Exclusive
20
min

Uważasz, że Twoja sprawa jest ważna? Działaj, wierz, nie odpuszczaj

Niektóre z Ukrainek, które siedziały obok mnie, figurowały na rosyjskiej liście do likwidacji. Były "winne", bo pracowały w sektorze publicznym. Po przyjeździe do Polski z marszu rzuciły się w wir wolontariatu i pracy społecznej

Halyna Halymonyk

"Status uchodźcy nie wymazuje tożsamości, nie niszczy doświadczenia, nie pozbawia umiejętności". Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Moje pierwsze spotkanie z kobietami, które w Ukrainie były zaangażowane w działalność obywatelską, a w Polsce tę działalność wznowiły, odbyło się w Warszawie pod koniec 2022 roku.

Obok mnie siedziały kobiety, które opuściły rozdarte wojną regiony Ukrainy. Niektóre wyrwały się prosto spod okupacji, tylko z jednym plecakiem, trzymając za ręce dzieci czy prowadząc rodziców - staruszków. Niektóre figurowały na rosyjskiej liście do likwidacji. Były "winne" pracy w sektorze publicznym, realizowania różnych europejskich programów, prowadzenia fundacji, walki o prawa człowieka i wiary w europejską przyszłość Ukrainy.

Słuchając historii tych kobiet nie mogłam powstrzymać podziwu. W Ukrainie rozwiązywały dziesiątki problemów: opiekowały się kobietami z grup wymagających szczególnej troski, organizowały wolny czas dla osób starszych, promowały socjalizację niepełnosprawnych, organizowały festiwale, promowały ukraińską kulturę, rozwijały swoje społeczności, oczyszczały rzeki, walczyły z korupcją, zmieniały prawo. W Polsce większość ludzi natychmiast rzuciła się w wir pracy społecznej i wolontariatu. I nie traktują tego jak swoje szczególne osiągnięcie. Po prostu inaczej nie potrafią. Aktywność i bycie "niespokojnymi" leżą w ich naturze.

Zasiej nasiona, a wykiełkują

Kateryna Stacenko jest dziennikarką i działaczką społeczną. W Enerhodarze zajmowała się sprawami młodzieży, organizacją wydarzeń kulturalnych i wspieraniem żołnierzy ATO [operacja antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciew donieckim i ługańskim separatystom, rozpoczęta wiosną 2013 r. - red]. Przez kilka lat poprzedzających wybuch wojny działała w Klubie Kultury Polskiej im. Henryka Sienkiewicza w Enerhodarze.

Kateryna Stacenko z dziećmi. Zdjęcie z prywatnego archiwum

- Bardzo bałam się obudzić pod okupacją, to był mój największy strach - wspomina ostatnie tygodnie przed inwazją na pełną skalę. - Więc kiedy Ludmiła Kostuszewicz, szefowa polskiego klubu, zaproponowała, żebyśmy pojechały do Krosna, zgodziłam się. Pojechałyśmy na kilka tygodni, a jesteśmy tu już drugi rok.

W Krośnie wszyscy mieszkańcy Enerhodaru zostali zakwaterowani w akademiku, większość nadal w nim mieszka. Wznowienie działalności społecznej przyszło Katerynie w sposób naturalny.

- Ludmiła Kostuszewicz zabrała nas do Polski, a sama pospieszyła ratować innych ludzi. Czasami wyciągała ich spod nosa okupanta. W Krośnie, które stało się naszym drugim domem, pod jednym dachem zgromadziły się dziesiątki przerażonych matek z dziećmi i starszych rodziców. Szybko stało się jasne, że nie możemy wrócić do Ukrainy, bo nasze miasto jest pod okupacją. Ktoś musiał pomóc ludziom z dokumentami i legalizacją pobytu, a potem jakoś ich ze sobą skontaktować, umożliwić ich dzieciom adaptację. To było moje zadanie, bo już wtedy znałam podstawy polskiego. Znałam też kogoś z urzędu miasta w Krośnie, bo przed wojną organizowaliśmy wizyty studyjne: polskie dzieci przyjeżdżały do nas, nasze dzieci przyjeżdżały do Krosna.

W ciągu niemale dwóch lat Kateryna stworzyła i zarejestrowała organizację pozarządową "Pod jednym niebem", złożyła wnioski i zdobyła kilka grantów.

- Zdecydowaliśmy się zarejestrować. W przeciwnym razie nie mielibyśmy dostępu do lokalnych programów - wyjaśnia Kateryna. - Nasze ukraińskie organizacje nie mają tu żadnej pozycji prawnej.

W ramach zdobytych grantów zorganizowano warsztaty, wydarzenia kulturalne i wspólne wyjazdy dla mieszkańców akademika.

Warsztaty pomagają budować wspólnotę - i działają jak lekki środek uspokajający. Zdjęcie z prywatnego archiwum

- To moja dobrowolna, dodatkowa praca - zaznacza Kateryna - bo moim głównym źródłem utrzymania jest praca w lokalnej szkole. Nie mamy wiedzy na temat księgowości, podatków w Polsce i wymagań darczyńców. Nie możemy więc zapewnić zwrotu kosztów nauczycielom na warsztatach w naszych projektach, nie mówiąc już o jakichkolwiek kosztach administracyjnych dla zespołu.

Kateryna nie narzeka jednak na przeciążenie. Mówi, że w ten sposób nawiązuje kontakty i zaspokaja potrzebę komunikacji, podróży i wypoczynku dla swoich dzieci i ich rówieśników.

- Chodzę wszędzie tam, gdzie jestem zapraszana - mówi. - Te spotkania często owocują nowymi partnerstwami, przydatnymi i praktycznymi rzeczami dla naszej społeczności w Krośnie. Niedawno w ramach jednego z projektów udało nam się kupić maszynę do szycia, nici i druty do robótek. Teraz nie musimy już nigdzie biegać, aby naprawić nasze ubrania. Sprzedajemy dzianiny, a dochód idzie, na cele charytatywne, dla mieszkańców Enerhodaru, którzy opuścili miasto i żyją teraz jako osoby wewnętrznie przesiedlone w Ukrainie. Wszystkie wydarzenia, które organizujemy, dają początek nowym projektom, działaniom i inicjatywom. Na jednym z nich poznałam aktywistów z Fundacji Wielkie Serce dla Dzieci. Dowiedziałam się, że prowadzą projekt integracyjny dla młodzieży "Wakacje naszych marzeń" pod auspicjami UNICEF. Zgłosiliśmy się i zabraliśmy dzieci do Austrii. Jeździły na nartach, zwiedzały muzea, poznawały miejscowe rodziny. Tak to wszystko działa. To nie jest klasyczna praca w sektorze publicznym - to raczej nowe, dodatkowe możliwości.

Kateryna Stacenko znalazła sposób, by pokazać swoim dzieciom Austrię i jej góry. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Według Kateryny działalność publiczna powinna stać się czymś powszechnym wśród Ukraińców. - Na przykład w Polsce istnieją setki różnych fundacji, nieformalnych grup, inicjatyw wolontariackich, stowarzyszeń właścicieli domów, obrońców owadów i drzew, miłośników książek, opiekunów bibliotek itp. - wylicza. - To jak nasiona, które zasiewasz, a one rosną i stają się społeczeństwem, w którym dobrze się żyje. Nie bój się zrobić czegoś dla zabawy.

Waluta, której nie trzeba wymieniać

- Co mogę powiedzieć o mojej działalności obywatelskiej... Ja tu tylko wycieram smarki dzieciom - żartuje Natalia Denisowa z Sum. - Kiedy masz dzieci, trudno ci kontynuować pracę. Czasami czuję się wypalona i zupełnie wykończona. Latem zorganizowałam święto Iwana Kupały, zgodnie z naszymi tradycjami, a jesienią organizuję warsztaty. Ale robię to bardziej z altruizmu i entuzjazmu niż z jakichkolwiek innych powodów. Czasami robię to ostatkiem sił.

Natalia ze swymi synami i uchodźczyniami wewnętrznymi. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Natalia wychowuje dwóch synów. Jeden z nich, ośmioletni Jarosław, jest niepełnosprawny. W Sumach przez wiele lat była zaangażowana w ochronę praw rodzin i matek wychowujących niepełnosprawne dzieci. W Polsce wraz z koleżankami wznowiła tę działalność w formie stowarzyszenia zwykłego.

- Konsultowaliśmy się z doradcami w sprawie formatu działalności - wyjaśnia. - Istnieje wiele form, nawet z elementem komercyjnym, ale trzeba wybrać odpowiednią dla swoich potrzeb i możliwości. Jako że jestem tu sama z dwójką dzieci, trudno mi znaleźć czas na aktywność. Ale nicnierobienie też nie jest dla mnie łatwe.

Święto Iwana Kupały w Polsce - według Natalii Denisowej. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Natalia została niedawno laureatką programu Ashoka w Polsce. W Słupsku stworzy przestrzeń dla matek. Chce pomóc im znaleźć choć trochę czasu dla siebie - by pójść do lekarza, fryzjera, na siłownię, wypić kawę z przyjaciółmi czy choćby pobyć samej. W tym czasie dziećmi zajmie się niania.

Kontakty społeczne, reputacja i dziedzictwo poprzednich projektów to najbardziej solidna waluta, która nie zna granic i nie wymaga wymiany. To pomoże ci znaleźć wsparcie dla twoich pomysłów w nowym miejscu. Natalia jest tego pewna.

Pukać do wszystkich drzwi

Niektóre aktywne Ukrainki chcą wrócić do pracy w sektorze publicznym. Jest im bliski i zrozumiały, mają w nim wysokie kwalifikacje, wiele planów i pomysłów. A wiele polskich organizacji - z własnej inicjatywy lub na prośbę darczyńców - jest gotowych zaangażować Ukrainki. Trzeba tylko wyjść z inicjatywą i zapukać do wszystkich drzwi.

Tetiana Harmider. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Tetiana Harmider z Kijowa była w stanie przywrócić w Warszawie "Specjalne wycieczki" dla dzieci ze spektrum autyzmu i znaleźć pracę w sektorze publicznym. Jej syn Bohdan ma 15 lat i cierpi na autyzm. Gdy uczęszczał do szkoły specjalnej w Kijowie, Tetiana zastanawiała się, dlaczego dzieci nie wychodzą poza jej mury.

- Kiedy pytałam nauczycieli o wycieczki szkolne, mówili mi, że mogą w nich brać udział tylko te dzieci, które są "spokojne, zrównoważone i łatwe do opanowania". Mój Bohdan do takich nie należy - wspomina Tetiana.

Tak narodziła się inicjatywa, która przekształciła się w organizację pozarządową "Wyjątkowe życie". Tetiana wzięła na siebie organizację wycieczek dla dzieci i młodzieży ze spektrum autyzmu.

Krótkie, ale ciekawe wycieczki mają dobry wpływ na dzieci. Zdjęcie z prywatnego archiwum

- Jasno określona codzienna rutyna jest bardzo ważna dla dzieci ze spektrum autyzmu - wyjaśnia Tetiana. - Chodzi o regularne wykonywanie różnych czynności, posiadanie stałego miejsca zamieszkania, a nawet spożywanie tych samych posiłków. Dzięki temu, że podróżowanie stało się częścią życia uczestników naszych projektów, dzieci stosunkowo łatwo zniosły ewakuację.

W Warszawie ona, jej syn i młodsza córka zamieszkali w schronisku dla uchodźców. Tatiana zaczęła wykorzystywać swoje talenty podróżnicze także dla dobra innych dzieci. Po krótkich wycieczkach i wyprawach mali uchodźcy regenerowali się emocjonalnie.

- Nie miałam wątpliwości, że muszę wznowić mój projekt zarówno w Warszawie, jak w Kijowie. Zaczęłam pisać listy do różnych organizacji. Niektóre zapraszały nas na wycieczki, inne oferowały zniżki, nawiązały się partnerstwa.

Niemiecka fundacja dała pieniądze na wznowienie działalności organizacji pozarządowej i pomogła znaleźć organizację partnerską w Polsce, która zatrudniła Tetianę. Tak Tetiana wróciła do pracy w sektorze publicznym.

Na spływie kajakowym. Zdjęcie z prywatnego archiwum

"Status uchodźcy nie wymazuje tożsamości, nie niszczy doświadczenia, nie pozbawia umiejętności". Te słowa, wypowiedziane przez Natalię Czermoszencewą, przedstawicielkę organizacji pozarządowej New Generation (Ukraina), na spotkaniu z działaczami społeczeństwa obywatelskiego w Polsce zainspirowały wiele ukraińskich kobiet, które spotkałam w Warszawie w zeszłym roku. Ciebie też powinny zainspirować. Aktywizm nie zna granic. Jeśli uważasz, że Twoja sprawa jest ważna, działaj, wierz, szukaj partnerstwa, wsparcia i zachęty. Na pewno odniesiesz sukces.

No items found.

Redaktorka i dziennikarka. W 2006 roku stworzyła miejską gazetę „Visti Bilyayivka”. Publikacja z powodzeniem przeszła nacjonalizację w 2017 roku, przekształcając się w agencję informacyjną z dwiema witrynami Bilyayevka.City i Open.Dnister, dużą liczbą projektów offline i kampanii społecznych. Witryna Bilyayevka.City pisze o społeczności liczącej 20 tysięcy mieszkańców, ale ma miliony wyświetleń i około 200 tysięcy czytelników miesięcznie. Pracowała w projektach UNICEF, NSJU, Internews Ukraine, Internews.Network, Wołyńskiego Klubu Prasowego, Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych, Fundacji Rozwoju Mediów, Deutsche Welle Akademie, była trenerem zarządzania mediami przy projektach Lwowskiego Forum Mediów. Od początku wojny na pełną skalę mieszka i pracuje w Katowicach, w wydaniu Gazety Wyborczej.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Żeby stypa była wesoła

Chorowała od ponad 10 lat. Na początku leczenie działało, była w remisji. Ale potem nastąpił nawrót. W Ukrainie nie dawano jej już żadnych szans, postanowiła więc wziąć udział w eksperymentalnym badaniu klinicznym nowego leku w Hiszpanii. Informację o tym znalazła na Facebooku. Dzięki temu wygrała dodatkowe ponad trzy lata życia.

– Nie chciałam sprzedawać swojego mieszkania, zaciągać pożyczek, zostawiać dzieci, męża i teściowej bez dachu nad głową (mieszkaliśmy razem). Zdecydowałam więc, że jeśli zostanę zakwalifikowana do badań nad tym lekiem, jeśli tylko będę się nadawać, pójdę na leczenie – mówi Switłana. – A jeśli nie, to po prostu umrę w domu – chociaż naprawdę nie chciałam, żeby moja rodzina widziała mnie słabą.

Z dziećmi

Poza tym wydaliśmy już mnóstwo pieniędzy na leczenie i wszyscy byliśmy wyczerpani. Nie chciałam też uruchamiać jakiejś zbiórki. Ale przyjaciele i nieznani mi życzliwi ludzie zebrali kilka tysięcy euro na bilet do Hiszpanii i życie tam przez pierwszych kilka miesięcy. Dopóki nie znajdę sobie miejsca i trochę się nie przystosuję.

Osoby biorące udział w badaniach klinicznych nie płacą za leczenie, badania i testy. Nawet taksówka, jeśli pacjent poczuje się źle po chemioterapii, jest opłacana przez firmę farmaceutyczną. Ale już za posiłki poza szpitalem i zakwaterowanie płaci pacjent. Lek, który był testowany na Switłanie, nie ma jeszcze nazwy, tylko specjalny numer. Jej wyniki nie były złe. Z przerzutami, które się u niej pojawiły, diagnoza dawała jej maksymalnie sześć miesięcy życia. A ona żyje już ponad trzy lata.

– Bez względu na to, ile czasu zyskasz, to wciąż za mało – wyznaje Swieta. – Denerwują mnie hashtagi #cancer, nigdy nie słucham rad w stylu: „bądź pozytywna i walcz”. Zaakceptowałam swoją sytuację, śmierć jest częścią życia. Chcę, żeby stypa po mnie była wesoła, żeby wszyscy pamiętali, jaka byłam pogodna. I by głośno śpiewali wesołe piosenki. „Kalinę” też.

Szczera rozmowa, która przeraża

Ale krewni Swietłany nie są aż tak dzielni. W ich oczach jest za dużo bólu, a w słowach pobrzmiewa nadzieja na cud. Cud, który się nie wydarzy.

Switłana: – Wiem, że moja córka bardzo się boi zobaczyć mnie martwą. Więc mnie nie odwiedza, chociaż każda wiadomość, którą do mnie wysyła, mówi mi: „Mamo, kocham cię”. Boi się wejść na komunikator i nie otrzymać odpowiedzi. Postanowiłam, że zniosę to wszystko sama. Jestem silna, dam radę.

Chciałabym porozmawiać o mojej śmierci z przyjaciółmi, ale oni kładą ręce na moich uszach i mówią: „Ale przecież obiecano ci 20 lat…” Próbuję im powiedzieć, co jest teraz dla mnie ważne, ale prawie mi nie wolno: nie ma u nas zwyczaju rozmawiania o własnej śmierci z innymi ludźmi. Taka szczera rozmowa ludzi przeraża ludzi.

Jak to jest być noszoną na rękach

Switłana lubi rozmawiać o mężczyznach. Mówi, że dopiero w Hiszpanii po raz pierwszy poczuła się kobietą – pożądaną bez względu na wszystko. Przez 23 lata małżeństwa była przyjaciółką, matką, niezawodną partnerką. Nie, nie narzeka na swoje małżeństwo i jest wdzięczna mężowi. Ale gdyby nie choroba i przeprowadzka do Hiszpanii, nigdy nie doświadczyłaby, jak to jest być kobietą podziwianą i noszoną na rękach.

– Nawet taksówkarze mnie komplementowali, choć byłam wyczerpana w drodze na chemioterapię. Mężczyźni chcieli się mną spotykać mimo mojej nieuleczalnej choroby. W Hiszpanii to nigdy nie był problem, nawet gdy mówiłam, że umieram. „Cóż, ale przecież nie jutro” – odpowiadali i zapraszali mnie na randkę.

Kilka lat temu Swieta poznała przystojnego Hiszpana o imieniu Jose. Był od niej starszy, ale wciąż w dobrej formie i bardzo romantyczny. Nie bał się ani śmiertelnej choroby, ani tego, że jej piersi były okaleczone.

OZ Jose

– Szczerze mówiąc, to był najlepszy seks w moim życiu. Kochał każdy centymetr mojego niedoskonałego ciała. Czułam, że jest mną zachwycony.

Nigdy nie jest za późno

Przed przeprowadzką Switłany do Hiszpanii mąż był jej pierwszym i jedynym partnerem. Byli razem od liceum. Dlatego wraz ze szczęściem, które poczuła, gdy poznała Jose, pojawiło się poczucie winy. Opowiedziała mężowi o wszystkim – i zgodzili się pozostać przyjaciółmi. Więcej: zasugerowała mu, by założył konto na Tinderze i znalazł sobie nową kobietę. Kiedy to zrobił i przedstawił swoją byłą swojej obecnej, Switłana do niej napisała. Opowiedziała swoją historię.

– Nie chciałam, żeby pomyślała, że odbiera mężczyznę umierającej kobiecie – wyjaśnia.

Opowiedziała jej, ile mogła, o zwyczajach i cechach swojego męża, o ważnych rzeczach dotyczących jej dzieci, a nawet teściowej. I tamta kobieta okazała się wspaniałą osobą. Zaakceptowała i pokochała nie tylko męża, ale także ich dzieci. Swieta jest jej bardzo wdzięczna. Czuje się spokojniejsza.

– Wygląda na to, że nigdy nie jest za późno, by się zakochać – mówi. – Chcę, aby każda kobieta o tym pamiętała i nie karała siebie nieszczęśliwymi związkami. Oczy kobiety powinny płonąć, nawet jeśli jest śmiertelnie chora. Niestety teraz nadszedł czas mojej śmierci i muszę porzucić te wspaniałe uczucia dla szpitalnego łóżka. Ale kiedy o nich myślę, czuję się szczęśliwa.

Nie odstraszyć  cudu

O hospicjum, w którym obecnie przebywa, Switłana opowiada chętnie. Mówi, że Hiszpanie są bardzo przyjaźni i wykonują swoją pracę z zaangażowaniem. Mycie, zabieranie chorego do toalety, karmienie go jest dla nich ważną misją. Koleżanka z oddziału przynosi jej nawet kawę z kawiarni i opowiada o przystojnych mężczyznach, których widziała po drodze.

– Hiszpańscy przyjaciele odwiedzają mnie i przynoszą mi czekoladę – mówi Swita. – Mam dobre środki przeciwbólowe. Nie mogę narzekać na życie i jestem bardzo wdzięczna ludziom, którzy są ze mną. Być może dlatego, że kocham ludzi, oni zawsze mi pomagają. To moi przyjaciele z Facebooka zebrali ostatnio pieniądze na bilety dla moich dzieci, kiedy lekarze powiedzieli mi, że czas się pożegnać.

Dziś każdy dzień ze Swietą jest cudem, który boję się odstraszyć. Boję się otworzyć komunikator i nie zobaczyć wiadomości od niej. Otrzymuję je coraz rzadziej. Switłana nie ma już siły na pisanie.

P.S. Swita niedawno zmarła. Jej ostatnie słowa brzmiały: „Czekam na śmierć, siedzę prosto na tyłku”. Córka wyśle jej prochy do Kijowa. Jej matka tak bardzo kochała to miasto.

Zdjęcia z prywatnego archiwum bohaterki

20
хв

Nowe życie Switłany

Julia Ladnova

Występowała z najlepszymi orkiestrami w Polsce, Hiszpanii, Portugalii, Niemczech, USA, Chinach, Litwie, Turcji czy Meksyku. Po rozpoczęciu przez Rosjan inwazji Londyn docenił wyjątkowość jej stylu: trzykrotnie dyrygowała London Philharmonic Orchestra. Została zaproszona do współpracy z międzynarodową agencją, która pomaga w promowaniu muzycznej Ukrainy na całym świecie. Nadal jest głównym dyrygentem Kijowskiej Orkiestry Kameralnej Filharmonii Narodowej. Co miesiąc przyjeżdża do Ukrainy na koncerty.

Natalia Ponomarczuk. Zdjęcie: Oleg Samojłenko

Mój świat stał się czarny jak smoła

Oksana Honczaruk: W tym roku dołączyła Pani do międzynarodowej agencji IMG Artists, która promuje najbardziej utalentowanych muzyków i kultowe orkiestry na świecie. To owoc wybitnych koncertów, które dała Pani z London Philharmonic Orchestra. Ale nie przyjechała Pani do Londynu z powodów artystycznych.

Natalia Ponomarczuk: W maju 2022 roku otrzymałam list z zaproszeniem do Londynu, gdzie zaoferowano mi ochronę.

W pierwszych miesiącach wojny nie opuściłam Kijowa, nie miałam zamiaru wyjeżdżać. Mieszkałam z mamą w zabytkowym domu w centrum stolicy, niedaleko Majdanu Niepodległości. Podczas ostrzałów i bombardowań schodziłyśmy do piwnicy, ale stare pomieszczenia pod domem, do których prowadziły zniszczone schody, nie przypominały schronu: było tylko jedno bardzo wąskie wejście, a pomieszczenia były „udekorowane” skomplikowanym splotem rur z gorącą wodą. Zrozumiałam, że jeśli coś na nas spadnie, to się stamtąd nie wydostaniemy. Nie myślałam więc o tym, jak opuścić Kijów, ale jak zorganizować inne wyjście z tej piwnicy. Istniało, ale było zawalone. Zachęcałam miejscowych ludzi, by je oczyścili, lecz im się nie udało.

Na początku wojny w centrum Kijowa było bardzo niebezpiecznie [miasto nie miało jeszcze wtedy skutecznej obrony przeciwlotniczej – red.]. Zaczęłam więc szukać możliwości przeprowadzki. Mama, mój pies i ja pojechaliśmy najpierw do Lwowa, potem do Polski, gdzie otrzymaliśmy dużo pomocy, a stamtąd do Monachium. Moja mama nadal tam mieszka, mnie później zaoferowano ochronę w Londynie. Tak więc od października 2022 roku mieszkam w dwóch krajach: Ukrainie i Wielkiej Brytanii. Nadal intensywnie pracuję w Narodowej Filharmonii Ukrainy, gdzie co miesiąc prowadzę koncerty z Kijowską Orkiestrą Kameralną. Buduję nasze wspólne plany twórcze i mam nadzieję, że orkiestra kameralna, która jest znana w Ukrainie, w końcu stanie się sławna także za granicą.

Kiedy i jak udało się Pani powrócić do komponowania?

Na początku inwazji byłam tak zdezorientowana, że nie mogłam podejmować żadnych decyzji, niosła mnie fala wydarzeń. Mój świat w tamtym momencie nie był nawet czarno-biały, ale czarny jak smoła. Próbowałam tylko przetrwać psychicznie i się przystosować.

Ale miałam szczęście. Spotkałam fantastycznych ludzi, którzy zrobili wszystko, co możliwe i niemożliwe, by pomóc tym, którzy stracili spokój, poczucie bezpieczeństwa i sensu tworzenia sztuki.

A kiedy zobaczyłam, jak wielu ludzi na świecie wyznaje podobne wartości i jak zaciekle przeciwstawiają się przemocy i niesprawiedliwości, zaczęłam stopniowo wracać do życia

Znów stałam się stalowa. Teraz muszę pracować bez przerwy, dopóki nie wygram.

Wiem, że robię to, do czego się urodziłam. Dziś mam możliwość robienia kreatywnych rzeczy, o których marzyłam od wielu lat.

Posługa w świątyni Muzyki

Dyrygowała Pani wieloma orkiestrami, ale wiele z tych koncertów odbyło się poza stolicą i za granicą. Czy dobrze rozumiem, że do pewnego czasu Pani, jako kobieta dyrygent, nie mogła pracować w Kijowie, bo w tej branży istniało bardzo silne męskie lobby?

W mojej karierze nigdy nie próbowałam się „dopasować”. Zrozumiałam, że możesz opanować zawód nie na zajęciach akademickich, ale przy pulpicie dyrygenta, z orkiestrą, ćwicząc codziennie przez lata.

Dlatego na ostatnim roku studiów w Konserwatorium [obecnie Narodowa Akademia Muzyczna – przyp. aut.] podpisałam kontrakt na stanowisko głównego dyrygenta i dyrektora artystycznego Akademickiej Orkiestry Symfonicznej Ługańskiej Filharmonii Obwodowej i opuściłam Kijów. Przez trzy sezony prowadziłam dość dużą orkiestrę i muszę przyznać, że nie były to moje najłatwiejsze lata (choć jednocześnie było to nieocenione doświadczenie). Tak więc natychmiast rozpoczęłam karierę jako główny dyrygent orkiestry; nigdy nie pracowałam jako asystentka dyrygenta.

Jeśli chodzi o dyrygentki, to pod koniec lat 90. były wspaniałe młode dyrygentki: Ałła Kulbaba (obecnie dyrygentka Opery Narodowej Ukrainy) i Wiktoria Żadko. Ale tylko dwie.

Czy w latach 90. dziewczynom trudno się było dostać do dyrygentury symfonicznej?

Było trudno. Komisja rekrutacyjna musiała mnie przyjąć, ponieważ dobrze zdałam wszystkie egzaminy zawodowe. Ale wiem, jakie były komentarze na mój temat ze strony niektórych członków komisji rekrutacyjnej, która składała się z profesorów konserwatorium. Jak mi później powiedziano, jeden z profesorów powiedział do swoich kolegów:

Pomóżmy dziewczynie i dajmy jej 2 [ocenę niedostateczną – red.]. Wszyscy tu jesteście mężczyznami i wiecie, jakie ciężkie życie czeka ją w tym zawodzie, jaka to psia robota i jak trudne będzie jej życie

Ten zawód jest trudny z wielu powodów. Psychologicznych, bo wymaga od człowieka stuprocentowego skupienia się na pracy. Trudno połączyć dyrygenturę z obowiązkami rodzinnymi. Jeśli masz intensywny harmonogram koncertów i dużo podróżujesz, taki styl życia wymaga dużo energii i czasu, a oczywiście każde odwrócenie uwagi w stronę życia osobistego jest niekorzystne dla zawodu dyrygenta.

Chociaż teraz stało się to nieco łatwiejsze: profesjonalne organizacje i agencje przejęły dużą część spraw związanych z organizacją i harmonogramami pracy. Istnieje wiele przykładów udanego połączenia zawodu i życia rodzinnego, choć szczerze mówiąc, nadal nie wiem, jak ci ludzie to robią.

W końcu całe życie dyrygenta zbudowane jest wokół zawodu, skupia się na kreatywności i wymaga ścisłej dyscypliny wewnętrznej. Ten zawód – a raczej to powołanie – kojarzy mi się ze służbą w kościele. W istocie to posługa w świątyni Muzyki.

Bohaterka filmu „Tar”, słynna dyrygentka, mówi: „Naszym jedynym domem jest pulpit dyrygenta. Wszyscy żyjemy na walizkach”.

Cóż, nie chodzi o walizki. Chodzi o to, gdzie jesteś bardziej w domu, czy potrafisz podzielić siebie między kilka najważniejszych rzeczy w swoim życiu. Gdzie jest środek ciężkości. W dyrygenturze to zawód, reszta jest zbudowana wokół niego.

Jednocześnie Pani życie to nieustająca seria prób sięgnięcia poza horyzont.

Największym szczęściem zawodu dyrygenta jest wolność.

Dlaczego warto poświęcić swoje życie temu zawodowi? Bo horyzont nigdy się do ciebie nie zbliży. On nieustannie prowadzi cię naprzód

W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że dyrygenci powinni uczyć się psychologii na akademiach muzycznych, by nie musieli poświęcać na to ogromnego wysiłku po ukończeniu studiów. Jak nauczyła się Pani znajdować wspólny język z orkiestrą?

Kto pani powiedział, że się nauczyłam?

Ważną kwestią jest, na ile jako dyrygent jesteś w stanie wydobyć z muzyka to, co najlepsze, a na ile masz prawo ograniczać jego wolność.

Jeśli dyrygent spędza większość czasu na tworzeniu tak zwanej „pozytywnej atmosfery” na próbie, czyli budując pracę na powierzchownej pozytywności – to otrzyma fałszywy teatr. To zła droga. Musisz zejść głębiej, a tam, w głębi, masz do czynienia z rzeczami, które wymagają nadzwyczajnych wysiłków.

Każdy utwór muzyczny został podarowany kompozytorowi za sprawą jego wglądu i niezwykłych wysiłków, często poprzez cierpienie i udrękę. Kompozytor przeszedł przez labirynt skomplikowanych myśli i uczuć i włożył w muzykę coś, czego czasami nie potrafił wyjaśnić nawet samemu sobie. Muzyk musi najpierw to zobaczyć i poczuć, a następnie spróbować to zamanifestować, ucieleśnić poprzez swój talent i umiejętności, by przekazać to słuchaczowi. To nigdy nie było łatwe.

Znaki na papierze to tylko kod. Muzykę można rozszyfrować tylko żywym sercem i umiejętnościami.

Zdjęcie: Oleg Samojłenko

Żywa kultura bez szablonów

Planuje Pani zagraniczne tournée z Kijowską Orkiestrą Kameralną?

Oczywiście. Marzę o trasie koncertowej i wierzę, że muzyk i orkiestra muszą grać dla różnych odbiorców, w różnych miejscach koncertowych, spotykać kolegów z innych krajów i wymieniać się doświadczeniami.

Mam nadzieję, że zwiększając swoją muzyczną wiarygodność za granicą, będę w stanie wzbudzić zainteresowanie prowadzoną przeze mnie orkiestrą i przyciągnąć międzynarodowy management muzyczny oraz mecenasów, którzy będą w stanie wesprzeć kreatywne projekty orkiestry. Mam nadzieję, że Filharmonia Narodowa, której Kijowska Orkiestra Kameralna jest częścią, również włączy się w organizację życia koncertowego i wspólnie osiągniemy nasz cel.

Jak Pani ocenia obecny poziom ukraińskiej dyplomacji kulturalnej?

Podczas wojny ukraińska muzyka zaczęła brzmieć za granicą dość potężnie. Ukraińskie zespoły występują na prestiżowych koncertach w Europie i Ameryce. Moim zdaniem ukraińska muzyka powinna być prezentowana na Zachodzie w kontekście globalnym, powinna być grana obok muzyki kompozytorów z innych krajów. Po to, by pokazać naszą naturalną integrację z globalnym procesem.

Od kogo powinna wyjść ta inicjatywa? Niektórzy pianiści, na przykład Amerykanin Kevin Kenner, włączają utwory Latoszyńskiego [Borys Latoszyński, ukraiński kompozytor i dyrygent – red.] do swojego repertuaru. Ale jak można to wprowadzić do systemu?

To pytanie powinno być poważnie rozważone przez ludzi zaangażowanych w ideologiczne kształtowanie naszego państwa – a następnie przez kierownictwo muzyczne przy wsparciu państwa.

Jeśli państwo nie jest zainteresowane swoim produktem, żaden wysiłek nie pomoże zasadniczo zmienić tej sytuacji

Co jest potrzebne? By sprawić, że nasi kompozytorzy będą otrzymywać zamówienia od teatrów i najważniejszych organizacji koncertowych za granicą, planujemy i wspieramy w każdy sposób (w tym finansowo) udział naszych zespołów w światowej sławy festiwalach i forach muzycznych. Chciałabym, aby utwory ukraińskich kompozytorów były wydawane przez światowych wydawców.

Chciałoby się, aby inicjatywa wykonywania utworów ukraińskich kompozytorów za granicą wychodziła nie tylko od naszych, ale także od zagranicznych muzyków.

Dlatego potrzebujemy strategii państwowej. Wtedy taka inicjatywa będzie miała długotrwały oddźwięk, który doprowadzi do celu. Przykładem może być promocja muzyki polskiej. Polska ma fenomenalną współczesną szkołę kompozytorską, ale stała się ona szeroko znana na świecie m.in. dzięki konkretnym, konsekwentnym działaniom państwa.

Z Kijowską Orkiestrą Kameralną. Zdjęcie: vechirniy.kyiv.ua

Promowanie naszego dziedzictwa i dorobku kulturowego naszych czasów na świecie jest niezwykle ważne. Spójrzmy na to, co od wieków robi kraj – agresor. Metodycznie i agresywnie promuje swoje dziedzictwo kulturowe na całym świecie. Ostatnio rosyjskie przekazy kulturowe w ogóle przestały być kulturą. Są czystą polityką, są bronią. Federacja Rosyjska bardzo dobrze rozumie wartość wpływu kulturowego.

Dla Ukrainy promocja narodowego produktu kulturowego jest sposobem na prawdziwą integrację europejską. Musimy to zrozumieć i odpowiednio działać.

Pracując za granicą jest Pani zmuszona spotkać rosyjskich muzyków, bo oni są wszędzie. Piosenkarka Liudmyła Monastyrska powiedziała, że nie można odrzucać wszystkich projektów, w których występuje coś rosyjskiego, ponieważ oznaczałoby to rezygnację ze wszystkiego – a naszym zadaniem jest nadal reprezentowanie Ukrainy. Co Pani o tym sądzi?

Bez względu na to, jakiej odpowiedzi udzielę, doprowadzi to nie tylko do dyskusji – a jaka może być dyskusja, gdy jest wojna – ale do wrogości między nami, Ukraińcami. A tego nie chcę. Bo to jest wojna w sensie mentalnym. Takie dyskusje tylko pogłębiają cierpienie ludzi.

Powiem tylko, że w tym przypadku nie powinno być żadnych szablonów, którym trzeba by było wszystko i wszystkich podporządkować. Trzeba tylko uważać, bo Rosjanie zawsze prowadzą swoje działania ideologiczne pod płaszczykiem kultury. Organizują na przykład tak zwane „koncerty pokojowe”, na których zawsze wykonywana jest muzyka rosyjska. Zapraszają rosyjskich solistów, ale szukają ukraińskiego dyrygenta lub zapraszają ukraińskiego solistę z rosyjskim dyrygentem. Oczywiste jest, że takie ideologiczne koncerty są niemoralne w czasie straszliwej wojny i masowych mordów na Ukraińcach.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

20
хв

Natalia Ponomarczuk: Rosyjskie przekazy kulturowe przestały być kulturą. Teraz są polityką i bronią

Oksana Gonczaruk

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Edukacja dla uchodźców: Czy Ukraina na tym straci?

Ексклюзив
20
хв

Polsko-ukraińska integracja nie zwalnia tempa

Ексклюзив
20
хв

Pierwsza rocznica Sestr: rok odkryć

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress