Opinie
Ważne zjawiska i wydarzenia oczami tych, którym ufamy i których słuchamy

Droga niepodległość
Ukraina ogłosiła niepodległość 24 sierpnia 1991 roku. Polska jako pierwsza uznała tę deklarację, a dziś należy do państw konsekwentnie wspierających wschodniego sąsiada w walce z rosyjską agresją. Rosja bowiem w istocie nigdy suwerenności ukraińskiego państwa nie zaakceptowała. Gdy Rewolucja Godności zniweczyła kremlowskie kalkulacje na utrzymanie politycznego wpływu w Kijowie i powstrzymanie euroatlantyckich aspiracji ukraińskiego społeczeństwa, w marcu 2014 roku aneksja Krymu przez Rosję okazała się pierwszym aktem wojny, trwającej już jedenasty rok.
Rosja nie zamierza zrezygnować z realizacji swoich celów strategicznych, przy czym najważniejszym z nich nie jest wcale podbój Ukrainy, tylko rewizja porządku światowego, a likwidacja ukraińskiej suwerenności stanowi kluczowy środek prowadzącym do tego celu.
Ukraińcy nie chcą rezygnować z suwerenności, przekonani, że są w stanie niepodległość swego państwa obronić i realizować własną strategię – integrację ze strukturami euroatlantyckiej przestrzeni geostrategicznej.
Ukraińskie społeczeństwo świętuje 34. rocznicę niepodległości, tocząc wojnę obronną przeciwko rosyjskiej agresji. I choć ofensywa dyplomatyczna Stanów Zjednoczonych, Unii Europejskiej oraz państw wspierających Ukrainę przyniosła szansę na zatrzymanie walk zbrojnych, to jednak trwały pokój jest bardzo odległy.
Skuteczny opór
W lutym 2022 roku, gdy rozpoczęła się pełnoskalowa rosyjska inwazja, mało kto wierzył, że Ukraina zdoła się obronić. Ukraińcom udało się jednak skutecznie stawić opór i pozyskać dla swej sprawy koalicję państw szeroko rozumianego „Zachodu”, gotowych wspierać Kijów finansowo, politycznie, dostawami uzbrojenia oraz innymi formami pomocy wojskowej. Pomoc ta jest niezbędna, byłaby jednak nieskuteczna, gdyby nie zdolność ukraińskiego społeczeństwa do utrzymywania mobilizacji i ducha oporu oraz sprawność państwa nie tylko organizującego wysiłek obronny, ale także zapewniającego nieprzerwanie dostęp do usług społecznych i infrastruktury.
Punktualność pociągów dalekobieżnych w komunikacji krajowej osiągnęła w pierwszym półroczu 2025 roku 95%, a państwowe przedsiębiorstwo kolejowe Ukrzaliznycia stało się symbolem nie tylko jakości serwisu, ale także trwałości nowoczesnego państwa.
W 2022 roku pociągi ukraińskich kolei ewakuowały ponad 4 miliony osób oraz 120 tysięcy zwierząt domowych. Dziś przewożą pasażerów i towary. Niszczona podczas bombardowań infrastruktura jest na bieżąco odbudowywana, a tabor unowocześniany. Od początku bieżącego roku wprowadzono do służby 36 nowych, wyprodukowanych w Ukrainie wagonów. Trwa produkcja kolejnych stu. Tę statystykę dopełniają inne wojenne liczby – w czasie wojny zginęło ponad 900 kolejarzy, 2700 odniosło rany.
Koleje nie są wyjątkiem, podobnie działają inne służby. Wielu czytelników pamięta zapewne jesienne doniesienia o skali zniszczeń infrastruktury energetycznej i ostrzeżenia, że brak dostępu do elektryczności i ciepła w Ukrainie może doprowadzić do wymuszonej zimnem migracji setek tysięcy ludzi. Zamiast tego najnowsze statystyki donoszą, że w czerwcu i lipcu 2025 roku Ukraina więcej energii elektrycznej wyeksportowała, niż musiała kupić, a dostawy elektryczności są stabilne, co umożliwia ciągłą pracę przemysłu.
Stabilność makroekonomiczna
Mimo olbrzymich nakładów na prowadzenie wojny – sięgają one 35% PKB – inflacja utrzymywana jest pod kontrolą i osiąga w tej chwili poziom 14,1%. Niemało, ale w bezpiecznych granicach, pozwalających zachować stabilność makrofinansową. Istotnym jej gwarantem jest wsparcie finansowe z zagranicy – środki zewnętrzne finansują wszystkie cywilne wydatki z budżetu państwa ukraińskiego (połowa wydatków budżetowych), dochody własne przeznaczone są w całości na działania wojenne.
Na pokrycie zobowiązań cywilnych Ukraina potrzebuje w tym roku 38,4 miliardów i ma na potrzeby pełne pokrycie w deklaracjach partnerów, a dodatkowym stabilizatorem jest rezerwa walutowa na poziomie 41,5 miliardów dolarów.
Bezrobocie w lipcu 2025 roku zmalało do 11,2% – to najniższy poziom od początku pełnoskalowej agresji, a sytuacja na rynku pracy oceniana jest przez ekspertów jako stabilna. W istocie obraz statystyczny psuje zjawisko unikania formalnego zatrudnienia przez mężczyzn w wieku poborowym.
Wielu z nich obawia się, że jeśli podejmą oficjalnie pracę, staną się celem wojskowych komisji rekrutacyjnych, wolą więc szukać zatrudnienia „na czarno”. Mimo to sytuacja gospodarcza – jak na czasy wojenne – jest stabilna, czego wyraz stanowią zarówno poprawa nastrojów konsumenckich (choć w obszarze nastrojów uznawanych za negatywne), jak i zmniejszenie się ubóstwa (odsetek osób deklarujących, że muszą oszczędzać na jedzeniu) do poziomu 21,6%, choć niestety to tylko miesięczna korzystna fluktuacja.
Głos rynku
Badania sondażowe warto uzupełnić danymi rynkowymi, bo te lepiej oddają rzeczywiste nastroje. W informacjach z Ukrainy dominują doniesienia o codziennych atakach powietrznych na miasta i infrastrukturę cywilną. Siła tych ataków narasta, rosną liczby ofiar. Od zagrożenia nie są wolne nawet ośrodki na zachodzie kraju. Mimo to rynek nieruchomości rozwija się żwawo, a liczba rozpoczętych w 2025 roku inwestycji mieszkaniowych wzrosła o 35% w stosunku do ubiegłego roku (a o 52%, kiedy się mierzy metrażem). Kijów znów stał się najdroższym miastem w Ukrainie – za kawalerkę trzeba zapłacić tam przeciętnie 65 tysięcy dolarów, za wynajem 18 tysięcy hrywien miesięcznie.
W Ukrainie trwa brutalna wojna, czego wyrazem są tragiczne statystyki ginących każdego dnia żołnierzy, pracowników służb cywilnych i zwykłych cywili, zabijanych w ludobójczych atakach na dzielnice mieszkaniowe i infrastrukturę cywilną.
Od grozy śmierci silniejsze są jednak wola życia i pragnienie wolności, których sens wyraża się nie tylko w gotowości do walki i wspierania sił zbrojnych, ale także w praktykowaniu dobrego życia mimo trudności: w uczestnictwie w kulturze, trosce o przestrzeń wspólną czy zaangażowaniu w debatę polityczną.
Dlatego czerwcowy kijowski festiwal Książkowy Arsenał odwiedziły dziesiątki tysięcy widzów, a w lipcu dziesiątki tysięcy Ukrainek i Ukraińców wyszły na ulice Kijowa i szesnastu innych miast, aby zaprotestować przeciwko ustawie ograniczającej niezależność głównych instytucji do walki z korupcją.

Pokój, ale nie za wszelką cenę
W czwartym, a w istocie jedenastym roku wojny, jaką Ukraina prowadzi z Rosją, Ukraińcy niewątpliwie czują się zmęczeni i marzą o pokoju. Jednak nie za wszelką cenę. Zdają sobie sprawę, że o przyszłości nie zadecyduje pole działań zbrojnych, tylko negocjacje. I wiedzą, że Ukraina nie ma dość siły, aby odbić zajęte przez Rosjan terytoria – to około 20% powierzchni kraju. Dlatego, zgodnie z wynikami sondażu Kijowskiego Międzynarodowego Instytutu Socjologii (próba realizowana na przełomie lipca i sierpnia 2025), największe uznanie społeczeństwa ma scenariusz, zgodnie z którym Ukraina uznaje de facto okupację zajętych terytoriów, ale nie akceptuje tego de iure. W zamian otrzymuje od państw europejskich i Stanów Zjednoczonych gwarancje bezpieczeństwa oraz kontynuuje proces integracji europejskiej.
Ten wariant skłonnych jest zaakceptować 54% respondentów, dla 35% jest on nieakceptowalny. Warunków rosyjskich oznaczających w istocie kapitulację nie akceptuje 76% badanych osób. Ukraińcy nie mają zamiaru zaakceptować także różnych wariantów propozycji amerykańskich, uznawanych za odmianę oczekiwań Rosji.
W takiej sytuacji trwały pokój może jeszcze długo nie nastąpić, trudno nawet sobie wyobrazić jego namiastkę w formie długotrwałego zawieszenia broni. Miałoby ono sens, gdyby państwa wspierające Ukrainę zaproponowały rzeczywiście mocne gwarancje bezpieczeństwa. W trakcie spotkania prezydentów Donalda Trumpa i Wołodymyra Zełenskiego, w którym uczestniczyli także liderzy państw europejskich, pojawiło się hasło gwarancji na miarę artykułu 5. z Traktatu o Sojuszu Północnoatlantyckim.
Co jednak w praktyce takie gwarancje miałyby znaczyć? Papier zniesie wszystko, o czym przekonali się Ukraińcy po podpisaniu w 1994 roku Memorandum Budapeszteńskiego. Jego sygnatariusze – Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Rosja – zapewniały zachowanie integralności terytorialnej Ukrainy w zamian za rezygnację przez ten kraj z arsenału jądrowego. Wielu Ukraińców decyzję tę uważa dziś za największy błąd popełniony wówczas przez młodą republikę.
Jakie gwarancje?
Czy takie gwarancje zapewnią żołnierze państw zachodnich wysłani do Ukrainy w ramach misji pokojowej? Temat ten dostarcza więcej emocji niż konkretów, bo najwyraźniej na razie pełni funkcję żetonu w negocjacyjnej grze. Wprowadził go do obiegu prezydent Francji Emmanuel Macron, podbijając stawkę, co początkowo liderzy innych państw przyjęli z irytacją. Ruch okazał się jednak skuteczny, bo stał się swoistym „sprawdzam” wobec rzeczywistych intencji uczestników „koalicji chętnych”.
Premier Polski Donald Tusk zdecydowanie odmówił zaangażowania polskich żołnierzy, argumentując, że ich zadaniem jest obrona wschodniej flanki NATO na terytorium Rzeczypospolitej. W istocie w naszym kraju zdecydowana większość społeczeństwa – 64% w badaniu Ibris, Defence24 i Fundacji Stand with Ukraine – jest przeciwna wysyłaniu wojsk, a tylko 15% akceptuje takie rozwiązanie.
Ukraińcy zdają sobie sprawę, że wobec narastającego populizmu decyzje w polityce zagranicznej w coraz większym stopniu wynikają z logiki polityki wewnętrznej i stają się funkcją nastrojów społecznych, a nie głębokiego namysłu strategicznego.
Przekonali się o tym wyraźnie w 2023 roku, kiedy ponad pół roku musieli czekać na rozwiązanie pata w Kongresie Stanów Zjednoczonych, który zablokował procedowanie ustawy o pomocy wojskowej. Wtedy też okazało się, że w Polsce ani rząd Mateusza Morawieckiego, ani nowy rząd Donalda Tuska nie potrafiły rozwiązać problemu blokady granicy polsko-ukraińskiej przez rolników. Na swoje argumenty, że blokada godzi bezpośrednio w wysiłek obronny, Ukraińcy mogli usłyszeć, że muszą zrozumieć logikę trwającej w Polsce kampanii wyborczej.
Ukraińcy oczywiście uczestniczą we wszelkich formatach spotkań, walcząc w pierwszej kolejności o jedno – stabilność pomocy finansowej i wojskowej. Dlatego ważnym hasłem, jakie pojawiło się w Waszyngtonie, była deklaracja zakupu przez Ukrainę amerykańskiego uzbrojenia za blisko 100 mld dolarów, które mają wyłożyć państwa europejskie. I porozumienie z USA o wspólnej produkcji dronów wartości 50 miliardów dolarów. Donald Trump będzie mógł się pochwalić, że zgodnie z zasadą America First zrobił kolejny świetny deal. Wołodymyr Zełenski z kolei zyska nowe dostawy zaopatrzenia pomagającego stabilizować sytuację na froncie.
Samodzielność
W rzeczywistości jednak Ukraina od początku wojny konsekwentnie realizuje strategię jak największej strategicznej autonomii, której wyrazem ma być samodzielna produkcja jak największej ilości kluczowego dla działań zbrojnych uzbrojenia i materiałów wojennych. Elementem tej strategii jest też aktywne kształtowanie realiów pola walki w taki sposób, aby zniwelować oczywistą asymetrię sił między Rosją i Ukrainą.
Rosja dysponuje większymi zasobami ludzkimi i materiałowymi. Ukraińcy postawili na wyrównywanie szans poprzez innowacje technologiczne umożliwiające zmianę charakteru działań zbrojnych.
Spektakularnym wyrazem skuteczności tej strategii okazało się otwarcie w drugiej połowie 2023 roku kanału żeglugowego na Morzu Czarnym. Odblokowanie portu w Odessie umożliwiło obsługę eksportu drogą morską. Jak jednak dokonało tego państwo de facto nieposiadające floty wojennej? Odpowiedzią okazały się drony morskie, które są budowane w ekosystemach rozwoju innowacji technologicznych podporządkowanych Służbie Bezpieczeństwa Ukrainy i Zarządowi Wywiadu Wojskowego. Opracowane w tych ekosystemach konstrukcje Sea Baby i Magura stały się bronią, która uszkodziła i posłała na dno trzecią część rosyjskiej Floty Czarnomorskiej i zmusiła pozostałe okręty do opuszczenia akwenu.
Drony nawodne i powietrzne stały się podstawowym narzędziem prowadzenia wojny, a w wyścigu na rozwój technologii dronowych Ukraińcy utrzymują parytet jakościowy i ilościowy. Ponadto wprowadzają do uzbrojenia zautomatyzowane systemy bojowe umożliwiające ograniczenie zaangażowania siły ludzkiej. W konsekwencji, mimo nominalnej przewagi Rosjan, ci ostatni nie są w stanie doprowadzić nie tylko do przełomu strategicznego, ale nawet operacyjnego. Sukcesy taktyczne opłacane są z kolei gigantycznymi stratami ludzkimi i materialnymi, nie przybliżają jednak przełomu, który mógłby zmusić Ukrainę do kapitulacji.

Wojenne fundamenty przyszłości
Ukraińcy mają świadomość, że przy stabilnej pomocy zachodnich partnerów są w stanie jeszcze długo prowadzić działania obronne. Z kolei aby jak najmniej zależeć od ewentualnej chwiejności, systematycznie rozwijają moce produkcyjne przemysłu obronnego, który w tej chwili zapewnia około 40% niezbędnego zaopatrzenia wojennego. W istocie w obszarach tak kluczowych jak drony i systemy walki elektronicznej Ukraina jest praktycznie samowystarczalna. Jednocześnie w coraz mniejszym stopniu zależy od dostaw systemów artyleryjskich i pocisków. Jak zauważył tygodnik „The Economist”, Ukraina, rozwijając w warunkach wojennych produkcję tak złożonych systemów jak samobieżne armatohaubice Bohdana, rakiety bojowe czy drony morskie, tworzy też podwaliny dla przemysłu przyszłości, który będzie opierał się na rozproszonym wytwarzaniu w systemie połączonych w sieć gniazd posługujących się m.in. zaawansowanymi drukarkami 3D.
W stwierdzeniu tym kryje się głębsza prawda – Ukraińcy zdołali w warunkach wojennych uruchomić potencjał kreatywności i innowacyjności oraz zinstytucjonalizować go w taki sposób, że stał się kluczowym elementem systemu obronnego oraz – szerzej – systemu odporności państwa i społeczeństwa.
Rzecz bowiem nie dotyczy jedynie wytwarzania uzbrojenia, innowacji taktycznych czy wykorzystania kreatywnych metod marketingu do pozyskiwania rekrutów przez jednostki wojskowe. To także rozwój usług społecznych w oparciu o cyfrowe sieci zintegrowane w systemie Dia i modele współpracy struktur władzy publicznej, instytucji, biznesu oraz organizacji społeczeństwa obywatelskiego.
Przykładem pozycja Ukrainy w rozwoju usług publicznych online – w rankingu w ramach przygotowywanego przez ONZ „E-Government Survey” kraj ten zajął w 2024 roku piąte miejsce, awansując do światowej czołówki z 32 miejsca w roku 2022. Polska znajduje się bliżej piątej dziesiątki.
Te wszystkie osiągnięcia zadecydowały, że Ukraina nie uległa rosyjskiemu naporowi i jest nadal w stanie prowadzić wojnę. Osiągnięcia te nie mogą jednak przesłaniać licznych dysfunkcji i patologii państwa ukraińskiego.
Walka z patologiami
Największymi problemami są stan elit politycznych i zasady działania systemu politycznego. Wołodymyr Zełenski jest niewątpliwie niekwestionowanym liderem i symbolem ukraińskiej jedności w czasie dziejowej próby. Jednocześnie coraz większy sprzeciw wywołuje styl sprawowania przez niego władzy, polegający na jej koncentracji w Biurze Prezydenta. Rola rządu ogranicza się do administrowania krajem, natomiast kluczowe decyzje polityczne i strategiczne w wymiarze wewnętrznym, zagranicznym oraz militarnym są podejmowane osobiście przez Zełenskiego i zaufanych funkcjonariuszy Biura pod wodzą Andrija Jermaka.
Opozycja polityczna została zmarginalizowana, Rada Najwyższa odgrywa rolę maszynki do głosowania, mającej realizować zamiary podejmowane w otoczeniu prezydenta. Jaskrawym przykładem tej metody okazała się praca nad ustawą ograniczającą autonomię Narodowego Biura Antykorupcyjnego Ukrainy (NABU) i Specjalnej Prokuratury Antykorupcyjnej (SAP).
Prace nad aktem prawnym trwały jeden dzień – 22 lipca – i tyle wystarczyło, by projekt przeszedł przez odpowiednią komisję parlamentarną, został przegłosowany oraz podpisany przez prezydenta. Mało kto poza samymi twórcami miał czas na zapoznanie się z treścią procedowanego dokumentu. Tydzień później, podczas nadzwyczajnego posiedzenia Rady w dniu 31 lipca, w takim samym trybie została przegłosowana kolejna ustawa przywracająca NABU i SAP ich niezależność.
Powodem tak szybkiej korekty legislacyjnego „błędu” stały się masowe protesty społeczne, których nie przewidzieli sam Wołodymyr Zełenski ani jego współpracownicy. Podobnie jak nie przewidzieli stanowczego sprzeciwu ze strony Komisji Europejskiej i liderów państw europejskich. Mimo szybkiej reakcji największy kryzys polityczny Wołodymyra Zełenskiego od początku wojny, a może i początku prezydentury, będzie na pewno miał dalsze konsekwencje.
Ujawnił nie tylko patologię systemu władzy, ale też pokazał siłę społeczeństwa obywatelskiego, którego ethos kształtowały dwie rewolucje: Pomarańczowa z 2004 roku i Godności na przełomie lat 2013 i 2014.
Skutkiem Rewolucji Godności jest swoista umowa społeczna mówiąca, że cel ukraińskiego społeczeństwa, współdzielony przez wszystkie jego części i elity, stanowi realizacja euroatlantyckich aspiracji, wyrażających się w akcesji do Unii Europejskiej i NATO. To właśnie te aspiracje próbuje zniweczyć Władimir Putin, nie może być więc zgody, aby zagroziła im polityka ukraińskiego prezydenta.
Ukraińskie priorytety
Co rzeczywiście wypchnęło Ukraińców na ulice, by protestować przeciwko feralnej ustawie? Wystarczy wczytać się w badanie opublikowane w czerwcu przez agencje Janus, Socis i projekt Barometr. Na pytanie, co najbardziej niekorzystnie wpływa na sytuację w kraju, na pierwszym miejscu 48,5% ankietowanych wskazało wysoki stopień korupcji na szczeblu państwowym. Dopiero na drugim miejscu, ze wskazaniami 41,7%, znalazły się ciągłe ataki powietrzne, a na czwartym – 34,9% – obawa przed nowymi zdobyczami terytorialnymi przez Rosję. Nie należy spieszyć się z interpretacją tych wyników.
Tak, Ukraina ma problem z korupcją, ale jej poziom w ostatnich latach zmalał. Tyle tylko, że radykalnie wzrosła antykorupcyjna świadomość społeczeństwa. Niezgoda na korupcję stała się powszechna po wybuchu wojny – i to dlatego jest ona postrzegana jako najważniejszy problem.
Ważniejszy niż wojna i jej konsekwencje? Tu znowu można zaproponować dość niezwykłe wytłumaczenie. Ukraińcy niemal bezgranicznie ufają Siłom Zbrojnym i są przekonani, że kontrolują one sytuację na froncie oraz najlepiej jak mogą chronią miasta przed rosyjskimi atakami powietrznymi. Opieka wojska powoduje, że wojna jest uciążliwym, ale znajdującym się pod kontrolą aspektem codzienności. Dzięki tej opiece można martwić się o korupcję, ale także pracować, bawić się i wierzyć w przyszłość. Chociaż bowiem odsetek osób twierdzących, że sprawy w Ukrainie zmierzają w złym kierunku, przeważa nad odsetkiem myślących przeciwnie, to jednak ponad połowa, dokładnie 53% badanych, jest przekonana, że Ukraina w ciągu dziesięciu lat stanie się kwitnącym państwem należącym do Unii Europejskiej. Przeciwnego zdania jest 40% respondentów.
Jak więc Ukraińcy postrzegają sami siebie w przededniu 34. rocznicy niepodległości? Częściowej odpowiedzi udziela sondaż grupy Rating opublikowany w połowie sierpnia. Aż 94% ankietowanych uważa za oczywiste, że najważniejszym odniesieniem określającym tożsamość jest bycie obywatelem Ukrainy, a 95% bez wahania zagłosowałoby dziś pozytywnie w referendum niepodległościowym. Od czego będzie zależeć niezależność Ukrainy? Na pierwszym miejscu (57%) badani wskazują zwycięstwo w wojnie, na drugim (35%) wyeliminowanie korupcji.
Wojna skonsolidowała ukraińskie społeczeństwo, wieńcząc zapoczątkowany podczas Rewolucji Godności proces budowy nowoczesnego narodu politycznego, zjednoczonego wokół idei własnego, niepodległego państwa. Państwa silnego podmiotowością swych obywateli i dzięki tej sile zdolnego do obrony suwerenności.
Tekst jest publikowany za zgodą autora


Kiedy tramwaj milczy
Warszawa, ciepły sierpniowy dzień. Maryna jedzie z trzyletnim Mironem tramwajem do zoo. Chłopiec siedzi u mamy na kolanach, zajada M&M’sy, zadaje milion pytań.
Rozmawiają po ukraińsku. Choć Maryna mieszka w Polsce od 10 lat, ma męża Polaka i świetnie mówi po polsku, to z synem często rozmawia w ojczystym języku. Chce, żeby Miron znał dobrze język matki i mógł swobodnie rozmawiać z dziadkami i resztą rodziny, która mieszka w Ukrainie.
W pewnym momencie cukierek spada na podłogę. Maryna schyla się, żeby go podnieść, ale wtedy stojące obok starsze małżeństwo zaczyna krzyczeć:
- Przyjechali tutaj i nam brudzą w tramwajach! Niech wraca do siebie i tam śmieci!
Cały tramwaj milczy. Maryna, z trzęsącymi się rękami, chwyta Mirona i wysiada na najbliższym przystanku. Stara się nie płakać, żeby nie przestraszyć syna, choć ten już jest przerażony.
Larysa, inna moja znajoma, od tygodnia prosi ośmioletnią córkę, żeby na placu zabaw rozmawiała po polsku. To wtedy sąsiadka otworzyła okno i wrzasnęła: - Uciszcie te ukraińskie bachory!
Starsza córka Larysy, piętnastolatka, prawie przestała wychodzić z domu - boi się, że ktoś zaatakuje ją za to, że jest Ukrainką. Nawet po polsku boi się odezwać, bo uważa, że każdy usłyszy jej akcent.
To tylko dwie z wielu historii, które w ostatnich miesiącach spotkały moich ukraińskich przyjaciół.
Pamiętam Larysę z pierwszych dni wojny. Przyjechała do Polski, by jej dzieci nie dorastały w rytmie alarmów i w schronach. Wsparcie, jakie otrzymała po przybyciu od obcych ludzi, pozwoliło jej przetrwać najgorszy czas i uwierzyć, że jest nadzieja na lepszą przyszłość. Starsze małżeństwo, u którego zamieszkała, traktowało ją jak własną córkę.
Gdy po kilku miesiącach znalazła pracę i wynajęła samodzielnie mieszkanie, cała ulica uczestniczyła w jego urządzaniu. Na sąsiedzkiej grupie ustalali, kto co może dostarczyć. Pomogli odmalować i kompletnie je wyposażyli ci, którzy jeszcze pół roku wcześniej byli zupełnie obcy. Na pierwsze święta Bożego Narodzenia prawie kłócili się, u kogo Larysa ma spędzić Wigilię. Więc, żeby było sprawiedliwie, była chyba na trzech, a w pozostałe świąteczne dni odwiedzała kolejne rodziny.
To była Polska moich marzeń: gościnna, solidarna, przyzwoita.
Wielu Polaków nadal taką Polskę tworzy — wciąż pomagają, wciąż jeżdżą na Ukrainę z darami.
Nie wierzę, że ci, którzy w 2022 roku otwierali swoje domy, dziś krzyczeliby na matkę z dzieckiem w tramwaju. Ale wiem, że dziś głos mają inni — ci, którzy wcześniej milczeli, a teraz zostali ośmieleni przez populistyczne hasła polityków.
W ostatniej kampanii prezydenckiej karta antyukraińska i antymigracyjna była rozgrywana bezwstydnie. Łatwo jest podzielić: my i oni. Łatwo wmówić, że wszystko, co złe to „oni”, i że jeśli się ich pozbędziemy, będzie nam lepiej.
A przecież wiemy z historii, do czego prowadzi szukanie wroga w sąsiedzie. Jak słowa szybko mogą zmienić się w czyny.
Rząd milczy. Nie reaguje. Jak ludzie w tramwaju. Na co czeka? Na bojówki? Na pogromy?
„Uważam, że ludzkość jest zdolna do najpotworniejszych rzeczy i że ta zdolność jest immanentna. A mechanizmem rozwoju i przetrwania jest nieustanna walka z tą skłonnością” — mówiła Agnieszka Holland w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”.
Wielu moich polskich znajomych pyta mnie, czy w Polsce będzie wojna. Nie, nie jestem absolutnie żadną ekspertką. Może dlatego pytają, bo widzą, że ciągle zajmuję się Ukrainą, podczas gdy większość deklaruje, że jest już zmęczona.
A może po prostu ostatnio wszyscy zadajemy sobie to pytanie.
Dziś w Polsce trwa wojna innego rodzaju. Bez czołgów, ale równie groźna. Rosyjska propaganda działa skutecznie: sieje fake newsy, manipuluje, podsyca nienawiść. Ktoś widzi „rolkę” na TikToku i wierzy bez cienia wątpliwości. Prowokacje działają. Wystarczy flaga UPA na koncercie, trzymana przez podstawioną osobę, by kolejni „obrońcy” mogli wykrzyczeć w twarz Ukraince, że jest „ruską k…” albo „banderówą”.
Politycy prawicy cynicznie to podsycają. A liberalno-demokratyczny obóz władzy? Nie prowadzi zakrojonej na szeroką skalę walki z dezinformacją. Milczy. Pozwala, by w przestrzeni publicznej królowały brunatne performance Brauna, czy Bąkiewicza.
Czy znowu wszystko ma wziąć na siebie społeczeństwo obywatelskie tak jak w lutym 2022 roku?
Tak, nadzieja jest tylko w nas — ponownie przywołam słowa Agnieszki Holland. To duża odpowiedzialność w czasach, gdy wydaje się, że już znikąd tej nadziei nie ma.
Bo jak dodaje Slavoj Žižek, słoweński filozof i myśliciel:
„Już nie możemy myśleć o lepszym świecie, ale po prostu o przetrwaniu”.
Tak trudno marzyć o lepszym świecie, patrząc, jak amerykańscy żołnierze na kolanach rozkładają czerwony dywan przed zbrodniarzem. Tak dziś wyglądają wartości Zachodniego Świata, do którego przyłączenia od ponad trzech lat walczą Ukraińcy?
Nie normalizujmy zła. Nie udawajmy, że nie widzimy. Odezwijmy się w tramwaju, na przystanku, w sklepie. Nie dajmy się zakrzyczeć ekstremom. Bo jeśli my się nie odezwiemy, jeśli my się nie sprzeciwimy, jeśli my nie powiemy „dość”, to kto to zrobi?
Maryna i Larysa nie potrzebują naszych wielkich deklaracji ani politycznych frazesów. Potrzebują, by ktoś w tramwaju powiedział „proszę przestać”, by ktoś na placu zabaw uśmiechnął się do ich dzieci. Potrzebują zwykłej przyzwoitości, która kosztuje mniej niż bilet do zoo.
Jeśli nie będziemy umieli jej okazać to wojna, przed którą uciekły, dotrze do nas szybciej, niż myślimy.
Zobacz także podcast:


Adam Wajrak: Panowie, nie tak miało być
– Jebać Ukrainę, jebać uchodźców! – niosło się nie po jakimś ciemny zaułku, tylko po deptaku nad Brdą w centrum Bydgoszczy.
Było lipcowe popołudnie, a ja śpieszyłem się na festiwalowe spotkanie. Śpieszyłem się, ale przestałem się śpieszyć. Chciałem zobaczyć, o co chodzi.
Nadbrzeżem szły dzieciaki z opiekunami. Dzieciaki przebrane głównie w krakowskie ludowe stroje. Ponieważ to pod ich adresem leciały bluzgi, wywnioskowałem, że to była ukraińska młodzież. Szybko zlokalizowałem krzykaczy. Dwóch młodzieńców w wieku, nazwijmy to, wkrótce poborowym siedziało na ławce i darło ryje. Podszedłem do nich i niezbyt uprzejmie zapytałem:
– Czy wam się, kurwa, tak bardzo śpieszy, żeby gnić w okopach? Bo jak wujkowie, ojcowie i ciotki tych dzieciaków w krakowskich strojach przejebią, jak Ukraina się wyjebie, to właśnie wy, chłopcy, traficie do okopów i wasz los będzie raczej smutny.
Ja też do nich trafię, ale już mam kawał fajnego życia za sobą.
Coś tam zaczęli się sadzić, że „oni z ruskimi mają sztamę, a Ukraińcy się panoszą”. Nie było sensu gadać. Pożegnałem ich nieładnie i poszedłem do tych dzieci w krakowskich strojach.
– Trzymajcie się – powiedziałem.
Jakaś dziewczynka uśmiechnęła się trochę smuto, ale z wyraźną wdzięcznością cichutko rzuciła: – Dziękuję bardzo.
Poszedłem na spotkanie literackie, ale poszedłem w szoku, bo nie sądziłem, że takie akcje są możliwe w Polsce w biały dzień. Chciałem o tym napisać wcześniej, bo bardzo mi to leżało i leży na wątrobie. Bardzo. Coraz bardziej.
Młody człowiek drze gębę: „Jebać Ukrainę!”, kogoś wyzywa się od „banderówek”, teatr musi zdjąć ukraińskie flagi, bo dyrektor się boi jakichś „obrońców polskości”, a ja przecieram oczy ze zdumienia i przerażenia.
Jest w naszej wspólnej historii taki moment, przy którym zawsze mnie ściska w dołku. Nie tylko ze wzruszenia, ale też ze względu na dalsze konsekwencje. To jest ta chwila, kiedy Józef Piłsudski przemawia w maju 1921 r. do ukraińskich oficerów internowanych w Kaliszu. Dzieje się to po traktacie ryskim.
– Panowie, ja was bardzo przepraszam, nie tak miało być – mówi.
Mówi to do towarzyszy broni, którzy ramię w ramię z polskimi żołnierzami właśnie obronili Polskę przed najazdem bolszewików. Tylko że wtedy nie obroniliśmy wspólnie Ukrainy. Piłsudski mówi to po tym jak polska delegacja rządowa (głównie prawicowa, co za zbieg okoliczności ) zgodziła się w czasie negocjacji z bolszewikami na podział Ukrainy. Koncepcja Piłsudskiego, zakładająca istnienie oddzielających nas od mającej zawsze imperialne zapędy Rosji niepodległych Ukrainy i Białorusi, przestała mieć rację bytu.
Jak to się skończyło? Chyba wszyscy wiemy. I to nie jest pierwszy raz, gdy tak na lodzie zostawiamy Ukraińców. I Rzeczpospolita to ciągłe kozackie próby dołączenia do politycznego narodu, odrzucane, tłumione i… jak to się skończyło – też chyba wiemy. Zawsze gdzieś tam pojawia się Rosja, która natychmiast tę zawiedzioną miłość Ukrainy wykorzysta i obraca ją przeciwko nam. Nie ma nic bardziej napędzającego niż zdradzona miłość. Mit „zdradzieckiego Lacha” jest tak samo silny, jak mit „ukraińskiego rezuna”. Rosja potrafi, oj, potrafi wzmacniać te stereotypy. Przecież widzicie na co dzień, jak to robi. Widzicie to każdego dnia na monitorach waszych komputerów, w waszych telefonach.
Tak, to Rosja macza swoje macki w podsycaniu antyukraińskich nastrojów w Polsce. Ale nie tylko Rosja tworzy ten ściek. Polscy politycy płyną w nim bardzo sprawnie i bardzo go wzmacniają. Tak, wiem, kogo macie na myśli: Mentzen, Barun i cała ta banda. Ale ci głównego nurtu też. Tylko inaczej, bardziej elegancko. Nawrocki nie widzi Ukrainy w NATO (choć dziś to może NATO potrzebuje Ukrainy, z jej doświadczeniem). Tusk z Trzaskowskim zabiorą niepracującym Ukraińcom 800 plus. „Nie będziemy tolerować kombinowania!” – grzmi Tusk. Kombinatorzy, wiadomo! A może by tak premier powiedział, że 800 plus dla samotnej i niepracującej matki, której mąż właśnie walczy, to niewielka cena za „niegnicie w okopie”? Albo to ustanowienie jeszcze jednego święta „Polskich ofiar Rzezi Wołyńskiej” dokładnie w dniu, gdy takie święto już mamy zainicjowane przez jawnie prorosyjskiego posła.
Nikt nie wstaje i nie mówi: „Ej nie, nie, teraz! To nie jest moment, żeby od kraju prowadzącego wojnę żądać rachunku sumienia i skruchy”. Cały Sejm, łącznie z tą moją ukochaną lewicą, głosuje za. Jedna, słownie: jedna posłanka wstrzymuje się od głosu.
Tańczymy ten wołyński taniec na kościach pomordowanych, pławimy się w słowie „rzeź”, choć za rogiem czai się Bucza. Naprawdę trzeba nie mieć instynktu samozachowawczego, żeby tego nie widzieć
Co jakiś czas na profilu Tomasza Sikory czytam informacje: na froncie poległ poeta, aktor, działaczka pozarządowa, chłopak z baletu. Ukraina traci, również w naszej obronie, swoich najlepszych synów i córki. Czytam to i jeszcze bardziej nienawidzę polskich polityków, którzy dla dodatkowych dwóch procent w sondażach kręcą nosami na Ukrainę w NATO i UE. Nienawidzę ich, bo odbierają Ukrainie wiarę i nadzieję na ten wymarzony Zachód. Odbierają jej marzenia.
A wiara, nadzieja i właśnie marzenia w życiu, a na wojnie tym bardziej, potrzebne są tak samo jak nowoczesna broń, może bardziej.
Co mają zrobić politycy z Niemiec albo Hiszpanii, gdy Polacy, czyli niby ci co znają Wschód, tak się zachowują? Nienawidzę ich za to lepiej lub gorzej maskowane szczucie na żyjących u nas Ukraińców. Szczują na tych, którzy budują nasz dobrobyt i w przytłaczającej większości są miłymi, uczynnymi i bardzo pracowitymi ludźmi.
Nienawidzę ich, bo historia z zawiedzioną miłością i odebranymi marzeniami zaczyna się na naszych oczach powtarzać. Do tego na horyzoncie nie widać nikogo, kto mógłby powiedzieć: „Panowie, ja was bardzo przepraszam…”
Na tym zdjęciu na Grenlandii stoimy z ukraińską flagą. Wojtek Moskal, Jacek Jezierski i ja uznaliśmy to za ważny gest. Uprzedzając głupie pytania: tak, mieliśmy polską. Poza tym również unijną, grenlandzką oraz biało-czerwono-białą – białoruską.
Publikujemy z profilu FB autora za jego zgodą


Zarazić świat „ruskim mirem”
I oto podczas wojny z „russkim mirem” młodzi Ukraińcy nie idą jako ochotnicy na front, ale uciekają do innego kraju, gdzie stają się częścią tego „ruskiego miru”. Chodzą na rosyjskie koncerty, komunikują się po rosyjsku, dla efektu lub prowokacji machają czerwono-czarną flagą z pseudohistoryczną symboliką (historycy zauważyli, że taka flaga w rzeczywistości nie istniała).
Tyle że Polacy wspierają tych Ukraińców, którzy walczą z „ruskim mirem”, a nie tych, którzy są jego częścią i przynoszą go do waszego domu
Skąd tam czerwono-czarna flaga? Tańczyć z nią na rosyjskojęzycznych koncertach to tak jakby nosić ją na paradzie na placu Czerwonym przed kolumną FSB. Przecież takie flagi są nie tylko symbolem antagonizmu polsko-ukraińskiego dla Polaków, ale także jednym z symboli oporu Ukraińców wobec rosyjskich najeźdźców. Oczywiste jest, że wywieszenie takiej flagi w Polsce urazi uczucia wielu Polaków, których wsparcie jest nam niezbędne w czasie wojny. Ale wywieszenie go na koncercie „ruskomirskim” w równym stopniu obraża uczucia tych Ukraińców, którzy walczą dziś pod tą flagą z rosyjskim okupantem.
„Ruski mir” w kulturze jest wykorzystywany przez wroga. Ukraińcy, którzy stają się jego częścią, sami są mentalnie okupowani przez Rosjan, a przy tym bez empatii i gustu przenoszą tę mentalność na Europejczyków. „Ruski mir” jest jak infekcja, którą chcą przenieść w świat. To rodzaj duchowo-kulturowego covidu, który zabija.
To właśnie nim podsycają antyukraińskie nastroje skrajnej prawicy w Polsce i innych krajach europejskich.


Faszyzm jest złem, którym się instynktownie brzydzę
Piszę w związku ze zwołanymi na sobotę 19 lipca prawicowymi ruchawkami (bo w tym kontekście słowo "demonstracje" brzmi zbyt łagodnie). Podobnie jak innych oburza mnie fakt, że w kraju zaliczanym do tych, które najmocniej ucierpiały zarówno od niemieckiego faszyzmu, jak i rosyjskiej wieloletniej niewoli od czasu rozbiorów aż po przełom 1989 r., dochodzą do głosu faszyzujące grupy skrajnej prawicy oraz antyzachodnia i antypostępowa rosyjska propaganda. Po prostu nie rozumiem, jak można uważać się za Polaka i powielać przekaz jednej i drugiej narracji; moim zdaniem to oznaka bezprzykładnej miałkości umysłu.
Ale miało być o migrantach. Nie zagłębiam się w kwestie dotyczące nielegalnych migracji z krajów Południa, bo z tym się nie zetknąłem. Chcę napisać kilka zdań o ludziach z Ukrainy, którzy w naszym kraju schronili się przed wojną. W przeszłości Polacy postępowali podobnie, powinniśmy zatem wykazać się zrozumieniem i empatią. Początkowo tak było i z radością obserwowałem przykłady życzliwości wobec uchodźców oraz bezinteresownej dla nich pomocy. Ze wzruszeniem czytałem w mediach lub słuchałem w bezpośrednim kontakcie miłych słów wdzięczności, których (wbrew ohydnym kłamstwom powtarzanym dzisiaj przez prawicową propagandę Konfederacji i PIS-u). Ukraińcy nam nie skąpili. Miałem nadzieję, że w obliczu zagrożenia ze strony wspólnego wroga uznamy, że dawne dzielące nas kwestie historyczne pozostawimy w spokojniejszych czasach historykom. Jednak sytuacja zaczęła się zmieniać.
Udzielenie pomocy i schronienia ludziom zmuszonym do porzucenia własnych domów jest czynem bezdyskusyjnie dobrym i etycznym. Nadanie Ukraińcom przez rządzący wówczas rząd PiS-u niektórych praw przysługujących polskim obywatelom (za przykładem, dodajmy, innych krajów Europy), żeby umożliwić im normalne funkcjonowanie, było godne pochwały. Z tym większym zdumieniem zacząłem się wsłuchiwać w coraz częstsze głosy, o konieczności odebrania Ukraińcom wsparcia socjalnego, szerzone najczęściej przez zwolenników ówczesnej pisowskiej władzy.
Do społecznej świadomości jakoś nie mogą się przebić dane pochodzące z naszych państwowych instytucji (np. ZUS-u i NBP) o tym, że Ukraińcy są w większości czynni zawodowo (w 70 proc., a to odsetek większy niż u Polaków) i płacą wszelkie państwowe daniny, przez co zwracają do budżetu każdą wypłaconą im złotówkę oraz wpłacają cztery następne złotówki.
Zasilają budżet sumą równą tej, którą kosztuje nas dopłacanie do nierentownego już górnictwa węgla. Swoją pracą podtrzymują cierpiącą na brak pracowników polską gospodarkę. Kto komu ma być wdzięczny? Może umówmy się, że mamy do czynienia z symbiozą.
Uczestnicząc już prawie 3 lata w pracach ukraińsko-polskiej grupy wolontariuszy, założonej przez Ukrainkę i złożonej w przeważającej większości z Ukraińców, poznałem osobiście kilkadziesiąt osób z Ukrainy. Spotykamy się praktycznie codziennie, przy pracy nad wyrobem siatek maskujących dla ukraińskiego wojska dużo rozmawiamy i poznajemy się nawzajem. Kompletnie nie rozumiem, jak ich obecność może komukolwiek przeszkadzać. Nie rozumiem również rasizmu, ale w przypadku Ukraińców moje niezrozumienie dla przejawianej zwłaszcza przez prawicę wrogości, nieudolnie maskowanej patriotyzmem, sięga najdalszych granic. Dzieli nas tak niewiele, że nawet nasze języki brzmią podobnie, i jeśli tylko obie strony wykazują choćby minimum dobrej woli, bez wielkiego trudu możemy się porozumieć. Razem z żoną zaprzyjaźniliśmy się szczególnie blisko z rodziną założycielki naszej grupy, odwiedzamy się, kiedy tylko możemy, kibicujemy postępom w nauce jej 12-letniej córki, która chodzi do polskiej szkoły, a jednocześnie uczy się online w ukraińskiej. Nie wiemy, co przyniesie przyszłość, ale wiemy, że w przypadku naszych rodzin nie ma mowy o rozstaniu. Mówimy o sobie nawzajem "nasza ukraińska rodzina" i "nasza polska rodzina", bynajmniej nie z uprzejmości — takie są faktycznie nasze uczucia.
Nasze narody jeszcze nie straciły szansy na wzajemne zbliżenie i zaprzyjaźnienie się, bo "przyjaciół poznaje się w biedzie".
Ale polska prawica ostatnio robi wiele, żeby nas ze sobą skłócić. Działa w ten sposób w interesie Rosji; chciałbym wierzyć, że czyni tak z oportunistycznej głupoty (choć nie wierzę). Jeśli zupełnie zrazimy Ukraińców do Polski, stracimy historyczną szansę, nie mówiąc już o tym, że znowu — jak przed wiekami — może nas pogodzić dopiero wspólny wróg.
Faszyzm jest złem, którym się instynktownie brzydzę.
Apeluję do tych, którzy jeszcze nie dali się sfanatyzować — zawróćcie z tej drogi wiodącej w przepaść.
List powstał w odpowiedzi na Apel Romana Imielskiego— I zastępcy redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej”.


Jaka przyszłość czeka młodych ludzi w Polsce?
Od momentu ogłoszenia wyników wyborów mam wrażenie, że najczęstszą reakcją młodych ludzi jest… picie alkoholu. Może to stereotypowe podejście, charakterystyczne dla Polaków, ale dokładnie tak wyglądała rzeczywistość w moim otoczeniu. Siedząc z piwem w ręku, młode kobiety i mężczyźni mówili: „Pogodziłem się już z tym, że Polska to druga Białoruś”, „Nigdy tu nie wrócę”, „Zostaję i będę walczyć o swój kraj”. Choć te wypowiedzi są skrajnie różne, wszystkie wynikają z tego samego: strachu o przyszłość i prób radzenia sobie z niepewnością.
To właśnie ta różnorodność reakcji mnie fascynuje. Każde z nas — młodych ludzi — próbuje jakoś zareagować na wydarzenia polityczne, które bezpośrednio wpływają na nasze życie. Jedna wypowiedź szczególnie zapadła mi w pamięć. Jeden z moich znajomych powiedział, że sens polityki polega na tym, by „pozostawać w niej zwłaszcza wtedy, gdy jest źle”. I trudno się z tym nie zgodzić.
Rozumiem tych, którzy chcą wyjechać — szczególnie kobiety, osoby należące do mniejszości kulturowych czy społeczności LGBTQ+, które nie czują się w Polsce bezpiecznie. Jak można wymagać od kogoś, kto jest nieustannie atakowany przez większość społeczeństwa, by pozostał w kraju, który odmawia mu godności i bezpieczeństwa?
Mimo wszystko, po ostatnich wyborach czuję w sobie jeszcze większą motywację do działania. Trzeba zrozumieć, że powiedzenie „uciekam, bo to mnie nie dotyczy” — to przywilej. Wiele osób nie ma ani możliwości, ani środków, by wyjechać. Nie wszyscy mogą pozwolić sobie na eskapizm.
I tu pojawia się kolejne pytanie: dokąd właściwie można uciec? Skrajna prawica zyskuje na sile nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie — w Europie, USA, a nawet w krajach uznawanych za „bezpieczne”, takich jak Australia czy Nowa Zelandia. Czy więc nie lepiej zostać i walczyć o wartości, które są nam bliskie, tutaj — w naszych lokalnych społecznościach? Ja wybieram tę drugą drogę.
Widzę jednak poważny problem: wielu młodych ludzi wyjeżdża na studia za granicę, ale po powrocie nie podejmuje żadnych prób zmiany rzeczywistości. Wręcz przeciwnie. Starają się dopasować do znanego już systemu. Kończą prestiżowe uczelnie, takie jak Cambridge czy Oxford, a potem wracają do Polski i podejmują pracę w tych samych bezpiecznych firmach konsultingowych. Gdzie jest motywacja do działania? Do budowania czegoś nowego? Czy już się wypaliliśmy? Czy aż tak bardzo boimy się ryzyka? A może nasze wartości moralne przesuwają się w stronę konserwatyzmu — tak jak u starszych pokoleń?
Statystyki pokazują, że skrajna prawica cieszy się największą popularnością wśród młodych mężczyzn. Tymczasem wiele wykształconych młodych kobiet, które kończą najlepsze uczelnie świata, wybiera komfort i spokój zamiast aktywności politycznej. Pisząc ten tekst, próbuję wyrazić swoją frustrację. Frustrację wynikającą z reakcji młodych ludzi na politykę. Bo wiadomo — nawet jeśli polityka cię nie interesuje, to polityka prędzej czy później zainteresuje się tobą.

Potrzebujemy więcej ludzi, którzy potrafią się organizować. Potrzebujemy wspólnot, które będą prowadzić otwarte, produktywne rozmowy o przyszłości, sprawiedliwości i wartościach. W przeciwnym razie będziemy wciąż powtarzać schematy, które funkcjonują od pokoleń.
Historia ma to do siebie, że zatacza koło — ale w pewnym momencie to koło trzeba zatrzymać.
Mam wrażenie, że w świetle wyników tych wyborów i paraliżującego lęku przed powrotem PiS do władzy coraz częściej mówię ludziom w moim wieku: nie poddawajcie się, walczcie. Ale jak dokładnie mamy walczyć z tym systemem, zanim będzie za późno? Protestami? Działaniem w instytucjach? Tworzeniem i wspieraniem organizacji obywatelskich? Wszystkie te formy oporu mają jedną wspólną cechę: historycznie rzecz biorąc, zawsze zaczynały się od niewielkich, zdeterminowanych grup młodych ludzi. To właśnie takie grupy często zapoczątkowywały fundamentalne zmiany. I to one powinny być dla nas inspiracją — nie tylko do działania, ale i do wiary, że działanie ma sens.
Nie możemy siedzieć z założonymi rękami i czekać, aż politycy „dadzą nam” prawo do aborcji, równość małżeńską, mieszkanie, na które nas stać, albo dostęp do dobrej edukacji.
Gdyby chcieli nam to dać — już byśmy to mieli. A skoro tego nie robią — mimo wieloletnich obietnic — nie możemy liczyć, że coś się zmieni samo z siebie. Dlatego dziś pytam młodych ludzi, którzy to czytają: jaką przyszłość widzicie dla Polski? I co zamierzacie zrobić, żeby ją zmienić? Bo każdy może coś zrobić. Żeby potem nie żałować straconych szans.


Warszawa — Kijów. Na czacie status świeci na zielono
Najtrudniej jest zacząć. Jak zapytać: „Co tam u Ciebie?”, żeby nie zabrzmiało bez sensu, jak drewno? Jak zapytać, wiedząc, że Rosjanie walą noc w noc w śpiący/czuwający Kijów wszystkim, co mają, z coraz większą wściekłością? Jak pytać: „Jak się masz, Vitaly, wszystko OK u ciebie?”
Czy w ogóle istnieją odpowiednie słowa, kiedy wiesz, jakie piekło tam się dzieje, kiedy widzisz i słyszysz, jak Ukraina woła o pomoc kolejny rok, miesiąc, dzień i noc? Kiedy obserwujesz, jak świat Zachodu, a nawet twój własny kraj, w którym bezpiecznie żyjesz, kalkuluje, czy pomagać, na ile, za ile, ile może zarobić na odbudowie, a ile stracić w sondażach.
Ja jestem tu, on tam. Ciężarem, który mnie nie opuszcza, jest bezsilność. Mam jej dość.
Wiele razy w ciągu dnia śledzę wiadomości, oglądam straszne zdjęcia z Ukrainy. Ten kraj i jego ludzie z wielu powodów stali mi się bliscy – jak rodzina, przyjaciele, tak po prostu. Znam ich imiona, nazwiska, twarze, wiem, kim są, co robią, jak wyglądają ich mieszkania. Znam ich bliskich: żony, mężów, dzieci. Za każdym razem, gdy dociera do mnie wiadomość o kolejnym ataku, kolejny straszny komunikat o liczbie dronów, które Putin wysłał na nocny Kijów, Lwów, Odessę i gdzie tylko zechciał, nazwy przestają być nieznajomo brzmiącymi dźwiękami. Stają się imionami moich bliskich.
Bezpieczny, setki kilometrów od ich codziennego piekła, strachu, cierpienia, zmęczenia, wyczerpania, sprawdzam ich status na komunikatorach. Jeśli jest zielony/aktywny, to znaczy, że żyją. No, raczej żyją.
Osobą, której zielony status na komunikatorze często sprawdzam, jest Vitaly. Redaktor naczelny, wydawca, szef wspaniałego serwisu NV.ua, Nowe Głosy – portal, magazyn, stacja radiowa. To ważne i świetnie robione medium. Wciąż się dziwię, jak oni są w stanie to robić: schron pod redakcją, dookoła budynku jakieś okopy, generatory, 40 dziennikarzy z 200-osobowego zespołu na froncie.
Jeśli dziennikarstwo szuka drogi, misji, sensu, to niech pyta ich: oni wiedzą, po co są dziennikarzami.
Najważniejsze znajomości i przyjaźnie zdarzają się same, niezamierzone, poza naszymi wyborami. A później jedni stają się bliscy, bez względu na dzielące was kilometry. A bywa, że ci najbliżsi fizycznie stają się obcy. A bywa też, że niektórzy są bliscy na jedną niepełną chwilę – i znikają. To jak fala: przychodzi i odchodzi, normalna melodia.
Gdzieś kiedyś przeczytałem, że na wojnie częściej niż podczas pokoju spotykamy niezwykłych ludzi. Że wojna, która jest złem, wydobywa z nas też niekiedy to, co w człowieku najlepsze – i najgorsze. Nie jest to zaskoczeniem, a jednak za każdym razem ta prawda trafia we mnie z nową siłą.
W świecie, w którym słowa tak niewiele znaczą, staram się na własny użytek chronić ich wagę, znaczenie, ich granice, kształt i kierunek. Jednym z nich pod specjalną ochroną jest „przyjaźń”. Przyjaciele, przyjaźnić się. Wszystkie formy i odmiany, tryby, strony – przymiotnik, czasownik, rzeczownik.
Od jakiegoś czasu wymieniamy się tekstami, rozmawiamy o tematach, wspólnych ideach, pomysłach – po obydwu stronach granicy, światów – nocne rozmowy o tekstach, autorach, przeklętych polsko-ukraińskich strachach i złościach, ratowaniu zmarnowanych szans. No, takie polsko-ukraińskie czaty, najczęściej w nocy.
Jest, zdaje się, jakoś kwadrans przed północą ich czasu. Widzę, że Vitaly coś pisze na czacie. Tyle mogę w tej chwili zrobić, że z nim pogadam, a raczej poczuwam.
Dzwonię i zadaję to bezsensowne pytanie: „Co tam u Ciebie?”. A to ten kolejny dzień, gdy Shahedy nadlatują z Moskwy całymi chmarami. Kijów nie zaznał chwili spokoju piątą czy szóstą noc z rzędu. Ludzie śpią cudem po trzy godziny, noc w noc, a rano, ci, co przeżyli, idą do biura, szkoły, szpitala, urzędu. Miasto musi żyć, więc żyje. Nie wiadomo, czy dziś drony znowu uderzą, strach czekać na taką noc. I jak blisko twojego domu, ilu znowu zginie.
– Co słychać? Poczekaj, co tu gadać, zaraz ci pokażę, co słychać.
Włącza kamerę i z sypialni swojego mieszkania na którymś tam piętrze kijowskiego bloku wychodzi na balkon.
– Patrz, Jurek, to u mnie słychać.
Na małym ekranie smartfona noc rozświetlają wybuchy, wycie syren, dym. Niedaleko.
– No to tak – mówi Vitaly. – Codziennie. Ale poczekaj jeszcze – przemierza sypialnię na ekranie, meble, jakieś obrazy, kwiaty, a za chwilę za ścianą, w korytarzu, na podłodze, jak w podziemnym schronie, jakieś sylwetki mniejsze i większa, zawinięte w śpiwory, butelki z wodą dookoła, wydaje mi się, że zabawki.
– To moja żona i dzieci. Tak śpią, bo gdyby walnęło, to dwie ściany i mogą przeżyć.
I co możesz powiedzieć po takim obrazie? Nad głową twojej rodziny jest spokojne nocne warszawskie niebo, tylko lekki deszczyk zakłóca ciszę.
Depesza Reutersa z 10 lipca 2025 roku:
W nocy z 9 na 10 lipca Kijów doświadczył jednego z największych ataków ostatnich tygodni. Rosja użyła około 397–415 bezzałogowców, w tym blisko 200 dronów „Shahed”, oraz 18 rakiet balistycznych i manewrujących. Atak trwał prawie 10 godzin, obejmując osiem dzielnic miasta.
Zginęły dwie osoby, w tym kobieta – policjantka z metra. Rannych zostało od 22 do 28 osób, w tym dzieci. Zniszczeniu uległa infrastruktura: budynki mieszkalne, biurowe, placówki służby zdrowia, stacja metra, a nawet budynek nuncjatury papieskiej.
Reuters zaznacza, że eskalacja dronowego terroru zmusza mieszkańców Kijowa do nocnego ukrywania się i porannych powrotów do względnie „normalnego” życia.
Życie się nie poddaje
Tej nocy tuż po 22:00 na czacie widzę, że Vitaly wysyła coś, pojawiają się zdjęcia jedno pod drugim. Zdjęcia z jego ponalotowego spaceru po mieście, obrazy spokojnego miasta, wielkiego, plaża nad rzeką, ludzie grają w piłkę, ktoś na ławce brzdąka na gitarze zapewne tęskną melodię, na innym rozświetlony most, kontury budynków, jakaś para zakochanych w objęciach patrzy przed siebie, cisza, dziwna cisza i spokój.
[10/07/2025, 10:25:20 PM] Jerzy Wojcik: To Kijów?
[10/07/2025, 10:25:46 PM] Vitaly Sych: Так, в мене на Oболоні зараз
[10/07/2025, 10:26:05 PM] Vitaly Sych: Після важкої ночі всі живуть повним життям
[10/07/2025, 10:26:05 PM] Vitaly Sych: Tak, teraz u mnie na Obołoni. Po ciężkiej nocy wszyscy żyją pełnią życia.





Zdjęcia: Witalij Sych


Poranne intermezzo po nocy wybuchów
Bach, Bababach, BABACH, wiuwiuwiu, trach-trach-trach, Bach!
Tak teraz brzmią ukraińskie noce. Prawie wszystkie. W lepsze dni nie słychać „babach” – to znaczy, że nie ma nalotów, a dokładniej, że poleciało gdzieś indziej. W gorsze dni leżę na gołej podłodze w korytarzu na plecach i w myślach recytuję z pamięci „Intermezzo” Kociubyńskiego: „Kiedy leżysz na polu twarzą do nieba i wsłuchujesz się w wielogłosową ciszę pól, zauważasz, że jest w niej coś nieziemskiego, niebiańskiego”.
To nadaje mojemu nocnemu istnieniu w korytarzu choćby jakiś sens.
Zasypiam pod hukiem, trzaskiem i grzechotem karabinu maszynowego, bo rano muszę iść do pracy.
Dwie godziny później, o 6:30, budzę się, alarm nadal trwa, wciąż gdzieś coś zestrzeliwują. Ale muszę iść do pracy. Motywacja jest prosta – żadne wybuchy nie odwołują obowiązków, które na siebie wziąłeś. Odwołuje je tylko śmierć, ale tym razem żyję, miałam szczęście.
Wstaję więc, krzywiąc się od bólu w plecach. Idę pod zimny prysznic, bo ciepłą wodę odcięli. Zakładam ładną sukienkę, kręcę włosy, piję gorzką kawę, mając nadzieję, że obudzę się na tyle, by móc usiąść za kierownicą. Maluję usta na czerwono.
Podczas II wojny światowej brytyjskie ministerstwo obrony wprowadziło strategiczny środek ochrony Victory Red – tak nazywał się odcień czerwonej szminki, która miała podtrzymywać ducha walki. Malowały nią usta żołnierki sił zbrojnych Wielkiej Brytanii.
Nie jestem żołnierką. Jestem cywilką. Jestem mamą, wolontariuszką, menedżerką projektów. Kobietą. A mój Victory Red nie jest regulowany przez siły zbrojne Ukrainy. Jest regulowany osobiście przeze mnie – to mój sposób na powiedzenie sobie: „Żyję”
Wybuchy jakby ucichły. Ale telefon krzyczy: „Podwyższony poziom zagrożenia, przejdź do najbliższego schronu!”. To oznacza, że gdzieś na niebie coś jeszcze leci. Rakieta albo dron wypełniony materiałami wybuchowymi. Boję się oglądać wiadomości. Na pewno napiszą, że tej nocy w wyniku rosyjskiego ataku rakietowego zniszczono czyjś dom, czyjeś mieszkanie, czyjeś życie. Boję się, ale oglądam, bo to nowa poranna rutyna: sprawdzić w wiadomościach, gdzie były naloty, i wytyczyć trasę, omijając te dzielnice, żeby nie wpaść w korek, nie przeszkadzać strażakom i ratownikom, nie widzieć czyjegoś nieszczęścia tak blisko, bo to bardzo boli.
Mieszkam w dzielnicy, w której naloty są, jak w zegarku. Dlatego ważne jest, by wiedzieć, którą ulicą w razie czego objechać. Na dworze taki piękny kijowski poranek. Sprzątaczka zaczęła zamiatać podwórko, kiedy jeszcze porządnie waliło. Witam się z nią, dziękuję za czystość i w jakimś dzikim przypływie wdzięczności obejmuję ją. Ona, zdezorientowana, mówi, że tylko wykonuje swoją pracę, i dziękuje mi za wdzięczność. Śpiewają ptaki – jakby w „Intermezzo”. Tylko że u mnie „ręka miasta” nie jest żelazna i bolesna, jak w tym eseju. Jest jakaś troskliwa i delikatna wobec tych, którzy również przeżyli tę noc...
– A co, tym razem nie u nas spadło?
– Nie u nas.
– Dziwne.
Miejscowi dziwią się, że tej nocy naszą dzielnicę ominęło.
Ludzie wychodzą i rozchodzą się w swoich sprawach. Z ich kieszeni i toreb chórem krzyczy „podwyższony poziom zagrożenia”. Nikt już nie zwraca na to uwagi. Wojna i wybuchy nie odwołują obowiązków, które na siebie wzięli.
W pobliskiej kawiarni ludzie równie senni jak ja piją kawę.
„Luda spóźni się 10 minut, coś spadło obok jej domu. Aha... Okna, drzwi – wszystko w gruzach. Ona żyje, jej pies też. Teraz zawiezie psa do kogoś – i do pracy”
Za godzinę telefon powie: „koniec alarmu”. Będę stała przy metrze i patrzyła na ludzi jak zwykle wchodzących i ze stacji i wchodzących do niej.
Jakby nic się nie stało. Jakby nie było żadnej wojny. No, może tylko czerwone oczy i zmęczenie na twarzach zdradzają, że znowu mało spali. Do kawy ustawia się cicha i senna kolejka. Ktoś kupuje kwiaty. Ktoś biegnie do trolejbusu. Mężczyzna w wojskowym mundurze wystawia twarz na słońce, uśmiecha się do siebie i delektuje się papierosem.
Jakby nic się nie stało.
Podczas jednego ze spotkań w Niemczech powiedziano mi z ledwo wyczuwalnym wyrzutem, że Ukraińcy są w większości obojętni na wojnę, że w Kijowie nie ma wojny, nawet w Charkowie nie ma jej jako takiej. Jak mnie to oburzyło, jak mnie wkurzyło!
Bo oto ona – suka-wojna w tej pieprzonej czerwonej szmince, w sąsiedzkich small talkach, w porannych ptaszkach po ostrzale, w tych nieziemsko pięknych kobietach, które otrząsnęły się z nocnych zmartwień i idą, jadą, żyją. Spieszą się pracować, tworzyć. Bo każdy z nas ma obowiązki, których nie może unieważnić nic poza śmiercią. Bo kortyzol i adrenalina dzieci nie nakarmią
Bo trzeba z czegoś dofinansować tę obronę przeciwlotniczą, drony i medycynę taktyczną. Bo trzeba żyć. Bo to tylko dzisiaj „nie u nas”, a co będzie jutro, wie tylko Rosjanin, który podaje współrzędne dla rakiet i szahidów, a potem już – jak się karty ułożą. Bo może celować w fabrykę, a trafi w pokój dziecięcy z różowymi firankami.
Teraz już się nie denerwuję. Pogodziłam się z tym, że nie się niczego wyjaśnić ludziom, którzy tego nie doświadczają. I nawet nie chcę, żeby znali takie życie.
Niech lepiej nas z góry potępiają, niż wiedzą, jak ciało drży podczas nalotu, jak od brzęczenia drona ściskają się wnętrzności, jak zakrywać dzieciom uszy, żeby nie przestraszyły się wybuchów. Miasta żyją tak, jakby nie było wojny.
Jakby nie było strasznej nocy z czterema czy pięcioma setkami zabójczych dronów. I to dobrze. Musimy żyć dalej. Przeżyliśmy. Przynajmniej tej nocy. A jutro będzie nowy alarm powietrzny, a ci, dla których jutro nadejdzie, staną w zmęczonej bezsennością kolejce po kawę. I tak samo pójdą do pracy i będą żyć dalej.
Chcę zapisać w pamięci jeden mały epizod:
piękna dziewczyna w lekkiej, zwiewnej sukience kupuje kwiaty od kobiety siedzącej przy ścianach targowiska zniszczonego przez poprzednie naloty. Nad kobietą z kwiatami widoczne są czarne, wypalone otwory okienne, a nieco wyżej, nad spalonymi resztkami dachu – niebo. Takie piękne, takie pełne i takie nieogarnione, jak w „Intermezzo” Kociubyńskiego.
„Alarm powietrzny, proszę udać się do najbliższego schronu”…


Powinniśmy to krzyczeć całemu światu
Po porannych rozmowach z moimi europejskimi przyjaciółmi, którzy byli przerażeni kolejnym upiornym nagraniem naszych nocnych pożarów (nic nie wygląda tak apokaliptycznie, jak łuna nad miastem nocą!), myślę, że w końcu zrozumiałam istotę problemu z „przedstawianiem” naszej wojny.
Nie, nie chodzi o to, by publikować mniej makabrycznych zdjęć i klipów wideo przedstawiających ruiny, pożary i zakrwawione ciała na noszach (czy wszyscy pamiętają niedawne dyskusje o tym, czy „to konieczne, bo cały świat musi to zobaczyć”, czy „to nie jest konieczne, bo już nie jest skuteczne”, a fotografowie, niczym narkomani, zwiększają dawkę tak zwanych „wrażliwych treści”?). To prawda, że my sami, grzechem jest to ukrywać, odczuwamy psychiczne zmęczenie takimi obrazami, a ja na przykład już dawno przestałam pisać po każdej nocnej tragedii, jak to „boli”. Po 20. razie, moim zdaniem, to już nieprzyzwoite: to, że cierpisz, nie jest powodem, by o tym wszystkim mówić i głupio mnożyć swoje smutki… Ale jestem równie wściekła (no, prawie tak samo!) – jak z jednej strony Amerykanin, który przyjeżdża fotografować drogie samochody i eleganckie witryny sklepowe na Chreszczatyku, ozdabiając to wszystko napisem: „Amerykanie, na to idą wasze podatki!” (a ponieważ dla Amerykanów w ogólności, jak słusznie zauważył Remarque, wojna jest „kategorią czysto literacką” i nie mają oni pojęcia, jak wygląda w rzeczywistości, nie ma wątpliwości, że przynajmniej część ich docelowej grupy odbiorców łyknie tę kremlowską propagandę i się nie skrzywi), - a z drugiej strony skupiony na sobie Izraelczyk, który pisze w swoim artykule – cóż, nie chcemy, żeby to samo, co stało się z Kijowem, przydarzyło się Tel Awiwowi! – najwyraźniej wyobraża sobie, opierając się na tych zwykłych „wiadomościach z treściami wrażliwymi”, że Kijów leży w ruinie jak Aleppo. Wszystkie „wiadomości z Ukrainy” razem wzięte tworzą dokładnie taki obraz w umysłach zachodnich laików.
Zazwyczaj nie jesteśmy dobrzy w przechwalaniu się, nawet jeśli mamy się czym chwalić
Już przed rokiem pisałam, dlaczego „ Ukraina to nie Syria”, a nawet zamieściłam ten tekst w „Naszej Europie”. I dziś w końcu zrozumiałam, czego chronicznie brakuje we wszystkich tych przekłamaniach, a co samo w sobie może naprawić ten wypaczony obraz – z jednej strony. A z drugiej, że brakuje nam ciebie i mnie. Ukraińców. Głównego aktora (tak!).
Piszemy o tym, jak bardzo oberwaliśmy w nocy i zapraszamy cały świat, by przyłączył się do nas w opłakiwaniu naszych zmarłych i naszych dzieci zmuszonych spędzić noc w metrze. Ale nie krzyczymy na cały świat - choć powinniśmy po każdej nocy, jak ta, która minęła: chwała i cześć ukraińskim elektrykom, którzy do godz. 21:00 przywrócili do ruchu niemal wszystkie linie trolejbusowe (wiele przewodów zostało tej nocy w mieście zerwanych); chwała ukraińskim pracownikom zakładów użyteczności publicznej, którzy w ciągu dwóch godzin naprawili zniszczoną przez szahida magistralę wodociągową i przywrócili wodę do naszych domów (w poniedziałek), chwała ukraińskim biznesmenom, którzy otwierają kawiarnie o 5 rano, żeby ludzie, którzy spędzili noc w metrze i wyczołgali się z niego do domu, by umyć się, mogli napić się kawy po drodze - i chwała pracownikom służb oczyszczania miasta, chwała kolejarzom, chwała służbom ratującym zwierzęta. I chwała wszystkim, daj im Boże zdrowie, skromnym pracownikom wielkiego i pięknego państwa ukraińskiego, którzy czwarty rok cicho i niepostrzeżenie, bez kamer dziennikarskich i wdzięcznych oklasków, dokonują wiecznego cudu: uparcie, niczym mrówka, przekształcająca się Ukraina, niszczona każdej nocy przez szaloną Rosję, jest znów normalnym, nadającym się do życia krajem europejskim: takim, gdzie spędziwszy kilka dni między ostrzałami można „nie zauważyć” wojny – chyba że znajdzie się w pobliżu linii frontu.
Generalnie nie jesteśmy dobrzy w chwaleniu się – nawet gdy jest się czym chwalić: traumą Hołodomoru i mnóstwem retraumatyzacji po nim. Niedawno Ołeksandra Matwijczuk napisała, że Ukraina, jak mówią, nie pasuje do wizerunku idealnej ofiary Zachodu. Musimy zrobić jeszcze jeden krok i jeszcze jeden wysiłek nad sobą – i powiedzieć sobie na głos, że w ciągu 30 lat – nie wiadomo jakiej, Bóg wie, jak krzywej, kulawej – półniepodległości udało nam się zbudować zaskakująco skuteczne państwo. Wymieńcie mi sąsiada, który na naszym miejscu poradziłby sobie tak dobrze.
A relacje po naszym nocnym ostrzale, gdzie o 4 rano na niebie można filmować Objawienie Jana Teologa, a o 10 rano tego samego ranka, zgodnie z klasyką, „nie ma nic lepszego/w Bogu niż Dniepr/i nasza chwalebna Ukraina”, powinny za każdym razem ukazywać całemu światu nie tylko tych, którzy niszczą (czynią zło), ale także tych, którzy odbudowują (rozpraszają zło): naszych obywateli z dziesiątek najspokojniejszych zawodów na świecie, zbiorowe oblicze państwa ukraińskiego (Zachód widział je już w ciągu ostatnich 20 lat na dwóch Majdanach), dzięki któremu kraj wciąż broni się przed upadkiem w czwartym roku Wielkiej Wojny. Niech zachodni laik po „Wiadomościach z Ukrainy” za każdym razem pomyśli: „ale czy my, na ich miejscu, bylibyśmy w stanie to zrobić?”.
A jeśli ktoś chce zobaczyć upadłe państwo i najstraszniejszą korupcję na świecie, niech spojrzy na Moskwę i chaos na jej lotniskach: mimo tego, że, proszę zauważyć, nie uderzyło w nie nic poważnego – bo jak ktoś powiedział, „my jeszcze nie zaczęliśmy” ©...
Tekst opublikowany jest za zgodą autorki.


Gra w klastry Unii Europejskiej. Personalia
Przypomnę, że klastry to tematyczne rozdziały negocjacji, które łączą różne obszary polityki. Otwarcie klastra „Podstawy”, który obejmuje kwestie wymiaru sprawiedliwości, wolności i bezpieczeństwa, zamówień publicznych, statystyki i kontroli finansowej, jest priorytetem dla UE.
Przypomnę, że Ukraina jest jednym z największych krajów kontynentu pod względem powierzchni, a nawet perspektywa jej przystąpienia do Unii Europejskiej nie jest przez wszystkich członków tego bloku przyjmowana z optymizmem. UE, ogólnie rzecz biorąc, nie zakończyła jeszcze w pełni procesu integracji Rumunii, Bułgarii i Chorwacji, dlatego szybkie przystąpienie Ukrainy jest niestety możliwe tylko w sferze marzeń.
Chociaż szczyt Rady Europejskiej, który odbył się w Brukseli 26-27 czerwca 2025 roku, wyraził rytualne wsparcie dla Ukrainy, nie stał się miejscem rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych dla Mołdawii i Ukrainy. Podczas szczytu Mołdawia-UE 4 lipca gospodarz szczytu otrzymał deklarację otwartych drzwi. Ukraina niestety zatrzymała się przed “szeroko” zamkniętymi drzwiami, gdzie w roli nieubłaganego Cerbera występuje węgierski premier Viktor Orbán.
Jednak problem nie leży tylko w tym doświadczonym populiście.
Dość głośne oświadczenie przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen o wsparciu KE dla rozpoczęcia negocjacji akcesyjnych Ukrainy do UE było jedynie próbą osłodzenia gorzkiej pigułki. Dyplomaci z przyjaznych Ukrainie państw europejskich zauważają, że nie należy absolutyzować roli Viktora Orbána jako hamulca integracji europejskiej naszego państwa. Podkreślają, że szereg krajów tak zwanej Starej Europy może stać się dla Ukrainy bardzo surowymi egzaminatorami, przez co oczekiwania oficjalnego Kijowa dotyczące integracji z UE w ciągu dwóch lat wydają się co najmniej naiwne.
Podkreślam, że główną przyczyną zahamowania eurointegracji Ukrainy jest trwająca od ponad 40 miesięcy pełnoskalowa agresja Rosji na nasze państwo. Rosja konsekwentnie dąży do zniszczenia zarówno Ukrainy, jak i jej europejskiej perspektywy, doskonale rozumiejąc znaczenie naszego państwa dla wspólnego projektu integracyjnego Europy. Zaznaczę, że w przededniu czerwcowego szczytu Rady Europejskiej z Moskwy, głosem Dmitrija Miedwiediewa, mówiono o niedopuszczalności przystąpienia Ukrainy do UE. Miedwiediew to prawdziwy geopolityczny wariat, jednak w Starym Świecie jest wielu chętnych, by słuchać głosu Kremla.
Viktor Orbán jest prawdopodobnie pierwszym wśród publicznych europejskich putinversteherów, który jednocześnie utrzymuje dobre stosunki z Donaldem Trumpem. Przygotowuje się do zbliżających się wiosną 2026 roku wyborów parlamentarnych, od których zależy przedłużenie jego kontraktu z Węgrami.
Orbánowi za pół roku będzie ciężko i jest tego świadomy. Dlatego już teraz wybiera sobie politycznych sparingpartnerów – Wołodymyra Zełenskiego i Ukrainę, Ursulę von der Leyen i Komisję Europejską. Wszystko dla Węgier, jak podkreśla swoim zwolennikom.
Ukraina niestety odgrywa rolę kozła ofiarnego.
W zaistniałej sytuacji Ukraina musiałaby być absolutnym prymusem w kwestii przygotowania do przystąpienia do UE. Czy jest to możliwe w warunkach szeroko zakrojonej inwazji Rosji? Pytanie jest oczywiście retoryczne, choć nie należy zapominać, że UE politycznie wspiera nasze państwo w tym konflikcie od pierwszych dni agresji. Problem niestety ma charakter spersonalizowany: wicepremier ds. integracji europejskiej i euroatlantyckiej Olha Stefanishyna zajmuje to stanowisko już 5(!) lat. Ponadto we wrześniu ubiegłego roku do swoich kompetencji dodała tekę minister sprawiedliwości. Nie zdołała jednak osiągnąć przełomu na drodze europejskiej integracji Ukrainy.
Jaka będzie teraz polityczna odpowiedzialność „głównej eurointegratorki”? To pytanie, na tle plotek o przetasowaniach w rządzie, szybko nabiera aktualności. Nieudana próba PR-owców Ministerstwa Sprawiedliwości zademonstrowania uwielbienia przez podwładnych wywołała odwrotny efekt społeczny.
Agencja Bloomberg poinformowała, że Wołodymyr Zełenski rozważa Olhę Stefanishynę jako możliwą kandydatkę na ambasadora Ukrainy w USA. W istocie chodzi o dymisję z zachowaniem twarzy, która nie jest w stanie poprawić stosunków z UE. Odpowiedzialność osobista musi wiązać się ze zmianą podejścia do przystąpienia do UE. Zawyżone oczekiwania społeczne dotyczące tempa i treści integracji europejskiej, brak sukcesów w dialogu z Budapesztem, narastający eurosceptycyzm w innych krajach Grupy Wyszehradzkiej – to problemy, które leżą na powierzchni. Tu i zniknięcie empatii wobec ukraińskich uchodźców, i zaostrzenie problemów gospodarczych w krajach regionu, które spowodowało zniesienie bezwizowego handlu z UE, i niedostateczna przejrzystość Ukrainy dla partnerów.
Oczywiście, nasi partnerzy widzą również liczne przejawy korupcji w ukraińskim rządzie, i „prewencyjne” sankcje, problemy z zamówieniami publicznymi w warunkach wojny. Odmowa rządu poparcia decyzji komisji konkursowej w sprawie szefa Biura Bezpieczeństwa Ekonomicznego wygląda jak splunięcie w twarz zachodnim partnerom, dla których BBE jest narzędziem optymalizacji polityki gospodarczej państwa. Pretendując do członkostwa w UE, trzeba być gotowym nie do gry w klastry, ale do gry według europejskich zasad.
To nie jest łatwe, ale daje pożądany rezultat. Potrzebne są zatem nie tylko polityczne pokazowe wystąpienia, ale praca nad błędami z osobistymi wnioskami. Na porządku dziennym jest budowanie przejrzystej polityki opartej na zasadach funkcjonowania UE i realne wzmocnienie instytucji państwowych.


Jak się chronię w Polsce
Jako kobiety musimy polegać na sobie i bliskich osobach, którym naprawdę możemy zaufać. Rozdzierająca serce historia 25-letniej Lizy, brutalnie zgwałconej i zamordowanej w Warszawie, przypomniała nam, kobietom, że nasze krzyki i zwykłe mówienie „nie” nigdy nie zostaną przez mężczyzn w pełni zrozumiane.
Czytanie newsów i doświadczanie świata jako kobieta skłoniło mnie więc do poszukiwania sposobów, w jakie mogę się chronić.
Zajęcia z samoobrony, gaz pieprzowy, taksówki – to wszystko jest skuteczne. Ale bardzo frustruje mnie to, że „bezpieczeństwo” oznacza, że muszę wydawać więcej pieniędzy, a przede wszystkim dawać te pieniądze firmom należącym do mężczyzn.
Postanowiłam więc sprawdzić, w jaki sposób mogłabym przynajmniej finansować pomysły kobiet.
I tak natknęłam się na aplikację Aplikacja SafeMe, stworzoną i monitorowaną przez młode kobiety, które, jak ja, szukały rozwiązań pomagających się chronić. Ku mojemu zaskoczeniu komentarze pod reklamą aplikacji były przerażające, a wielu mężczyzn wyśmiewało kobiety za to, że chcą czuć się bezpieczniej, albo szerzyło rasizm. To skłoniło mnie do bliższego zbadania aplikacji.
Aplikacja ma dwa tryby: „Zamów obserwację” i„Wezwij pomoc”. Jeśli wybierzesz: „Zamów obserwację”, „Asystent Bezpieczeństwa SafeMe będzie nadzorować Twój przejazd, sprawdzając, czy przemieszczasz się wyznaczoną trasą, a w razie zagrożenia powiadomi odpowiednie służby porządkowe. Wystarczy, że określisz środek transportu i wybierzesz punkt docelowy w aplikacji, a my będziemy czuwali nad Twoim bezpieczeństwem”.
Z kolei w trybie „Wezwij pomoc” czytamy: „W sytuacjach zagrożenia lub poczucia uzasadnionego niebezpieczeństwa skorzystaj z aplikacji i wezwij pomoc.
Za pomocą jednego przycisku zawiadomisz Asystenta Bezpieczeństwa SafeMe, który skieruje odpowiednie służby do Twojej lokalizacji.”
Dzięki temu nie musisz dzwonić na policję i podawać swojej lokalizacji czy wyjaśniać, w jakiej jesteś sytuacji – bo aplikacja już to śledzi. Zdecydowałam się na jej zainstalowanie i od tamtej pory z niej korzystam (miesięczny abonament wynosi 12,49 zł).
Na rynku dostępne są również inne aplikacje, takie jak HomeGirl, Uber Women czy Bolt Women, z których często korzystam, wracając do domu.
Wiem, że aplikacja nie jest rozwiązaniem w przypadku braku poczucia bezpieczeństwa, którego doświadczamy my, kobiety.
Krzepiąca jest jednak świadomość, że istnieje społeczność kobiet, które troszczą się o siebie nawzajem, by stworzyć przestrzenie (nawet w Internecie), gdzie możemy czuć się bezpiecznie.



Po wyborach w Polsce: "Lista Nawrockiego" jako szansa dla Kijowa
Można ją umownie nazwać „listą Nawrockiego”. Prawdą jest, że Polska to republika parlamentarno-prezydencka, w której formalne kompetencje głowy państwa nie są obszerne. Jednak wypowiedzi Karola Nawrockiego podczas wyścigu prezydenckiego wymagają od Ukrainy radykalnych zmian w podejściu do dialogu z Warszawą. Obecny prezydent-elekt jest katalizatorem potrzebnych zmian w stosunkach Polski i Ukrainy, dlatego „listę Nawrockiego” należy tworzyć już teraz.
- Nowy traktat o przyjaźni i współpracy. Warto przypomnieć, że Traktat o dobrym sąsiedztwie, przyjaznych stosunkach i współpracy między Ukrainą a Rzecząpospolitą Polską został podpisany i ratyfikowany jeszcze w 1992 roku. Jest to logiczne, biorąc pod uwagę pierwszeństwo Polski w kwestii uznania niepodległości Ukrainy, jednak dziś przyjęcie nowej wersji Traktatu jest krokiem aktualnym. Warszawa i Kijów rozpoczęły odpowiednie konsultacje u szczytu kadencji prezydenta Andrzeja Dudy, a zakończenie tego procesu pozwoliłoby przerzucić logiczny pomost między jedną a drugą prezydenturą.
- Decyzja o kontynuacji ekshumacji ofiar Wołynia. Decyzja o przeprowadzeniu ekshumacji w Pużnikach (obwód tarnopolski) pozwoliła zneutralizować negatywny efekt kolejnego aktu wandalizmu na mogile żołnierzy UPA na górze Monastyr. Jednak kontynuacja ekshumacji jest logiczna, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że Nawrocki przed wyborem na prezydenta RP był prezesem Instytutu Pamięci Narodowej. Krok ten pozwoli zminimalizować negatywne skutki oczekiwanego udziału Karola Nawrockiego w lipcowych wydarzeniach związanych z agresywnym upamiętnianiem ofiar Zbrodni Wołyńskiej.
- Zaangażowanie Polski jako mediatora w proces negocjacyjny z FR. Warszawę charakteryzują niebezpodstawne ambicje dyplomatyczne. Choć prezydent Polski, w odróżnieniu od swojego ukraińskiego odpowiednika, nie nominuje ministrów obrony i spraw zagranicznych, będzie starał się wpływać na politykę zagraniczną i obronną. Dlatego aktywniejsze pośrednictwo Polski w dialogu rosyjsko-ukraińskim może być korzystne zarówno dla Kijowa, jak i dla Warszawy.
- Udział w obchodach piątej rocznicy utworzenia Trójkąta Lubelskiego. W tym roku ta geopolityczna konstrukcja w regionie bałtycko-czarnomorskim obchodzi swoje pięciolecie, jednak w ostatnich miesiącach w polskiej retoryce polityki zagranicznej bardziej widoczny jest Trójkąt Weimarski (Niemcy – Polska – Francja). Niemniej jednak zarówno Trójkąt Lubelski, jak i utworzona dziesięć lat temu w tym mieście Polsko-Litewsko-Ukraińska Brygada im. Księcia Konstantego Ostrogskiego, mogą służyć wzmocnieniu bezpieczeństwa regionalnego. Warto to „sprzedać” Karolowi Nawrockiemu i członkom jego zespołu.
- Aktywizacja udziału Ukrainy w projekcie Trójmorza. Zainicjowany przez prezydentów Polski i Chorwacji projekt rozwoju krajów między Adriatykiem, Bałtykiem a Morzem Czarnym powinien politycznie przetrwać swoich założycieli – Andrzeja Dudę i Kolindę Grabar-Kitarović. Dla Karola Nawrockiego może to być element własnej aktywności w polityce zagranicznej, a dla Ukrainy – szansa na zwiększenie podmiotowości na arenie międzynarodowej. Ponadto Ukraina posiada rozbudowany system przesyłu gazu, który należy wykorzystywać do tranzytu gazu ziemnego.
- Wznowienie dialogu na temat udziału Polski w procesie odbudowy Ukrainy. Przedstawiciele polskiego biznesu od ponad dwóch lat próbują uzyskać od Ukrainy odpowiedź na pytanie dotyczące ich udziału w procesie odbudowy Ukrainy. Słusznie przypuszczają, że przedstawiciele różnych korporacji transnarodowych mogą ich odsunąć dosłownie w ostatniej chwili. Warto tu przypomnieć obietnicę Nawrockiego z debaty telewizyjnej o „wysyłaniu na Ukrainę nie polskich żołnierzy, a polskich biznesmenów” i podchwycić ją.
- Promowanie „nowego prometeizmu”. Opierając się na publicznym wizerunku nowo wybranego prezydenta Polski, Ukraina mogłaby zaproponować mu „nowy prometeizm” – koncepcję przeciwdziałania Rosji i jej wpływom w regionie bałtycko-czarnomorskim. Twórczo reinterpretując dziedzictwo Józefa Piłsudskiego, ukraińskie kierownictwo mogłoby spróbować stworzyć atmosferę zaufania w stosunkach z Warszawą.
Zamiast posłowia. Ukraina ma dwa miesiące na sformułowanie polityki wobec Nawrockiego i Polski, na czele której stanie on w sierpniu. Piłka jest po stronie ukraińskiej, i szanse na porozumienie z politykiem będącym nową postacią w polityce są wysokie.

Wesprzyj Sestry
Zmiana nie zaczyna się kiedyś. Zaczyna się teraz – od Ciebie. Wspierając Sestry, jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Wpłać dotację