Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Historia miłosna Iwana i Wladyslawy, czyli nie ma rzeczy niemożliwych
"Pierwszą myślą, gdy zrozumiałem, że nie widzę, było: kto mnie teraz będzie potrzebował? Ale teraz wiem, że nie jestem ociemniały. Patrzę uczuciami" - mówi Iwan Soroka, żołnierz, który stracił wzrok podczas wojny
Nie widział swojej pięknej narzeczonej w śnieżnobiałej sukni. Jednak gdy Wladyslawa zbliżyła się do niego przed ślubem, poczuł jej obecność: ogarnęło go szczęście. 9 września 2023 r. Iwan rozpoczął nowy rozdział w swoim życiu - ożenił się z tą, którą kochał.
2 sierpnia 2022 roku 27-letni Iwan Soroka oślepł w wyniku rosyjskiego ataku moździerzowego. Tego dnia, w pobliżu Horlivki, jego oddział otrzymał rozkaz wycofania się. O świcie zostali ostrzelani przez rosyjskie wojsko. Odłamki trafiły w oczy Iwana. Całkowicie stracił wzrok i prawie nogę.
Iwan Soroka po powrocie z frontu. Fot: Bela Szandelszky/AP/East News
Tego dnia Wladyslawa prawie umarła ze strachu - nie mogła się dodzwonić do ukochanego. Nie wiedziała, że jego telefon został całkowicie zniszczony. Dopiero w szpitalu w Winnicy dzięki pomocy pielęgniarki Iwan skontaktował się z narzeczoną. Gdy Wladyslawa przyjechała, nie poznała go: tak bardzo był okaleczony. Do końca mieli nadzieję, że lekarze przywrócą chłopakowi wzrok. Niestety, nie udało się.
Vladyslava i Iwan są razem od ponad roku. fot: Bela Szandelszky/AP/East News
- "Nic się dla mnie nie zmieniło" - mówi Wladyslawa o swoich uczuciach do ukochanego.
Iwan Soroka i Wladyslawa Ryabets spotkali się 6 kwietnia 2022 roku. Chłopak, który przebywał w szpitalu z zapaleniem płuc w pierwszych dniach wojny, był w szpitalu. Zobaczył zdjęcie dziewczyny w aplikacji randkowej i napisał do niej.
Po kilku tygodniach powiedział: "Teraz jesteś moja!". W odpowiedzi wysłała mu swój rozmiar pierścionka.
W realu spotkali się po sześciu tygodniach od poznania online. Iwan był na krótkiej przepustce i zaprosił Wladyslawę na kawę.
- Więc gdzie jest mój pierścionek?" - zażartowała dziewczyna.
9 września 2023 r. Wladyslawa i Iwan wzięli ślub. fot: Bela Szandelszky/AP/East News
Pobrali się rok póżniej. Iwan płakał ze szczęścia. Nie widział swojej pięknej narzeczonej, ale czuł ją całym sobą.
- Widzę uczuciami.
Wesele odbyło się zgodnie z ukraińską tradycją Były ludowe pieśni i śmiech. Goście kolejno wznosili toasty za nowożeńców. Ojciec pana młodego został przewieziony na taczce, a następnie wrzucony do stawu. Tak się robi, gdy ostatnie dziecko wychodzi za mąż lub jest wydawane za mąż.
Nowożeńcy wierzą, że wspólnie pokonają przeciwności losu. Iwan jest zdeterminowany, by iść naprzód - chce znaleźć pracę i marzy o dziecku.
Stół weselny. fot: Bela Szandelszky/AP/East News
Matki nowożeńców. fot: Bela Szandelszky/AP/East News
Ojciec Iwana Soroki wywożony zgodnie z ukraińską tradycją na taczce. Fot: Bela Szandelszky/AP/East News
Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
„Nieważne, co dzieje się wokół. Liczy się tylko jedno: czy zdążysz pomóc rannemu. Nauczyliśmy się robić to w biegu. Samochód jedzie pod ostrzałem, a ty w ciemnościach z latarką szukasz żyły, żeby podłączyć kroplówkę. Przecinasz ubranie, opatrujesz rany. Zimą ranni są przemoczeni i odmrożeni. Ich życie zależy od tego, czy znajdą się w cieple, dlatego ogrzewamy samochód do maksimum. Jesteś w kamizelce kuloodpornej i hełmie, cała – od kurtki po majtki – przemoczona do suchej nitki. Ale tego nie czujesz. Zapominasz, że jest ci nieznośnie gorąco, duszno, że przed wyjazdem sama leżałaś pod kroplówką z bólem głowy po kontuzji. Adrenalina czyni cuda: kiedy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli. I oto dowozicie rannego do szpitala. Lekarze mówią, że jeszcze pięć minut – i ten człowiek by umarł. Ale zdążyliśmy. Uratowaliśmy go...”
Tak swoje codzienne życie na wojnie opisuje Ołeksandra Czorna, pseudonim „Jaskółka”, 52-letnia medyczka pola walki 39 Oddzielnej Brygady Obrony Wybrzeża. Jaskółka – bo jak mówią jej koledzy, „szybko lata”. Przed wojną była księgową. Całe życie poświęciła rodzinie, dlatego decyzja o pójściu 25 lutego 2022 roku do komisariatu wojskowego zaskoczyła wszystkich jej przyjaciół i znajomych. Ale ona nie miała wątpliwości.
Koledzy mówią na nią „Jaskółka” – bo „szybko lata”
Już dawno przestaliśmy liczyć nasze kontuzje
– Na początku nie przyjęli mnie ani do SZU, ani do obrony terytorialnej – mówi Ołeksandra. – Ale trafiłam na ludzi, dzięki którym udało się rozwiązać ten problem. Miałam poważne zamiary, chociaż przed rozpoczęciem inwazji należałam do osób, które zaprzeczały, że może do niej dojść. I chociaż mój mąż, który jest żołnierzem, wielokrotnie mnie ostrzegał, nie chciałam o niczym słyszeć. Miałam urodziny, przede mną był długo wyczekiwany wypoczynek w Karpatach. Miałam inne sprawy na głowie.
Wojna zaskoczyła nas w domu w Czarnomorsku, w obwodzie odeskim. Męża natychmiast wezwano do służby. Znalazłam książeczkę wojskową, którą miałam od czasu ukończenia szkoły medycznej w 1992 roku. Prawie nie pracowałam w swoim zawodzie – kiedy masz troje dzieci, musisz wybierać pracę, w której ci odpowiednio zapłacą.
Razem z córką (dwoje pozostałych dzieci było w Kijowie) zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki: piekłyśmy całe kilogramy ciastek fitness, które przekazywałyśmy na front. Równolegle dyżurowałam w lokalnym batalionie ochotniczym, gdzie potrzebni byli medycy. Aż 23 marca padło pytanie, kto z ochotników wstąpi do szeregów SZU. Natychmiast się zgodziłam.
Kateryna Kopanieva: – Już wtedy rozumiałaś, że to nie będzie wojna na miesiące, ale na lata?
Ołeksandra Czorna: – Tak. W przeciwieństwie do wielu naszych chłopaków nie miałam złudzeń, że to się szybko skończy. Pewnie dlatego, że jako córka i żona wojskowego widziałam, jak jaką stała się ta branża w ciągu ostatnich 20 lat. Widziałam, jak w latach przedwojennych ukraińska armia była redukowana i jak upadała. I rozumiałam, że wróg przez te wszystkie lata przygotowywał grunt pod wielką wojnę. Jeszcze w obronie cywilnej mówiłam chłopakom, że wszyscy znajdziemy się na froncie. I tak się stało.
Nie zapomniałaś umiejętności udzielania pierwszej pomocy?
Nie pozwoliło mi na to troje moich dzieci, z ich ciągłymi chorobami i urazami. Oczywiście, przeszliśmy szkolenie z instruktorami medycyny taktycznej. Po ukończeniu szkoły medycznej przez jakiś czas pracowałam na oddziale kardiologicznym, więc ta wiedza również się przydała. Nadal jednak boję się sali operacyjnej.
Jeśli sama udzielam pomocy, to tnę, zszywam i traktuję to normalnie. Ale kiedy widzę, jak robią to inni, czuję się nieswojo. Nawet podczas pobierania krwi staram się nie patrzeć
W każdych innych warunkach nakłuwam żyły ze spokojem, ale kiedy nakłuwają moje, wolę tego nie widzieć.
Z drugiej strony są sytuacje, kiedy nie zauważasz wokół siebie nic, tylko rannych, którym trzeba pomóc. Kiedyś z powodu silnego bólu głowy sama byłam pod kroplówką. Nadjechała karetka, ciężki przypadek. Przewinęłam rękę, nie zdejmując cewnika, i tak pojechałam na ewakuację. Kiedy przenosiliśmy rannego, podrapałam sobie tę rękę. Skończyło się infekcją i miesięczną kuracją antybiotykową. W ekstremalnych sytuacjach mogę też „nie zauważyć”, że mam wysokie ciśnienie. Moja norma 90/60, więc gdy mam 140/100, moje naczynia krwionośne po prostu nie wytrzymują i może się zacząć krwawienie z nosa. Ciśnienie często podnosi mi się latem, z powodu upałów i duszności, gdy jadę w karetce bez okien.
Z braćmi z zespołu medycznego
Miałaś wiele kontuzji?
Oficjalnie trzy, ale myślę, że więcej – już dawno przestałam je liczyć. Gdy pocisk spadł niedaleko mnie, bolała mnie głowa. Poleżałam jednak trochę pod kroplówką i wróciłam do pracy.
Niektórzy po kontuzji ostro reagują na każdy dźwięk, inni się przyzwyczajają. Ja należę do tych drugich: dopóki coś nie przeleci tuż obok, nie reaguję
Kiedy mieszkaliśmy naprzeciwko Krynok, w obwodzie chersońskim, przelatywało codziennie. Miejscowi, którzy zostali, mieszkali już w piwnicach, ale ja mogłam przebywać w domu. Jednak pewnego razu piwnica uratowała mi życie. Rosyjską rakieta poleciała prosto na nas. Dom rozpadł się jak kartonowe pudełko, lecz piwnica wytrzymała.
Byliśmy w takich miejscach, gdzie odległość od okupowanego przez Rosjan lewobrzeżnego Chersonia była minimalna. Tam ostrzał w zasadzie nie ustawał. Jedna po drugiej miejscowości zamieniały się w ruiny, lecz na tle tej apokalipsy nadal spotykało się cywilów, którzy nie chcieli opuścić swoich ogrodów i z jakiegoś powodu byli przekonani, że Rosjanie nie będą do nich strzelać. W końcu to my udzielaliśmy im pomocy...
Dotrwać do nocy to już sukces
Jest strasznie?
Bywa. Ale chodzi raczej o strach nie o swoje życie, a o życie innych. Wywozimy rannego cywila, a ja słyszę przez radio, że wróg ostrzeliwuje nasze pozycje – i boję się o naszych. Albo razem z koleżanką, medyczką plutonu, trafiamy pod ostrzał. Leżymy w domu na podłodze, lecą na nas odłamki, a ja nie myślę o nas, tylko o tym, żeby nasi chłopcy tutaj nie przyjechali i nie wpadli pod ostrzał.
Przez pierwsze dwa lata wojny nie myślałam o sobie. Żyłam dniem dzisiejszym, chwilą. Wchodzisz do wiejskiego sklepiku, widzisz coś w rodzaju ananasa, persymony czy krewetek (właściciele sklepów pod ostrzałem przywozili takie produkty na linię frontu i zarabiali na tym niewiarygodne pieniądze) i nie ma dla ciebie znaczenia, ile to kosztuje. Myślisz: „A jeśli dzisiaj jest mój ostatni dzień?” – i kupujesz. To jest życie chwilą. Przeżyć do wieczora albo do nocy to już sukces.
Teraz pracuję nad tym, by odzyskać umiejętność planowania. Zaczynam od tego, by zaplanować przynajmniej najbliższy urlop. Niedawno jechaliśmy z chłopcami i zobaczyliśmy, że w naszą stronę leci dron. Z daleka nie było wiadomo, czy to nasz, który przeleci obok, czy wrogi, który spadnie na nas.
W takich chwilach mózg natychmiast opracowuje plan działania: jeśli dron się zniża, wyskakujemy w biegu. A w głowie masz myśl, żeby nic się nie stało, bo przecież niedługo urlop
Chyba tylko ten, kto sam tego doświadczył, może zrozumieć, co się dzieje w takiej chwili. Dlaczego dziś rozpada się tak wiele rodzin? Dlaczego jest tak wiele rozwodów? Kiedy jesteś na froncie, nie chcesz straszyć swoich bliskich, opowiadając im, że kilka razy w ciągu jednego dnia omal nie zginęłaś. Mówisz, że wszystko jest w porządku. A oni tego nie rozumieją, bo jeśli jest tak dobrze, to dlaczego nie dajesz znaku życia? Gdzie tam jesteś i z kim? I zaczynają się pytania, podejrzenia. Potem przyjeżdżasz na urlop i jedyne, czego pragniesz, to cisza, żeby nikt cię nie ruszał. Przepaść między tobą a twoimi bliskimi tylko się powiększa. To jedna z przyczyn mojego rozwodu. Teraz mówię dzieciom więcej, bo nie chcę stracić z nimi kontaktu. Mogę im opowiedzieć nawet o najtrudniejszych momentach.
Z córkami
Jakich? Co jest najtrudniejsze w pracy medyka na wojnie?
Kiedy nie zdążysz dowieźć rannego. Jak dotąd miałam jeden taki przypadek. Młody żołnierz, ciężko ranny, z wewnętrznym krwotokiem. Minutę po tym jak znalazł się w naszym samochodzie, zatrzymało mu się serce. Uruchomiliśmy je, ale nie udało się go uratować. Miał zbyt duże obrażenia.
Świadomość, że nie ponosisz winy za jego śmierć, wcale nie sprawia, że jest ci łatwiej. To nie do zniesienia
W dzień św. Mikołaja przyjeżdżasz do chłopaków na pozycję, żeby rozdać im czekoladki specjalnie przysłane dla nich ze Szwecji. A wieczorem tego samego dnia wywozisz ciała sześciu z nich... Podczas mojej pierwszej ewakuacji Rosjanie ostrzelali nas z „gradów” i zginęło dwóch moich towarzyszy broni. Jeden w przeddzień swoich urodzin, drugi w dniu urodzin swojej żony. Rano zdążył jej złożyć życzenia i to była ich ostatnia rozmowa.
Na froncie odnalazłam siebie
Co Ci pomaga się trzymać?
Mogę sobie popłakać, czasami łzy przynoszą ulgę. Pracowałam z psychologiem. Nie mogę powiedzieć, że to była terapia, to było bardziej jak rozmowa z samą sobą. Ale nie mogłam się doczekać tych spotkań, bo były okazją, żeby się wygadać. Wcześniej próbowałam rozmawiać z przyjaciółmi czy ze znajomymi, ale wszyscy z jakiegoś powodu uważali, że muszą mi dać jakąś radę. A ja nie potrzebowałam rad. Potrzebowałam, żeby mnie po prostu wysłuchano. Opowiadając coś psychologowi sama wszystko analizowałam, układałam w sobie głowie – i to pomagało.
W kryzysowych momentach ratuje mnie jakaś aktywność. Jeśli nie jedziemy na wezwanie, mogę zacząć przestawiać pudełka z lekami albo nawet usiąść i malować jakiś obrazek. Trochę uspokajają mnie też zakupy online. Był okres kiedy kupowałam mundury wojskowe, jak głupia. Teraz kupuję prezenty dla mojej małej wnuczki.
Prezent dla wnuczki
Patrząc na Ciebie trudno uwierzyć, że masz wnuki.
Mam 52 lata (choć nie czuję swego wieku). Mój kolega z ekipy ma 27 lat, jest cztery lata młodszy od mojego syna.
Chłopaki żartują, że w wieku 52 lat jestem silniejsza od dwóch 26-latków
Wiek nie ma znaczenia. Czuję się świetnie, w pewnym sensie lepiej niż przed służbą. Nie pamiętam siebie przed wojną jako osobowości. Pamiętam siebie jako mamę, aktywną członkinię komitetu rodzicielskiego, domową kucharkę – i to wszystko. Nigdy nie potrzebowałam niczego dla siebie, nie wiedziałam, co to samorealizacja. A teraz wiem, że to, co robię, przynosi korzyści. Z wieloma chłopakami, których ewakuowałam jako rannych, nadal utrzymuję kontakt. Kiedyś opublikowałam w mediach społecznościowych zdjęcie zakrwawionych kamizelek kuloodpornych. Właściciel jednej z nich, którego ewakuowaliśmy, rozpoznał ją i mnie odnalazł, by podziękować.
Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej. To paradoks, ale właśnie tutaj pojawiło się u mnie mnóstwo słoiczków z kremami i maseczkami do twarzy. Przenosząc się z jednej pozycji na drugą zabieram je ze sobą. Na urlopie najpierw zapisuję się do dentysty, kosmetyczki, fryzjera, manikiurzystki i pedicurzystki. Wielu to dziwi – ale dlaczego? Czy na froncie mam wyglądać niechlujnie? Niestety, nie rozumiał tego nawet mój były mąż. Trudno mu było uwierzyć, że robię to wszystko dla siebie.
„Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej”
Oczywiście, zdarza się wiele momentów, kiedy nie wyglądam najlepiej, delikatnie mówiąc – cała spocona, rozczochrana, zakrwawiona. Ale jestem szczęśliwa, bo uratowałam komuś życie. Zatrzymujesz się po trudnej ewakuacji na stacji benzynowej, żeby się napić kawy – i ta kawa wydaje ci się najsmaczniejsza na świecie.
Poza tym uprawiam jogę (tak, nawet na froncie) i dlatego wszędzie noszę ze sobą karimatę. Dla mnie joga to wspaniała alternatywa dla środków uspokajających i nasennych. Te ostatnie w naszym przypadku nie wchodzą w grę: nie możesz brać środków nasennych, wiedząc, że w nocy może być ewakuacja. Tu z pomocą przychodzą praktyki oddechowe.
O czym teraz marzysz?
Chciałabym mieć własne mieszkanie, gdzieś w Odesie. I bardzo chciałabym po wojnie być na swoim miejscu. Zajmować się tym, czego chcę i co ma sens. Takie są moje marzenia – a może bardziej plany? Jak już mówiłam, marzyć i snuć plany to coś, czego teraz muszę się uczyć na nowo.
Zdjęcia: 39 Oddzielna Brygada Obrony Wybrzeża i prywatne archiwum bohaterki
Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem.
Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość.
Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.
Moja rodzina na kilkanaście godzin
Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.
- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.
Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.
Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.
Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.
Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.
- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.
W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.
Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.
- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.
W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.
Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”.
Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada.
Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.
Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później
Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.
Cywile uciekające przed walkami w kierunku Awdijiwki wsiadają do pociągu jadącego na zachód w Pokrowsku w Ukrainie 26 lutego 2024 r. Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu/East News
- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.
Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.
Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.
Bariera do przebicia
Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.
- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.
Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie
Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest.
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.
Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.
- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?
Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.
To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.
Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.
- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.
„Putin chce całego Donbasu” — oświadcza Trump w rozmowie z Zełenskim po zakończeniu szczytu w Anchorage. Jednocześnie gospodarz Białego Domu faktycznie ogłosił zmianę kursu dyplomatycznego — nie ma już mowy o zasadzie „najpierw zawieszenie broni, a potem negocjacje”. Zamiast tego Trump poparł koncepcję „porozumienia pokojowego", która pokrywa się ze stanowiskiem Kremla i pozwala Rosji narzucić format: negocjacje w warunkach trwających działań wojennych. Według słów Trumpa, Ukraina powinna zgodzić się na porozumienie pokojowe, ponieważ Rosja jest „bardzo dużym państwem, a Ukraina nie”.
Kto wygrał na szczycie na Alasce, jakie są możliwe dalsze scenariusze i zagrożenia rozwoju wydarzeń oraz jak Europa może obronić swoje interesy w świecie dyplomacji Trumpa i Putina — zebraliśmy opinie ekspertów.
Benefis Kremla
Spotkanie w Anchorage wygląda jak zwycięstwo Putina — ocenia ukraiński dyplomata, były ambasador Ukrainy w USA (2005–2010) i we Francji (2014–2020) Ołeh Szamszur. Jego zdaniem, rosyjski przywódca osiągnął na szczycie wiele: udało mu się sprzedać swoją nową „wygraną” rosyjskiej opinii publicznej i międzynarodowej scenie — zarówno przyjaciołom, jak i wrogom. Przede wszystkim wyszedł z dyplomatycznej izolacji i po raz kolejny uzyskał odroczenie wdrożenia ostrzejszych sankcji — bezpośrednich i wtórnych. Sama postawa Putina, podkreśla Szamszur, nie zmieniła się ani na jotę:
— W swoich wystąpieniach był cyniczny i obłudny, a zarazem pozostał wierny dotychczasowej narracji: usprawiedliwianiu wojny i deklaracjom o zamiarze kontynuowania agresji.
Szczyt nie przeszkodził mu też w przeprowadzeniu kolejnych ataków na ukraińskie obiekty cywilne i kontynuowania letniej ofensywy.
„Putin dostał czerwony dywan od Trumpa, Trump nie dostał nic” — napisał na X niemiecki dyplomata Wolfgang Ischinger, który do 2022 roku kierował Monachijską Konferencją Bezpieczeństwa. — „Wynik 1:0 na korzyść Putina: brak nowych sankcji. Dla Ukraińców: nic. Dla Europy: całkowite rozczarowanie”.
Z wywiadu dla Fox News wynika, że podczas rozmowy z rosyjskim przywódcą poruszano kwestie ustępstw terytorialnych i gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy. Publicznie Trump stwierdził, że razem z Putinem „ogólnie uzgodnili warunki zakończenia wojny”: — „Myślę, że jesteśmy blisko finału”.
O Ukrainie i Europie bez Ukrainy i Europy
Mimo że Putin nie spełnił żadnego z wcześniejszych warunków Trumpa dotyczących zakończenia wojny Rosji przeciwko Ukrainie, otrzymał spotkanie, podczas którego bezpieczeństwo Ukrainy i Europy omawiano bez udziału Ukraińców i Europejczyków — zauważa Jana Kobzova, współdyrektorka programu bezpieczeństwa europejskiego w Europejskiej Radzie Spraw Zagranicznych (ECFR).
To kolejny korzystny wynik dla Kremla, wpisujący się w putinowską wizję świata, w której wielkie mocarstwa decydują o losie mniejszych — i która jest całkowitym zaprzeczeniem europejskiego sposobu myślenia:
— „Większość Europejczyków, a zwłaszcza Ukraińców, ma pełne prawo być zaniepokojona takim rozwojem wydarzeń. Gorączkowa aktywność dyplomatyczna, telefony i spotkania online w ostatnich dniach pokazują, że w Europie w pełni zdają sobie sprawę z wysokiej stawki i ryzyka, jakie niósł ten szczyt”.
Ale mimo szybkich bonusów, które Putin otrzymał jeszcze przed rozpoczęciem szczytu, jest zbyt wcześnie, by porównywać sytuację z Monachium czy Jałtą.
Na Kremlu prawdopodobnie wychodzą z założenia, że mają przewagę na polu bitwy i jeśli nie uda się uzyskać ustępstw drogą dyplomatyczną, będą kontynuować ofensywę w Ukrainie — podkreśla ekspertka:
— „Ale Putin będzie musiał działać ostrożnie i w jakiś sposób reagować na ambicję Trumpa, żeby zostać rozjemcą między Ukrainą a Rosją. Jeśli nie okaże żadnej elastyczności, może to skłonić prezydenta USA do spełnienia jego gróźb w sprawie nowych sankcji wobec Moskwy i jej sojuszników”.
Gwarancje bezpieczeństwa i reakcja Europy
Źródła CNN twierdzą, że Amerykanie oferują gwarancje bezpieczeństwa w formule artykułu 5 NATO, ale bez udziału samego NATO. Tę propozycję Trump miał najpierw przedstawić Zełenskiemu, a następnie powtórzy w rozmowie z europejskimi przywódcami.
Prezydent Francji z zadowoleniem przyjął gotowość Stanów Zjednoczonych do wniesienia swojego wkładu w gwarancje bezpieczeństwa dla Ukrainy: — „Będziemy pracować z nimi oraz ze wszystkimi naszymi partnerami w »koalicji chętnych«, z którymi ponownie się spotkamy, aby osiągnąć konkretne postępy” — oświadczył Emmanuel Macron.
Kanclerz Niemiec Friedrich Merz zapewnił, że Ukraina nadal może liczyć na pełne wsparcie Niemiec.
Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyenpodkreśliła, że silne gwarancje bezpieczeństwa dla Ukrainy i Europy są nieodłącznym elementem każdej umowy pokojowej. Szefowa europejskiej dyplomacji Kaja Kallas jest przekonana, że Rosja nie zamierza w najbliższym czasie zakończyć wojny w Ukrainie, ale Stany Zjednoczone mają siłę, by zmusić Moskwę do poważnych negocjacji.
„Gra o przyszłość Ukrainy, bezpieczeństwo Polski i całej Europy weszła w decydującą fazę. Dziś jeszcze wyraźniej widać, że Rosja szanuje tylko silnych, a Putin po raz kolejny pokazał się jako przebiegły i bezwzględny gracz. Dlatego utrzymanie jedności całego Zachodu ma kluczowe znaczenie” — ocenił premier Polski Donald Tusk.
Według brytyjskiego premiera Keira Starmera, Trump jak nigdy wcześniej zbliżył wszystkich do zakończenia wojny. Kolejnym krokiem mają być dalsze rozmowy z udziałem Zełenskiego.
W Waszyngtonie rozważane są trójstronne negocjacje: Trump–Zełenski–Putin. Na Kremlu twierdzą, że taki format nie był bezpośrednio omawiany na Alasce — jednak na zakończenie spotkania w Anchorage Putin publicznie zaproponował Trumpowi kolejne spotkanie w Moskwie.
Wołodymyra Zełenskiego już dziś, 18 sierpnia, oczekują w Waszyngtonie i – jak podają źródła portalu Axios – już 22 sierpnia Trump chciałby spotkania we trójkę.
Delegacja europejskich polityków zdecydowała się również wyjechać do Stanów Zjednoczonych w dniu 18.08, aby wesprzeć Władimira Zełenskiego. Na zdjęciu: Emmanuel Macron, Ursula von der Leyen, Mark Rutte, Siger Isiba, Friedrich Mertz, Scott Bescent, Mark Carney i Vladimir Zelensky podczas szczytu Grupy Siedmiu (G7), Kanada, 17 czerwca 2025 r. Zdjęcie: LUDOVIC MARIN/AFP/Eastern News
Rosyjskie gry w przedłużające się negocjacje
Cele wojny Rosji nie zmieniły się od momentu jej inwazji na Ukrainę w 2022 roku. Na szczycie Putin jasno dał do zrozumienia, że chce najpierw omawiać tak zwane „pierwotne przyczyny” wojny, które Kreml definiuje jako rozszerzenie NATO oraz pojawienie się w Ukrainie władzy sprzeciwiającej się rosyjskiemu wpływowi — analizuje Neil Melvin, dyrektor ds. bezpieczeństwa międzynarodowego w brytyjskim Królewskim Zjednoczonym Instytucie Studiów Obronnych (RUSI).
„Wielka umowa pokojowa” Putina w rzeczywistości oznaczałaby podporządkowanie Ukrainy.
Teraz uwaga przesuwa się na walkę o kolejne kroki. Wiele zależeć będzie od działań Trumpa. Putin wyraźnie dąży do wciągnięcia USA w długotrwałe negocjacje, a Trump bez wątpienia nadal jest zainteresowany pośrednictwem w „umowie pokojowej” – nie tylko dlatego, że to najprostsza droga do Pokojowej Nagrody Nobla – kontynuuje Neil Melvin:
— Jednak pod koniec szczytu Trump zdawał się dawać do zrozumienia, że teraz to Ukraina i Europejczycy powinni prowadzić proces dalej.
Jeśli Putinowi nie uda się wciągnąć Trumpa w kolejny cykl dwustronnych strategicznych szczytów, zadowoli się już tym, że Trump po prostu się zmęczy i de facto wycofa.
Pojawia się pytanie: jaką rolę mogą w rzeczywistości odegrać Europejczycy? Współdyrektorka programu bezpieczeństwa europejskiego Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR) Jana Kobzova odwołuje się do niedawnej analityki ECFR, która wskazuje: niezależnie od tego, jak zakończy się wojna, UE ucierpi znacznie bardziej niż USA.
Dla Europy kluczowe znaczenie ma to, czy Ukraina za kilka lat stanie się państwem stabilnym i prosperującym — nawet jeśli nie będzie kontrolować całego swojego terytorium — czy też zła ugoda uczyni ją krajem słabym, niestabilnym i podatnym na hybrydowe lub bezpośrednie ataki Rosji:
— Sam fakt, że Trump i Putin mogą samodzielnie decydować o przyszłości Ukrainy, a w istocie także o bezpieczeństwie Europy, już zmobilizował przywódców UE do zwiększenia wydatków na obronność, wzmocnienia pomocy wojskowej dla Ukrainy i bardziej aktywnej współpracy z Trumpem i jego zespołem, aby przekazać swoje stanowisko i wyznaczyć czerwone linie. Ostatnie rozmowy telefoniczne z Trumpem pokazują, że zasadniczo im się to udało — przynajmniej w krótkiej perspektywie.
Zelensky w Waszyngtonie: kolejne kroki
Według doniesień Reutersa, wśród żądań Putina przedstawionych podczas szczytu z Trumpem znalazły się następujące: Ukraina miałaby całkowicie wycofać wojska z obwodów donieckiego i ługańskiego w zamian za zamrożenie linii frontu w obwodach chersońskim i zaporoskim. Rosja rzekomo gotowa byłaby zwrócić okupowane tereny na północy obwodu sumskiego i w północno-wschodniej części obwodu charkowskiego.
Moskwa domaga się również formalnego uznania rosyjskiego suwerenitetu nad Krymem. Reuters podkreśla jednak, że nie wiadomo, czy chodzi o uznanie przez sam rząd USA, czy też przez wszystkie państwa Zachodu wraz z Ukrainą.
Putin chce także zniesienia przynajmniej części sankcji wobec Rosji, a Ukraina miałaby zrezygnować z członkostwa w NATO — w zamian za gwarancje bezpieczeństwa poza strukturami Sojuszu. Wśród żądań znalazły się także: oficjalny status języka rosyjskiego w Ukrainie oraz swoboda działania Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej.
Stanowisko Kijowa w sprawie Donbasu jest niezmienne: Siły Zbrojne Ukrainy nie opuszczą Donbasu — wielokrotnie podkreślał to Zełenski. Równie nie do przyjęcia są inne warunki przedstawione przez Putina.
Jednocześnie, zdaniem dyrektora ds. bezpieczeństwa międzynarodowego Rusi Neila Melvina, z perspektywy Kijowa szczyt pozwolił uniknąć najgorszego scenariusza — umowy zawartej za plecami Ukrainy między Trumpem a Putinem. Teraz kluczowym wyzwaniem dla Zełenskiego jest nie dopuścić, by Putin wciągnął Trumpa w serię rozmów o szerokiej agendzie gospodarczo-politycznej, w której wojna w Ukrainie zostałaby stopniowo zdegradowana do kwestii drugorzędnej w relacjach amerykańsko-rosyjskich:
— Zełenski uda się do Waszyngtonu, by przeciwstawić się temu scenariuszowi. Jego główne zadania podczas poniedziałkowego spotkania w Gabinecie Owalnym to: wzmocnić determinację Trumpa do dalszego zaangażowania oraz przekonać go do zwiększenia presji na Putina — zarówno poprzez kolejne sankcje, jak i poprzez rozszerzenie wsparcia wojskowego dla Ukrainy.
Dmytro Dżulaj to dziennikarz-dokumentalista specjalizujący się w śledztwach dotyczących zbrodni wojennych Rosji, w szczególności w Buczy. W ciągu ponad półtora roku pracy zebrał zeznania około pięciuset naocznych świadków, przeanalizował setki nagrań z monitoringu i tajnych dokumentów, by odtworzyć tragiczne wydarzenia z pierwszych dni wojny i udowodnić udział rosyjskich wojskowych w zbrodniach wojennych w Ukrainie. Podczas gdy Rosjanie zaprzeczają swojemu udziałowi w rozstrzeliwaniu cywilów, nazywają zabójstwo 554 Ukraińców w Buczy i okolicach „fejkiem”, Dżulaj gromadzi niepodważalne dowody ich zbrodni. Można się z nimi zapoznać w trzech częściach serii filmowej o mordach w Buczy.
Dmytro Dżulaj. Zdjęcie: Sebastian Weis
Tato, nie umieraj!
Natalia Żukowska: – Od czego zaczęły się Pana śledztwa dotyczące rosyjskich zbrodni wojennych?
Dmytro Dżulaj: – Jeszcze przed rozpoczęciem inwazji planowałem nakręcić film o Babim Jarze, Holokauście i II wojnie światowej. Zebrałem wiele materiałów, odnalazłem ważne świadectwa. W lutym 2022 roku przygotowywałem się do rozpoczęcia pracy, ale wszystko musiałem odłożyć. Już 25 lutego w sieci pojawiły się pierwsze filmy przedstawiające zabójstwa cywilów dokonane przez Rosjan. Na jednym z nich widać samochód, którym jechali ojciec z synem. Rosyjscy żołnierze otworzyli ogień, zabijając mężczyznę i ich psa. Syn krzyczał: „Tato, nie umieraj!”. To wideo stało się dla mnie punktem zwrotnym. Zrozumiałem, że będziemy mieli do czynienia z masowymi mordami, tak jak to miało miejsce w poprzednich wojnach z udziałem Rosji. I właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, czym mogę się zająć, by być użytecznym.
W pierwszych dniach inwazji zachodnia opinia publiczna nie mogła uwierzyć, że Rosjanie są zdolni do mordowania cywilów. Przeprowadziliśmy więc małe śledztwo i pokazaliśmy, że to prawda, że to dzieje się teraz. W lutym i marcu, kiedy było okupowanych wiele ukraińskich terytoriów, bardzo ostrożnie, na odległość, rozmawiałem z ludźmi, którzy przeżyli tortury i których bliscy zostali zabici. Po wyzwoleniu obwodów kijowskiego i czernihowskiego pojechałem na wyzwolone terytoria i zobaczyłem wszystko na własne oczy. Bucza stała się symbolem zbrodni wojennych Rosji w Ukrainie, więc tam skoncentrowałem swoją pracę.
Pierwszą częścią śledztwa była historia zabójstwa pułkownika Teliżenki na obrzeżach miasta. Dlaczego zainteresował Pana właśnie ten przypadek?
Ponieważ było wystarczająco wiele wątków, które można było zbadać, by spróbować ustalić osoby zamieszane w tę zbrodnię. A historia pułkownika Teliżenki jest wyjątkowa.
Ci, którzy go porwali – czyli rosyjscy żołnierze – wystawili później jego odznaczenia i rzeczy osobiste w swoim muzeum w Rosji. Przedstawili to jako dowód swojej „heroicznej” operacji – rzekomo schwytali ważnego wroga
Właśnie te odznaczenia pomogły nam zidentyfikować część zbrodniarzy wojennych zamieszanych w jego porwanie.
Sprawa okazała się jednak bardziej skomplikowana: porwanie przeprowadziła jedna jednostka, a potem pułkownika przekazano innej, która dokonała jego egzekucji. To był oddzielny 175. batalion rozpoznawczy z Pskowa, który stacjonował w lesie na obrzeżach Buczy. To miejsce było jednym z tych, do których przywożono ludzi na przesłuchania, a następnie ich rozstrzeliwano. Pułkownik Teliżenko został podczas przesłuchania pobity na śmierć. Najprawdopodobniej nie chciał współpracować z Rosjanami. 50 metrów od niego znaleziono ciało lokalnego członka samoobrony – Ołeksija Pohiagaja, zabitego strzałem w głowę. W tym samym lesie odkryto też ciała ośmiu innych mieszkańców Buczy. Zostali rozstrzelani. Po opublikowaniu wyników naszego śledztwa organy ścigania ogłosiły, że podejrzanym o te zbrodnie jest kapitan armii rosyjskiej Kaskułow, w tym czasie zastępca dowódcy 175. oddzielnego batalionu rozpoznawczego z Pskowa.
Jakie kluczowe fakty udało się ustalić w sprawie zabójstwa Pobihaja?
Ołeksij Pobihaj, nie mając żadnego doświadczenia wojskowego, w pierwszych dniach wojny wstąpił do samoobrony Buczy. Wcześniej prowadził mały sklep w okolicy. Zwykły człowiek, gotowy bronić swojego miasta i kraju. Podczas śledztwa zwracałem się do wielu osób. Pytałem, czy nie pozostały jakieś rzeczy, dokumenty, naszywki – coś, co mogło zgubić rosyjskie wojsko. Pewnego razu trafiłem do archiwum Rady Miasta Bucza. Okazało się, że kierownik tego archiwum, Ihor Bartkiw, był przyjacielem Pobihaja. Pokazał mi dokument zatytułowany „Biuletyn informacyjny”. Oprócz propagandowych haseł typu: „Rosja pokona wszystkich” była tam sekcja pt. „Przykłady męstwa i heroizmu naszych towarzyszy”. W jednym z dokumentów napisano: „Kapitan Siergiej Tichonow zatrzymał przedstawiciela obrony cywilnej miasta Bucza – Ołeksija Pobihaja”.
Był to bezpośredni dowód, że Ołeksij nie został schwytany przez nieznanych sprawców, ale przez konkretnego rosyjskiego oficera. Potem udało mi się zidentyfikować samego kapitana Tichonowa
W miejscu masowych mordów Ukraińców w lesiekoło Buczy, lato 2023 r. Zdjęcie: Alina Podreiko
Dowiedzieliśmy się, że aby zatrzymać Ołeksija, Rosjanie przeprowadzili całą operację – otoczyli okolicę, zatrzymali sąsiadów. Jeden z nich powiedział mi, że ci żołnierze pochodzili z Kemerowa. Później zrozumieliśmy, że była to grupa sił specjalnych Rosgwardii z Kemerowa, dowodzona przez kapitana Siergieja Tichonowa. To ta sama jednostka, która, jak ustaliliśmy, porwała Teliżenkę. Dlatego Ołeksij Pobihaj został znaleziony martwy w tym samym lesie, co pułkownik SBU. W tym momencie rosyjskie wojska zorganizowały już systematyczną akcję poszukiwania i aresztowania ukraińskich patriotów i przeciwników rosyjskiego reżimu. Kiedy pracowaliśmy nad drugą częścią śledztwa, wiadomo było już, że to właśnie w lesie pod Buczą stacjonowali spadochroniarze z Pskowa. Niestety, nie udało nam się ustalić, kto dokładnie pociągnął za spust, zabijając Pobihaja, ale doskonale rozumiemy, że w jego egzekucję jest zamieszany któryś z żołnierzy tej jednostki.
W którym momencie zrozumiał Pan, że ta historia wykracza poza kilka przypadków? W jaki sposób zeznania mieszkańców Buczy pomogły przeprowadzić jeszcze szerzej zakrojone śledztwo?
Chodziłem od domu do domu, rozmawiałem z ludźmi, którzy opowiadali o szczegółach: jaki mundur widzieli, jaki sprzęt, jaką broń... Wtedy stało się dla mnie jasne, że można spróbować zidentyfikować osoby zamieszane nie tylko w zabójstwo Pobihaja i Teliżenki, ale także w mordy na wielu innych mieszkańcach Buczy. Śledztwo przerodziło się w coś większego.
Zaczęliśmy ustalać szczegóły wydarzeń, które miały miejsce na ulicy Jabłuńskiej [w Buczy – red.]. To właśnie tam znaleźliśmy najwięcej ciał zabitych cywilów. W trzeciej części śledztwa udało nam się zebrać dziesiątki godzin nagrań z kamer monitoringu. W pierwszych dniach, kiedy rosyjskie wojsko wkroczyło do Buczy, kamery na Jabłuńskiej zdążyły zarejestrować to, co się tam działo. Były też nagrania z telefonów naocznych świadków.
Ponadto, uciekając z miasta, rosyjskie wojsko pozostawiło po sobie wiele dokumentów, na przykład dziennik dyżurów z nazwiskami i godzinami. Kawałek po kawałku odtwarzaliśmy wydarzenia. W końcu zidentyfikowaliśmy wielu rosyjskich żołnierzy, którzy mogą być zamieszani w masowe zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej w okresie najintensywniejszych rozstrzeliwań lokalnej ludności.
Trzecia część filmu to śledztwo dotyczące trzech dni okupacji, od 3 do 5 marca, odtworzonych przez nas niemal minuta po minucie.
Właśnie w tym okresie miała miejsce jedna z największych zbiorowychy egzekucji cywilów w Buczy. Tylko w ciągu tych trzech dni rosyjscy żołnierze zabili tam co najmniej 62 osoby
Żołdak w „arafatce”
Jak udało się ustalić osoby zamieszane w rozstrzeliwanie cywilów?
Skupiłem się na tych zabójstwach, w przypadku których mieliśmy twarde dowody: zdjęcia, filmy, zeznania. Wszystko sprowadzało się do jednej jednostki: 234. pułku desantowo-szturmowego z Pskowa, należącego do 76. dywizji wojsk powietrznodesantowych Rosji. To właśnie on był zamieszany w masowe zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej.
Prezentacja filmu dokumentalnego „Bucza. Jabłuńska”. Bucza, 8 czerwca 2025 r. Zdjęcie: Serhiy Nuzhnenko
Kiedy już znasz jednostkę, możesz szukać konkretnych żołnierzy. Pomogły nam w tym nasze źródła w organach ścigania. Okazało się, że uciekający rosyjscy żołnierze zostawili na Jabłuńskiej osobisty komputer jednego z dowódców pułku z Pskowa. Zawierał on listę około dwóch tysięcy żołnierzy 234 pułku z Pskowa, wraz z datami urodzenia, danymi na temat rodzin, numerami legitymacji wojskowych, paszportów...
Jednym z głównych bohaterów naszego śledztwa jest rosyjski żołnierz noszący chustę „arafatkę”, mocno kontrastującą na tle umundurowania innych „zielonych ludzików”. Co najważniejsze, ten „Arafat”, jak go początkowo nazwaliśmy, został zarejestrowany przez kamery monitoringu w momencie zabójstwa czterech mieszkańców Buczy. Widać, jak dowodzi grupą żołnierzy, którzy rozstrzeliwują Włodzimierza Rubajła, 70-letniego mieszkańca Buczy. Potem rozkazuje przeprowadzić czystkę w pobliżu wielopiętrowego budynku, a jego podkomendni zabijają 41-letniego Dmitrija Konowałowa. Później prowadzi mieszkańca Buczyny Igora Gorodeckiego, po czym ten również zostaje zabity, a następnie wraz ze swoimi podkomendnymi zatrzymuje się na nocleg w jednym z wielopiętrowych budynków przy ulicy Jabłuńskiej, gdzie tego samego wieczoru w swoim mieszkaniu zostaje zabity Jewgienij Pietraszenko.
Stało się oczywiste, że trzeba zidentyfikować tego rosyjskiego żołnierza. Udało nam się to, ponieważ jego podwładni zatrzymali się obok kamery, która nagrywała dźwięk. Wziąwszy pod uwagę mnóstwo dowodów, nie miałem wątpliwości, że „Arafat” to oficer o nazwisku Borzunow. Chciałem jednak mieć jakieś ostateczne i mocne potwierdzenie. Zadzwoniłem do wszystkich, których udało się zidentyfikować. Co ciekawe, udało mi się dodzwonić także do Barzunowa. Nie spodziewałem się, że odbierze. Zdając sobie sprawę, że czasu jest mało, od razu zapytałem:
„Czy jesteś zamieszany w zabójstwa na ulicy Jabłuńskiej?”. W odpowiedzi usłyszałem: „Tak”
Po tym zdaniu odłożył słuchawkę. Trzy minuty później napisał do mnie: „Zadzwoń ponownie”. Zadzwoniłem i rozmawialiśmy prawie 10 minut. Pytałem o konkretne epizody, które już zidentyfikowaliśmy. Potwierdził zabójstwo co najmniej trzech osób. Myślę, że to jedno z pierwszych bezpośrednich potwierdzeń ze strony rosyjskiej, że to właśnie ich żołnierze zabijali cywilów w Buczy. W końcu ich oficjalna propaganda temu zaprzecza, a Putin w ogóle nazywa to wszystko „fejkiem”.
Borzunow jest dowódcą najniższego szczebla, lecz udało nam się również ustalić obecność podczas zabójstw na Jabluńskiej wysokich rangą rosyjskich oficerów, w tym dowódcy 234. pułku Artema Gorodyłowa. To ważne, ponieważ dowodzi, że to, co wydarzyło się w Buczy, nie jest „ekscesem wykonawców”, ale usankcjonowaną przez władze metodą prowadzenia wojny przez stronę rosyjską przeciwko Ukraińcom – poprzez zatrzymania, tortury, rozstrzeliwania. Próbowałem skontaktować się z wyższymi oficerami, których obecność w Buczy na Jabłuńskiej została potwierdzona. Dzwoniłem i zadawałem proste pytanie: „Czy jesteś zamieszany w zabójstwa cywilów w Buczy?”. W odpowiedzi słyszałem tylko rosyjskie przekleństwa.
Podczas kręcenia filmu o zbrodniach wojennych rosyjskiego wojska. Zdjęcie: Alina Podreiko
Podczas rozmowy ze spadochroniarzem z Pskowa zachowywał się Pan dość powściągliwie. Jak udało się opanować emocje?
Pomyślałem, że właśnie taka postawa – spokojna, wyważona, cywilizowana – będzie moim atutem. Nie mam prawa reagować emocjonalnie ani krzyczeć, ponieważ nie jestem propagandystą, tylko dziennikarzem. Moim zadaniem jest uzyskanie dokładnych, sprawdzonych informacji, zebranie faktów i dowodów. I jeśli uda mi się wydobyć od rosyjskiego żołnierza cokolwiek, co pomoże zidentyfikować ich udział w zbrodniach – to już będzie ważne. To nie była osobista rozmowa. To był profesjonalny wywiad, a mój ton był próbą zachowania jasności i obiektywizmu.
Obejrzał Pan dziesiątki godzin nagrań z kamer monitoringu. Były momenty, kiedy było zbyt ciężko, by na to patrzeć?
Szczerze mówiąc, same nagrania nie są najtrudniejsze. Po prostu siadasz, analizujesz, sprawdzasz chronologię. To praca techniczna i analityczna. Najtrudniejsze jest kontaktowanie się z rodzinami ofiar.
Bolesne jest wkraczanie w ich przestrzeń osobistą, zmuszanie do wspominania przeżyć. Zazwyczaj staram się nie dzwonić, tylko osobiście podejść i zapytać, czy dana osoba jest gotowa do rozmowy. To zawsze emocjonalna sytuacja – zarówno dla niej, jak dla mnie. Czasami bardzo trudno nie tylko nagrać wywiad, ale także go później obejrzeć.
Słuchasz 10-15 minut i musisz przerwać, bo już nie możesz. Nie chodzi o słabość, ale po prostu o granice
Jednak nawet w trudnych momentach nie przyszło mi do głowy, żeby porzucić śledztwo. Bo rodziny ofiar potrzebują sprawiedliwości. Dla nas ważne jest, by wiedzieć, jak zginęli nasi bliscy, kto to zrobił, czy są jakieś nagrania z ostatnich minut ich życia.
Na przykład była taka historia z żołnierzami obrony terytorialnej, którzy zostali rozstrzelani na terenie budynku biurowego przy ulicy Jabłuńskiej 144. Udało mi się znaleźć krótki fragment wideo, na którym widać, jak dzień przed egzekucją chłopcy pomagają ludziom się ewakuować, stoją na posterunku. Na nagraniu był Andrij Werbowyj. Kiedy wysłałem wideo jego żonie Natalii, odpowiedziała: „Andrij stanął przede mną, jakby żywy”. Właśnie takie chwile – kiedy możesz dać człowiekowi choćby cząstkę prawdy – dodają siły i sensu. Rozumiemy, że pociągnięcie rosyjskich żołnierzy do odpowiedzialności będzie bardzo trudne, ale naszym zadaniem jest rejestrowanie, identyfikowanie i dokumentowanie zbrodni. A to już krok w kierunku sprawiedliwości.
W sumie obejrzałem setki godzin nagrań wideo. Trzeba zrozumieć, że na niektórych jest tylko kilka sekund ważnych wydarzeń, a reszta to pustka. Ja musiałem oglądać wszystko, bo każda sekunda ma znaczenie
Najstraszniejsze jest to, że świadkowie odchodzą
Jak udało się Panu przekonywać naocznych świadków czy krewnych ofiar do rozmowy?
Jeden z pierwszych materiałów dotyczył rozstrzelania we wsi Stary Nowy Byków, w obwodzie czernihowskim. Rozmawiałem z osobami, które były torturowane, z rodzinami zabitych. Przez prawie pół roku jeździłem po obwodach czernihowskim i kijowskim. To nie były jeszcze śledztwa w klasycznym tego słowa znaczeniu – to było rejestrowanie i dokumentowanie zbrodni wojennych. Uświadamiałem ludziom, że znam temat. Mówiłem, że nie chodzi mi o rozgłos, tylko o śledztwo. Chciałem dotrzeć do prawdy, znaleźć sprawców. Pokazywałem ludziom, co ustaliłem. Przez cały czas pracy nad filmem odmówiła tylko jedna osoba, którą chciałem nagrać. Nie naciskałem. Wydawało mi się, że ta kobieta po prostu nie uwierzyła, że nie będę żerował na tragedii.
Czy była jakaś historia, która stała się dla śledztwa przełomowa?
Kluczowe znaczenie w jednym z epizodów śledztwa mają zeznania Iwana Skiby. To bojownik obrony cywilnej w Buczy, który został zatrzymany przez rosyjskich żołnierzy i rozstrzelany wraz z innymi, ale cudem przeżył – kula przeszła na wylot. Iwan opowiadał, jak leżał na ziemi, udając martwego, a kiedy zapadła ciemność, zdjął buty jednemu z zabitych, bo był boso. Dotarł do okolicznej mieszkanki, a ta mu pomogła.
Wzruszyła mnie również historia kobiety, która mieszkała w pobliżu miejsca rozstrzelania członków obrony cywilnej.
Powiedziała, że przez cały okres okupacji miejscowi starali się karmić psy, by nie ruszały ciał zabitych
Było bardzo wiele historii, lecz naszym głównym celem nie było tylko dokumentowanie emocji – szukaliśmy dowodów. Bo sporo z tego, co wiemy o Buczy, to tylko wierzchołek góry lodowej. Wiele historii pozostaje nieopowiedzianych, a najstraszniejsze jest to, że świadkowie odchodzą. Dwie osoby, z którymi planowałem porozmawiać, już nie żyją. Czas mija, a my musimy wszystko spisać, bo wraz z ludźmi znikają ich cenne wspomnienia.
Pierwsza część filmu, o zabójstwie pułkownika SBU Ołeksija Teliżenki, stała się podstawą do postawienia zarzutów rosyjskiemu oficerowi. Miał Pan poczucie, że wykonuje pracę, którą powinni wykonywać śledczy?
Nie. Zdaję sobie sprawę, że w Ukrainie popełniono tysiące takich zbrodni. Wyobrażam więc sobie, ile pracy mają śledczy. Organy ścigania mają swoją logikę, protokoły i ekspertyzy. Ja jestem dziennikarzem, uzupełniamy się nawzajem. Poza tym funkcjonariusze często dzielili się ze mną swoim doświadczeniem, co pomagało mi w pracy. Wszyscy razem wykonujemy jedną wielką pracę. Mam nadzieję, że w przyszłości nasze materiały pomogą organom ścigania postawić nowe zarzuty. Być może kiedyś te dowody, nawet jeśli są drobne, staną się częścią międzynarodowego śledztwa.
Publiczność podczas prezentacji filmu „Bucza. Jabłuńska”. Bucza, 8 czerwca 2025 r. Zdjęcie: Serhiy Nuzhnenko
Wierzy Pan w to, że rosyjscy przestępcy zostaną sprawiedliwie ukarani?
Trudno powiedzieć. Nie jestem prawnikiem, ale wierzę w sprawiedliwość. Nie możemy się zatrzymywać, musimy szukać nowych dowodów zbrodni wojennych. Bo to, o czym się nie mówi i czego nie pokazuje, w dzisiejszym świecie po prostu nie istnieje. Tymczasem liczba takich historii rośnie każdego dnia.
W maju otrzymał Pan międzynarodową nagrodę New York Festivals 2025 w kategorii „Prawa człowieka”, za drugą część filmu o Buczy. Co dla Pana oznacza to wyróżnienie?
Każda wzmianka o Ukrainie, o wojnie, jest bardzo ważna. Radio Svoboda ma wiele redakcji językowych. Przetłumaczyliśmy ten film na rumuński, bułgarski, angielski, rosyjski. Tylko na YouTube ma już około trzech milionów wyświetleń. Dla mnie ważne jest, że przynajmniej jedna osoba w Bułgarii, Rumunii czy gdzieś indziej na świecie dowiedziała się prawdy o krwawej wojnie w Ukrainie. Pokazaliśmy dowody, wyjaśniliśmy kontekst. To ważniejsze niż sama statuetka.
Czy będzie kontynuacja śledztw dotyczących zbrodni wojennych popełnionych przez Rosjan w Ukrainie?
Pracuję w Radiu Svoboda od ponad dziesięciu lat. Obecnie z powodu nowej polityki Stanów Zjednoczonych nasze media są zagrożone zamknięciem. Jednak dopóki mam możliwość, prowadzę szeroko zakrojone śledztwa. W samej tylko gminie Bucza zginęły setki osób. Są też inne miejsca – i to nie tylko w obwodzie kijowskim.
Pracy jest więc bardzo dużo. Najważniejsze, by można było ją kontynuować. To ważne nie tylko dla nas, ale także dla przyszłych pokoleń.
Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem.
Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość.
Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.
Moja rodzina na kilkanaście godzin
Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.
- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.
Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.
Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.
Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.
Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.
- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.
W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.
Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.
- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.
W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.
Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”.
Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada.
Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.
Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później
Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.
Cywile uciekające przed walkami w kierunku Awdijiwki wsiadają do pociągu jadącego na zachód w Pokrowsku w Ukrainie 26 lutego 2024 r. Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu/East News
- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.
Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.
Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.
Bariera do przebicia
Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.
- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.
Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie
Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest.
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.
Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.
- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?
Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.
To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.
Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.
- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.