Exclusive
20
min

Iryna Dmytryszyn, tłumaczka: Jeśli ludzie chcą mówić o swoim bólu, powinni to robić

Do 2022 roku książki tylko dziewięciu ukraińskich autorów były sprzedawane we francuskich księgarniach. Od tego czasu ilość ukraińskiej literatury potroiła się. Fakt, że jest ona publikowana we Francji, wzbudza zainteresowanie i skłania Francuzów do przemyślenia wydarzeń na Ukrainie. Opowiada nam o tym tłumaczka, który popularyzuje ukraińską literaturę we Francji

Julia Szipunowa

Iryna Dmytryszyn. Zdjęcie autorki

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Dzięki Irynie Dmytryszyn francuscy czytelnicy odkryli Serhija Żadana, Ołeha Sencowa, Sofię Andruchowycz, Marię Matios, Andrija Kurkowa, Iren Rozdobudko, Andrija Kokotiuchę i innych. Za tłumaczenie "Internatu" Żadana otrzymała nagrodę Drahomán Prize 2022, przyznawaną corocznie najlepszym tłumaczom z ukraińskiego na inne języki.

W 2023 r. we francuskich księgarniach ukazała się książka "Oda Ukrainy", zbiór opowiadań i wierszy napisanych przez czternastu ukraińskich autorów podczas wojny na pełną skalę. Wśród nich są Lubko Deresz, Kateryna Babkina, Borys Chersoński, Artem Czech, Ołeksandr Mihed, Irena Karpa, Taras Prochaśko, Andrij Lubka i inni. Opowiadają o swoich rodzinnych miastach i wsiach, by przybliżyć zagranicznemu czytelnikowi ukraińskie miejsca. Wszystkie ich prace zostały przetłumaczone przez Irynę Dmytryszyn.

Iryna mieszka we Francji od 1993 roku i działa na rzecz promocji Ukrainy i jej literatury. Jest profesorką i autorką licznych publikacji, kieruje ukrainoznawstwem w Institut National des Langues et Civilisations Orientales (INALCO) w Paryżu. To jedyny ośrodek we Francji, w którym studiuje się język i kulturę ukraińską.

Maria Matios, Iryna Dmytryszyn i Andrij Kurkow. Zdjęcie z Facebooka

Do 2022 roku tylko dziewięciu ukraińskich autorów było sprzedawanych we francuskich księgarniach. Od tego czasu ilość ukraińskiej literatury - zarówno historycznej, jak beletrystycznej - potroiła się. Fakt, że jest publikowana we Francji, wzbudza zainteresowanie, debatę i skłania Francuzów do przemyślenia wydarzeń w Ukrainie. Ale klasyczna literatura naszych autorów dopiero zaczyna być odkrywana przez europejskich czytelników. Odwrotnie jest z literaturą rosyjską. Według Iryny współczesna literatura rosyjska nie wzbudza większego zainteresowania, chociaż klasyka tradycyjnie pozostaje popularna.  

Irinę poznajemy w paryskiej kawiarni niedaleko Instytutu Slawistyki, gdzie regularnie musi ustawiać przedstawicieli strony rosyjskiej na właściwym miejscu:

- Na prezentacji z okazji stulecia Instytutu Slawistyki zebrało się kilkunastu przedstawicieli różnych literatur i każdy musiał zaprezentować swoją - mówi Iryna Dmytryszyn. - A oto przedstawicielka literatury rosyjskiej, która uważa Kurkowa za część literatury rosyjskiej. Zabrałam głos po niej i zaprotestowałam: "Wiesz, Andrij Kurkow by się z tobą nie zgodził". Przecież on jest Ukraińcem.

Ogólnie rzecz biorąc, to pytanie o to, co jest uważane za literaturę ukraińską. Czy tylko to, co jest napisane po ukraińsku, czy autor musi urodzić się i wychować w Ukrainie, czy musi to być ukraińska historia... Dlatego bardzo ważna jest samoidentyfikacja pisarzy za życia. Jeśli Andrij Kurkow identyfikuje się jako pisarz ukraiński, to Rosja nie powinna przywłaszczać sobie jego sukcesu. On nie uczestniczy w salonach literackich, a na okładkach jego książek jest napisane, że jest pisarzem ukraińskim.

Z tego, co Rosjanie chcieli sobie przywłaszczyć, przywłaszczyli już wszystko. Pytanie do nas brzmi: Do jakiego stopnia musimy to odzyskać? Wiemy, że Gogol nie potrafił pisać po ukraińsku. Choć był współczesny Szewczence, należał do innej warstwy. Miał inne pragnienia, inne ambicje. I nie mógł ich zaspokoić inaczej niż pisząc po rosyjsku. Dlatego, jak trafnie ujął to Mykoła Riabczuk: "Gogol nie jest dla nas wrogiem, ale też nie został przyjęty do panteonu ukraińskich klasyków". Na tym sprawa się kończy.

Julia Szipunowa: Literatura ukraińska i rosyjska stoją obok siebie na półkach francuskich księgarni. Czy przegrywamy wojnę informacyjną?

Iryna Dmytryszyn: Nie zapominajmy, że literatura rosyjska od lat, jeśli nie od wieków, inwestuje w promocję swojej kultury. Wypracowała wizerunek humanistycznej literatury rosyjskiej, którą powinien czytać wykształcony człowiek. Jeśli nie czytałeś Tołstoja, Dostojewskiego i Czechowa, nie możesz być uważany za osobę wykształconą i wszechstronną. I ta postawa nadal działa - pomimo wszystkich zbrodni popełnianych dziś przez Rosję. Nadszedł jednak czas, aby zastanowić się, dlaczego ta "wielka literatura humanistyczna" nie zapobiegła powstaniu reżimu Putina.

Siłą inercji Europejczycy nadal wierzą, że rosyjscy autorzy są niezwykle utalentowani i ważni. Ale to się skończy, gdy następne pokolenia nie napiszą czegoś wartościowego i interesującego. Już dziś proces ten uległ spowolnieniu, ponieważ wielu francuskich wydawców nie akceptuje finansowania z rosyjskich źródeł

Ostatnim takim wydarzeniem moim zdaniem były Francuskie Targi Książki w 2018 roku, gdzie gościem honorowym była Rosja. Pamiętam, że mieliśmy ładne, małe, schludne stoisko i próbowaliśmy odwołać zaproszenie Zachara Prilepina [rosyjski pisarz i propagandysta - red.]. Trzeba przyznać, że wydawca odmówił przyjęcia kolejnych prac Prilepina. Teraz publikuje go tylko marginalny prokomunistyczny wydawca, skrajny lewicowiec, który publikuje również książki o tym, że Hołodomor to kłamstwo, zaś mord polskich oficerów w Katyniu był dziełem nazistów, a nie rządu sowieckiego.

Dziś pokolenie, które urodziło się, dorastało i stało się świadome w niepodległej Ukrainie, buduje swoje mięśnie. To ludzie, którzy nie znali Związku Radzieckiego i którzy uważają za oczywiste, że Ukraina jest samodzielna i ma własnych pisarzy. Pomarańczowa Rewolucja, Rewolucja Godności i wojna - to szkice do portretu Ukrainy. I ten portret jest atrakcyjny. Jest godny podziwu. W przeciwieństwie do tego stworzonego przez rosyjsko-sowiecką propagandę - kraju na wpół chłopskiego, antysemickiego, pro-nazistowskiego. Zmiana wizerunku jest dobra dla Ukrainy. Ale, niestety, odbywa się to wielkim kosztem. I musimy być tego świadomi. Spoczywa na nas wielka odpowiedzialność, by tej szansy nie zaprzepaścić i nie zhańbić.

Irena Karpa i Iryna Dmytryszyn promują ukraińską kulturę i literaturę we Francji. Zdjęcie z Facebooka

JSz: 11 lat temu w jednym z wywiadów powiedziała Pani, że we Francji bardzo mało tłumaczy się literatury ukraińskiej. Co zmieniło się na rynku książki i czy możemy założyć, że po inwazji na pełną skalę ukraińskie książki są w stanie zainteresować francuskiego czytelnika?

ID: Wydawnictwo NOIR sur BLANC, które ma polsko-szwajcarsko-francuskie korzenie, pozostaje liderem na rynku wydawniczym. Nadal jest ono ambasadorem literatury ukraińskiej, publikując trzy pokolenia: od "patriarchy" Jurija Andruchowycza poprzez naszego "wichrzyciela" Żadana po młodsze pokolenie Sofii Andruchowycz.

Jeśli chodzi o sukces literatury... Ukraińska powieść, gdy trafia do francuskiego wydawcy, konkuruje z powieściami australijskimi, algierskimi, brazylijskimi. Przez długi czas literatura ukraińska była nieznana i nierozpoznawalna w tym sensie, że przeciętny Francuz nie potrafił wymienić ani jednego ukraińskiego autora lub znaczącego ukraińskiego dzieła. Znali Andrija Kurkowa, ale on też nie był od razu identyfikowany jako ukraiński pisarz. Dziś okładki są jasne: ukraiński pisarz piszący po rosyjsku. Nie ma żadnych błędnych interpretacji.

JSz: Od początku inwazji na pełną skalę wszyscy francuscy wydawcy zwiększyli liczbę kopii ukraińskich dzieł...

ID: Od prawie dwóch lat o Ukrainie jest głośno. Ukraina pojawia się na mapach mentalnych Francuzów. Zmieniło się postrzeganie Ukrainy i chęć zrozumienia nas. Nasz opór i nasza walka doprowadziły do tego, że Francuzi zastanawiają się, kim są ci Ukraińcy, dlaczego stawiają opór i czego chcą. A literatura jest jednym ze sposobów na zrozumienie kraju.

Ponadto nasi autorzy nie tylko piszą książki. Udzielają także wywiadów i piszą felietony. A to również pomaga w popularyzowaniu ich nazwisk i dzieł. Tak więc ta pierwsza fala zainteresowania przyniosła korzyści literaturze ukraińskiej, a literatura ukraińska będzie promowana na fali tego zainteresowania. Potem powinno pojawić się zainteresowanie samą twórczością.

Francuska publiczność jest niezwykle wymagająca. Do tego ma w czym wybierać zarówno w literaturze krajowej, jak tłumaczonej. Rodzi się więc pytanie: Czy uda nam się wstrzelić z jednym autorem, jedną powieścią, czy pozostaniemy literaturą raczej niszową - czy może staniemy się literaturą rozpoznawalną?

Obecnie francuska społeczność tłumaczy porównuje pracę tłumacza do pracy muzyka. Mozart, Beethoven czy Chopin mogą być wykonywani przez różnych muzyków na różnych instrumentach. A koneserzy wybierają wykonawcę, którego znają i któremu ufają. Tak samo jest z tłumaczeniami

- Tłumaczenie to odpowiedzialność - kontynuuje pani Iryna. - To pozycja moralna i etyczna, bo to nie jest twoje dzieło, to nie twój tekst. Jako tłumacz starasz się stworzyć dzieło, które napisałby sam autor, gdyby pisał po francusku. To kwestia nie tylko umiejętności językowych, ale także wyczucia literatury i stylu pisarza. Zawsze będą autorzy i teksty, które odrzucę. Dziś sytuacja wygląda tak, że tłumaczę autorów, których zaproponowałam wydawcom. Dla mnie jest to więc chęć promowania ukraińskiej literatury i otwarcia jej na francuskiego czytelnika. Dla mnie to wyzwanie. Podejmuję je z wielką odpowiedzialnością i entuzjazmem.

Kwestia stylu, kwestia przekładalności to kwestia talentu tłumacza. Dla mnie Szewczenko jest niemożliwy [do przetłumaczenia - red.], bo rozumiem, że to poeta głęboko narodowy - Francuzowi po prostu brakuje kluczy do zrozumienia Szewczenki. Możemy oczywiście dawać jakieś wyjaśnienia, przypisy... Albo musimy przyznać, że nie będziemy w stanie przetłumaczyć go tak, by Francuzi go zrozumieli. To są ograniczenia, które sobie wyznaczyłam. U Szewczenki każde słowo, każda fraza otwiera cały kosmos. Nie podejmę się tego. Tu chodzi też o pewną sakralizację. Z drugiej strony nie znamy wszystkich języków świata. Jeśli powiemy, że coś jest nieprzetłumaczalne, to nigdy nie będziemy czytać pisarzy, których języków nie znamy. Ale czytamy ich, staramy się ich zrozumieć.

Iryna Dmytryszyn przetłumaczyła m.in. "Izolację" autorstwa Stanisława Asejewa, dziennikarza, pisarza i ofiary tortur w Donbasie. Zdjęcie z Facebooka

JSz: Jak Pani wybiera teksty do tłumaczenia?

ID: Na początku chodziłam do wydawców, składałam oferty, a przede wszystkim pytałam autorów o zgodę na ich promowanie. Zainicjowałam te spotkania 20 lat temu.

Z tego, co faktycznie udało mi się zrobić, była to jakaś jedna dziesiąta tego, co próbowałam osiągnąć. Czasami były to dziesiątki spotkań, które kończyły się niczym: wydawca decydował się nie przyjmować pracy ukraińskiego autora. 90% porażek dla 10% sukcesu

Ale zdaję sobie również sprawę z tego, że nikt nie jest nam nic winien. Francuski wydawca, oceniając moją propozycję, miał trzy lub pięć innych propozycji książek napisanych w innych językach. I być może inny autor był bardziej interesujący lub lepiej pasował do katalogu. Oczywiście była też kwestia uznania literatury ukraińskiej. Jestem przekonana, że każdy rosyjski promotor książki, przedstawiając francuskiemu wydawcy rosyjskiego autora, opierał się na Dostojewskim i innych. Literatura rosyjska była a priori postrzegana pozytywnie. Wszystko, co rosyjskie, było postrzegane jako genialne. Upraszczam, ale tak właśnie było. Opublikowano nie tylko pierwszą kohortę literatury rosyjskiej, ale także drugą i trzecią...

A nasza pierwsza kohorta nie została jeszcze przetłumaczona na francuski. Ponieważ kiedy poszłam do wydawcy, najpierw musiałam wyjaśnić, czym jest Ukraina, gdzie się znajduje, jaka jest jej literatura, dlaczego taka jest i dlaczego nigdy wcześniej nie słyszeli o żadnym ukraińskim autorze. To bardzo duża praca edukacyjna. Dziś do pewnego stopnia zniknęła z powodu wojny, ponieważ jest tak wiele informacji o Ukrainie. Liczne wywiady, reportaże, pewna liczba przetłumaczonych książek. Ale dziś Ukraina jest identyfikowana geograficznie i mentalnie, a to oczywiście przyczynia się do popytu na literaturę ukraińską. Wielu francuskich wydawców pyta teraz: Dlaczego w naszym katalogu nie ma ukraińskiego autora? Wrócę do pierwszego pytania: na początku musieliśmy zaoferować im odkrycie naszej literatury i pokazać im wartość naszych autorów. Istnienie tłumaczeń na niemiecki czy angielski było bardzo pomocne. To ciekawe zjawisko: jeśli książka została już opublikowana w Niemczech, to dla francuskiego wydawcy jest to znak, że jej autor jest wart uwagi.

JSz: Czy francuski czytelnik jest gotowy na przyjęcie naszej literatury o wojnie?

ID: Pisarz pisze to, co jest dla niego ważne. To, co uważa za konieczne. Jeśli dla ukraińskich pisarzy pisanie o wojnie jest konieczne i ważne, muszą to robić. Nie może być żadnych ograniczeń. Trzeba być przygotowanym na to, że francuski wydawca nie będzie chciał tego przyjąć. Miałam już taką sytuację, że gorąco zarekomendowałam pewną książkę, a wydawca odpowiedział mi: "Wiesz, tam jest chyba za dużo wojny ukraińskiej. Rozmawiałem z księgarniami i powiedzieli mi, że te tematy już się mniej sprzedają. Ta fala już opada i nie powinieneś znowu na nią wskakiwać". Zrobiło mi się bardzo przykro.

Książki o II wojnie światowej są nadal publikowane, podobnie jak książki o Holokauście. Oznacza to, że jeśli ludzie chcą mówić o swoim bólu, powinni to robić. A reszta świata powinnasię z nimi zgodzić - albo jpojawi się pytanie do tego świata: Dlaczego uważacie, że już wystarczy już tego pisania o ukraińskiej wojnie? Czy rozmowy o śmierci dzieci, o rannych, o sytuacji, w jakiej znajduje się Ukraina, zakłócają komfort? Nie sądzę, żeby ukraińscy pisarze musieli się dziś dostosowywać. Nie powiedzieliśmy jeszcze wszystkiego. Dopóki nasze rany się nie zagoją, musimy mówić dalej.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka telewizyjna i radiowa. Przez 10 lat pracowała w Winnickim oddziale Narodowego Towarzystwa Nadawczego Ukrainy. Kierowała redakcją radia. Korespondentka serwisów informacyjnych w STB, NTN i Inter. Zwyciężczyni konkursu na najlepszy program radiowy na temat „decentralizacja”.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
ołeś sanin dowbusz kobziarze

Historyczna superprodukcja „Dowbusz”, której premiera odbyła się już po wybuchu wojny, stała się jednym z najdroższych filmów w historii ukraińskiego kina (jej budżet wyniósł 120 mln hrywien – ok. 12 mln zł), a przy tym jednym z najbardziej dochodowych (zarobił około 70 mln hrywien). Opowiada historię mitycznego bohatera Ukrainy, który herosem stał się mimo woli, bo nie mógł zaakceptować niesprawiedliwości. Ta historia trafiła do serc widzów, bo pojawiła się we właściwym czasie.

Ołeś Sanin, reżyser, producent i autor zdjęć do filmów „Przewodnik”, „Mamaj” i „Dowbusz”, za ostatni z nich otrzymał Narodową Nagrodę im. Tarasa Szewczenki. Jego filmy są już klasykami. Między innymi dlatego, że Ołeś kręci filmy o tym, na czym się zna. Gra na bandurze, lirze kołowej, torbanie i zna kobziarzy, których losy są godne scenariuszy filmowych.

Reżyser i odtwórca roli Dowbusza

Nasz czas nadszedł

Oksana Honczaruk: Jak Pan myśli, dlaczego właśnie teraz otrzymał Pan Nagrodę Szewczenki?

Ołeś Sanin: Nagroda została przyznana zespołowi twórczemu filmu „Dowbusz”, czyli mnie jako reżyserowi, operatorowi Serhijowi Mychalczukowi i kompozytorce Ałle Zahajkewycz. We troje nakręciliśmy wszystkie trzy moje filmy fabularne. 20 lat temu powstał „Mamaj”, 10 lat temu „Przewodnik”, a w zeszłym roku odbyła się premiera „Dowbusza”.

Dyskutowaliśmy o metodzie twórczej, o wpływie naszych historii na widza. Być może nadszedł nasz czas, a nasze prace zaczęły współbrzmieć z czymś w ludzkich duszach. Jedyne, czego żałuję, to to, że podczas gdy literatura, muzyka i sztuki piękne mogą czekać na uznanie, sława kina jest ulotna: 2-3 tygodnie – i inne filmy pojawiają się na plakacie zamiast twojego.

Nie spodziewałem się jednak, że „Dowbusz” będzie aż tak popularny. I że stanie się artystycznym ambasadorem Ukrainy za granicą, wyjaśniając coś o nas innym.

Tak sobie teraz pomyślałam, że być może Pana film został nagrodzony jako taki „ostatni Mohikanin”. Bo nie wiadomo, kiedy w Ukrainie powstanie kolejny film o takiej skali.

Nie wiem. Ludzie mówili mi o „Przewodniku”, że nikt nie obejrzy go po ukraińsku, tym bardziej dlatego, że on mówi o trudnych czasach. Ale stał się liderem box office i dzierżył palmę pierwszeństwa przez bardzo długi czas. Mówili też, że nikt nie obejrzy „Dowbusza” i że nie uda się znaleźć pieniędzy na taki film. Potem obawiano się, że wybuchnie wojna i nikt nie będzie chodził do kin. Tymczasem ten film nie tylko stał się absolutnym liderem krajowego box office, ale był pokazywany w 27 krajach i powstało 17 jego wersji językowych. Nie jestem więc gotów poprzeć tezy, że nie będziemy w stanie dalej robić dobrych filmów.

Nikt nie wie, co się stanie. Najważniejsze, by twórca był gotowy na artystyczne inwestowanie w ludzkość

Nad czym Pan teraz pracuje?

Trudno poważnie mówić o planach twórczych, gdy wszystko kręci się wokół wojny. Pomagam na froncie. Większość pieniędzy, które zarobiliśmy na filmie, przeznaczyliśmy na pomoc wojsku i osobom dotkniętym wojną. Mamy bardzo duże zbiórki na wolontariat, nasi artyści przekazali większość rekwizytów z „Dowbusza” – kostiumy, broń, wszystko – na aukcje.

Jeśli chodzi o moją twórczą historię, mam sporo pomysłów, z których część została już spisana w scenariuszach, część ma storyboardy, a część muzykę. Planuję film, który mógłby być zrealizowany w najbliższej przyszłości w Ukrainie. Prawdopodobnie będzie to film koprodukcyjny; prowadzę negocjacje. Na pewno nie będzie to fabuła o dzisiejszej wojnie, rodzaj bezpośredniej ilustracji wydarzeń w Buczy czy coś takiego. Ewentualnie możemy zrobić film o nas dzisiaj. Ale przede wszystkim teraz jestem na wojnie i wszyscy moi bliscy przyjaciele tam są, więc moim najważniejszym planem jest doczekać się ich powrotu.

Z siemdziesięciu osób z ekipy filmu "Dowbusz" służących w wojsku pięć zginęło, a siedem zaginęło bez wieści

Któryś z reżyserów powiedział, że teraz jest dobry czas na rejestrowanie wojny, ale nie na odtwarzanie jej w filmie.

O tym wszystkim można opowiedzieć w filmach, ukrywając się za innym gatunkiem, jak science fiction, komedia romantyczna czy coś innego. Bo dziś w Ukrainie serca ludzi są tak pełne krwi, że trudno im oglądać filmy o teraźniejszości. Chciałbym zrobić film muzyczny. Przygotowuję się więc do tego, co publiczność zechce obejrzeć, na co znajdę środki i w czym koledzy spoza Ukrainy wesprą mnie finansowo.

Kiedy Pan się przygotowuje, inni kręcą komedie romantyczne i melodramaty. Tyle że w takich przypadkach trudno mówić o sztuce, bo to czysta komercja.

Nie chodzi o pracę tych, którzy kręcą filmy dla zarobku i sławy. Proszę mi uwierzyć – ani po sukcesie „Dowbusza”, ani po ceremonii rozdania nagród żaden z właścicieli kanałów telewizyjnych czy producentów filmowych nie powiedział: „Łeś, mam świetny pomysł, zróbmy film, ja znajdę pieniądze”. Mój telefon milczy, bo przed wojną ci ludzie skupiali się na produkcji rosyjskich produktów za rosyjskie pieniądze. Przemysł, który na to pracował, teraz się odbudowuje i szuka możliwości w innych światach. Pozostałości tej plebejskości wciąż istnieją i będą istnieć jeszcze przez jakiś czas, ale ludzi to już nie interesuje.

Kino: dowód na to, że istniejemy

Jak powinno dziś wyglądać prezentowanie ukraińskiej kultury za granicą?

Jedną rzeczą jest podróżowanie grup artystów z przedstawieniami za granicę, by pokazać je Ukraińcom tymczasowo szukającym tam schronienia. Ci ludzie z chęcią będą zapoznawać się z wszelkimi przejawami ojczystej kultury.

Inną sprawą jest europejska publiczność i integracja naszej kultury z tamtym światem. By obcokrajowcy mogli poznać Ukrainę, musimy przenieść naszą sztukę do ich dużych sal. A to oznacza zupełnie inne projekty, inną skalę i koszty. Potrzebujemy poważnych produkcji, które potrafiłyby zaskoczyć.

I musimy współpracować z Europejczykami. Działam teraz w dyplomacji kulturalnej: szukam kontaktów, rozmawiam z producentami z konkretnych krajów. Bo aby projekt odniósł sukces za granicą, musisz zrozumieć, jak będzie tam działał. Nie możesz tego zrobić sam, siedząc w Ukrainie.

Jak rozumiem, przyszłość naszego kina leży w koprodukcji.

Jako przykład mogę podać sukces naszych filmów dokumentalnych na świecie. Gdyby nasi twórcy nie mieli za sobą producentów francuskich, brytyjskich i amerykańskich, nie zdobylibyśmy Oscara za filmy dokumentalne.

Czekają tam na nas, bo mamy coś do powiedzenia i jesteśmy tak od nich różni?

Na początku tego wieku byliśmy przekonani, że wszyscy jesteśmy tacy sami, że w tym supermarkecie narodów twój język, kultura, tożsamość nie są już ważne. Bo ludziom, którzy sprzedają towary, wygodnie jest myśleć, że tacy sami ludzie będą mieć takie same telefony i nosić takie same koszulki. Czy to nie przypomina trochę tego, czego doświadczyliśmy w ZSRR?

Tyle że dziś ludzie w wielu krajach stają się coraz bardziej świadomi swojej tożsamości narodowej. Politycy wyrażający idee narodowe stają się popularni w wielu europejskich krajach. Okazało się bowiem, że nadal ważne jest, by ludzie wiedzieli, czy ich kultura i język ocaleją.

Na planie "Dowbusza"

A dla Ukrainy jeszcze ważniejsze jest zrozumienie, co nas wyróżnia i za czym się opowiadamy.

Dziś pytanie brzmi: Czy ukraińska kultura w ogóle będzie istnieć, czy zostanie przekształcona w coś jasnego i nowego? Czy powiemy światu o sobie coś ciekawego – nie tylko to, że jesteśmy narodem wojowników, którzy będą walczyć o naszą ziemię do końca?

To nie tylko kwestia przejęcia naszych terytoriów i wypalenia z nas tego, co czyni nas Ukraińcami. Te wyzwania stoją teraz przed całym światem, choć może dla innych nie są tak dotkliwe, jak dla nas. Bo my jesteśmy dziś światowym laboratorium przetrwania.

Fakt, że jesteśmy jakimś „laboratorium”, jest przerażający.

Ale to prawda. Niemal codziennie otrzymuję prośby od zagranicznych naukowców, którzy chcieliby przyjechać do Ukrainy, by badać, jak ludzie radzą sobie w zamkniętej, wrogiej przestrzeni, jak przyzwyczajają się do wybuchów i co robią z nimi wstrząsy społeczne. Ci naukowcy nie mogą odnieść się do doświadczeń ludzi chodzących po ulicach, gdy jest alarm i bombardowanie, więc uważają, że powinniśmy byli opuścić nasze domy dawno temu. Ale proszę zapytać mieszkańców Charkowa, jak to wszystko przetrwali, jak po kolejnym koszmarze rano ulica jest sprzątana, muzycy grają koncerty, a nowożeńcy biorą śluby. Nawet mimo tego, że panowie młodzi są mundurach i nazajutrz muszą iść na front, pragnienie zakładania rodzin pozostaje nieśmiertelne.

To nasz sposób na przetrwanie, nasz wewnętrzny opór wobec wroga, który przybył, by odebrać nam nie tylko dom, ale i życie

Tyle że my nie jesteśmy obiektami testowymi, prawda?

Nie. Żyjemy na tym świecie i znajdujemy odpowiedzi na pytania, bo inaczej nie da się przetrwać. A ktoś inny przygląda się temu, próbując zdobyć doświadczenie, by kiedyś też przetrwać. Bo o czym świadczy to, że codziennie wymyślamy nowe technologie wojskowe?

Musimy uratować nasze dzieci i przygotować je na to, że będą budować wielką, nowoczesną, europejską Ukrainę. Musimy teraz kształcić nowych Einsteinów, a naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by wróg odebrał im życie. Takie jest moje przekonanie, tak staram się żyć: jeśli jesteś odpowiedzialny za edukację, naukę, kulturę, musisz dać to ludziom tu i teraz. Nie masz prawa czekać na koniec wojny, nie masz prawa żyć z dnia na dzień, próbując tylko przetrwać.

Po co siedzieć i na co czekać?

Moi koledzy – aktorzy, artyści, kamerzyści – którzy chwycili za broń i poszli bronić Ukrainy, kupili takim jak ja trochę czasu. Skończyłem „Dowbusza” tylko dlatego, że Serhij Mychalczuk, z którym miałem iść na wojnę, powiedział: „Musisz to skończyć teraz, bo nie mamy nic poza tym filmem. Może odniesie sukces i będzie historią naszego ruchu oporu”. I tak się stało, Serhij miał rację. Film wszedł na ekrany w czasie wojny, podczas premiery latały rakiety, a po alarmie ludzie wrócili do kina, by dokończyć oglądanie.

Dziś widzowie oglądają „Dowbusza”, by powiedzieć sobie: „Żyjemy”. A ludzie za granicą pytają: „Jak zrobiliście taki film w czasie wojny?”. To dla nas dowód, że istniejemy
Kadr z filmu „Przewodnik”

Nie potrzebujemy już mesjasza

W „Dowbuszu” zgłębia Pan ideę, dlaczego ludzie stają się bohaterami. Okazało się, że bohaterowie są wszędzie wokół.

I tak jest zawsze. Bohaterowie żyją wśród nas. Po prostu czasami przychodzą chwile, które ich urzeczywistniają. Ludzie potrzebują bohatera, który da im nadzieję. Wszyscy wierzyliśmy w „Ducha Kijowa”, w pilota, którego nie mógł zabić żaden rosyjski pocisk. I wszyscy byli szczęśliwi, że on chroni niebo nad nami. Znam osobę, która wymyśliła ten mit. Ale tu nie chodzi o pomysł, lecz o to, że ludzie wierzyli w istnienie bohatera, ponieważ zabrał od nich strach i dał nadzieję na przetrwanie.

Powiedział Pan kiedyś, że Huculi czekali na Dowbusza, bo potrzebowali mesjasza. Czy teraz Ukraińcy też potrzebują mesjasza?

Myślę, że już przeżyliśmy ten czas.

Dziś oczekiwanie, że ktoś przyjdzie i da ci szczęście i wolność, byłoby już dziwne. Musisz bronić tego, co kochasz, bo to nie jest zadanie mesjasza. To twoje zadanie

Teraz dla nas Szewczenko to nie „Kateryna”, ale „Kaukaz” [poematy Tarasa Szewczenki – red.]: „Nie czekaj na wolność, na którą liczysz – ona zasnęła: car Mikołaj ją uśpił”. Tylko ty sam. W „Dowbuszu” mówię o tym, dlaczego to stało się to tak ważne.

Wydaje się, że kiedy ktoś dokonuje bohaterskiego czynu, nie myśli o tym.

Nikt o tym nie myśli. Na wojnie nie ma czegoś takiego, jak pragnienie dokonania bohaterskiego czynu. Bo ci, którzy mają takie pragnienie, umierają pierwsi. Na froncie po pierwszym strzale w twoim kierunku cały heroizm kończy się natychmiast – nie ma żadnego romantyzmu. Z czasem zaczynasz rozumieć, dlaczego to, co robisz, nazywasz pracą. Pracą, która jest zaskakująco codzienna dzięki twojemu charakterowi, twojej sile oporu i przetrwania oraz motywacji.

W takich warunkach słowo „ojczyzna” dla człowieka kurczy się do rozmiarów małej historii – do rodziny: jeśli zawiedziesz tutaj, oni tam umrą. I tak krok po kroku człowiek staje się bohaterem

Wracając do Dowbusza: on miał brata Iwana, który chciał zostać bohaterem. Ale kiedy sprawa stanęła na ostrzu noża, uciekł. Ołeksa Dowbusz nie chciał być bohaterem, ale musiał się nim stać, bo czuł się odpowiedzialny za innych. Chciał zwykłego ludzkiego szczęścia i tego, by nikt mu tego szczęścia nie odebrał. Dlatego musiał zostać bohaterem.

Pokazywaliście „Dowbusza” na froncie i w szpitalach. Jak to jest technicznie możliwe?

Zabieramy ze sobą projektor, aparaturę dźwiękową i ekran (dość duży), a potem to wszystko rozstawiamy. W ciągu kilku godzin możemy zorganizować kino nawet w szczerym polu. Tam, gdzie na linii frontu jest trudno, robimy coś mniejszego. Dla żołnierzy ważna jest nie tylko projekcja – mogą przecież obejrzeć film na swoich telefonach. Liczy się komunikacja na żywo, opowieść o tym, jak powstał film.

Żołnierze na projekcji "Dowbusza"

Podobnie jest, gdy Sławik Wakarczuk lub Iwan Leno [ukraińscy muzycy – red.] odwiedzają żołnierzy. Wychodzą z jedną gitarą, a może ktoś wystuka rytm w pudełku po muszlach. To wszystko, czego potrzebują, bo nie liczy się show, tylko to, że ktoś zwrócił na tych żołnierzy uwagę. Przychodzi do ciebie osoba z telewizji i rozmawia z tobą, jak równy z równym. Chłopaki widzą, że ich czyny, które są dla nich tylko pracą, nie są bez znaczenia, że są naprawdę potrzebne. Nie lubię mówić o froncie kulturowym czy jakimkolwiek innym froncie, ekonomicznym czy dyplomatycznym.

Mamy teraz tylko jeden front. My jesteśmy tyłami, czyli tymi, którzy naszym bohaterom walczącym na froncie dają poczucie, że za nimi są ci, których warto chronić

Film kosztuje tyle co tuzin czołgów

Jak bardzo zmienili się nasi żołnierze na froncie przez te trzy lata wojny?

Bardzo. Na początku było wielu ochotników, duże grupy. Teraz oni są ranni, wielu już nie żyje, a wielu innych utraciło motywację. Dziś w centrach szkoleniowych jest wiele osób, które nie są zbyt chętne do pójścia na front. Trudno nawiązać z nimi kontakt.

Ostatnio pokazałem film żołnierzom, którzy właśnie wrócili z rosyjskiej niewoli. To całkowicie odrębna publiczność. Przez długi czas byli poza naszą przestrzenią informacyjną, było im bardzo ciężko.

Mój niedawny pokaz dla rannych w szpitalu to zupełnie inna historia. Przywieziono ich na wózkach inwalidzkich – bez rąk, bez nóg, niewidomych. Ale chcieli mnie posłuchać, poznać mnie. Poprosiłem tych, którzy widzieli film, by podnieśli ręce, a wtedy jeden z nich rzucił wesoło: „Nie mogę podnieść ręki, bo nie mam ręki”. Wszyscy się roześmiali. A potem przyprowadzili żołnierza bez oczu, a on powiedział: „Widziałem twój film, bo przyjechałeś do nas półtora roku temu”. Wtedy przypomniałem sobie, że wyświetlałem „Dowbusza” w centrum szkoleniowym, a następnego dnia poszedłem na front.

Tamten żołnierz stracił kończyny i oczy już w pierwszej bitwie.

Świadomość, że Pana film jest jedną z ostatnich rzeczy, które widział i zapamiętał, to wielka odpowiedzialność.

Odpowiedzialność artysty w takiej sytuacji to nie puste słowo. Po prostu się rozklejam, bo rozumiem, że wszystko, co robię, nie może być tworzone dla własnej sławy czy pieniędzy. Nie powinieneś marnować pieniędzy, które można by wydać na wojsko.

Film kosztuje tyle co tuzin czołgów, więc jeśli twoja praca jest bez znaczenia, lepiej pomóc wojsku
Reżyser Ołeś Sanin i operator Serhij Michalczuk (w szarej kurtce) podczas pracy

Jak Pana rodzina przetrwała lata wojny?

Mam czworo dzieci: dwoje jest w domu, najmłodsze kończy szkołę podstawową, a syn jest w dziesiątej klasie. Moje dwie starsze córki pracują. Najstarsza wyjechała z mężem na leczenie do Stanów Zjednoczonych i być może zostanie tam przez jakiś czas, lecz będzie pracować dla Ukrainy. Niestety mój pierwszy zięć [Christopher Campbell, weteran armii amerykańskiej, żołnierz Legii Cudzoziemskiej – red.], który przyjechał bronić Ukrainy w 2022 roku, zginął. Zgodnie z jego wolą pochowaliśmy go tutaj. Miał zaledwie 27 lat.

Oprócz tego, że był zawodowym żołnierzem, był biologiem i po zakończeniu służby wojskowej chciał zajmować się genetyką. Był jednym z tych obcokrajowców, którzy otwarcie mówili, że losy świata rozstrzygają się w Ukrainie.

Kobziarz śpiewa o zmarłych, byśmy o nich nie zapomnieli

Jest Pan wybitnym przedstawicielem sztuki gry na kobzie i lirze. 5 grudnia 2024 r. UNESCO uznało ukraińskie kobziarstwo za niematerialne dziedzictwo ludzkości. Jak to wpływa na tradycję kobziarską?

Na początku kobziarze uważali, że ta decyzja nie da nam nic szczególnego. Ale dlaczego nie wykorzystać UNESCO jako globalnej platformy do opowiedzenia światu o Ukrainie, o jej walce o własną tożsamość i kulturę, której częścią jest kobziarstwo? To tradycja, która przetrwała wszystkie kataklizmy.

Kobziarstwo to nie tylko śpiewanie pieśni przy akompaniamencie instrumentu muzycznego. To historia przetrwania

To także zachowanie epickiej tradycji narodowej, ponieważ istnieją utwory, które mają ponad 500 lat, a korzenie tej tradycji sięgają tysięcy lat wstecz.

Zdjęcie: Dmytro Sanin

Możemy mówić o związkach tradycji kobziarskiej z bojanami [poeci i pieśniarze Rusi Kijowskiej – red.] oraz o tym, że naród, który w ciągu całej swojej historii był pozbawiany języka i kultury przez wrogów, a jego literatura i pieśni były zakazane, znalazł sposób na zachowanie swojej tożsamości w bardzo specyficznej formie: cały materiał trafił w ręce muzyków, którzy w większości byli niewidomi. Wędrowali po kraju, żebrali o jałmużnę w pobliżu kościołów, a w swoich utworach opowiadali o chwale, wolności i historii Ukrainy.

W XVIII wieku większość kobziarzy stanowili Kozacy z utraconej Siczy. Tradycje kobziarskie stały się kontynuacją ich walki o własną tożsamość – i udawało im się to przez 300 lat. Nawet w latach trzydziestych XX wieku, gdy doszło do systematycznej eksterminacji kobziarzy, o czym opowiada mój film „Przewodnik”, pozostało jeszcze kilku lirników, którzy ocalili dziedzictwo. Ich następcy opracowali własną tajną sztukę zachowywania i przekazywania informacji. Dzięki temu kobziarstwo przetrwało i żyje do dziś.

A UNESCO wspiera tę tradycję i rozpowszechnia wiedzę o kobziarstwie. Czy to korzyść?

Świat się nami interesował, jeszcze zanim UNESCO nas uznało. Przed wojną do Ukrainy przyjeżdżali rekonstruktorzy muzyki dawnej z krajów, gdzie tradycja się nie zachowała – z Niemiec, Norwegii, Islandii. Oni mają epicką tradycję, ale martwą, bo nie ma jej nosicieli. Byli zainteresowani naszymi technologiami tworzenia instrumentów i technikami gry.

Ołeś Sanin: - Gdy chcemy zrobić instrument, szukamy drzew, które zimą podgryzł bóbr. Zdjęcie: Dmytro Sanin

W naszej armii jest wielu braci z kobziarskiego cechu.

Tak, bracia są na wojnie. Okazało się, że są teraz bardzo potrzebni w wojsku. Dzisiaj na froncie dumki o śmierci Kozaka są bardzo aktualne. Bo zdarza się, że modlitwa kapelana przy pochówku poległego na wojnie nie wystarcza.

Bo kiedy w pobliżu pojawia się kobziarz i śpiewa, że czyn zmarłego nie jest daremny, że 300 lat temu wydarzyło się to samo, a pamięć o tamtych bohaterach wciąż żyje, to ten, który teraz broni ojczystej ziemi, zdaje sobie sprawę, że też nie zostanie zapomniany. Bo kobziarze opowiedzą o nim całemu światu

Nawiasem mówiąc, to taki przypis do tematu znaczenia artysty w czasach wojny.

Co stało się z kobziarskimi manufakturami podczas wojny? Słyszałam, że warsztat w obwodzie kijowskim został zniszczony przez rakiety, a mistrzowie z Charkowa przenieśli się do innych miast.

Obecnie mamy trzy warsztaty kobziarstwa: w Kijowie, Charkowie i Lwowie. Rzeczywiście, część kobziarzy przeniosła się z Charkowa do Lwowa, a część do Połtawy. Wielu młodych ludzi poszło służyć. Niektórzy zostali zabici lub ranni, są też tacy, którzy stracili kończyny. Nie trzeba dodawać, że staramy się kontynuować wytwarzanie instrumentów i grać na nich, mimo okoliczności. Teraz w Ukrainie jest może z pięćdziesięciu braci. Tylko niewielka część z nich to mistrzowie, reszta to czeladnicy. Mamy nowych członków, którzy stracili zdrowie, np. wzrok, na froncie. To bardzo młodzi ludzie, którzy nie chcą rezygnować z walki. Tyle że teraz ich bronią jest instrument.

20
хв

Ołeś Sanin: – Jesteśmy laboratorium przetrwania dla świata

Oksana Gonczaruk
Agnieszka Holland, portret, reżyserka filmowa

Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć? 

Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.

Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.

Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację. 

Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji. 

Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej. 

To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.

A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna

Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.

Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p

Mam wrażenie, że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec. 

Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy.
Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać. 

My jesteśmy zdecydowanie w defensywie. 

Jak to się skończy?

Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy do jakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze. 

To jak dawać nadzieję?
Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.

Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?

Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.

No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi

W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z …. 

No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.

„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.

I wszystko inne przestaje się liczyć.

Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.

Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa

To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka. 

Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.

Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl

Wreszcie chociaż trochę otuchy. 

A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność. 

Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie. 

Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.

20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Joanna Mosiej

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Jurij Andruchowycz: Dziś polityczni liderzy nie prowadzą — oni gonią społeczne trendy. I zamieniają się w klaunów

Ексклюзив
20
хв

Skąd się wzięła wędzona gruszka, czyli Jewhen w krainie przysmaków

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie Ukrainę czeka boom gospodarczy

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress