficjalne pozwolenie i zapłacić od 500 hrywien do 500 dolarów. Na polecenie Ministra Sytuacji Nadzwyczajnych Ukrainy przeprowadzono badania radiologiczne i utworzono trasy dla zwiedzających. Zauważono, że na terenie tych tras w strefie 30-kilometrowej można przebywać do 4-5 dni bez szkody dla zdrowia, aw strefie 10-kilometrowej - 1 dzień.
Strefa wykluczenia. Zdjęcie Maria Syrchyna
Wycieczka do 30-kilometrowej strefy Czarnobyla stała się liderem na światowej liście wyjątkowych miejsc i egzotycznych wycieczek (Antarktyda i Korea Północna są niższe w rankingu). Im więcej czasu minęło od wypadku, tym więcej przyjeżdżało turystów. W sumie z 75 krajów na całym świecie.
Strefa, która jest równa rozmiarom trzem Kijowie lub pięciu Warszawom, była podróżowana z całego świata, aby zobaczyć możliwy model przyszłości ludzkiej cywilizacji
Poczuj atmosferę opuszczonego domu. Zrozum, co się dzieje, gdy ludzkie życie jest cenione mniej niż zysk z taniej energii elektrycznej lub tajemnicy państwowej.
„Kilka lat temu widziałem kobietę opalającą się tutaj” - powiedział Serhiy Chernov, były eskorta turystyczna w Strefie. „W tym samym czasie obok niej przeszli miejscowi pracownicy, ubrani w ochronne, obcisłe garnitury. „Ja” - powiedziała, „przeczytałem w moskiewskiej gazecie, że opalenizna w Czarnobylu jest najbardziej stabilna, rok się nie zmywa!”
Czarnobyl po rosyjskiej okupacji
Już pierwszego dnia rosyjskiej inwazji na pełną skalę elektrownia jądrowa w Czarnobylu, która była zachowana przez 36 lat i chroniona przed dalszym rozprzestrzenianiem się promieniowania, została zajęta przez wojska rosyjskie. Miejsce, w którym niegdyś gościł się najgorszy cywilny incydent nuklearny na świecie, po raz kolejny stał się obszarem zwiększonego zagrożenia.
Wojska rosyjskie przebywały w Strefie nieco ponad miesiąc — do 2 kwietnia. I chociaż nie było tam większych walk (tylko starcia ze strażą graniczną i ostrzał we wczesnych dniach), okupacja zmieniła te specjalne ziemie na wiele lat.
Imponująca opowieść o Rosjanach w strefie Czarnobylu kopających okopy w Czerwonym Lesie — jednym z najbrudniejszych miejsc w okolicy. Pracownicy stacji, którzy pozostali tam podczas okupacji, wyjaśnili, że kopanie ziemi w Czarnobylu jest bardzo niebezpieczne. Ale nikt ich nie słuchał. Co więcej: Rosjanie wyprowadzili radioaktywny pył poza Strefę na gąsienice swoich czołgów.
Rosyjskie pozycje w najbrudniejszym Czerwonym Lesie. 2022. Zdjęcie: Energoatom Ukrainy
W strefie Czarnobyla nadal obowiązywała zasada, że lepiej nie schodzić z asfaltu. Ale teraz, oprócz niebezpieczeństwa związanego z promieniowaniem, dodano zagrożenie minami i rozstępami. Teraz nie ma mowy o żadnej turystyce ani wędrówkach prześladowców, ponieważ 95-98% terytorium strefy wykluczenia jest uważane za wyminowane (ponieważ nie zostało jeszcze zbadane pod kątem obecności urządzeń wybuchowych).
W wyniku rosyjskiej inwazji na elektrownię jądrową w Czarnobylu uszkodzono i splądrowano sprzęt biurowy i komputerowy o wartości ponad 230 milionów hrywien. Policja Narodowa Ukrainy ogłosiła podejrzenie naruszenia prawa i zwyczajów wojennych zastępcy dyrektora Rosatomu Nikołajowi Mulyukinowi. Według śledztwa Muliukin prowadził napad na elektrownię jądrową podczas rosyjskiej okupacji Czarnobyla wiosną 2022 roku. Okupcy nie wiedzieli, co tam robić i po prostu ukradli własność. Trzymali zakładników pracowników stacji i Gwardii Narodowej, którzy go chronili.
Aby doprowadzić CHNPP do stanu przedwojennego i przywrócić wszystko, co niezbędne, potrzeba 1,6 miliarda hrywien, według Państwowej Agencji Ukrainy ds. Zarządzania Strefą Wykluczenia.
Ale najgorsze jest to, że 103 żołnierzy Gwardii Narodowej, którzy strzegli elektrowni jądrowej w Czarnobylu, wciąż są w niewoli Rosjan. Według żony jednego z schwytanych żołnierzy Natalii Kushnarevy okupanci schwytali ich podczas inwazji 24 lutego 2022 r.
Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.
– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.
Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.
Kolędnicy z Żytomierza
– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.
Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.
– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.
Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu
Pierwsze występy
Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.
– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy
Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.
Pierwsze porażki
– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.
Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie
Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.
– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.
„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.
Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy
Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu
Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.
– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.
Powiedziałam sobie: „Dasz radę”
Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.
– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.
W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole
Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.
– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.
Przyjeżdżaj jutro
Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.
– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.
Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.
„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy
Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.
Camerata Silesia
Rady dla tych, którzy szukają siebie
Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.
Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.
Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.
Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.
Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.
Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.
Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.
Podobnie jak Anne Frank, Anastazja Hułej ukrywała się w młodości przed nazistami, a potem trafiła do Auschwitz i Bergen-Belsen. Tyle że Anne zmarła, a Anastasia przeżyła. Po latach opowiedziała nam swoją przejmującą historię.
Anastazja Hułej. Zdjęcie: Janos Stekovics
Przestałam być człowiekiem, stałam się numerem
– W czasie mobilizacji młodych ludzi na przymusowe roboty w 1943 r. Niemcy powiedzieli mi: „Jak nie pojedziesz, zabierzemy moją matkę i spalimy wasz dom” – wspomina Anastazja Hułej. – Miałam wtedy 17 lat, mieszkaliśmy w Pyriatynie w obwodzie połtawskim. Był maj, wszystko kwitło... Nie wyobrażałam sobie pracy dla okupanta, zwłaszcza że walczyli z nim moi trzej bracia. Postanowiłam udawać posłuszną, a potem uciec.
Młodzi ludzie zgromadzili się na centralnym placu. Krok po kroku, uważnie się rozglądając, przesuwałam się na zewnątrz grupy, a potem wtopiłam się w tłum, który otaczał tę grupę.
Na kilka tygodni zatrzymałam się u przyjaciół, potem postanowiłam uciec do innego regionu. Ale wcześniej poszłam do domu po jedzenie... Przyszli po mnie przed świtem. Wydał mnie mąż kuzynki, który był wtedy sekretarzem starosty. Potem wyrobił sobie zaświadczenie, że pomagał ukraińskim partyzantom, i kiedy po wojnie nasi chcieli go ukarać, dzięki tym dokumentom sąd go wypuścił.
Tetiana Pastuszenko: – Jak trafiła Pani do Auschwitz?
Anastazja Hułej: – Na początku zabrali nas do Katowic. Miałyśmy rozładować wagony z żużlem, ale ja miałam w głowie jedną myśl: jak uciec? Na dworcu wisiała mapa Polski i na jej podstawie zaplanowałam sobie, jak najszybciej dostać się do Lwowa. Któregoś dnia zaczęło padać. Strażnicy zaprowadzili nas do jakiegoś pomieszczenia, w którym mieliśmy przeczekać deszcz. Razem z nami byli Francuzi, a wśród nich młody mężczyzna w moim wieku – piękny, jak anioł. Tak przystojny był, że patrzyły na niego nie tylko dziewczyny, ale nawet strażnicy. Wykorzystałam to i razem z czterema innymi dziewczynami wymknęłam się niezauważona. Potem wczołgałyśmy się pod pociągi – i uciekłyśmy.
Po drodze spotykałyśmy różnych ludzi. Jedni proponowali nocleg i schronienie, inni chwytali za widły i krzyczeli, że Ukraińców trzeba zabijać za Wołyń
W Rzeszowie w końcu złapał nas żandarm. Trafiłyśmy do miejscowego więzienia.
Najgorsze było tam patrzenie na los Polek, które ukrywały Żydów. Pewnego dnia do naszej celi przyprowadzono pobitą na miazgę Helenę. Nie mogła się ruszać, krwawiła, tylko poruszała ustami. Powiedziała nam, że ukrywała Żydów w tajemnicy przed rodziną, ale Niemcy się dowiedzieli i schwytali jej męża. Poszła do więzienia i błagała go, by jej wybaczył – a wtedy ją też uwięzili i pobili. Na koniec oboje zostali rozstrzelani.
Któregoś dnia załadowali nas do bydlęcego wagonu i gdzieś wywieźli. Potem okazało się, że to obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau. Kara za ucieczkę.
Od razu usadzili mnie na krześle, obcięli mi moje długie włosy, a potem wytatuowali numer na ramieniu. Nie wiedziałam, gdzie jestem, byłam w szoku. Wtedy moje życie zmieniło się na zawsze: przestałam być człowiekiem, stałam się numerem 61369.
Okładka biografii Anastazji Hułej
Nie trzeba było dużo czasu, by tam, w Auschwitz, zrozumieć, w jakim świecie się znajdujesz. Tysiące ludzi w pasiakach, wszyscy przerażeni, zgnębieni, w ciągłym napięciu. A najbardziej przerażającą rzeczą, która sprawia, że prawie zapominasz o sobie, są strumienie ludzi, których każdego dnia prowadzą do krematorium. W barakach było niewielu Żydów, bo w większości oni byli natychmiast zabijani. Pomiędzy kobiecą i męską częścią obozu, od bramy do lasu, w którym znajdowały się krematoria, biegła droga. I dzień po dniu widzisz Żydów wyciąganych z pociągu i wysyłanych do tych krematoriów. Idą potulnie, a wśród nich są dzieci – jedno z lalką, inne z piłką…
Czym zajmowała się Pani w obozie?
Pracą, od rana do szóstej wieczorem – np. kopaniem, budowaniem. Niedziela była dniem wolnym, co oznaczało, że nie byliśmy karmieni i musieliśmy głodować.
Pewnego razu wysłano nas do rozrzucania nawozu na polu. Wygrzebałam ręką popiół z worka, a tam były kości. To był popiół z krematorium. Ręce mi zdrętwiały...
Czy nazistom udało się stłumić Pani wolę, wewnętrzny bunt?
Na początku podjęłyśmy jedną próbę buntu. Kazano nam wykopać rów wokół obozu na głębokość człowieka. Potem wypełnili go wodą i podłączyli prąd, by nikt nie mógł uciec. Błoto, glina, deszcz, a nad głowami ciągle: „Schnell, arbeiten!”. I w końcu się zbuntowałyśmy – w nocy umówiłyśmy się, że nazajutrz nie pójdziemy do pracy.
Rano zostałyśmy w barakach. Przybiegł strażnik, a za nim komendant Rudolf Hoess, który krzyczał i strzelał w sufit. Na podwórzu ustawiono nas w szeregu, kazano uklęknąć, ręce za głowę. Hoess przeszedł wzdłuż szeregu i z całej siły uderzał co piątą dziewczynę (było nas około stu) w klatkę piersiową. I to był koniec naszego oporu.
2 kwietnia 1947 r. Najwyższy Trybunał Narodowy w Warszawie wydał na Rudolfa Hoessa wyrok śmierci. Szubienica, na której powieszono go dwa tygodnie później, stanęła obok krematorium Auschwitz I. Zdjęcie: Wikimedia
W rosyjskiej niewoli są teraz setki Ukraińców, a każdy więzień szuka czegoś, na czym mógłby się oprzeć, by się nie poddać, nie zwariować. Czym ratowała się Pani w Auschwitz?
Marzeniami. Nie było żadnych wiadomości, żadnych relacji, tylko marzenia. Podczas pracy mówiłyśmy sobie, o czym marzymy. Często myślałyśmy o jedzeniu i te myśli też nas ratowały.
Poprzysięgłyśmy sobie, że jak nas wypuszczą, to wystarczy nam jedno ubranie, bo najważniejsze, żeby na stole zawsze był chleb
No i sny. Raz śniło mi się, że idę przez obóz i widzę słońce wschodzące po mojej lewej stronie. Ale gdy tylko się pojawiło, z powrotem opadło. Znalazłam się w strasznej ciemności. Po chwili znów zobaczyłam wschodzące słońce, tylko po drugiej stronie. To było dziwne, ale robiło się coraz cieplej. I ten sen stał się proroczy.
Zimą 1944-1945 czekałyśmy na wyzwolenie przez nasze wojska. Trwały już walki o Kraków, lecz nagle Niemcy postanowili gdzieś nas wywieźć – okazało się, że do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. W Auschwitz myślałam, że nie ma nic gorszego niż ten obóz. Okazało się, że jest.
Pamięta Pani, jak została uwolniona?
Anglicy wyzwolili nas 15 kwietnia 1945 roku, ale wtedy nie miałam siły się cieszyć.
W ciągu kilku miesięcy w Bergen-Belsen zamieniłam się w żywego trupa. Któregoś dnia wtrącono nas do baraku bez okien – bo były zabite deskami, a drzwi potem też zabili – i bez materacy na pryczach. Kiedy cztery dni później ten barak został otwarty, nie mogłyśmy uwierzyć, że nie umarłyśmy bez jedzenia i ciepła. Niemcy postanowili nas zabić, bo nie wiedzieli, co z nami zrobić.
W obozie wybuchła epidemia tyfusu. Trupy leżały wszędzie, nikt ich nie zabierał.
Usłyszałam, jak jedna z kobiet w naszym baraku powiedziała: „Marusia, przesuń się! Już nie żyjesz”...
Te, z którymi wczoraj się przyjaźniłyśmy, dziś już nie żyły. A my nie miałyśmy siły ich opłakiwać.
Pewnego dnia zachorowałam i ja. Upadłam na podłogę, ale przyszła życzliwa dusza, Maria, i wyciągnęła mnie na zewnątrz baraku. Szepnęła: „Musisz iść ostatkiem sił, bo jeśli się położysz, wezmą cię za martwą i rzucą na stertę umarłych”. Uratowało mnie to, że jedna z dziewcząt ukradła Niemcom kawałek chleba i podzieliła się nim ze mną.
Kiedy wyzwoliciele weszli do obozu, pomachałam im tylko ręką. Kazali komendantowi Kramerowi załadować ciał zmarłych na ciężarówki, a ja nie miałam siły nawet na to, żeby podejść i powiedzieć mu, co o nim myślę.
Anastazja Hułej w 1950 roku. Zdjęcie: prywatne archiwum bohaterki
Anglicy opiekowali się nami przez kilka tygodni i karmili nas. Kiedy wróciłam do ojczyzny, nazwali mnie zdrajczynią, a moje koleżanki z klasy przez długi czas nie chciały się ze mną przyjaźnić z powodu mojego numeru na ramieniu.
Dopiero kiedy dostałam się do instytutu w Kijowie, zaczęło się prawdziwe życie studenckie, z egzaminami, zakochaniem i ślubem. Mój mąż był na wojnie i został ranny. Później urodziły się nam dzieci i nasze życie nabrało rozpędu.
Jedyną rzeczą, do której już nigdy nie mogłam wrócić, był taniec. Przed wojną dużo tańczyłam, ale potem już nie potrafiłam. To stało się zbyt trudne
Gdy historia stanęła na głowie
Po wojnie Anastazja wróciła do domu „siwa, ostrzyżona, kościotrup” – ale z mocnym postanowieniem kontynuowania nauki. Od ponad 50 lat jest aktywną członkinią ruchu byłych więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych. Od ponad dekady stoi na czele Ukraińskiej Organizacji Bojowników Antyfaszystowskiego Ruchu Oporu, broniąc ich interesów w sferze politycznej, organizując dla nich dodatkową pomoc medyczną i socjalną, walcząc z izolacją społeczną.
W marcu 2022 roku 96-letnia wtedy Anastazja i jej dzieci schronili się w Niemczech, w wiosce Bad Kösen. W kraju, od którego w młodości doznała tyle cierpienia. Uciekła przed bombami Rosjan, którzy uważają się za „bratni naród” Ukraińców.
Jak to się stało, że zdecydowała się Pani wyjechać do Niemiec?
To nie był pierwszy raz, kiedy pojechałam do Niemiec. Po 1995 roku jeździłam tam często: do Bergen-Belsen, Berlina, Monachium, Dachau. Odwiedziłam także Magdeburg i Merzeburg w Saksonii-Anhalt, gdzie mieszkają i pracują nasi niemieccy partnerzy, z którymi przeprowadziliśmy wiele spotkań dla młodzieży w szkołach. Nie jeździłam w nieznane. A co najważniejsze – nie bałam się już Niemców.
Podczas wielu spotkań i moich wystąpień ludzie pytają mnie, co teraz czuję do Niemców.
Pamiętam konkretnych ludzi, którzy czynili zło. Ale ja, podobnie jak inni byli więźniowie, nie mam w sobie pragnienia zemsty. Ocaleni z obozów są jakby błogosławieni
Rozumiemy, że ludzie byli wtedy odurzani „izmami”: faszyzmem, komunizmem.
Czy Niemcy czują się winni, odpowiedzialni za to, co naziści robili niegdyś w Ukrainie?
Widać, że wielu starszych ludzi ma wyrzuty sumienia. W Bad Kösen, wiosce, w której mieszkaliśmy, wszyscy traktowali nas bardzo dobrze. Kiedy szłam na spacer, każdy próbował poczęstować mnie czymś ze swojego ogrodu – a to winogronami, a to śliwkami. Czułam się tak, jakby cała społeczność o mnie dbała.
A młodzi ludzie, którym o sobie opowiadałam, byli po prostu zachwyceni. Pamiętam, jak w 2013 roku ósmoklasistka z niemieckiej szkoły podarowała mi parę ciepłych skarpet. „Moja babcia zrobiła je dla ciebie na drutach” - powiedziała. Zaczęłam płakać, a wszystkie dziewczęta wokół mnie chlipały.
To były uczennice z Monachium, z którymi odwiedziłam miejsce pamięci w byłym obozie Bergen-Belsen. Ta szkoła zdobyła honorowy tytuł „Szkoły bez Rasizmu – Szkoły Odwagi Obywatelskiej”, a ja zostałam ich mentorką. Do dziś utrzymujemy przyjazne kontakty. Na moją cześć zasadzili na szkolnym podwórku jabłoń i niedawno przysłali mi zdjęcie czerwonych jabłek, które na niej wyrosły.
Czy myślała Pani, że Rosja zaatakuje Ukrainę? Miała Pani jakieś przeczucia?
Niczego nie przeczuwałam, nie domyślałam się, nawet o tym nie śniłam. Nie mogłam sobie wyobrazić Rosji atakującej nas w tak brutalny sposób, niszczącej wszystko.
Przez całe moje życie na różnych spotkaniach politycznych ludzie krytykowali Amerykę, że wciąż wchodzi im w drogę. Zapomnieli, że ci słynni radzieccy piloci z lat 30. bili rekordy na amerykańskich samolotach. Na czym latali? Na naszej sklejce? Rosjanie mają w sobie nienawiść, taką pogardę dla ludzi
W pandemicznym roku 2020 zorganizowała Pani zbiórkę pieniędzy na pomnik mieszkańców wsi Żulany, którzy zginęli w bombardowaniu 22 czerwca 1941 roku. W lutym 2022 roku Pani Żulany znów zostały zbombardowane.
Tak. Przez jakiś czas siedzieliśmy z dziećmi w piwnicy. Mamy dużą piwnicę pod garażem. Postawiliśmy tam trzy łóżka, wzięliśmy kota i zostaliśmy na kilka nocy. Nie było światła, telefon nie działał, nie docierały do nas żadne wiadomości. Strasznie jest być zamkniętym. Ale przetrwaliśmy.
W piwnicy, chroniąc się przed rosyjskimi bombami. Marzec 2022 roku. Zdjęcie: prywatne archiwum bohaterki
Córka i syn zaczęli namawiać mnie do wyjazdu, ale nie chciałam. A potem pomyślałam: co by było, gdyby coś się stało, kto wtedy byłby winny? Więc się zgodziłam. Najpierw pojechaliśmy do Lwowa, potem do Polski, a stamtąd do Niemiec. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Dostaliśmy osobne pokoje na pierwszym piętrze domu, w którym mieszkała rodzina z trzyletnim chłopcem. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi, jak z własną rodziną. Teraz, kiedy wróciłam do Ukrainy, czasami do siebie dzwonimy.
Wpis z dziennika Tetiany Pastuszenko z 1 marca 2022 r.: „Anastazja Hułej, 96-letnia była więźniarka obozu koncentracyjnego Auschwitz, od pięciu dni przebywa w piwnicy swojego domu w Kijowie. Ale wczoraj wysiadł prąd i zgodziła się za namową swoich dzieci i wnuków opuścić miasto samochodem i pojechać za zachodnią granicę. Nie wiem, jak sobie poradzą. Nie jest bezpiecznie zostać, ale długa podróż w czasie wojny też nie jest bezpieczna, zwłaszcza dla osoby w jej wieku”.
Jak się Pani żyło wtedy w Niemczech?
Jeszcze przed pandemią koronawirusa Mike Reichel [dyrektor Centrum Edukacji Politycznej w Saksonii-Anhalt – red.] zaczął pracować nad książką o mnie. W lipcu 2022 roku książka została opublikowana w języku niemieckim. Przemawiałam na jej prezentacjach, miałam bardzo napięty harmonogram, w ciągu roku to było jakieś 50 spotkań.
Anastazja Hułej (w haftowanej granatowej koszuli), Tetiana Pastuszenko (w białej koszuli z haftami), córka Anastazji (na dole, po lewej) i Mike Reichel. Zdjęcie: prywatne archiwum autorki
Ile osób przychodziło na te spotkania?
Wiele, zarówno Niemców, jak Ukraińców. Kiedy organizowaliśmy spotkania w kościołach, przychodziły całe społeczności. Było mi miło, gdy dowiedziałam się, że w Niemczech są wspólnoty, w których śpiewa się ukraińskie pieśni i rozwija ukraińską kulturę.
Jedno spotkanie odbyło się w czasie Dni Szewczenki. Recytowałam z pamięci jego „Testament”, a Liuba Danyłenko czytała niemieckie tłumaczenie. Potem długo nas oklaskiwano.
„Powstańcie.
Kajdany zerwijcie
I krwią wrogów Ukrainy
Wolność swą ochrzcijcie”.
Pewnego razu, na kongresie Niemieckiej Federacji Związków Zawodowych, spotkałam nawet kanclerza Niemiec Olafa Scholza. Udało mi się powiedzieć mu, żeby dał Ukrainie więcej broni.
Na tych spotkaniach wolę nie mówić o sobie. Apeluję do wszystkich o pomoc i wsparcie Ukrainy.
Anastazja Hułej prosi kanclerza Niemiec o broń dla Ukrainy. Zdjęcie z Instagrama Olafa Scholza
Dlaczego zdecydowała się Pani wrócić do Ukrainy?
Miałam problem z nadciśnieniem. Któregoś dnia podskoczyło do 240. Zabrała mnie karetka, leczyłam się w szpitalu. W Kijowie mi się poprawiło. Ale teraz moje nogi są już do niczego. Mogę dosięgnąć stołu w pokoju, bo mam się czego przytrzymać, ale to wszystko. Nie wiem, kiedy ostatnio wyszłam na zewnątrz. Boję się, że upadnę, a wtedy kto mnie zgarnie z podwórka, jakim buldożerem (śmiech)?
Jak Pani sobie radzi z tym strachem, z tym ostrzałem, gdy znowu musi się chować w piwnicy?
Już się nie chowam. Kiedy wróciliśmy do Ukrainy, myśleliśmy, że ostrzału już nie będzie, ale tak się nie stało.
Wszystkim jest teraz ciężko, ale nie ma co jęczeć. Możesz się smucić, ale nie jęcz. Kiedyś, w Magdeburgu, pewna Niemka zapytała mnie, jak my, świadkowie II wojny światowej, mamy żyć dalej, skoro w Europie znów toczy się wojna – kiedy wszystko, przeciwko czemu walczyliśmy, dzieje się znowu. Powiedziałam jej, że przetrwaliśmy Hitlera, przetrwaliśmy Stalina, więc i Putina po prostu musimy przetrwać.
Większość ukraińskich uchodźców wyjechała do krajów UE. Są jednak tacy, którzy wybrali inne miejsca – kraje, w których nie ma programów tymczasowej ochrony i mieszkań dla uchodźców. Jednym z nich jest Turcja.
Programów pomocy Ukraińcom nie było i nie ma
Marta Franczuk z Kijowa przyjechała do Turcji ze swoimi dwoma synami. Nie miała w tym kraju żadnych krewnych ani przyjaciół.
– Pierwszym krajem, w którym się zatrzymaliśmy, była Rumunia. Zdecydowaliśmy się jednak ruszyć dalej i wylądowaliśmy w Turcji, którą odwiedziliśmy wiele razy wcześniej jako turyści – mówi Marta Franczuk. – Byli z nami moi rodzice, ludzie już starsi. Przyjechaliśmy do znanego tureckiego kurortu Fethiye [miasto w południowo-zachodniej Turcji, położone między Antalyą a Bodrum – red.]. Myśleliśmy, że po tym wszystkim, co przeszliśmy, rodzice i dzieci będą mogli przynajmniej trochę odpocząć nad morzem – a potem zobaczymy.
Dzięki pośrednikowi, którego znalazłam w grupie Ukraińców na Telegramie, udało mi się znaleźć mieszkanie. Najpierw wynajęliśmy je na miesiąc, potem na kolejne dwa, w końcu podpisaliśmy umowę na wynajem długoterminowy.
Marta Franczuk: - Myśleliśmy, że po tym wszystkim, co przeszliśmy, rodzice i dzieci będą mogli przynajmniej trochę odpocząć nad morzem – a potem zobaczymy
W Turcji nie ma i nigdy nie było programów pomocy Ukraińcom. Wjeżdżaliśmy do tego kraju jako turyści, na 90 dni. Potem mogliśmy się ubiegać o pozwolenie na pobyt turystyczny. Kluczowym słowem jest tutaj „turysta” – ten status nie daje ci prawa do pracy ani dostępu do pomocy państwa. Masz jedynie prawo do pobytu w kraju przez określony czas. Kiedy zaczęła się wojna, Ukraińcom wydawano pozwolenie turystyczne na dwa lata, a potem zaczęto je wydawać lub przedłużać na rok, a czasem na tylko sześć miesięcy.
Tu zasady ciągle się zmieniają, podobnie jak ceny – uzyskanie pozwolenia na pobyt nie jest darmowe, płacisz podatek i ubezpieczenie. Kiedy przyjechaliśmy, koszty z tym związane wynosiły ok. 300-400 euro na osobę
Zezwolenie turystyczne daje ci dostęp do szkoły średniej i publicznej opieki zdrowotnej. Pewnego rodzaju udogodnieniem dla Ukraińców było to, że przynajmniej nie odmówiono nam pozwolenia na pobyt, bo obywatelom innych krajów często się odmawia – nawet Brytyjczykom, którzy, nawiasem mówiąc, bardzo lubią Fethiye. Brytyjscy emeryci kupują tu nieruchomości, w mieście jest ich wielu, więc często można tu usłyszeć angielski – w przeciwieństwie do Ankary czy Stambułu. Bywa, że nawet ceny w salonach fryzjerskich są podawane nie tylko w lirach, ale i w funtach.
Jako że pozwolenie na pobyt nie daje prawa do pracy, by tu mieszkać, musisz być bardzo bogatą osobą albo pracować na rynku innego kraju. To drugie to właśnie mój przypadek: jestem psycholożką i pracuję online. Jest tu też wielu specjalistów IT, którzy pracują dla innych krajów, lecz mieszkają w Turcji.
Przejście na wizę pracowniczą jest trudne. Taka wiza jest dostępna tylko w niektórych przypadkach i tylko dla osób o określonych specjalnościach, np. lekarzy.
Na lato inne mieszkanie
Według Marty z wynajmowaniem mieszkania w Turcji wiążą się pewne niuanse, szczególnie w miejscowościach wypoczynkowych:
– Sezon turystyczny to czas, w którym cena najmu podwaja się, a nawet potraja. Nawet jeśli jest długoterminowy, czynsz będzie uwzględniać wyższe stawki w miesiącach letnich. Nam właściciel wynajmuje lokal tylko od września do maja, a w sezonie prosi nas o poszukanie sobie innego zakwaterowania. To bardzo niewygodne, ale ponieważ naprawdę lubimy to mieszkanie, nadal je wynajmujemy.
Jeśli chodzi o ceny, willa (w Turcji to określenie na wyrost, bo w rzeczywistości w takim przypadku zwykle chodzi o mały dom) poza sezonem kosztuje około 1000 euro miesięcznie. A ceny stale rosną. Dwa lata temu poza sezonem mieszkanie można było wynająć za 300 euro, rok temu było to już 500.
Nasze mieszkanie jest na drugim piętrze prywatnego domu. Ładne i wygodne, bardzo blisko morza. Ale nie ma ogrzewania i zimą jest w nim zimniej niż na zewnątrz. W Turcji nigdzie nie ma centralnego ogrzewania, ludzie używają klimatyzatorów i grzejników.
Synowie Marty nie poszli do tureckiej szkoły. Wybrali naukę online w szkole ukraińskiej:
– Nie było żadnej presji ze strony władz w tym względzie. Tureckie szkoły są dostępne, ale jeśli rodzina przebywa w tym kraju na podstawie zezwolenia turystycznego, to od niej zależy, czy pośle do nich swoje dzieci, czy nie. Istnieją bezpłatne kursy nauki tureckiego, ale nie każdy widzi sens w uczeniu się go, ponieważ zezwolenie turystyczne nie daje ci prawa do pracy i nie prowadzi do stałego pobytu. Co więcej, nigdy nie możesz być całkowicie pewna, że twoje pozwolenie na pobyt zostanie przedłużone.
Ta niestabilność – gdy zasady wciąż się zmieniają i nie są sprecyzowane – jest głównym powodem, dla którego Ukraińcy z Turcji wyjeżdżają. Wśród tych, którzy wciąż tu są, najpopularniejszym tematem dyskusji jest to, do którego kraju wyjechać. Ja też to rozważam
To, co jest tu wspaniałe, to przyroda, niesamowite krajobrazy, morze. Spacerując po mieście widzę góry z ośnieżonymi szczytami, a niedaleko mojego domu rosną drzewa pomarańczowe i oliwne. Oliwki nauczyłam się już marynować, tak jak robią to miejscowi. Turcja ma ciekawą kuchnię, niektóre rzeczy naprawdę lubię, na przykład suszone morwy i pastę tahini. W sałatkach zamiast octu balsamicznego używa się bardzo smacznego sosu z granatów. Turcja jest krajem muzułmańskim, dlatego prawie nigdzie nie kupisz wieprzowiny. A jeśli już gdzieś ją znajdziesz, będzie to bardzo drogi kawałek mięsa przywieziony z zagranicy.
Szykany za kanapki
– Turcja jest oficjalnie państwem świeckim, lecz istnieją pewne niuanse – mówi Andżela z Siewierodoniecka. Ona również przyjechała do Turcji z dwoma synami. – W 2022 r. mój dziewięcioletni syn miał nieprzyjemną sytuację w tureckiej szkole. Miejscowe dzieci, które w niektóre dni postu nic nie jedzą, zaczęły krytykować go za to, że przynosi do szkoły kanapki. Zdarzyło się nawet, że zatrzymały go na korytarzu i próbowały zmusić do odmówienia namazu [rytualna modlitwa muzułmańska – red.]. Porozmawiałam jednak o tym z nauczycielami i sytuacja się poprawiła.
Religia jest w szkole osobnym przedmiotem, lecz mój syn ma prawo odmówić chodzenia na nią, co też zrobiliśmy. Teraz już lubi szkołę i mówi płynnie po turecku. Młodszy, który w momencie naszego przyjazdu miał pięć lat, miał więcej problemów z tureckim – dopiero zaczął w nim mówić. Program nauczania jest znacznie łatwiejszy niż ukraiński. Na przykład chemii, biologii i fizyki nie uczy się w szkole średniej, ale na studiach. Równocześnie moi synowie uczą się online w szkole ukraińskiej.
Andżela i jej synowie mają status oczekujących na ochronę międzynarodową
Andżela jest dwukrotną uchodźczynią wewnętrzną. W 2014 roku wyjechała z Krasnodonu, okupowanego przez Rosjan, do Siewierodoniecka. W 2022 roku i stamtąd musiała uciekać.
– Dzieci i ja pojechaliśmy do Ankary, bo mieszka tam mój wujek – mówi Andżela. – Wsparcia ze strony państwa nie było, ale wolontariusze pomagali w dostarczaniu ubrań, żywności i środków higieny. Pewien turecki biznesmen postanowił pomóc Ukraińcom, którzy przybyli wtedy do Ankary, i opłacił trzymiesięczny czynsz tym, którzy tego potrzebowali. W ten sposób znaleźliśmy się w akademiku, w którym mieszkamy do dziś – tyle że teraz płacimy czynsz.
Jednym z największych problemów jest dla mnie nieznajomość tureckiego. Po angielsku mówi w Ankarze niewiele osób
Próbowałam uczęszczać na kursy językowe, ale nie mam tureckich przyjaciół, z którymi mogłabym ćwiczyć turecki, więc nie widziałam u siebie postępów.
Andżela zauważa, że cudzoziemcom trudno jest uzyskać pozwolenie na pracę, więc wielu z nich pracuje na czarno. Zamiast zezwolenia na pobyt turystyczny złożyła wniosek o ochronę międzynarodową:
– Tej ochrony nie otrzymaliśmy i raczej nie otrzymamy, ale mamy status osób oczekujących na decyzję, co uprawnia nas do bezpłatnej opieki medycznej i edukacji szkolnej. Ten status jest nam wciąż przedłużany.
Syn Andżeli z miejscowym nauczycielem
– Dla etnicznych Ukraińców uzyskanie statusu ochrony międzynarodowej w Turcji jest prawie niemożliwe – mówi Julia Bilecka, szefowa Związku Ukraińców w Ankarze. – Możesz się o niego ubiegać, ale, o ile wiem, nikt jeszcze nie otrzymał decyzji – ani pozytywnej, ani negatywnej. Znacznie łatwiej uzyskać ten status Tatarom krymskim z ukraińskim paszportem.
Ochrona międzynarodowa daje wiele praw, których nie mają Ukraińcy przebywający tu na podstawie zezwolenia na pobyt turystyczny – m.in. dostęp do rynku pracy. Nie można przewidzieć, czy zezwolenie turystyczne zostanie przedłużone, a jeśli tak, to na jak długo. Mojej matce początkowo wydano roczne zezwolenie na pobyt, potem przedłużono je tylko na sześć miesięcy, a teraz na kolejny rok. Nikt nie potrafi wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje.
Wolontariusze – jedyna pomoc
Julia przyjechała do Turcji jeszcze przed wojną. Przebywa w tym kraju na podstawie wizy pracowniczej – jest wykładowczynią na uniwersytecie, biegle włada tureckim i angielskim.
– Aby otrzymać wizę pracowniczą, zarówno ty, jak twój potencjalny pracodawca musicie spełnić określone kryteria – wyjaśnia. – Musisz być wykwalifikowanym specjalistą, a pracodawca musi podać przekonujące powody, dla których zatrudnia ciebie zamiast miejscowych.
Poza tym aby firma miała prawo zatrudnić obcokrajowca, musi mieć na liście płac określoną liczbę obywateli Turcji
Z powodu tych trudności Ukraińcy często pracują w Turcji na czarno – w firmach sprzątających lub logistycznych, które wymagają od pracowników znajomości rosyjskiego (to szczególnie istotne w przypadku firm współpracujących z Azją Środkową). Nieoficjalnie ukraińscy obywatele dostają również pracę w branży kosmetycznej: niektórzy pracują w domu, inni w salonach. Władze tak naprawdę tego nie monitorują: zwykle inspekcje przeprowadzane są tylko w przypadku skarg na daną firmę lub osobę.
Stambuł
Duży napływ, a następnie odpływ Ukraińców z Turcji wynika z tego, że dla wielu – zwłaszcza tych, którzy musieli wyjechać przez terytoria okupowane – kraj ten był krajem tranzytowym: przebywali tu przez kilka miesięcy, czekając na wizy, na przykład do Kanady lub Stanów Zjednoczonych. Wielu po uzyskaniu dokumentów natychmiast wyjeżdżało do Europy.
Ci, którzy zostali, to głównie ludzie, którzy po wybuchu wojny przyjechali do swoich krewnych. Przenosiły się tu też rodziny, w których np. mężczyzna jest obywatelem Turcjii i mieszkał z żoną, Ukrainką, w Ukrainie. Państwo tureckie nie zareagowało na wojnę w Ukrainie natychmiast. Jedynymi osobami, które pomagały ludziom przybyłym w pierwszych miesiącach rosyjskiej inwazji, byli wolontariusze.
Potem zaangażowały się organizacje międzynarodowe. Jeśli chodzi o Turków, to sympatyzują z Ukraińcami, ale jednocześnie powszechne są wśród nich nastroje antyamerykańskie.
Kiedy mówisz, że jesteś z Ukrainy, często słyszysz: „Czy nadal trwa wojna? Cóż, to wszystko wina Ameryki”
Pojawia się tu również rosyjska propaganda i narracja, że Rosja zaczęła wojnę, „bo nie miała wyboru”. Nawet w kręgach akademickich można znaleźć ludzi czytających rosyjskie media i wierzących w to, co tam znajdują.
W Turcji są też inne trudne kwestie, na przykład polaryzacja – podział na społeczeństwo świeckie i religijne. Autorytaryzm rozciąga się na prawie wszystkie obszary życia. Na przykład rektorzy uniwersytetów nie są wybierani, ale mianowani przez prezydenta, a ludzie lojalni wobec rektorów zostają dziekanami. To samo dzieje się w wielu firmach: szansa na to, że trafisz na demokratycznego, a nie autorytarnego szefa, jest niewielka – bez względu na to, w jakiej branży pracujesz. Wielu Ukraińcom trudno zaakceptować tę rzeczywistość, a to – oprócz niestabilności gospodarczej i niejasnej polityki wizowej – również wpływa na ich decyzje o opuszczeniu kraju.