Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Aktywiści Euromajdanu-Warszawa zorganizowali zakrojony na szeroką skalę protest pod nazwą „Międzynarodowe Targi Ludobójstwa w Warszawie”. Występ artystyczny na placu Zamkowym był wymierzony w handel UE z Rosją. Spektakl przypominał teatr absurdu: uczestnicy „sprzedawali” rosyjski gaz, węgiel, zboże, samowary, bimber, jedli krwawy kapuśniak i tańczyli do rosyjskiej muzyki, demonstrując obojętność na wszystko poza pieniędzmi
Protest w formie spektaklu w centrum Warszawy. Zdjęcie Autorki
No items found.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Uczestnicy performansu symbolicznie wylewali na siebie „ukraińską krew” (koncentrat buraczany). Mieli na twarzach maski Putina, Łukaszenki, Orbana i Kim Dzong Una. Zachęcali tłum do tańczenia do rosyjskiej muzyki, bo to „kultura wysoka”. Ktoś z tłumu w końcu krzyknął: „Wszystko jest w porządku, ale wyłączcie to gówno!”.
Anastazja Janczenko z Charkowa dowiedziała się, że wróg zniszczył jej dom. Chociaż jest teraz w Warszawie, ogarnia ją rozpacz i poczucie niesprawiedliwości.
– Kiedy nasi chłopcy giną na wojnie, gdy tracimy naszych krewnych, przyjaciół i domy, jest bardzo dziwne, że ktoś ceni pieniądze bardziej niż zniszczone ludzkie życie – mówi Anastazja. – Jest mi smutno i przykro, że tak się dzieje na świecie, dlatego tu teraz jestem. Mój rodzinny Charków jest ostrzeliwany każdego dnia i nocy, cały czas płaczę, bo wciąż nie mogę się z tym pogodzić. A ktoś robi interesy i tańczy na krwi Ukraińców. Tak nie może być w cywilizowanym świecie. Patrzę na te wszystkie kokoszniki [kokosznik to rosyjskie nakrycie głowy w formie grzebienia, symbol tradycyjnego rosyjskiego stroju – red.] i kojarzą mi się ze śmiercią.
Pomimo sankcji, kraj – terrorysta nadal eksportuje zboże, ropę, gaz, diamenty i inne towary do Unii Europejskiej. W 2023 r. Rosja wyeksportowała do Europy towary o wartości co najmniej 50,6 mld euro, a UE wyeksportowała do Rosji towary za 38,3 mld euro. Ponad 200 międzynarodowych korporacji zapłaciło 3,5 miliarda dolarów podatków do rosyjskiego budżetu.
W ostatnich miesiącach import zboża był gorącym i drażliwym tematem w Polsce i Ukrainie. Według organizatorów protestu, pomimo wojny i sankcji, Unia Europejska konsekwentnie zwiększa import żywności z Rosji. Tylko w 2023 r. UE sprowadziła rosyjskie produkty rolne i żywność o wartości ponad 2,6 mld euro. Rosja prowadzi skuteczną politykę dumpingową, zalewając światowy rynek tanim zbożem, w tym zbożem skradzionym z Ukrainy. Doprowadziło to do spadku cen i nadwyżki produktów rolnych i spożywczych zarówno w Polsce, jak w innych krajach UE, a prorosyjscy propagandyści wykorzystują napięcie wokół kryzysu zbożowego do podsycania antyukraińskich i prorosyjskich nastrojów.
– Potem te pieniądze idą na rakiety, potem te pieniądze zabijają Ukraińców. W sobotę Ukraina znów obudziła się we krwi – mówi Natalka Panczenko, liderka Euromajdanu-Warszawa. – W Charkowie rosyjskie rakiety ponownie trafiły w cywilów. Wiemy już o 6 zabitych i 11 rannych. Służby ratownicze wyciągają ludzi spod gruzów, rodziny przygotowują się do pogrzebów. A Unia Europejska co teraz robi? Nadal handluje z Rosją, pompując pieniądze do jej budżetu. Kategorycznie odmawiamy pogodzenia się z tym i wzywamy UE do natychmiastowego nałożenia embarga na wszystkie rosyjskie towary. Chcemy, aby UE w końcu przestała wspierać Rosję, przestała zasilać rosyjski budżet europejskimi pieniędzmi, naszymi podatkami i zaczęła naprawdę wspierać Ukrainę, by ta mogła jak najszybciej wygrać wojnę.
Dlatego zwracamy się do władz Unii Europejskiej o natychmiastowe embargo na rosyjskie towary.Podczas wydarzenia zbierano też pieniądze dla ofiar w obwodach charkowskim i sumskim. Zostaną wykorzystane na zakup ubrań i innych niezbędnych rzeczy, a także na naprawę tych ostrzelanych domów, które można jeszcze uratować.
Dziennikarka, specjalistka ds. PR. Jest mamą małego geniusza z autyzmem i założycielką klubu dla mam PAC-Piękne Spotkania w Warszawie. Prowadzi bloga i grupę TG, gdzie wspólnie ze specjalistami pomaga mamom dzieci specjalnych. Pochodzi z Białorusi. Jako studentka przyjechała na staż do Kijowa i została na Ukrainie. Pracowała dla dzienników Gazeta po-kievske, Vechirni Visti i Segodnya. Uwielbia reportaż i komunikację na żywo.
Wesprzyj Sestry
Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!
Vitsche Berlin to organizacja aktywistów ukraińskiej diaspory, która narodziła się w Berlinie na kilka miesięcy przed inwazją. Założyło ją piętnaścioro Ukraińców, a dziś należą do niej już setki wolontariuszy. Zorganizowała setki demonstracji i wydarzeń kulturalnych. Jednym z głównych jej zadań jest informowanie niemieckiego społeczeństwa o sytuacji w Ukrainie i walka z rosyjskimi kłamstwami.
Rozmawiamy z Władysławą Worobjową i Kateryną Tarabukiną, współzałożycielkami Vitsche Berlin.
Ksenia Minczuk: – Jak Vitsche walczy z rosyjską propagandą w Niemczech? Jak to wszystko się zaczęło?
Kateryna Tarabukina: – Niemcy są jednym z najbardziej zainfekowanych rosyjską propagandą krajów w Europie. I jest tam ogromny deficyt doświadczenia w radzeniu sobie z tą propagandą. Pod tym względem to prawdziwy ugór.
Przez wiele lat w Berlinie nie było aktywnej masowej społeczności ukraińskiej. Bądźmy szczerzy: nie było o nas głośno. Owszem, było sporo wolontariatu skupionego wokół ukraińskiej Cerkwi, Płastu [największa ukraińska organizacja wychowawcza dzieci i młodzieży red.], drobnych wydarzeń kulturalnych, pokazów filmowych, była ukraińska szkoła wieczorowa, było ukraińskie radio itp.
Ale naprawdę głośna była „społeczność rosyjskojęzyczna” lub stara emigracja sowiecka, gdzie wszystko łączyło się w „podmuch homosowietyzmu”
W Berlinie jest duża ukraińska diaspora. Istnieje ogromna, wspaniała siła, która zorganizowała Euromajdan w Berlinie w 2014 r., a potem rozrosła się do ogromnej akcji pomocy dla frontu. Nowa emigracja z Ukrainy, z lat 2014-2018, która składała się głównie z klasy kreatywnej i przedstawicieli branży IT, skierowała się w stronę wielokulturowej społeczności anglojęzycznej. To inni ludzie, inne pokolenie, a jest ich wielu. Tyle że nie oni zawsze byli zaangażowani w procesy tworzenia nowej ukraińskiej społeczności – każdy tkwił w swojej bańce. Nam udało się sprawić, że z nich wyszli.
Władysława Worobjowa: – 31 stycznia 2022 roku, jeszcze przed inwazją, zorganizowaliśmy pierwszą demonstrację. Nie nazywaliśmy się jeszcze Vitsche, ale już zdawaliśmy sobie sprawę, że jest to stowarzyszenie ludzi, którzy będą robić rzeczy ukraińskie i o Ukrainie.
Zebraliśmy się jako ukraiński hub, omówiliśmy projekty, które już zrealizowaliśmy, i zaplanowaliśmy nowe. Chcieliśmy stworzyć odrębną, niezależną społeczność ukraińską.
Pierwszego dnia wielkiej wojny zorganizowaliśmy demonstrację, która trwała 12 godzin. Dziesiątki tysięcy ludzi wyszło na ulice
Kateryna Tarabukina: – Na demonstracjach Ukraińcy gromadzili się nie tylko po to, by wyrazić siebie, ale także by krzyczeć, przytulać się i płakać. Po części to był sposób na uzdrowienie. Jednak konieczne było zorganizowanie demonstracji nie tylko dla Ukraińców; musieliśmy zaangażować obcokrajowców. Stanęliśmy przed pytaniem, kogo zapraszać na wiece jako mówców. Jak sprawić, by obcokrajowcy również byli tym zainteresowani? Zaczęliśmy wykorzystywać naszą wiedzę o sztuce. W końcu prawie wszyscy w zespole mamy doświadczenie w zarządzaniu kulturą.
Interesuje nas na przykład organizowanie rezydencji – akademii dla młodych naukowców i historyków, organizowanie dla nich wykładów i rozmawianie o propagandzie w narracji historycznej o II wojnie światowej.
Albo zapraszanie artystów na performance w dawnej fabryce, w której Niemcy zmuszali ukraińskie kobiety i dzieci do pracy
Władysława Worobjowa: – Dyrektorka Instytutu Pileckiego powiedziała nam na demonstracji: „Nie spotykajmy się ‘w przesionku ukraińskiego baru’. Damy wam dwa piętra”.
I tak otrzymaliśmy własną przestrzeń, w której ludzie pisali wiadomości, komunikaty prasowe, artykuły, manifesty na demonstracje, rejestrowali się, szukali sposobów ewakuacji z zagrożonych terenów, dostarczania pomocy humanitarnej itp. Inni ludzie to wszystko pakowali i przewozili.
W ciągu prawie 3 lat naszego istnienia budowaliśmy system krok po kroku. Teraz zamiast 50 wolontariuszy mamy 250.
Wojna „z jakiegoś powodu”
Jak udało się wam wpłynąć na niemieckie instytucje państwowe? Czy od razu włączyły się do pomocy?
Kateryna Tarabukina: – Przez pierwsze dwa tygodnie, a nawet więcej, Senat Berlina nie zrobił dla ukraińskich uchodźców nic. Organizacja wolontariuszy „Berlin Arrivals” pracowała na wszystkich lokalnych dworcach kolejowych. Lokalne władze przygotowywały lotnisko Tegel na przyjęcie Ukraińców uciekających przed wojną. A „namiot od państwa” pojawił się dopiero miesiąc po rozpoczęciu inwazji.
Jak można było zbudować system przyjmowania uchodźców, skoro miasto nie angażowało się w ich przyjmowanie, a zasady wjazdu, rejestracji i szukania schronienia zmieniały się z godziny na godzinę?
Nasza organizacja opracowywała i drukowała ulotki informacyjne, dopóki miasto nie zaczęło pracować na pełnych obrotach. Na nawiązywaniu kontaktów z niemieckimi organizacjami spędziłam dużo czasu. Wysłaliśmy naszego przedstawiciela do centrum kryzysowego, by rozmawiać o potrzebach ukraińskich uchodźców. Bo oni nic nie robili.
Nie od razu też postrzegano nas jako poważną organizację – głównie z powodu stereotypów, że jesteśmy zbyt emocjonalni, zbyt młodzi. A także dlatego, że w zasadzie nikt wtedy nie wiedział, kim są Ukraińcy
Niemcy byli sceptyczni. Rosyjska propaganda zrobiła wiele, by obrazy „nazistowskich zwolenników Bandery” czy „ukraińskich kobiet, których celem jest poślubienie niemieckiego mężczyzny” silnie zakorzeniły się w umysłach wielu osób.
Do tego dochodził całkowity brak zrozumienia tego, co działo się w tym czasie w Ukrainie. A także powszechne przekonanie, że jeden z największych partnerów gospodarczych Niemiec prowadził brutalną wojnę ze swoim sąsiadem „z jakiegoś powodu”. Szok, stres, strach, nieufność – przede wszystkim dla nas, bo trudno tak od razu przyznać, że popełniło się błąd wobec partnera.
W końcu musieli nauczyć się z nami liczyć, bo na każde ich nieporadne oświadczenie odpowiadaliśmy oficjalnym apelem, a potem demonstracją. Zdali sobie sprawę, że się od nas nie uwolnią.
Władysława Worobjowa: – Wielu Niemców nie ma pojęcia o podmiotowości Ukrainy, a ich znajomość historii jest bardzo słaba. Zwykle myślą, że po rozpadzie ZSRR wszystkie kraje, które były jego częścią, w jakiś sposób stały się Rosją. I wtedy pojawiamy się my, przychodzimy na spotkania, sugerujemy, że nie robią wystarczająco dużo. Jesteśmy inteligentni, bystrzy, aktywni i domagamy się prawa głosu. Bo Ukraińcy potrzebują pomocy, a my wiemy, jak pomóc.
Teraz jako administratorka mediów widzę, ile maili otrzymujemy od różnych organizacji, w tym politycznych, z prośbą o współpracę. Oznacza to, że możemy już mówić o Ukrainie na dużych scenach ukraińskim głosem. To bardzo ważne. Osiągnięcie tego zajęło nam jednak od półtora do dwóch lat. Chciałabym, żeby to nie trwało tak długo, ale jest, jak jest.
Fundraising też jest już teraz na innym poziomie. Co ciekawe, to my uświadomiliśmy Niemcom, czym jest bank przekazów pieniężnych. W Ukrainie wszyscy wiedzą, co to znaczy otworzyć bank i rozbić bank, ale w Europie nikt o tym nie wiedział. Wyjaśniliśmy to i teraz Niemcy z tego korzystają.
Przez dwa i pół roku organizowaliśmy demonstracje prawie co tydzień. W sumie przeprowadziliśmy ich ponad sto
Potem zdaliśmy sobie sprawę, że demonstracje nie są już tak ważne, jak na początku. Przerzuciliśmy się więc na większe projekty. Jednym z nich była konferencja „Truth to Justice”, poświęcona przeciwdziałaniu dezinformacji, którą zorganizowaliśmy 7 grudnia 2024 roku. Bezpośrednio wzięło w niej udział około 200 uczestników, a tysiące innych online.
Kateryna Tarabukina: – Naszym zadaniem było nie tylko pokazanie w Niemczech, że rosyjska propaganda jest katastrofą, ale także jak ta propaganda działa w innych krajach. Pokazaliśmy, jak ona działa w Ukrainie, Mołdawii, Syrii i krajach afrykańskich.
Zrobiliśmy to w sposób, w jaki robimy wszystko: poprzez sztukę, badania, głębokie zanurzenie. Niemcy nigdy dotąd nie widziały konferencji na temat propagandy, na którą zostaliby zaproszeni dziennikarze z całego świata. I dlatego to zadziałało.
Myślę też, że bardzo ważne są organizowane przez nas spotkania między szefami niemieckich instytucji a ukraińskimi artystami. Po serii takich spotkań narodziło się wiele inicjatyw współpracy, np. Filharmonia Berlińska pomogła sprowadzić muzyków z Filharmonii w Odessie.
Przebić się przez wrogie narracje
Dlaczego rosyjska propaganda jest tak skuteczna w Niemczech?
Kateryna Tarabukina: – Z wielu powodów. Przede wszystkim dlatego, że po II wojnie światowej powstała gruba warstwa narracji służącej zniekształcaniu obrazu historycznych wydarzeń. Bliżej lat 70. w Niemczech Zachodnich pojawiła się idea, że „w 1945 r. Niemcy zostały wyzwolone od nazizmu”. Miało to złagodzić powojenne napięcie, ale w tej narracji głównym wyzwolicielem był tradycyjny „niebieskooki Wańka, rosyjski żołnierz”.
W ten sposób wszystkie laury za walkę z nazizmem przypadły Moskwie – wraz z tym mitycznym, hałaśliwym koktajlem mentalnym winy i wdzięczności. To część złożonego procesu relacji między Bonn a Moskwą, który znamy jako Ostpolitik
Bez względu na to, jaki okres stosunków Rosji z Niemcami wziąć pod uwagę, zawsze istniała rosyjska propaganda i wpływy. Zajmuję się tematem pamięci od 12 lat, a przez ostatnie 6-7 lat zajmowałam się niemiecką kulturą pamięci. Taka ankieta: „Jaka nazwa przychodzi ci na myśl, gdy słyszysz: ‘wolność’?”. I co odpowiedziała większość Niemców? Gorbaczow! Wyobrażasz to sobie? Owszem, to nie jest propaganda, ale to tworzenie mitów historycznych i dowód niewiedzy na temat ZSRR. Tę różnicę również należy zrozumieć.
Kiedy Rosja rozpoczęła ataki propagandowe przeciwko Ukraińcom w Niemczech?
Kateryna Tarabukina: – Intensywne ataki zaczęły się w 2014 roku: Majdan, Krym, Donbas... Ta propaganda nie słabła nawet podczas pandemii. Kiedy pojawił się Telegram, zaczęła się wlewać jeszcze mocniej. Do tego doszły powiązania instytucjonalne, „wielka rosyjska kultura”, festiwale literackie, opera i balet, Rosyjski Dom na Friedrichstrasse, marka „rosyjskiej awangardy” (zawłaszczona przez Rosjan w całym byłym Związku Radzieckim). I oczywiście „kultura bez polityki”.
Kateryna Tarabukina
Jakie są dziś najczęstsze narracje rosyjskiej propagandy w Niemczech?
Kateryna Tarabukina: – Po pierwsze: „Ukraińcy są najbardziej uprzywilejowanymi uchodźcami”, „mają więcej praw i przywilejów”. Nawiasem mówiąc, na naszej konferencji pojawił się obiekt artystyczny ukraińskiego duetu artystycznego Fantastic little splash, który po naciśnięciu przedstawiał popularne narracje rosyjskiej propagandy.
Wśród powszechnych narracji są także: „Ukraińcy, którzy wyjechali z powodu wojny, nie chcą pracować”, „Ukraina jest totalitarnym, skorumpowanym państwem” i oczywiście: „ukraińskie kobiety to prostytutki”. Ta ostatnia jest zresztą częścią niezbadanego tematu stosunku Niemców do Ukraińców, Polaków i Białorusinów. Idea, że kobiety tych narodowości są „mięsem, które powinno pracować, gotować i służyć” dominującej rasie, została zakorzeniona jeszcze podczas II wojny światowej. Rosja oczywiście to podsyca.
No i jest narracja, że „w Ukrainie nie ma wojny”.
Jak Vitsche temu przeciwdziała?
Kateryna Tarabukina: – Najlepszym sposobem walki z dezinformacją jest informacja. Naszym zadaniem jest współpraca z intelektualistami i naukowcami, którzy wpływają na procesy w Niemczech, by budować ukraińską podmiotowość. Upewnianie się, że Ukraina jest postrzegana jako nowoczesny, europejski kraj, mówienie światu, o co chodzi w tej wojnie na pełną skalę, która trwa od trzech lat. Praca z narracjami, dostarczanie prawdziwych informacji w postaci produktu (firma medialna, wystawa, konferencja, rezydencja itp.) w odpowiedzi na każdą dezinformację.
W niemieckim systemie aby ukształtować jakąś wiedzę wśród społeczeństwa lub przekazać informacje, musisz mówić o tym przez co najmniej 2 lata. Przetestowaliśmy to na sobie
Serafima Brig, nasza kuratorka, dwa razy w roku organizuje ogromny festiwal Ukrainian Sound Garden, który latem z łatwością gromadzi kilka tysięcy osób. Przełamuje mit, że Ukraina nie istnieje, że nie ma własnej kultury, że jest krajem „dzikiego Wschodu”, gdzie nie rozwija się ani kultura klasyczna, ani nowoczesna.
Bardzo ważne jest, aby nie tylko prezentować ukraińską kulturę, ale też współpracować z lokalną społecznością twórczą. By przełamać stereotyp, że jedyną rzeczą, którą Ukraińcy mogą być zainteresowani, jest produkt kulturalny o wojnie.
Problem polega na tym, że obecnie jest o wiele więcej leniwych ludzi, którzy skłaniają się ku rosyjskiemu imperializmowi lub jakiemukolwiek spiskowemu błotu, niż tych, którzy chcą zrozumieć. Wspieranie krytycznego myślenia to złożony proces, więc naszym celem jest zwrócenie większej uwagi na projekty na platformach, na których obecni są młodzi mieszkańcy Niemiec. Chcemy dotrzeć do tej niezwykle trudnej publiczności, w której nie ma normalnego rozumienia historii swojego kraju, nie mówiąc już o wpływie na nią rosyjskiej propagandy i obfitości tej propagandy na platformach internetowych.
Czy Berlin jest zmęczony Ukraińcami i ich aktywizmem?
Kateryna Tarabukina: – Niemcy są zmęczone wszystkim i zawsze. Ale powiem jedno: nie jesteśmy tym zainteresowani. Niemcy stoją w obliczu bardzo trudnego czasu: wyborów 23 lutego. Może to nimi wstrząśnie, a może nie. W każdym razie nikt nie jest zmęczony tak jak Ukraińcy.
Nie ma wyboru – ani dla nich, ani dla nas. Musimy się trzymać, iść naprzód i ciężko pracować, by przezwyciężyć wszelkie nieporozumienia. Musimy upewnić się, że niemiecka pomoc i ukraińska współpraca między sektorem publicznym i państwowym nie są traktowane jak coś oczywistego. Chcemy, by Ukraina była traktowana poważnie, a nie jak coś, co pozbawiło niemieckie firmy taniego rosyjskiego gazu.
Masowe protesty na Słowacji z udziałem tysięcy osób, które nie zgadzają się z prorosyjskim kursem rządu Roberta Ficy, trafiają na pierwsze strony gazet w całej Europie. Rozpoczęły się w grudniu 2024 r., po wizycie Ficy w Moskwie, gdzie spotkał się z Putinem. Sytuacja uległa eskalacji po tym jak Kijów zakręcił kurki w rurociągu dostarczającym rosyjski gaz do Europy Środkowej. W odpowiedzi Fico skrytykował ukraiński rząd i zagroził odcięciem pomocy finansowej dla ukraińskich uchodźców.
Według Eurostatu na Słowacji przebywa ich ponad 127 000. Podobnie jak w większości innych krajów UE, Ukraińcy mają tu status ochrony tymczasowej, który daje im możliwość legalnego pobytu, dostęp do opieki zdrowotnej i rynku pracy. Sestry postanowiły sprawdzić, jak się żyje ukraińskim uchodźcom na Słowacji – pośród tych burzliwych wydarzeń politycznych i gróźb ze strony premiera.
Ludzie nie przyjeżdżają tu dla zasiłków
Ksenia Sokołowa z Kijowa przyjechała na Słowację z dwójką dzieci już w pierwszych dniach inwazji. Od tego czasu mieszka i pracuje w Bratysławie. Mówi, że w jej otoczeniu nie ma ludzi, którzy popieraliby prorosyjski kurs rządu.
– Słowacy, których znam, wspierają Ukrainę i Ukraińców – zapewnia. – To inteligentni, postępowi ludzie, którzy chcą, by kraj podążał europejską ścieżką. Dla nich to, co się teraz dzieje, to katastrofa. Jeśli chodzi o groźby rządu dotyczące ograniczenia pomocy dla uchodźców, większość Ukraińców i tak jej nie otrzymuje. Słowacja nie jest krajem, do którego ludzie przyjeżdżają po pomoc społeczną. Tutaj, jeśli chcesz przeżyć, musisz pracować.
Ksenia Sokołowa. Zdjęcie: archiwum prywatne
Mimo że Ksenia przyjechała tutaj bez znajomości języka słowackiego, udało się jej znaleźć pracę:
– Jedyną przeszkodą było to, że przez dwa miesiące nie mogłam dostać miejsca dla córki w przedszkolu, bo na Słowacji to problem. Przedszkoli jest mało, a te, które istnieją, są przepełnione. Mój problem został rozwiązany dzięki wolontariuszom, którzy zorganizowali przedszkola specjalnie dla ukraińskich dzieci. I nie jest to jedyny problem, który wolontariusze pomogli rozwiązać Ukraińcom – wsparcie ze strony Słowaków było bezprecedensowe. Kiedy przekroczyłam granicę pieszo z moim ośmioletnim synem i dwuletnią córką, nieznajomi natychmiast zaoferowali mi mieszkanie w Tarnawie, którego czynsz został opłacony za rok z góry. Inni ludzie czekali już na mnie w Zwoleniu. Kilka tygodni później znalazłam mieszkanie w Bratysławie.
Na Słowacji przez dwa lata działał program rekompensat mieszkaniowych dla Ukraińców. Mogli mieszkać za darmo, a państwo zwracało właścicielom koszty wynajmu
Świadczenie dotyczyło absolutnie wszystkich ukraińskich uchodźców niezależnie od tego, czy dana osoba pracowała, czy nie. W ubiegłym roku program został ograniczony i obecnie jest dostępny tylko dla niektórych kategorii uchodźców (na przykład osób niepełnosprawnych i z grup szczególnie wrażliwych). Zniżki na czynsz są również dostępne dla Ukraińców, którzy przyjeżdżają na Słowację po raz pierwszy – program obejmuje pierwsze 120 dni pobytu (choć rekompensata przyznawana jest tylko za część czynszu).
Większość Ukraińców wynajmuje już mieszkania na własną rękę. Niełatwo je znaleźć – na Słowacji to nie ty wybierasz mieszkanie, ale jego właściciel wybiera ciebie. Popyt na mieszkania jest wysoki, a właściciele potrzebują dowodu, że jesteś wypłacalna: umowy o pracę, legalnego dochodu. Potencjalni najemcy są szczegółowo przepytywani, zwłaszcza w przypadku rodzin z małymi dziećmi.
Bo tutejsze prawo chroni dzieci przed eksmisją
Na Słowacji możesz szukać mieszkania bez pośrednika – wielu mieszkających tu ludzi nie lubi korzystać z ich usług. Ale jeśli jesteś obcokrajowcem, mogą poprosić o kaucję nie za miesiąc, ale za dwa. A jeśli masz dziecko – to za sześć. Średni koszt miesięcznego wynajmu mieszkania z jedną sypialnią w Bratysławie wynosi 550-650 euro. Mieszkania dwu- i trzypokojowe kosztują odpowiednio: 750-800 i 1000 euro miesięcznie. Znam Ukraińców, którzy mieszkają w akademikach. Gdy obowiązywał program rekompensacyjny, miejsce w pokoju kosztowało 200 euro. Teraz to dwa razy więcej.
Słowaccy wolontariusze pomagają Ukraińcom w Koszycach, 2022 r. Zdjęcie: PETER LAZAR/AFP/East News
Na Słowacji nie ma specjalnej pomocy finansowej dla uchodźców.
– Istnieją zasiłki dla bezrobotnych przyznawane osobom, które nie mają dochodów – kontynuuje Ksenia. – Jednak nie są to kwoty, z których można wyżyć. Na przykład bezrobotna matka z dwójką dzieci może otrzymać około 130 euro miesięcznie. Jednocześnie wiele produktów jest tu droższych niż w sąsiednich Czechach czy Austrii. Jeśli dziecko ma mniej niż trzy lata, płatności wyniosą do 300 euro. Kiedy skończy trzy lata, musi pójść do przedszkola, a jego mama do pracy. Ale, jak już wspomniałam, przedszkola są przepełnione i wielu osobom udaje się zapisać dziecko dopiero w wieku pięciu lat. A co z tymi dwoma latami?
Złożyłam podanie do czterdziestu przedszkoli i wszędzie je odrzucano
Problem został rozwiązany, gdy wolontariusze otworzyli przedszkole dla ukraińskich dzieci, za które płaciłam 70 euro miesięcznie. Moja córka chodziła tam przez dwa lata, a ja mogłam pracować.
Nawet nie czuję, że jestem za granicą
Pierwszym zatrudnieniem Kseni na Słowacji była praca we francuskiej firmie konsultingowej:
– Zajmowałam się rekrutacją – wyborem najlepszych konsultantów do fabryk samochodów na Słowacji, w Polsce i Czechach. Słowacja ma dobrze rozwinięty przemysł motoryzacyjny i w prawie każdej rodzinie przynajmniej jedna osoba pracuje w tej branży. Ponieważ firma była zagraniczna, nikt nie wymagał znajomości słowackiego – mój płynny angielski był OK. W Bratysławie jest wiele międzynarodowych firm, w których wystarczy angielski.
Są też jednak opcje dla tych, którzy nie mówią po angielsku.
Fabryki i zakłady mają już koordynatorów, którzy mówią po ukraińsku i tłumaczą instrukcje dla pracowników. Podobnie jest w hotelach, gdzie wiele z nas pracuje przy sprzątaniu. Ukrainki są pracowite i chętnie się je zatrudnia
Wiele z nich nauczyło się już dobrze słowackiego (nie ma tu programów integracyjnych, ale dostępne są kursy językowe). Otwarto wiele ukraińskich firm: restauracji, sklepów, salonów piękności. Ukraińcy są wszędzie, więc nawet nie czuję, że jestem za granicą.
Ukraińska Szkoła w Ewakuacji. Zdjęcie: FB
Innym ważnym projektem, nad którym pracowałam, była Ukraińska Szkoła w Ewakuacji. To było miejsce, w którym ukraińska młodzież mogła kontynuować w języku ukraińskim naukę z naszymi nauczycielami, jednocześnie ucząc się słowackiego – stopniowo, bez niepotrzebnego stresu. Wiele z tych dzieci dostało się na europejskie uniwersytety.
Nawiasem mówiąc, szkolnictwo wyższe na Słowacji jest bezpłatne
Już w pierwszym roku mojego pobytu na Słowacji ukraińskie kobiety zaczęły prosić mnie o pomoc w znalezieniu pracy. Zaczęłam im pomagać, a po pewnym czasie wraz z podobnie jak ja myślącymi wolontariuszami opracowaliśmy serię projektów wspierających ukraińskie kobiety i wysłaliśmy propozycje do różnych organizacji. Ostatecznie organizacja pozarządowa Sme Spolu zaoferowała mi zostanie główną koordynatorką jednego z największych projektów dla nastolatków – właśnie Ukraińskiej Szkoły w Ewakuacji. Rok później otrzymaliśmy pozytywną odpowiedź od UN Women i przez pięć miesięcy uczyłam 24 ukraińskie kobiety, jak się samorealizować. Teraz pracuję jako konsultantka ds. poszukiwania pracy w mojej specjalności – również na rzecz ukraińskich kobiet. Udało mi się już pomóc wielu z nich.
Ogólnie rzecz biorąc, moje dzieci i ja czujemy się na Słowacji dobrze. Przede wszystkim dlatego, że miejscowi dobrze traktują obcokrajowców. To dorosłe i naprawdę tolerancyjne społeczeństwo.
Wyborcy Ficy to głównie starsi ludzie z prowincji, oglądający rosyjskie kanały
Opinię, że na Słowacji nie czujesz się jak obcy, potwierdza Julia Hołozubowa z Charkowa, która przyjechała tu wiosną 2022 roku:
– W mentalności Słowaków (przynajmniej tych, których spotykamy) nie ma „hulaj dusza”: ludzie szanują siebie nawzajem, szanują cudzą przestrzeń i własność. Większość Słowaków po prostu nie rozumie, jak można zabrać coś, co należy do kogoś innego. Wszyscy tu potrafią pozostawiać swoje rzeczy bez nadzoru – plecaki, rowery, skutery. Wszyscy, których znam, a którzy zapomnieli lub zgubili swoje telefony, później je znaleźli.
W lokalnych grupach w mediach społecznościowych możesz natrafić na wiadomości typu: „Ktoś zostawił pieniądze w bankomacie. Zaniosłem je do banku – możesz je tam odebrać”
Julia Hołozubowa w Komarnie. Zdjęcie: archiwum prywatne
Chociaż mój słowacki jest wciąż daleki od doskonałości, nigdy nie spotkałam się z uprzedzeniami – niektórzy tutaj rozumieją angielski, inni ukraiński lub rosyjski. Słowacy nie robią z tego wielkiej sprawy. Kolejną miłą niespodzianką jest to, jak potrafią się jednoczyć, zwłaszcza dla wspólnego celu. Moje dzieci i ja [Julia ma troje dzieci – przyp. aut.] doświadczyliśmy tego, gdy mieszkaliśmy na wsi, a potem w małym miasteczku Modra. Miejscowi sami organizowali autobusy z pomocą dla ukraińskich rodzin, cała wieś była zaangażowana.
To wsparcie i współczucie trwa nadal. Wszyscy, których znam, są przeciwko Ficy, przeciwko Rosji. Ci ludzie byli zszokowani wynikami wyborów na Słowacji. Protestują, mówią, że nie chcą żyć w ZSRR. W Bratysławie prawie nikt nie głosował na Ficę. Jego wyborcy to głównie starsi ludzie z prowincji, którzy oglądają rosyjskie kanały i tęsknią za sowiecką przeszłością. Na szczęście w moim otoczeniu nie ma takich ludzi.
Mój syn był zaskoczony zachowaniem słowackich dzieci w szkole. Na początku myślał, że udają – takie były przyjazne i uważne, od pierwszego dnia chciały mu wszystko pokazywać, prosiły, żeby chodził z nimi na spacery. Później zdał sobie sprawę, że były szczere.
Słowackie dzieci są naprawdę miłe, nie są złośliwe. Nie ma znęcania się – i dlatego moje dzieci biegają teraz do szkoły każdego dnia z radością
Słowacy są też bardzo spokojni, nie lubią zamieszania. Chociaż Bratysława to stolica, nikt tu się nie spieszy – ludzie chodzą powoli, przyglądając się wszystkiemu dookoła. Po Charkowie, gdzie wszyscy ciągle gdzieś biegali, przez długi czas wydawało mi się to dziwne. Teraz już się przyzwyczaiłam i sama się nie spieszę.
Julia pracuje w magazynie, sortuje damską odzież. Jest zadowolona z warunków swojej umowy:
– Mam oficjalne zatrudnienie, ubezpieczenie, dni wolne, pełny pakiet socjalny ze zwolnieniem lekarskim i urlopem. Supermarkety często oferują elastyczny grafik, mam wolne soboty i niedziele – ten ostatni punkt był szczególnie ważny ze względu na moje dzieci. Na początku było ciężko fizycznie, bo cały dzień byłam na nogach. Ale przyzwyczaiłam się. Kiedy zaczęłam pracować szybciej i spełniać normy, otrzymałam podwyżkę. Moje doświadczenie i doświadczenie wszystkich Ukraińców, których znam, pokazuje, że na Słowacji możesz czuć się dobrze, jeśli pracujesz. Pracy jest wystarczająco dużo, ale lepiej jechać na Słowację albo z zapasem pieniędzy (żebyś nie musiała się zastanawiać, skąd je wziąć), albo przynajmniej z ogólnym planem działania – świadomością tego, co zamierzasz robić. Bo nie będzie czasu na „odnalezienie siebie”.
Według Julii kuchnia na Słowacji jest podobna do ukraińskiej:
– Kupujemy te same produkty co w Ukrainie. Narodowa potrawa to tutaj kapuśniak. Jest trochę podobny do naszego barszczu, ale bez pomidorów i buraków: dużo kapusty i dużo mięsa. Słowacy uwielbiają też knedliki. Najpopularniejsze są z bryndzą.
Latem 2024 r. Centralny Departament Pracy, Spraw Społecznych i Rodziny Słowacji opublikował dane pokazujące, że liczba zatrudnionych obcokrajowców w kraju szybko rośnie, a Ukraińcy są tu na czele (40 procent). Lokalne medium „Trend” zauważa, że, biorąc pod uwagę niedobór siły roboczej, 12,5-procentowy wzrost liczby zatrudnionych w tym kraju jest wskaźnikiem znaczącym.
Jędrzej Dudkiewicz – Początkowo organizowałaś pomoc krótkoterminową dla osób z Ukrainy, potem zajęłaś się koordynacją całego wsparcia mieszkaniowego, zdrowotnego, edukacyjnego, które prowadzi dla nich Kamiliańska Misja Pomocy Społecznej. Co się zmieniło na przestrzeni tych prawie już trzech lat?
Anna Suska-Jakubowska – Tuż po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku widzieliśmy, że na dworcach w Warszawie jest bardzo dużo ludzi. Postanowiliśmy pomóc poprzez stworzenie miejsc tymczasowych. Generalnie rzecz biorąc większość osób nie chciała u nas zostać, tylko szykowała się do dalszej podróży – do Wielkiej Brytanii lub Kanady. Ludzie, którzy uciekali z Ukrainy potrzebowali więc przestrzeni, by móc komfortowo i bezpiecznie poczekać na załatwienie wszelkich formalności, biletów, etc. Zostało jednak sporo tych, którzy nie mieli tak dalekosiężnych planów, a przede wszystkim środków finansowych, by móc ruszyć dalej. Deklarowali jednak, że są gotowi podjąć pracę oraz zostać w Polsce, bo nie mieli możliwości, by wrócić do Ukrainy. Spróbowaliśmy więc zapewnić im wsparcie, w pierwszej kolejności poprzez wynajem mieszkań. Było to bardzo chaotyczne, bo po tym, jak projekt ruszył na początku marca 2023 roku mieliśmy dosłownie tydzień na znalezienie ośmiu lokali dla rodzin uchodźczych z dziećmi lub samych kobiet z dziećmi. Początkowo osoby z Ukrainy w ogóle nie partycypowały w kosztach ich utrzymania, wszystkie opłaty, kaucje, rachunki oraz wyposażenie były po naszej stronie, co było możliwe dzięki finansowaniu ze strony Fundacji Tzu Chi. Nie chodziło jednak tylko o mieszkania, bo trzeba było też załatwić chociażby miejsca w szkołach, laptopy do nauki.
Anna Suska-Jakubowska. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Coś jeszcze?
Mieliśmy ze wszystkimi w zasadzie codzienny kontakt – trzeba było nauczyć korzystania z komunikacji miejskiej, kupić bilety, ogarnąć wszelkiego rodzaju dokumenty, by można było korzystać ze świadczeń, jak 800+, czy z ochrony zdrowia. W 90% były to też kobiety cierpiące na PTSD, w związku z czym znajdowały się pod opieką psychologa. Było to spore wyzwanie, bo znalezienie psychologów, którzy byliby w stanie porozumiewać się w języku ukraińskim nie było łatwe. A kiedy już się to udawało, to terminy na pierwsze spotkanie były odległe. Nie poddaliśmy się i każda osoba otrzymała odpowiednie wsparcie, jeśli tylko zdecydowała się potem kontynuować wizyty. Jedna rodzina zresztą do dziś korzysta z pomocy psychiatrycznej, bo mama dwójki dzieci nie radzi sobie ze stresem, który spowodowała wojna. Nie ma w tym nic dziwnego, przez miesiąc mieszkali bowiem w trójkę w okopie. Po przyjeździe do nas, na dźwięk każdego samolotu chowała się pod stół, tak bardzo była przerażona. Do dziś mamy więc z nimi codzienny kontakt.
Czyli pomagacie w dużym stopniu tym osobom z Ukrainy, które przyjechały do Polski z najróżniejszymi problemami i staracie się jak najwięcej z nich rozwiązać, by mogły zacząć w miarę normalnie żyć.
Tak. Było sporo ludzi, którzy spędzili w naszym kraju miesiąc czy dwa i – nazwijmy to – ogarnęły się, a do tego miały pieniądze i plan, by jechać gdzieś dalej. Często także dzięki temu, że mieli krewnych lub znajomych zagranicą. Inni jednak nie mieli takich możliwości, do tego ich bliscy zostali w Ukrainie. Chcieli więc być w Polsce, z nadzieją, że kiedyś ta wojna się skończy i będzie można wrócić do ojczyzny. Nie mogliśmy zostawić ich samych sobie w tym wszystkim.
To chyba był ogrom pracy…
Zarówno ja, jak i moje współpracowniczki, Iwona i Kasia, byłyśmy pierwsze do kontaktu. Jak tylko coś się działo, starałyśmy się pomóc. Bywało tak, że kobiety z Ukrainy pracowały, więc to my chodziłyśmy na zebrania w szkołach. Organizowałyśmy wszystko, od właśnie edukacji, przez lekarza, po towarzyszenie w wypełnianiu dokumentów, zakładaniu konta w banku. Nawet jeśli część osób całkiem dobrze sobie z tym wszystkim radziła, byłyśmy obok, by zapewniać poczucie bezpieczeństwa, Wiedziały, że jeśli czegoś nie zrozumieją, obok jest ktoś, kto zainterweniuje.
08.03.2022, Warszawa Zachodnia. Uchodźcy z Ukrainy z powodu wojny na pełną skalę prowadzonej przez Rosję przeciwko Ukrainie. Zdjęcie: Adam Burakowski/REPORTER
Ile było osób, które objęliście wsparciem?
W przeciągu dwóch lat pomogliśmy czterdziestu osobom – w programie mieszkaniowym, bo w pensjonacie Misji było ich o wiele więcej. I mogę powiedzieć, że odnieśliśmy spory sukces, bo od stycznia bieżącego roku wszystkie osoby mają już podpisane samodzielne umowy na wynajem mieszkania. Dzieci odnalazły się w szkołach, pod kątem psychologiczno-medycznym również wszyscy są zaopiekowani. Dlatego nie mamy już zarówno dla nich dodatkowych miejsc w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej oraz nie kontynuujemy programu mieszkaniowego – nie ma takiej potrzeby, bo te rodziny po prostu się usamodzielniły. Mimo to wciąż prowadzimy jeszcze co-working oraz kursy szkoleniowo-zawodowe, by nauczyć zakładania działalności gospodarczej. To w zasadzie jedyne, co możemy robić, bo finansowanie naszych działań zostało bardzo mocno ograniczone.
I wszyscy korzystają z tych szkoleń?
Nie, bo część osób ma już stałą, stabilną pracę, w oparciu o umowę o pracę, czekają na wszelkie formalności związane z załatwieniem karty stałego pobytu. Innymi słowy nauczyły się funkcjonować w obcym dla siebie kraju, także dzięki temu, że bardzo dobrze poszła nauka języka polskiego. Każda z tych czterdziestu osób jest co najmniej na poziomie A2. I to wszystko to też jest nasz wielki sukces.
To w takim razie co stanowiło największe wyzwanie?
Na pewno wsparcie dla wspomnianej kobiety, Ludy, która spędziła jakiś czas w szpitalu psychiatrycznym. Kiedy była ze mną w gabinecie, lekarz zwrócił uwagę na to, jak zareagowała, gdy nad budynkiem przeleciał samolot. Luda jednak bardzo nie chciała iść do szpitala, odmawiała leczenia. Musieliśmy obiecać jej, że zajmiemy się jej dwójką dzieci – wtedy miały lat sześć i siedemnaście – co też trzeba było zorganizować i stanowiło to spore wyzwanie. Obecnie jest już o wiele lepiej, ale załatwiliśmy całej trójce asystenta rodziny, bo po prostu pomoc jest cały czas potrzebna. Bardzo ciężka była też sytuacja z kobietą, która przyjechała do Polski z nowotworem, do tego źle zdiagnozowanym w Ukrainie. Miała czerniaka, do nas dotarła już bardzo osłabiona po chemii. Niestety, po dwuletniej walce z chorobą zmarła. Wspieraliśmy ją i jej córkę, która obecnie uczy się na Akademii Pedagogiki Specjalnej, ale też cały czas towarzyszyła mamie w jej chorobie. Bardzo szybko musiała więc dorosnąć i przestać być nastolatką. W pewnym momencie musiała być już przy mamie non stop, więc postaraliśmy się o miejsce w hospicjum stacjonarnym.
Gdy tam trafiła, lekarze powiedzieli, że długo już nie pożyje, co było mimo wszystko zaskoczeniem, bo ta kobieta bardzo długo walczyła
Nigdy nie zapomnę jej wzroku, gdy dowiedziała się o hospicjum, bo bardzo starała się być możliwie samodzielna. Nie była jednak w stanie nawet wstać z łóżka i wykonać podstawowych czynności fizjologicznych, więc było to jedyne wyjście. Trzeba było potem zorganizować pogrzeb w Ukrainie, nie zdążyła się pożegnać z mieszkającą tam rodziną. Generalnie wielka tragedia i bardzo smutna sytuacja.
Czego nauczyłaś się przez ostatnie lata w związku ze wsparciem zapewnianym osobom z Ukrainy?
Tego, że pomagać trzeba umieć. To, co wydaje nam się dobre, nie zawsze takie jest dla danej osoby. A także na pewno innego patrzenia na drugiego człowieka, bez oceniania. Bo sami nie znamy dnia, ani godziny, kiedy może nas spotkać coś trudnego i sami będziemy potrzebować czyjejś pomocy.
09.03.2022, Warszawa. Obywatele Ukrainy przybywający do Polski, aby uciec przed wojną, tłum na Dworcu Centralnym w Warszawie. Fot: Stefan Maszewski/REPORTER
A jak oceniasz to, w jaki sposób polskie społeczeństwo podchodzi do osób z Ukrainy i jak się to zmieniło w czasie?
Kiedy zaczęła się pełnoskalowa wojna Polacy jak najbardziej, z otwartymi rękoma pomagali tym, którzy uciekali z Ukrainy. Ale już po roku miałam spore problemy z tym, by wynająć mieszkania osobom, którym jako Misja pomagaliśmy. Dało się słyszeć opinie, że przecież nie będą płacić, uciekną, za dużo od nas wszystkich dostali. Strach przed udostępnieniem lokalu był nawet wtedy, gdy podkreślaliśmy, że dajemy zabezpieczenie – to znaczy, gdyby cokolwiek negatywnego się wydarzyło, osoby, którym pomagaliśmy wróciłyby do pensjonatu w Misji. Wydaje mi się jednak, że ta postawa ludzi w ogromnym stopniu wynikała nie z własnych złych doświadczeń z osobami z Ukrainy, tylko z tego, co się gdzieś zasłyszało. Było to bolesne i trzeba było długo tłumaczyć, że wcale tak nie jest, że owszem, przyjeżdżają do nas różni ludzie, ale przecież wśród Polaków też są tacy, którzy nie będą płacić czynszu czy zrobią szkody w mieszkaniu. Zabrało to trochę czasu, ale właśnie dzięki codziennej pracy udawało się zmieniać negatywne opinie. Trochę trudniej jest w kontekście świadczeń, bo pojawiają się przecież pretensje, że osoby z Ukrainy dostają za dużo, do tego więcej od Polaków.
Abstrahując od tego, że nie jest to prawda, zawsze powtarzam, że chyba nie wolelibyśmy być w sytuacji, w której nagle w naszym kraju wybucha wojna, musimy wszystko zostawić i jechać w nieznane
Nie można więc w ten sposób oceniać innych ludzi, tylko zastanowić się, co by było, gdybyśmy byli na ich miejscu.
Rozumiem, że niepokoją cię coraz częściej pojawiające się w przestrzeni publicznej głosy krytykujące wsparcie osób z Ukrainy.
Tak. Chciałabym, żeby każdy człowiek był równo traktowany, bez patrzenia na to, z jakiego kraju pochodzi, czy jaki ma kolor skóry. Wszystkie osoby z Ukrainy mają swoją historię, trzeba patrzeć na nie indywidualnie i myśleć, w jaki sposób można je najlepiej wesprzeć. Niepokoi mnie agresja, która pojawia się w przestrzeni publicznej. Tym niemniej chcę myśleć o tym, co udało nam się zrobić. Celowo mówię „nam”, bo cała pomoc nie udałaby się, gdybyśmy nie mieli stworzonego, dobrze współpracującego zespołu. To nie było tak, że wszystko robiłam sama jako koordynatorka – bez Ady, Iwony, Kasi, Darka mnóstwo rzeczy zwyczajnie by nie wyszło. Od samego początku działałyśmy niemal 24 godziny na dobę, wiele spraw musiałyśmy zostawić na jakiś czas. Myślę, że kluczowa w tym jest empatia, poczucie, że drugiemu człowiekowi należy pomóc. Nie tylko dlatego, że nas też może to kiedyś spotkać, ale dlatego, że to właściwa postawa.
Anna Suska-Jakubowska – Od 2013 roku pracuje w Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej, gdzie koordynuje projekt mieszkań treningowych dla osób w kryzysie bezdomności. Po wybuchu wojny na Ukrainie odpowiadała za organizację miejsc tymczasowego zakwaterowania dla uchodźców w Pensjonacie Socjalnym „Św. Łazarz” oraz koordynowała wsparcie dla rodzin uchodźczych przebywających w mieszkaniach. Z dużym zaangażowaniem pomagała w znalezieniu mieszkań dla uchodźców, w szczególności dla rodzin oraz matek z dziećmi. Uczestniczyła w formalnościach związanych z ich pobytem w Polsce, ułatwiając im adaptację do nowej rzeczywistości.
Aktywnie wspierała uchodźców w poszukiwaniu pracy, była ich pierwszym kontaktem z pracodawcami, a także reprezentowała ich w szkołach, urzędach, bankach i innych instytucjach. Nieustannie organizowała i uczestniczyła w spotkaniach z psychologami, lekarzami pierwszego kontaktu oraz specjalistami, dbając o zdrowie fizyczne i psychiczne osób dotkniętych wojną. W swojej pracy kierowała się zasadą równego traktowania każdego człowieka, niezależnie od jego pochodzenia.
Jest działaczką na rzecz praw człowieka, dyrektorką ds. komunikacji w SEMA Ukraine i szefową organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”, nominowaną do tegorocznej nagrody „Portrety Siostrzeństwa”.
W 2014 r. pracowała jako inżynier na fermie drobiu w Nowoazowsku w obwodzie donieckim. Gdy separatyści i Rosjanie wszczęli wojnę, pomagała przesiedlać uchodźców wewnętrznych, opiekowała się dziećmi z rozwiązanego sierocińca i wspierała ukraińskich wojskowych broniących wtedy Mariupola. W 2019 r. za proukraińskie przekonania i wskutek donosów kolegów została aresztowana i przewieziona do „Izolacji” [tajna katownia w okupowanej przez Rosjan części obwodu donieckiego – red.]. Później przenieśli ją do aresztu śledczego w Doniecku.
17 października 2022 r. została zwolniona w ramach „wymiany kobiet”. Dziś Ludmiła Husejnowa pomaga byłym cywilnym jeńcom wojennym, którzy doświadczyli przemocy seksualnej, i wspiera kobiety nadal przebywające w rosyjskiej niewoli i żyjące pod okupacją.
Najtańszy sposób na zdławienie oporu
Natalia Żukowska: Po powrocie z niewoli zaangażowała się Pani w uwalnianie cywilnych zakładników, w tym podczas podróży zagranicznych. Czy Ukraina i świat robią wystarczająco dużo w tej sprawie?
Ludmiła Husejnowa: Moim zdaniem i świat, i Ukraina nie robią wystarczająco dużo. Nie robi się absolutnie nic, aby w jakiś sposób przyczynić się do zapewnienia cywilizowanych warunków ich przetrzymywania. Wojna trwa od 2014 roku. O tych, którzy zostali aresztowani na jej początku, dopiero teraz się pamięta – i to dlatego, że my o tym mówimy, kiedy tylko mamy okazję. W więzieniach przebywają kobiety skazane na 10-15 lat pozbawienia wolności tylko za to, że są obywatelkami Ukrainy. A te kobiety mają małe dzieci. Natalia Własowa została aresztowana, gdy jej córka miała 4 lata. Niedawno rozmawiałam z tym dzieckiem – pamięta matkę tylko ze zdjęć. Natalię przewieziono z Doniecka do Rostowa, oskarżono o terroryzm, szpiegostwo i skazano na 18 lat.
Ludmiła Husejnowa w siedzibie ONZ. Zdjęcie: archiwum prywatne
Jest jeszcze jedna cywilna więźniarka, Switłana Hołowan, która od 2019 roku jest przetrzymywana w mieście Śnieżne w obwodzie donieckim. Została aresztowana na oczach swoich dwóch córek. Młodsza miała 4 lata, starsza 7. Rosjanie przeszukali je, zabrali im telefony, pobili matkę. Switłana została skazana na 10,5 roku za szpiegostwo. Jej dzieci mieszkają z byłym mężem, ich ojcem, w Niemczech. Teraz inną kobietę, która je wychowuje, nazywają mamą. To straszna tragedia zarówno dla Switłany, jak jej córek.
Takich historii jest wiele. Najgorsze jest to, że wciąż docierają do nas nowe informacje o aresztowaniach Ukraińców. Niedawno dowiedzieliśmy się o 62-letniej Ołenie Grigorenko, aresztowanej w obwodzie ługańskim i skazanej na 15 lat więzienia za rzekome przekazywanie informacji o ruchach rosyjskich wojsk swojemu synowi, który mieszka w Estonii. A ona tylko rozmawiała z nim przez telefon.
Jak Pani zdaniem świat powinien zareagować na przetrzymywanie przez Rosję cywilnych jeńców?
Przede wszystkim powinien pociągnąć Rosję do odpowiedzialności.
Musimy krzyczeć do świata i pytać: „Jak możecie zadawać się z krajem terrorystycznym, który popełnia straszne zbrodnie nawet przeciwko cywilom?”
Świat nie zna tych wszystkich strasznych historii. Udzielam wielu wywiadów i jest to bardzo traumatyczne, bo za każdym razem doświadczam tego wszystkiego na nowo. Jedynym warunkiem, bym zgodziła się na wywiad, jest możliwość opowiedzenia o dziewczynach, które są teraz w niewoli. Te informacje powinny być rozpowszechniane na całym świecie na wszystkie możliwe sposoby.
Z ambasadorką Kanady w Ukrainie Natalią Tsmots. Zdjęcie: archiwum prywatne
O ilu cywilnych więźniach możemy teraz mówić?
Wciąż nie mamy ich rejestru. Pojawiają się różne szacunki, od 16 do 20 tysięcy osób, ale nikt nie jest w stanie podać dokładnej liczby. Bo jeśli co pół roku zwalnia się kilku cywilów, to na ich miejsce aresztuje się dziesiątki nowych. Moim zdaniem liczba 16 tysięcy, choć bardzo przybliżona, jest prawdopodobna. Czasami krewni boją się powiedzieć, że ich bliscy zostali aresztowani. Wiem o takich przypadkach i namawiam tych ludzi, by o tym mówili, a nie milczeli. Mówię im, że nie mogą wierzyć rosyjskim okupantom, którzy zapewniają ich: „Jeśli będziecie siedzieć cicho, uwolnimy ją lub jego w ciągu miesiąca”.
Podczas wiecu wsparcia dla uwięzionych dziennikarzy. Zdjęcie: archiwum prywatne
Jakiej pomocy w pierwszej kolejności potrzebują osoby uwolnione z niewoli? Czy państwo robi wystarczająco dużo, by ich wesprzeć?
W ciągu ostatnich dwóch lat nastąpił ogromny postęp w zapewnianiu tej pomocy, ale to wciąż za mało. Nie ma wystarczających środków. Musi istnieć pomoc psychologiczna i jakaś socjalizacja. Kiedy wracasz z długiej niewoli, nie rozumiesz wielu rzeczy. Dla mnie na początku dziwne było korzystanie z telefonu – zapomniałam, jak się go używa. Tam człowiek przyzwyczaja się do strasznych warunków i ogranicza się na wiele sposobów. Znam dziewczyny, które wychodzą z domu i boją się iść do sklepu, bo zapomniały, jak to jest. Mnie też to przerażało. Ponadto wiele z nich nie wie, co dalej robić. No i problemy zdrowotne – one nie zawsze pojawiają się od razu.
Przez pierwsze sześć miesięcy twoje ciało wciąż trzyma się swoich „więziennych zasobów”. Ono wie, że musi się skoncentrować, nie może się zrelaksować. Z czasem wszystko zaczyna się bardzo szybko rozpadać. Widzę to po sobie
Wielu z nas ma problemy z nogami. Nie wychodziłam z celi przez 3 lata. Tylko raz na 3-4 miesiące zabierali mnie do śledczego, z workiem na głowie.
Niestety państwo nie zawsze jest w stanie zapewnić pełne leczenie uwolnionym więźniom cywilnym. Poza tym nie ma bezpłatnej opieki dentystycznej. Dla osób, które były torturowane, miały wybite zęby, czasem szlifowane pilnikiem, taka pomoc jest bardzo ważna.
Ogromnym problemem jest zakwaterowanie. Zazwyczaj osoby aresztowane na terenach tymczasowo okupowanych tracą swoje domy. Kiedy wracasz, a nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać. Po uwolnieniu trochę pomogła mi siostrzenica – kiedy była za granicą, mogłam mieszkać w jej mieszkaniu. Ale już je sprzedali i musimy wynajmować mieszkanie za duże pieniądze.
„Kiedy wracasz i nie masz tam krewnych, nie wiesz, gdzie się podziać”. Zdjęcie: archiwum prywatne
Oprócz uwalniania cywilów zajmujecie się także kwestią przemocy seksualnej. O ilu ofiarach takiej przemocy mówimy?
Nie ma konkretnych liczb, nikt ci ich nie poda. Przede wszystkim dlatego, że nie wszyscy są gotowi o tym mówić. Poza tym nie wszyscy identyfikują się jako ofiary przemocy seksualnej związanej z konfliktem (SNPK). Obecnie w Ukrainie realizowany jest pilotażowy program tymczasowego zadośćuczynienia ofiarom. Zgłosiło się do niego już ponad 600 osób. Mamy 395 wniosków od mężczyzn, 261 od kobiet i 14 od pełnomocników dzieci. Prawie 400 osób złożyło wniosek do prokuratury lub organów ścigania o wszczęcie postępowania w sprawie SNPK.
Dlaczego przemoc seksualna jest stosowana przez Rosjan jako narzędzie wojny?
Bo to najtańszy sposób na zdławienie oporu uwięzionych osób. Podczas tych trzech lat niewoli patrzyłam na strażników i śledczych – oni naprawdę chcieli upokorzyć, zmiażdżyć to co ludzkie w osobie, nad którą mieli władzę. Wielu z tych strażników nie ma wykształcenia, statusu społecznego, w cywilu nie mają się czym pochwalić. Gdyby nie wojna, to kim by byli? Nikim. A tak, z bronią w ręku, skuwając kajdankami mężczyznę lub kobietę, mogą robić, co chcą. Jednak kiedy czują, że nie zniszczyli danej osoby moralnie, to ich rozsierdza.
Śledczy wciąż mnie pytał: „Kiedy zamierzasz się poddać?”. Dla mnie ważne było zachowanie godności i pokazanie, że bez względu na to, w jakim stanie jestem, bez względu na to, co mi zrobiliście, nie dopniecie swego
Nie wszyscy są gotowi mówić o swoich bolesnych doświadczeniach. Jak powinien wyglądać system pomocy osobom, które doświadczyły przemocy? Z doświadczeń których krajów powinniśmy korzystać?
Byłej Jugosławii. Kiedy na Bałkanach toczyły się wojny, tam również było wielu bojowników. W zeszłym roku byłam w Kosowie, gdzie spotkałam Feride Rushiti, kosowską aktywistkę i dyrektorkę Centrum Rehabilitacji Ofiar Tortur. Powiedziała, że ludzie mogą szukać pomocy nawet po 5, 10, 20 latach, bo takie przestępstwa nie ulegają przedawnieniu. I zawsze podkreślam, że to nie jest obowiązek ofiary, by przyjść i od razu zeznawać. To jest prawo. Kiedy ktoś będzie gotowy, przyjdzie.
Im więcej zeznań zostanie nagranych, tym wyraźniej świat dostrzeże zbrodnie przeciw ludności na tymczasowo okupowanym terytorium Ukrainy
Ludzie nie składają zeznań z różnych powodów. Niektórzy mają krewnych na terytoriach okupowanych, inni obawiają się, że ich rodzice dowiedzą się o tym i będą się martwić. Jedna z kobiet, która doświadczyła przemocy seksualnej w regionie Kijowa, nie mówi o tym, bo nie chce, by jej mąż się dowiedział. Poza tym nasze społeczeństwo nie zawsze jest wyrozumiałe, zwłaszcza w małych miejscowościach. Ludzie mogą cię nawet potępić – jakbyś to ty była winna temu, co się stało. To pozostałość po czasach sowieckich, kiedy to osoba, która doznała przemocy seksualnej, była winna.
Jednak nawet same ofiary nie zawsze są w stanie określić, co im się przydarzyło. Dotyczy to w większym stopniu osób powracających z niewoli, ponieważ w naszym rozumieniu przemoc seksualna wiąże się z gwałtem. Tak jednak nie jest. SNPK to także przymusowe rozbieranie, groźby gwałtu, zmuszanie do patrzenia, jak gwałcą inni, tortury. Wielu mężczyzn przez to przechodzi, np. gdy rażą ich genitalia prądem. Ludzie myślą, że to tylko tortury, ale w rzeczywistości to również przemoc seksualna.
Na wiecu poparcia dla cywilnych jeńców wojennych. Zdjęcie: archiwum prywatne
Jest Pani inicjatorką stworzenia organizacji pozarządowej „Dalej, siostry!”. Jakiej pomocy udzielacie i kto może się z wami kontaktować?
Obecnie współpracujemy z funduszem charytatywnym „Z aniołem na ramieniu”. W tym roku sześć kobiet miało okazję wyjechać na tygodniowy turnus rehabilitacyjny do Schodnicy w obwodzie lwowskim. Teraz pojadą tam kolejne trzy kobiety. Znajdujemy partnerów, którzy stwarzają warunki do wypoczynku, choć nie jest to wypoczynek długoterminowy.
Wiosną ponownie ruszy program rehabilitacyjny wspierany przez rząd, ta pomoc jest już bardziej długoterminowa. Kobiety pojadą na Zakarpacie na trzy tygodnie. Będą z nimi pracować psychologowie, a w razie potrzeby także psychoterapeuci. Będą też mogły poddać się pełnym badaniom lekarskim. Współpracujemy również z Centrum Koordynacji Pomocy Prawnej. Zapewnia ono bezpłatną pomoc prawną dla kobiet, które mają problemy z dokumentami. Pomagamy w znalezieniu prawnika tym, którzy zdecydują się pójść do sądu, by zgłosić SNPK. Mamy wielkie plany pracy i szukania partnerów. Jestem pewna, że otrzymamy pomoc.
Cztery wyroki: trzy za ekstremizm, jeden za szpiegostwo
Pani miasto, Nowoazowsk, jest okupowane od 2014 roku, jednak nie opuściła Pani tzw. DRL. Dlaczego?
Mieliśmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, że to nie potrwa długo. Sześć miesięcy później zaczęliśmy rozumieć, że nie będzie już, jak było. W tym czasie przejęłam opiekę nad dziećmi z rozwiązanego domu dziecka. Miałam wobec nich pewne zobowiązania. Nie można było ich porzucić, mogły dzwonić o każdej porze dnia i prosić o pomoc. Jedno z nich nie miało się w co ubrać do szkoły, drugie nie miało butów, trzecie miało inne problemy. Byliśmy prawie jak rodzina. Dlatego zostałam.
Jak wyglądało życie pod okupacją?
Miałam podobnie myślących przyjaciół, utrzymywaliśmy kontakt. Pojechaliśmy na terytorium Ukrainy wolne od wroga, do Mariupola – w tym czasie linia demarkacyjna przebiegała w pobliżu Nowoazowska. Jednak dostać się do Mariupola nie było łatwo. Przed 2014 rokiem mogliśmy dojechać do niego w 20 minut, a podczas okupacji zajmowało to nawet dzień. Poza tym ze względu na ciągły ostrzał, zaminowanie dróg i wielokrotne kontrole przejeżdżanie przez punkty kontrolne było ryzykowne.
„Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień”. Zdjęcie: archiwum prywatne
Proukraińskie przekonania, których Pani nie ukrywała, były jednym z powodów aresztowania. Zdawała sobie Pani sprawę, że jest w niebezpieczeństwie?
To nie było niespodziewane, bo kilkukrotnie byłam ostrzegana, rozumiałam powagę sytuacji. Nie spodziewałam się jednak tego, co stało się później. Zostałam aresztowana w pobliżu mojego domu. Nie rozmawiali ze mną przez cały dzień. Po przeszukaniu mojego domu zakuli mnie w kajdanki, założyli worek na głowę i zabrali do „Izolacji”. Przez kilka miesięcy niczego mi nie wyjaśnili. Później „przyszyli” mi cztery artykuły: za ekstremizm i szpiegostwo.
Najpierw trafiła Pani do tej katowni, a 50 dni później została wysłana do aresztu śledczego w Doniecku. Czym różniły się warunki przetrzymywania i traktowania więźniów w tych miejscach?
W obu było okropnie. Jedyna różnica polegała na tym, że w „Izolacji” ciągle zmuszali mnie do noszenia worka na głowie. Ponadto bojownicy przychodzili tam co dwa tygodnie, po misjach bojowych, i pili. Zabierali do siebie dziewczyny i chłopaków. Słychać było krzyki i szyderstwa. No i adwokat nie nie miał do „Izolacji” wstępu. Nie było też żadnych paczek. Dla mnie jedyną zaletą tego miejsca był zakaz palenia w celach, bo w donieckim areszcie ludzie palą przez całą dobę.
Cela 1810, w której mnie przetrzymywali, była najstraszniejsza pod względem warunków i więźniów. Byli tam mordercy, narkomani, handlarze bronią, większość pochodziła z tzw. milicji
Zostali aresztowani przez swoich za straszne naruszenia prawa. Na przykład była kobieta, która wraz z dwoma towarzyszami zgwałciła inną kobietę, do której ta trójka przyszła w odwiedziny, a potem mężczyznę. A potem oboje zostali przez nich zabici. Wiem, że po rozpoczęciu inwazji przedstawiciele armii rosyjskiej chodzili po więzieniach i rekrutowali więźniów na wojnę. I ta kobieta poszła walczyć.
Jeśli chodzi o warunki, to 20 kobiet stłoczono u nas w wielkiej ciasnocie, z piętrowymi, podwójnymi pryczami
Traktowali mnie wrogo, ale mnie nie tknęli. Moja siostra co tydzień wysyłała paczki. Adwokat powiedział jej, że musi wkładać do nich papierosy, nawet jeśli nie palę, do tego cukier, kawę, herbatę. Zgodnie z więzienną tradycją wszystko musiało trafiać do „obszczaku” [w żargonie przestępczym to rodzaj wspólnego funduszu – red.].
Wiadomości przesyłane przez więźniów z celi do celi za pośrednictwem tzw. poczty więziennej. Zdjęcie: archiwum prywatne
W niewoli straciła Pani 70% wzroku. To przez tortury?
Zaczęłam tracić wzrok jeszcze w „Izolacji”. W celi dwa małe okna, na górze, były zamalowane, więc światła dziennego prawie nie było, a lampy nie miały kloszy. Spałam na górnej pryczy, żarówka, która świeciła się przez całą dobę, wisiała nade mną na wyciągnięcie ręki, na wysokości moich oczu. Nie wolno było zakrywać twarzy ręką ani odwracać się od lampy – w celi był całodobowy monitoring. Obserwowali, jak się zachowujesz, a mogłaś leżeć tylko na plecach. Moje oczy płonęły od tej lampy, były jak rozżarzone węgle. Poza tym ciągle mnie bili, często po głowie.
Ciasna cela, 20 kobiet. Jak wyglądała higiena?
Tam nie ma czegoś takiego jak higiena. Była jedna dziura w podłodze, przykryta brudną szmatą i zatkana butelką z wodą, żeby nie śmierdziało i żeby szczury nie wyskakiwały, bo to też się zdarzało. Wszyscy myli się w tej toalecie, często była bardzo brudna. Ciężko mi było myć włosy, bo w ciągu trzech lat bardzo urosły. Wodę podgrzewałyśmy w czajniku, o ile nie zabrali go podczas „szmonu” [w więziennym żargonie to przeszukanie – red]. Przez ostatni rok nie było wody w kranie – przynosili ją ze stawu, brudną, i przydzielali po półtora litra na osobę. A gdy podawano mi wodę, musiałam ją oszczędzać, pić po pół łyka. Do dziś mam ten nawyk. Latem półtoralitrowa butelka wystarcza mi na cztery, a nawet więcej dni.
Jeśli chodzi o TE dni, to dziewczyny, które dostawały paczki, miały środki higieniczne. Kto ich nie miał, musiał rozerwać brudny materac, z pluskwami i karaluchami, wypchany pociętymi szmatami, i zrobić sobie z tego podpaski
Zarówno cywilni zakładnicy, jak jeńcy wojenni mówią o przemocy seksualnej w niewoli. Przez co muszą przechodzić kobiety?
Prawie wszystkie są rozbierane do naga – i to nie tylko po to, by zidentyfikować jakieś blizny czy tatuaże. Przede wszystkim chodzi o to, by je upokorzyć. Stan ciała każdej był opisywany terminami: „brzoskwinia”, „rodzynek” albo „suszona morela”. Kiedy przywieźli mnie po raz pierwszy, z workiem na głowie, też musiałam się rozebrać. Dotykali mojego ciała, wskazywali, gdzie jestem „brzoskwinią”, gdzie „suszoną morelą”, a gdzie „rodzynkiem”. To było straszne. Podczas przesłuchań wywierali presję psychiczną. Nie rozumiałam, czego chcą się ode mnie dowiedzieć, ale powiedzieli, że jeśli się nie przyznam, to choć jestem stara, jest możliwość, bym „zapewniła bojownikom odpoczynek”. Mogli przychodzić do celi nawet w środku nocy.
Była wśród nas młoda kobieta, która w ciągu dnia pracowała w kuchni – gotowała, jadła z nimi. W nocy czasami zabierali ją na „odpoczynek”. Raz przyprowadzili ją nad ranem pijaną. Była rozhisteryzowana, ale potem powiedziała: „Nie, wszystko w porządku. Nikt nie stosował wobec mnie przemocy”. Okazało się, że pojechali z nią do jej dzieci, które zostały z babcią. Była pewna, że to nie przemoc, że to była dobrowolna umowa. Znam więcej niż jedną kobietę, która tak myśli.
Innym rodzajem przemocy było dwukrotne posadzenie mnie na tak zwanym „krześle”. Wszyscy byli wyprowadzani na taką kontrolę, kiedy w celi dochodziło do bójki, ktoś podciął sobie żyły albo brał narkotyki
Jedna ze strażniczek zakładała brudne gumowe rękawiczki i na zmianę grzebała każdej z nas w pochwie w poszukiwaniu zakazanych przedmiotów. A strażnicy, mężczyźni, się przyglądali. Przyszła moja kolej, byłam ósma. Wiedziałam, że niektóre dziewczyny, które przeszukiwano przede mną, miały AIDS, więc powiedziałam: „Wiecie, że nic nie mam”. „Jesteś więźniem, jak wszyscy inni, i zrobią z tobą to, co robią z innymi” – usłyszałam w odpowiedzi. To jest niesamowicie bolesne, obrzydliwe i przerażające, bo nie wiesz, czym cię mogą zarazić.
Czy odwiedzali was przedstawiciele organizacji międzynarodowych, np. Czerwonego Krzyża?
Jeden jedyny raz w ciągu tych trzech lat Czerwony Krzyż do więzienia przysłano zestawy humanitarne: papier toaletowy, proszek do prania, kostka mydła, szampon, podpaski, szczoteczka i pasta do zębów. Otrzymywali je jednak nie tylko więźniowie polityczni, ale cała cela. Na 20 kobiet przypadało 10 takich zestawów. Musiałyśmy się dzielić.
Trzymała mnie myśl, że nie jestem sama
Jak w więzieniu dowiedziałyście się, że zaczęła się inwazja?
Z telewizora, był włączony przez całą dobę. Pokazywali tylko rosyjskie kanały propagandowe. Po przemówieniu Putina stało się jasne, że zaczęła się wielka ofensywa wroga.
Była Pani za kratami przez trzy lata i 13 dni. Co trzymało Panią przy życiu?
Bardzo często odechciewało mi się żyć. Ale być może pomogła mi przetrwać świadomość, że moja rodzina o mnie walczy, że nie zostałam porzucona, że muszę się z nimi spotkać i powiedzieć światu prawdę o zbrodniach Rosjan. Rozumiałam, że nie jestem sama. Dlatego teraz jest dla mnie ważne, by mówić o innych kobietach. Bo nie każda ma rodzinę i przyjaciół. Staram się dać im znać, że my tutaj walczymy, organizujemy akcje i rozpowszechniamy wiadomości o nich.
Jak wyglądał dzień, w którym została Pani zwolniona? Spodziewała się Pani tego?
Nie, w ogóle, bo wcześniej w naszym więzieniu odbyło się tak zwane referendum w sprawie przyłączenia okupowanych terytoriów do Rosji. Głosowałam przeciw.
Obiecali mi „lepsze życie”. Powiedzieli, że mogę zostać przeniesiona do jakiegoś rosyjskiego więzienia. Nikt nam nie powiedział, że to wymiana. Kazali się spakować w 10 minut i zabrać tylko niezbędne rzeczy. Myślałam, że naprawdę przewiozą mnie do Rosji. Wozili nas na prawie dwa dni. Nawet już po uwolnieniu długo nie potrafiłam zdać sobie sprawy z tego, co się naprawdę stało.
Podczas uwolnienia. Zdjęcie: archiwum prywatne
Chciałaby Pani wrócić do Nowoazowska?
Tam jest dom, który budowaliśmy prawie całe życie. To nasz wymarzony dom - podwórko, trawnik, ogromny ogród, warzywnik, miałam w nim prawie 100 krzewów róż. Wiem, że wszystko zostało rozkradzione. Czasami przyjeżdża tam moja siostra. Miałam psa i kilka kotów, a ona je karmiła. Ale od sześciu miesięcy nie mogę dowiedzieć się nawet tego, co u niej słychać, bo nie wolno jej ze mną rozmawiać. Boi się nawet wysłać mi wiadomość.
Nie uważam już Nowoazowska za miasto do życia. Widziałam donosy na mnie, napisane przez ludzi, którzy mieszkali i pracowali w sąsiedztwie. Nie ma we mnie gniewu ani chęci zemsty, ale nie czułbym się dobrze w ich pobliżu
Teraz wynajmujemy mieszkanie, rozumiejąc, że nie jest nasze. W tym wieku życie bez własnych ścian jest przerażające. Dlatego mimo wszystko wciąż marzę o własnym domu w Ukrainie wolnej od wroga.
Podobnie jak Anne Frank, Anastazja Hułej ukrywała się w młodości przed nazistami, a potem trafiła do Auschwitz i Bergen-Belsen. Tyle że Anne zmarła, a Anastasia przeżyła. Po latach opowiedziała nam swoją przejmującą historię.
Anastazja Hułej. Zdjęcie: Janos Stekovics
Przestałam być człowiekiem, stałam się numerem
– W czasie mobilizacji młodych ludzi na przymusowe roboty w 1943 r. Niemcy powiedzieli mi: „Jak nie pojedziesz, zabierzemy moją matkę i spalimy wasz dom” – wspomina Anastazja Hułej. – Miałam wtedy 17 lat, mieszkaliśmy w Pyriatynie w obwodzie połtawskim. Był maj, wszystko kwitło... Nie wyobrażałam sobie pracy dla okupanta, zwłaszcza że walczyli z nim moi trzej bracia. Postanowiłam udawać posłuszną, a potem uciec.
Młodzi ludzie zgromadzili się na centralnym placu. Krok po kroku, uważnie się rozglądając, przesuwałam się na zewnątrz grupy, a potem wtopiłam się w tłum, który otaczał tę grupę.
Na kilka tygodni zatrzymałam się u przyjaciół, potem postanowiłam uciec do innego regionu. Ale wcześniej poszłam do domu po jedzenie... Przyszli po mnie przed świtem. Wydał mnie mąż kuzynki, który był wtedy sekretarzem starosty. Potem wyrobił sobie zaświadczenie, że pomagał ukraińskim partyzantom, i kiedy po wojnie nasi chcieli go ukarać, dzięki tym dokumentom sąd go wypuścił.
Tetiana Pastuszenko: – Jak trafiła Pani do Auschwitz?
Anastazja Hułej: – Na początku zabrali nas do Katowic. Miałyśmy rozładować wagony z żużlem, ale ja miałam w głowie jedną myśl: jak uciec? Na dworcu wisiała mapa Polski i na jej podstawie zaplanowałam sobie, jak najszybciej dostać się do Lwowa. Któregoś dnia zaczęło padać. Strażnicy zaprowadzili nas do jakiegoś pomieszczenia, w którym mieliśmy przeczekać deszcz. Razem z nami byli Francuzi, a wśród nich młody mężczyzna w moim wieku – piękny, jak anioł. Tak przystojny był, że patrzyły na niego nie tylko dziewczyny, ale nawet strażnicy. Wykorzystałam to i razem z czterema innymi dziewczynami wymknęłam się niezauważona. Potem wczołgałyśmy się pod pociągi – i uciekłyśmy.
Po drodze spotykałyśmy różnych ludzi. Jedni proponowali nocleg i schronienie, inni chwytali za widły i krzyczeli, że Ukraińców trzeba zabijać za Wołyń
W Rzeszowie w końcu złapał nas żandarm. Trafiłyśmy do miejscowego więzienia.
Najgorsze było tam patrzenie na los Polek, które ukrywały Żydów. Pewnego dnia do naszej celi przyprowadzono pobitą na miazgę Helenę. Nie mogła się ruszać, krwawiła, tylko poruszała ustami. Powiedziała nam, że ukrywała Żydów w tajemnicy przed rodziną, ale Niemcy się dowiedzieli i schwytali jej męża. Poszła do więzienia i błagała go, by jej wybaczył – a wtedy ją też uwięzili i pobili. Na koniec oboje zostali rozstrzelani.
Któregoś dnia załadowali nas do bydlęcego wagonu i gdzieś wywieźli. Potem okazało się, że to obóz koncentracyjny Auschwitz-Birkenau. Kara za ucieczkę.
Od razu usadzili mnie na krześle, obcięli mi moje długie włosy, a potem wytatuowali numer na ramieniu. Nie wiedziałam, gdzie jestem, byłam w szoku. Wtedy moje życie zmieniło się na zawsze: przestałam być człowiekiem, stałam się numerem 61369.
Okładka biografii Anastazji Hułej
Nie trzeba było dużo czasu, by tam, w Auschwitz, zrozumieć, w jakim świecie się znajdujesz. Tysiące ludzi w pasiakach, wszyscy przerażeni, zgnębieni, w ciągłym napięciu. A najbardziej przerażającą rzeczą, która sprawia, że prawie zapominasz o sobie, są strumienie ludzi, których każdego dnia prowadzą do krematorium. W barakach było niewielu Żydów, bo w większości oni byli natychmiast zabijani. Pomiędzy kobiecą i męską częścią obozu, od bramy do lasu, w którym znajdowały się krematoria, biegła droga. I dzień po dniu widzisz Żydów wyciąganych z pociągu i wysyłanych do tych krematoriów. Idą potulnie, a wśród nich są dzieci – jedno z lalką, inne z piłką…
Czym zajmowała się Pani w obozie?
Pracą, od rana do szóstej wieczorem – np. kopaniem, budowaniem. Niedziela była dniem wolnym, co oznaczało, że nie byliśmy karmieni i musieliśmy głodować.
Pewnego razu wysłano nas do rozrzucania nawozu na polu. Wygrzebałam ręką popiół z worka, a tam były kości. To był popiół z krematorium. Ręce mi zdrętwiały...
Czy nazistom udało się stłumić Pani wolę, wewnętrzny bunt?
Na początku podjęłyśmy jedną próbę buntu. Kazano nam wykopać rów wokół obozu na głębokość człowieka. Potem wypełnili go wodą i podłączyli prąd, by nikt nie mógł uciec. Błoto, glina, deszcz, a nad głowami ciągle: „Schnell, arbeiten!”. I w końcu się zbuntowałyśmy – w nocy umówiłyśmy się, że nazajutrz nie pójdziemy do pracy.
Rano zostałyśmy w barakach. Przybiegł strażnik, a za nim komendant Rudolf Hoess, który krzyczał i strzelał w sufit. Na podwórzu ustawiono nas w szeregu, kazano uklęknąć, ręce za głowę. Hoess przeszedł wzdłuż szeregu i z całej siły uderzał co piątą dziewczynę (było nas około stu) w klatkę piersiową. I to był koniec naszego oporu.
2 kwietnia 1947 r. Najwyższy Trybunał Narodowy w Warszawie wydał na Rudolfa Hoessa wyrok śmierci. Szubienica, na której powieszono go dwa tygodnie później, stanęła obok krematorium Auschwitz I. Zdjęcie: Wikimedia
W rosyjskiej niewoli są teraz setki Ukraińców, a każdy więzień szuka czegoś, na czym mógłby się oprzeć, by się nie poddać, nie zwariować. Czym ratowała się Pani w Auschwitz?
Marzeniami. Nie było żadnych wiadomości, żadnych relacji, tylko marzenia. Podczas pracy mówiłyśmy sobie, o czym marzymy. Często myślałyśmy o jedzeniu i te myśli też nas ratowały.
Poprzysięgłyśmy sobie, że jak nas wypuszczą, to wystarczy nam jedno ubranie, bo najważniejsze, żeby na stole zawsze był chleb
No i sny. Raz śniło mi się, że idę przez obóz i widzę słońce wschodzące po mojej lewej stronie. Ale gdy tylko się pojawiło, z powrotem opadło. Znalazłam się w strasznej ciemności. Po chwili znów zobaczyłam wschodzące słońce, tylko po drugiej stronie. To było dziwne, ale robiło się coraz cieplej. I ten sen stał się proroczy.
Zimą 1944-1945 czekałyśmy na wyzwolenie przez nasze wojska. Trwały już walki o Kraków, lecz nagle Niemcy postanowili gdzieś nas wywieźć – okazało się, że do obozu koncentracyjnego Bergen-Belsen. W Auschwitz myślałam, że nie ma nic gorszego niż ten obóz. Okazało się, że jest.
Pamięta Pani, jak została uwolniona?
Anglicy wyzwolili nas 15 kwietnia 1945 roku, ale wtedy nie miałam siły się cieszyć.
W ciągu kilku miesięcy w Bergen-Belsen zamieniłam się w żywego trupa. Któregoś dnia wtrącono nas do baraku bez okien – bo były zabite deskami, a drzwi potem też zabili – i bez materacy na pryczach. Kiedy cztery dni później ten barak został otwarty, nie mogłyśmy uwierzyć, że nie umarłyśmy bez jedzenia i ciepła. Niemcy postanowili nas zabić, bo nie wiedzieli, co z nami zrobić.
W obozie wybuchła epidemia tyfusu. Trupy leżały wszędzie, nikt ich nie zabierał.
Usłyszałam, jak jedna z kobiet w naszym baraku powiedziała: „Marusia, przesuń się! Już nie żyjesz”...
Te, z którymi wczoraj się przyjaźniłyśmy, dziś już nie żyły. A my nie miałyśmy siły ich opłakiwać.
Pewnego dnia zachorowałam i ja. Upadłam na podłogę, ale przyszła życzliwa dusza, Maria, i wyciągnęła mnie na zewnątrz baraku. Szepnęła: „Musisz iść ostatkiem sił, bo jeśli się położysz, wezmą cię za martwą i rzucą na stertę umarłych”. Uratowało mnie to, że jedna z dziewcząt ukradła Niemcom kawałek chleba i podzieliła się nim ze mną.
Kiedy wyzwoliciele weszli do obozu, pomachałam im tylko ręką. Kazali komendantowi Kramerowi załadować ciał zmarłych na ciężarówki, a ja nie miałam siły nawet na to, żeby podejść i powiedzieć mu, co o nim myślę.
Anastazja Hułej w 1950 roku. Zdjęcie: prywatne archiwum bohaterki
Anglicy opiekowali się nami przez kilka tygodni i karmili nas. Kiedy wróciłam do ojczyzny, nazwali mnie zdrajczynią, a moje koleżanki z klasy przez długi czas nie chciały się ze mną przyjaźnić z powodu mojego numeru na ramieniu.
Dopiero kiedy dostałam się do instytutu w Kijowie, zaczęło się prawdziwe życie studenckie, z egzaminami, zakochaniem i ślubem. Mój mąż był na wojnie i został ranny. Później urodziły się nam dzieci i nasze życie nabrało rozpędu.
Jedyną rzeczą, do której już nigdy nie mogłam wrócić, był taniec. Przed wojną dużo tańczyłam, ale potem już nie potrafiłam. To stało się zbyt trudne
Gdy historia stanęła na głowie
Po wojnie Anastazja wróciła do domu „siwa, ostrzyżona, kościotrup” – ale z mocnym postanowieniem kontynuowania nauki. Od ponad 50 lat jest aktywną członkinią ruchu byłych więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych. Od ponad dekady stoi na czele Ukraińskiej Organizacji Bojowników Antyfaszystowskiego Ruchu Oporu, broniąc ich interesów w sferze politycznej, organizując dla nich dodatkową pomoc medyczną i socjalną, walcząc z izolacją społeczną.
W marcu 2022 roku 96-letnia wtedy Anastazja i jej dzieci schronili się w Niemczech, w wiosce Bad Kösen. W kraju, od którego w młodości doznała tyle cierpienia. Uciekła przed bombami Rosjan, którzy uważają się za „bratni naród” Ukraińców.
Jak to się stało, że zdecydowała się Pani wyjechać do Niemiec?
To nie był pierwszy raz, kiedy pojechałam do Niemiec. Po 1995 roku jeździłam tam często: do Bergen-Belsen, Berlina, Monachium, Dachau. Odwiedziłam także Magdeburg i Merzeburg w Saksonii-Anhalt, gdzie mieszkają i pracują nasi niemieccy partnerzy, z którymi przeprowadziliśmy wiele spotkań dla młodzieży w szkołach. Nie jeździłam w nieznane. A co najważniejsze – nie bałam się już Niemców.
Podczas wielu spotkań i moich wystąpień ludzie pytają mnie, co teraz czuję do Niemców.
Pamiętam konkretnych ludzi, którzy czynili zło. Ale ja, podobnie jak inni byli więźniowie, nie mam w sobie pragnienia zemsty. Ocaleni z obozów są jakby błogosławieni
Rozumiemy, że ludzie byli wtedy odurzani „izmami”: faszyzmem, komunizmem.
Czy Niemcy czują się winni, odpowiedzialni za to, co naziści robili niegdyś w Ukrainie?
Widać, że wielu starszych ludzi ma wyrzuty sumienia. W Bad Kösen, wiosce, w której mieszkaliśmy, wszyscy traktowali nas bardzo dobrze. Kiedy szłam na spacer, każdy próbował poczęstować mnie czymś ze swojego ogrodu – a to winogronami, a to śliwkami. Czułam się tak, jakby cała społeczność o mnie dbała.
A młodzi ludzie, którym o sobie opowiadałam, byli po prostu zachwyceni. Pamiętam, jak w 2013 roku ósmoklasistka z niemieckiej szkoły podarowała mi parę ciepłych skarpet. „Moja babcia zrobiła je dla ciebie na drutach” - powiedziała. Zaczęłam płakać, a wszystkie dziewczęta wokół mnie chlipały.
To były uczennice z Monachium, z którymi odwiedziłam miejsce pamięci w byłym obozie Bergen-Belsen. Ta szkoła zdobyła honorowy tytuł „Szkoły bez Rasizmu – Szkoły Odwagi Obywatelskiej”, a ja zostałam ich mentorką. Do dziś utrzymujemy przyjazne kontakty. Na moją cześć zasadzili na szkolnym podwórku jabłoń i niedawno przysłali mi zdjęcie czerwonych jabłek, które na niej wyrosły.
Czy myślała Pani, że Rosja zaatakuje Ukrainę? Miała Pani jakieś przeczucia?
Niczego nie przeczuwałam, nie domyślałam się, nawet o tym nie śniłam. Nie mogłam sobie wyobrazić Rosji atakującej nas w tak brutalny sposób, niszczącej wszystko.
Przez całe moje życie na różnych spotkaniach politycznych ludzie krytykowali Amerykę, że wciąż wchodzi im w drogę. Zapomnieli, że ci słynni radzieccy piloci z lat 30. bili rekordy na amerykańskich samolotach. Na czym latali? Na naszej sklejce? Rosjanie mają w sobie nienawiść, taką pogardę dla ludzi
W pandemicznym roku 2020 zorganizowała Pani zbiórkę pieniędzy na pomnik mieszkańców wsi Żulany, którzy zginęli w bombardowaniu 22 czerwca 1941 roku. W lutym 2022 roku Pani Żulany znów zostały zbombardowane.
Tak. Przez jakiś czas siedzieliśmy z dziećmi w piwnicy. Mamy dużą piwnicę pod garażem. Postawiliśmy tam trzy łóżka, wzięliśmy kota i zostaliśmy na kilka nocy. Nie było światła, telefon nie działał, nie docierały do nas żadne wiadomości. Strasznie jest być zamkniętym. Ale przetrwaliśmy.
W piwnicy, chroniąc się przed rosyjskimi bombami. Marzec 2022 roku. Zdjęcie: prywatne archiwum bohaterki
Córka i syn zaczęli namawiać mnie do wyjazdu, ale nie chciałam. A potem pomyślałam: co by było, gdyby coś się stało, kto wtedy byłby winny? Więc się zgodziłam. Najpierw pojechaliśmy do Lwowa, potem do Polski, a stamtąd do Niemiec. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Dostaliśmy osobne pokoje na pierwszym piętrze domu, w którym mieszkała rodzina z trzyletnim chłopcem. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi, jak z własną rodziną. Teraz, kiedy wróciłam do Ukrainy, czasami do siebie dzwonimy.
Wpis z dziennika Tetiany Pastuszenko z 1 marca 2022 r.: „Anastazja Hułej, 96-letnia była więźniarka obozu koncentracyjnego Auschwitz, od pięciu dni przebywa w piwnicy swojego domu w Kijowie. Ale wczoraj wysiadł prąd i zgodziła się za namową swoich dzieci i wnuków opuścić miasto samochodem i pojechać za zachodnią granicę. Nie wiem, jak sobie poradzą. Nie jest bezpiecznie zostać, ale długa podróż w czasie wojny też nie jest bezpieczna, zwłaszcza dla osoby w jej wieku”.
Jak się Pani żyło wtedy w Niemczech?
Jeszcze przed pandemią koronawirusa Mike Reichel [dyrektor Centrum Edukacji Politycznej w Saksonii-Anhalt – red.] zaczął pracować nad książką o mnie. W lipcu 2022 roku książka została opublikowana w języku niemieckim. Przemawiałam na jej prezentacjach, miałam bardzo napięty harmonogram, w ciągu roku to było jakieś 50 spotkań.
Anastazja Hułej (w haftowanej granatowej koszuli), Tetiana Pastuszenko (w białej koszuli z haftami), córka Anastazji (na dole, po lewej) i Mike Reichel. Zdjęcie: prywatne archiwum autorki
Ile osób przychodziło na te spotkania?
Wiele, zarówno Niemców, jak Ukraińców. Kiedy organizowaliśmy spotkania w kościołach, przychodziły całe społeczności. Było mi miło, gdy dowiedziałam się, że w Niemczech są wspólnoty, w których śpiewa się ukraińskie pieśni i rozwija ukraińską kulturę.
Jedno spotkanie odbyło się w czasie Dni Szewczenki. Recytowałam z pamięci jego „Testament”, a Liuba Danyłenko czytała niemieckie tłumaczenie. Potem długo nas oklaskiwano.
„Powstańcie.
Kajdany zerwijcie
I krwią wrogów Ukrainy
Wolność swą ochrzcijcie”.
Pewnego razu, na kongresie Niemieckiej Federacji Związków Zawodowych, spotkałam nawet kanclerza Niemiec Olafa Scholza. Udało mi się powiedzieć mu, żeby dał Ukrainie więcej broni.
Na tych spotkaniach wolę nie mówić o sobie. Apeluję do wszystkich o pomoc i wsparcie Ukrainy.
Anastazja Hułej prosi kanclerza Niemiec o broń dla Ukrainy. Zdjęcie z Instagrama Olafa Scholza
Dlaczego zdecydowała się Pani wrócić do Ukrainy?
Miałam problem z nadciśnieniem. Któregoś dnia podskoczyło do 240. Zabrała mnie karetka, leczyłam się w szpitalu. W Kijowie mi się poprawiło. Ale teraz moje nogi są już do niczego. Mogę dosięgnąć stołu w pokoju, bo mam się czego przytrzymać, ale to wszystko. Nie wiem, kiedy ostatnio wyszłam na zewnątrz. Boję się, że upadnę, a wtedy kto mnie zgarnie z podwórka, jakim buldożerem (śmiech)?
Jak Pani sobie radzi z tym strachem, z tym ostrzałem, gdy znowu musi się chować w piwnicy?
Już się nie chowam. Kiedy wróciliśmy do Ukrainy, myśleliśmy, że ostrzału już nie będzie, ale tak się nie stało.
Wszystkim jest teraz ciężko, ale nie ma co jęczeć. Możesz się smucić, ale nie jęcz. Kiedyś, w Magdeburgu, pewna Niemka zapytała mnie, jak my, świadkowie II wojny światowej, mamy żyć dalej, skoro w Europie znów toczy się wojna – kiedy wszystko, przeciwko czemu walczyliśmy, dzieje się znowu. Powiedziałam jej, że przetrwaliśmy Hitlera, przetrwaliśmy Stalina, więc i Putina po prostu musimy przetrwać.