Exclusive
20
min

W tej katastrofie jesteśmy tylko gośćmi

Bez względu na to, ilu obrazów tej wojny byśmy nie zobaczyli, to żyjemy w złudzeniu, że jesteśmy jej świadkami - mówi Tomasz Szerszeń, polski fotograf, antropolog kultury i eseista, autor książki “Być gościem w katastrofie” (Wydawnictwo Czarne)

Beata Łyżwa-Sokół

Tomasz Szerszeń. Zdjęcie z archiwum prywatnego

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Beata Łyżwa-Sokół: Pamiętasz pierwsze zdjęcie wojenne, które poruszyło Cię po ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku?

Tomasz Szerszeń: Łapię się na tym, że pamięć zaczyna się zacierać. Oczywiście mam w głowie różne zdjęcia, ale one są coraz mniej wyraźne. To pokazuje, że nawet przy trwaniu w tym co się dzieje, odklejamy się od fotografii. To jest smutne i dużo mówi o patrzeniu na wojnę za pośrednictwem obrazów. Najbardziej uderzające były dla mnie fotografie z samego początku, szybko wykreowane przez media na ikony. Na przykład zdjęcie zakrwawionej twarzy Ołeny Kuryło, które jako ilustracja pierwszej ofiary wojny trafiło na okładki gazet na całym świecie. Czy zdjęcie samochodów wyjeżdżających z Kijowa, widok zniszczonego budynku ratusza w Charkowie, fotografia Dmytra Kozackiego, obrońcy Azowstalu w smudze światła... 

Wtedy te obrazy działały na zasadzie szoku: byliśmy wówczas zupełnie do nich nieprzyzwyczajeni. Część z nas myślała, że wojna za chwilę się skończy, stąd te pierwsze obrazy najłatwiej nam weszły. Widziałem później w sieci i w mediach społecznościowych mnóstwo mocnych zdjęć - nie wszystkie przebijały się do głównego nurtu mediów.

Dobrze pamiętam fotografię z Bachmutu, ukazującą czaszkę ukraińskiego żołnierza zatkniętą na kiju. Takich szokujących zdjęć było na tyle dużo, że zaczęły się zacierać w pamięci, tracić swą “ostrość”

W książce “Być gościem w katastrofie” wnikliwie analizujesz odbiór fotografii napływających z Ukrainy. Opisujesz przestrzenie i sytuacje, w których pojawiały się zdjęcia oraz reakcje na nie. Po napisaniu książki dalej to śledzisz?

Podpatruję, co się dzieje w mediach społecznościowych, choć już zdecydowanie mniej. Kończąc książkę zorientowałem się, że przekroczyłem granicę nadmiernego zanurzenia się w temacie. Nie mówię, że to jest złe, ale psychicznie było obciążające. Dziś widzę zmęczenie obrazami wojny nie tylko u siebie, ale też u moich znajomych z Ukrainy, którzy przestali udostępniać pewnego rodzaju fotografie. Ten kryzys jest również widoczny w tak zwanych mainstreamowych mediach. Jesteśmy w momencie, gdy mierzymy się z pytaniem o naszą sprawczość. Czy widząc kolejne obrazy przemocy i okrucieństwa reagujemy na nie, np. wpłacając pieniądze bądź pomagając uchodźcom na miejscu? Coraz więcej osób orientuje się, że ich sprawczość jest ograniczona. To powoduje rodzaj frustracji i wycofania.

Okładka książki "Być gościem w katastrofie". Zdjęcie: Wydawnictwo Czarne

Tymczasem nastąpił powrót do fotoreportażu. W pierwszych miesiącach wojny udostępniano zdjęcia z Mariupola i Buczy, eseje fotograficzne wróciły do papierowych magazynów. “The New York Times” poświęcił 16 stron zrealizowanej przez Lynsey Addario historii jedenastoletniego Jegora z Donbasu, materiał Jewhena Małoletki ze szpitala w Mariupolu nagrodzono na większości konkursów fotografii prasowej…

W mojej książce poszerzam refleksję na ten temat i odwołuję się do wielu działań w obrębie sztuki. Postmodernizm zaproponował odejście od faktów i skoncentrowanie się na interpretacjach. Dziś obserwujemy odwrotny proces.

W obliczu wojny i fake newsów, następuje powrót do początków dziennikarstwa czyli weryfikowanie informacji i źródeł, w tym fotografii. 

Zaczynają się pojawiać bardzo ciekawe inicjatywy oparte na pogłębionym, zaangażowanym etycznie dziennikarstwie, wracają formaty śledcze. 

Być może faktycznie jest tak, że następuje jakieś odrodzenie, natomiast dostrzegam również inny problem. Zanurzenie w obrazach, nieprzerwane przeglądanie zdjęć w mediach społecznościowych, codzienne funkcjonowanie w świecie obrazkowym, paradoksalnie doprowadziło do takiego momentu, że to nas naprawdę przestało już poruszać. 

Obraz działa przez krótki moment, po chwili jednak potrzebujemy kolejnej stymulacji.

Reporterskie zdjęcia zatrzymywały nas na dłużej, trafiały na okładki gazet i wystawy.

 Wywołały też dyskusję o etyce w fotoreportażu. Spotkałem się z ciekawą opinią jednego z fotoreporterów ukraińskich Konstiantyna Poliszczuka, który powiedział mi, że nie fotografuje opuszczonego dobytku, nie robi zbliżeń rzeczy osobistych, pozostawionych przez ludzi uciekających ze swoich domów, gdyż ma poczucie, że narusza to ich prywatność i wpisuje się w koncept wojennego trofeum.

Zaskoczyło mnie, że można w ten sposób myśleć w kontekście fotografii wojennej -  to jest symptom naprawdę głęboko posuniętego zwrotu etycznego. 

Idąc za tym dalej, można zadać pytanie: czy fotografować ciężko rannych, tych którzy nawet nie mogą zaprotestować, unieść ręki w geście sprzeciwu?

Fotografie naruszające intymność ofiar powinny tworzyć archiwum z ograniczonym dostępem? Co z dowodami zbrodni?

To nierozwiązywalny węzeł. Podczas tej wojny dokładnie widzimy, do czego może służyć fotografia. Zdjęcie pozwala określić twoją lokalizację, gdy walczysz na froncie. Umożliwia też rekonstrukcję losów zaginionych - tak rodziny odnajdywały groby swoich bliskich w Mariupolu. Fotografia staje się narzędziem dowodowym, zaczyna odgrywać różne role, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. 

Wojna w Ukrainie jest tak mocno zwizualizowana, obfotografowana, co powoduje dość fundamentalne zmiany: zmienia się choćby  osoba “narratorki/a”, opowiadającej/ego nam jej historię

Kim jest?

Urywa się narracja istniejąca tak naprawdę od wojny domowej w Hiszpanii i trwająca aż do wojny w Iraku: była ona oparta na micie reportera, który gdzieś jedzie i wraca ze swoją, zwykle męską, opowieścią. Ma monopol na wiedzę. To się dziś załamuje, przesuwa się pewien ciężar. Dziś praca z obrazami zaczyna polegać bardziej na weryfikowaniu prawd i na ich etycznym używaniu. Pytanie też, czy dziś narracja nie jest o wiele bardziej rozproszona: zamiast kilku mocnych narratorów/ek mamy cały ich chór. A wtedy, czy ich głosy wzmacniają się, czy raczej znoszą…

Zdjęcie Dmytra Kozackiego z Azowstalu

Jakie cechy powinien mieć fotoreporter/fotoreporterka?

Trudne pytanie. Możemy sobie projektować, ale rzeczywistość to zweryfikuje. Ekstremalna sytuacja zawsze sprawia, że trochę inaczej się zachowujemy. W tym kontekście interesuje mnie kwestia obecności. Np. artystka Magda Szpecht nie jeździ do miejsc wydarzeń, tylko pracuje z materiałami znalezionymi w sieci. Śledzi i weryfikuje działania rosyjskiej propagandy, kontekstualizuje je, pokazuje, jak funkcjonują, jak są używane, skąd pochodzą. Praca wykonywana na późniejszym etapie przez badaczy/czki wizualności, śledczych czy fotoedytorów/ki jest równie ważna jak bezpośrednie relacje. Nie chcę negować konieczności wyjazdów fotoreporterów w tzw. teren, czy obecności innych osób pojawiających się w miejscach konfliktów. Czasem jednak mam wątpliwości, co w rzeczywistości z nich wynika. Pamiętam wywiad z pewnym pisarzem, który dotarł na linię frontu w Ukrainie, żeby opowiedzieć, jak wygląda wojna. Pojechał z pomocą, a potem z tekstu opublikowanego w dużym dzienniku dowiedzieliśmy się, że pozwolono mu strzelić z armaty. Co taka opowieść w ogóle wnosi? 

Trzeba trochę zdemitologizować tę “rzeczywistą obecność”. W dawnym fotoreportażu to jednak fotograf był często jedyną osobą, która wnosiła świadectwo wizualne. Teraz tak już nie jest i jest to naprawdę duża zmiana.

Dziś żołnierze kręcą filmy i robią zdjęcia telefonem czy używają do tego dronów. Oczywiście, są różne rodzaje wizualności, jedne mniej, inne bardziej profesjonalne. I też są różne intencje

Co z nami robi przeglądanie dużej ilości zdjęć? Jesteśmy bardziej empatyczni, czy wręcz przeciwnie?

Niestety, jestem w tej kwestii pesymistą, choć rozpatruję to szerzej niż tylko w obszarze obrazów i uczestnictwa w mediach społecznościowych. Mamy do czynienia z efektem charakterystycznym dla późnego kapitalizmu. Jesteśmy przyzwyczajeni do bycia konsumentami, więc gdy granica naszego komfortu zostaje przekroczona, to po prostu “wyłączamy się”, zmieniamy kanał - jak podczas oglądania telewizji. To też bardziej ogólny problem deficytu uwagi i przebodźcowania…

„Oglądaliśmy obrazy naszej empatii” – napisałeś w książce podsumowując reakcje na zdjęcia i filmy przedstawiające uchodźców przekraczających granicę Polski po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Niestety, prawie od razu pojawiło się jeszcze coś innego, co teraz narasta - oceniające spojrzenie na uchodźców, również tych którzy tutaj są od dawna.

I refleksja, że można być “stamtąd” i być zadbanym, jeździć dobrym samochodem, chodzić do kawiarni…

To się może zmienić z czasem, czy tak już zostanie?

To są szersze procesy. Napływ Innych zawsze wzbudza w części społeczeństwa niepewność, strach przed obcością, przed utratą pracy i co może najważniejsze: obawę, że ten świat, w którym żyjemy, zacznie się zmieniać w niekontrolowany sposób. Te procesy są już bardzo dobrze opisane przez socjologów i antropologów. Pozostaje je oswoić ponieważ są elementem naszych kultur. Oczywiście, żyjemy w momencie, kiedy ta płynność jest intensywna i granice narodowe znowu zaczynają być czymś mniej oczywistym niż kiedyś. Natomiast mimo wszystko nie uważam, żeby to oceniające spojrzenie, czy nawet hejt (jak niektórzy wskazują), był głównym nurtem w Polsce. Myślę, że w podobnych okolicznościach tak byłoby wszędzie. Zapewne większe napięcia są tak naprawdę w Ukrainie: między ludźmi, którzy wyjechali, a tymi którzy zostali i jeszcze zdecydowali się walczyć, między bogatymi, którzy mogli wyjechać za granicę a tymi, którzy nie mają tej możliwości... Nie mam poczucia, żeby taki dramatyczny podział przebiegał między Polakami a Ukraińcami.

Oboje z powodów zawodowych oglądamy mnóstwo zdjęć. Przeciętny człowiek, który trafia na nie chcąc nie chcąc np. podczas przeglądania sieci, ma narzędzia do ich krytycznej analizy?

Nie jestem w tej kwestii optymistą, choć by to ocenić potrzeba pogłębionych badań i dystansu czasowego i emocjonalnego. Tymczasem jako społeczeństwo ciągle jeszcze jesteśmy w stanie szoku. Być może jest to szczególnie dojmujące w przypadku naszego pokolenia, które dojrzewało w połowie lat 90. XX wieku. 

Wchodziliśmy w dorosłe życie z poczuciem, że zmierzamy ku jakiejś świetlistej przyszłości, że aspirujemy do czegoś niezwykłego, że cały czas się rozwijamy... Nawet wydarzenia z 11 września 2001 roku nie zmieniły tego wrażenia: odebraliśmy je raczej jako pewien eksces. Terroryzm był gdzieś daleko i nas nie dotyczył, pojawił się strach, ale też mocne przekonanie, że wojna jest niemożliwa w tej części świata. Byliśmy o tym przekonani, żyjąc spokojnie w świecie „końca historii”. I teraz jesteśmy ofiarami tego myślenia. Okazało się, że ten świat jest bardzo niebezpieczny.

Ukraińscy pracownicy pogotowia ratunkowego i funkcjonariusze policji ewakuują ranną ciężarną kobietę Irynę Kalininę, lat 32, ze szpitala położniczego, który został uszkodzony w wyniku rosyjskiego nalotu w Mariupolu na Ukrainie, 9 marca 2022 r. „Zabijcie mnie teraz!” - krzyczała, walcząc o uratowanie jej życia w innym szpitalu, jeszcze bliżej linii frontu. Dziecko urodziło się martwe, a pół godziny później zmarła również Iryna.
Zdjęcie: Evgeniy Maloletka/ AP/East News

Nie chcemy tego wiedzieć?

Trudno było (i pewnie ciągle jest) połączyć nam obrazy cierpienia z tym, co się dzieje z nami samymi - znaleźć połączenie tego, co odległe z tym, co jest blisko. 

W latach 70. XX wieku amerykańska artystka Martha Rosler stworzyła cykl “House Beautiful: Bringing the War Home”. Praca składała się z kolaży łączących lifestylowe zdjęcia mieszczańskich wnętrz publikowane w kolorowych magazynach ze zdjęciami wojennymi z Wietnamu, ukazującymi rannych cywilów i żołnierzy na froncie. Oczywiście to był rodzaj interwencji artystycznej, ale odzwierciedlał tę schizofrenię, w której i teraz funkcjonujemy. Ciężko jest powiązać ze sobą w głowie te rzeczy.

Napisałeś, że przez dostępność do zdjęć wojennych nie tyle jesteśmy zorientowani w tym, co się dzieje, ale jakby w tym uczestniczymy. Ta ogromna ilość obrazów, które oglądamy, oswaja nas z wojną czy raczej z patrzeniem?

Wydaje mi się, że bardziej z patrzeniem. Bez względu na to, ilu obrazów tej wojny byśmy nie zobaczyli, to tylko złudzenie, że jesteśmy jej świadkami.

Kim zatem jesteśmy?

Właściwie trudno to zdefiniować, czy jesteśmy widzami, świadkami, czy może podglądaczami? Jest takie określenie używane w studiach nad zagładą: chodzi o przypadkowego gapia, przechodnia, kogoś kto przechodzi i patrzy. Jest jednocześnie blisko i daleko, zaś jego intencje są niejasne. Ciężko określić, czy patrzy z empatią, czy może z zadowoleniem. A może z całkowitą obojętnością? To jest coś mniej niż świadectwo, prawda?

Jest mnóstwo książek historyczno-geopolitycznych i reporterskich, które dotyczą tej wojny, ale mało jest prac, które problematyzują relację z nią naszego społeczeństwa, również w kontekście migracji poprzez obrazy.

Jesteśmy w sytuacji wojny, która się toczy tuż obok i przy całym tym pomocowym zrywie na początku, przy ogromnym zainteresowaniu i empatii, które teraz topnieją, nie problematyzujemy tego w krytyczny sposób

Myślisz o głębszej refleksji?

Nie zadajemy sobie raczej takiego pytania, które wydaje mi się absolutnie kluczowe: kim my jesteśmy w tym wszystkim, co te obrazy z nami robią, jak na nas działają? Przy ogromnym zaangażowaniu wielu osób, jako społeczeństwo tkwimy w pewnej poznawczej drzemce. 

I nie chodzi mi o militarne wzmożenie, ale o refleksję. Brakowało jej już podczas tzw. sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, tyle że to była o wiele mniejsza skala, dla wielu zaledwie lokalny problem. Teraz mamy do czynienia z czymś dużo szerszym, długofalowym. I niestety jest podobnie. Ale gdy docierają do nas zdjęcia pokazujące mieszkańców Kijowa w kawiarniach, pojawiają się komentarze w stylu: „Czemu ja mam się przejmować?”, „Dlaczego mam pomagać, skoro tam ludzie siedzą i się bawią?”. Można zrozumieć frustrację, która w ten sposób się rodzi.

Olena Kurilo ranna podczas ataku rosyjskich rakiet na kompleks apartamentów pod Charkowem w Ukrainie 24 lutego 2022 r.
Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu Agency/ABACAPRESS.COM/ East News

Mainstreamowe media rzadko pokazują zdjęcia zwykłego życia w pobliżu frontu i z dala od niego. Wydawało się, że ten temat jest przerobiony, po tym jak widzieliśmy m.in. fotografie z getta czy okupowanej Warszawy.

Z tą różnicą, że oglądaliśmy je po wielu latach. Paradoksalnie czuliśmy się z tym dobrze, dowiadując się, że w tamtej strasznej rzeczywistości istniała jakaś normalność. Dziś obserwujemy rozdźwięk między próbą wytworzenia pewnego obrazu wojny a rzeczywistością, która jest zawsze bardziej złożona i wielowymiarowa. Dziś trudniej coś sfabrykować: kiedyś to było łatwiejsze, mnóstwo materiałów wypływało, gdy nie było już z nami bohaterów fotografii.

Za mało oglądamy zdjęć nie pochodzących z frontu?

Za mało o tym się pisze, za mało pokazuje, choć trudno na tym etapie powiedzieć, czy nie byłoby to demobilizujące. 

Z drugiej strony po to są media, żeby tworzyć obraz bardziej realny, wielowymiarowy niż ten oficjalny, czy ten stworzony przez propagandę. Bo jednak trzeba zdać sobie sprawę, że propaganda działa nie tylko po stronie rosyjskiej, ona jest tam silniejsza, ale propagandowe obrazy i przekaz wytwarzane są również przez ukraińskie władze i media. 

Pytanie, jak będzie wyglądała polityka historyczna Ukrainy po wojnie? Otworzy dyskusję na to co trudne i mniej jednoznaczne, czy raczej ją zamknie? Może być bardzo różnie. Obserwuję mnóstwo radykalnych postaw, głównie wśród kobiet będących w tranzycie między uniwersytetami zachodnimi i polskimi a Ukrainą, wśród badaczek i artystek, które prowadzą ciekawą refleksję na styku humanistyki i sztuki, piszących o dekolonizacji i zmianach ekologicznych. 

One mają zupełnie nowe podejście do pamięci i jej polityk. Pytanie, czy to się w ogóle przebije do oficjalnej lub mainstreamowej narracji…

Piszesz w książce, że im większy dostęp do informacji i obrazów, które mamy na wyciągnięcie ręki, przeglądając je w telefonie, tym większy dystans, znieczulenie. Pamiętam z pierwszych tygodni wojny fascynację zdjęciami z drona, pokazującymi doszczętnie zniszczone miasta, pola podziurawione przez miny…

Susan Sontag w klasycznym już eseju “Widok cudzego cierpienia” nazwała to “pornografią”. 

Przywołuję jej słowa, pamiętając jednak, że znajdujemy się w zupełnie innym momencie. Dziś mamy bardziej krytyczny i świadomy stosunek do obrazów przemocy, ale jest ich też więcej. 

Ciekawe, że wiele osób scrollując Instagram, gdy widzą ostrzeżenie, że zdjęcie będzie drastyczne, tym bardziej w nie klikają. Jakby chcieli na własnej skórze sprawdzić, czy to ich dotknie. Zastanawiam się, gdzie dziś leży granica wytrzymałości oglądających.

Roger Fenton, "Dolina cienia śmierci. Krym", Zdjęcie: domena publiczna

Fotografie z Buczy poruszyły ludzi na całym świecie, kolejne mocne zdjęcia zdecydowanie mniej.

Media tracą na znaczeniu, szczególnie te papierowe, i w tym kontekście warto przypatrzeć się kwestii uwagi (i jej braku). Ale jest też inna sprawa, o której piszę w książce - dotyczy ona wytwarzania obrazu wojny. 

Mamy z tym do czynienia od początku pojawienia się fotografii wojennej. Wystarczy wspomnieć fotoreportaż Rogera Fentona z wojny krymskiej w 1855 roku, ikoniczne zdjęcia z wojny w Hiszpanii, wieszanie flag przez Amerykanów na Okinawie i Rosjan na Reichstagu oraz zainscenizowaną fotografię forsowania szlabanu na granicy w Kolibkach we wrześniu 1939 roku, wykorzystywaną przez niemiecką propagandę. 

W tym kontekście widać wyraźnie, że nic nie jest oczywiste.

Tę ostatnią z wymienionych przez ciebie fotografii Zbigniew Libera zdekonstruował w cyklu “Pozytywy” (2002-2003). Wiesz, że w tym roku to propagandowe zdjęcie ukazało się 1 września w jednym z dzienników jako symbol rozpoczęcia II wojny światowej?

Dlatego szalenie ważny jest kontekst, w którym obrazy funkcjonują, jakie są ich znaczenia, jak zostały wytworzone, w jakim celu i przez kogo. Takie pytania mogą wydawać się nadmiernie podejrzliwe, ale trzeba je stawiać.

Pisząc o obrazach wojny odwołujesz się nie tylko do fotografii.

Sztuka bardziej ze mną zostaje. Prace artystów ukraińskich stworzone w ostatnim czasie problematyzują sytuację wojny, odnoszą się do cierpienia, ale również dotykają problemu bycia widzem; pojawiają się też ciekawe wątki np. cierpienia przyrody podczas wojny. Mam wrażenie, że ekspresja artystyczna często dotyka mocniej pewnych spraw niż fotografia.

Zostaje odłożona w czasie.

Fotografia reporterska jest natychmiastowa, sztuka rodzi się z dystansu. Wielu artystów i artystek tworzy bardzo mocne prace wykorzystując fotografie. Jana Kononowa zrobiła wstrząsającą dokumentację ekshumacji masowych zbrodni w lesie koło Iziumu. W cyklu “Radiations of War” pokazuje krajobrazy przechodzące transformację, proponuje ekopoetycką eksplorację stref wojennych okrucieństw i rezygnację z obowiązku bycia świadkiem wydarzeń, śledzenia ich w mediach na żywo. 

Kononowa pokazuje zniszczony krajobraz, a także zniszczone przedmioty, które stały się czymś bezforemnym. Radiacja jest tu metaforą radiacji atomowej oddziaływującej w długiej perspektywie czasowej. Rany psychiczne i fizyczne zostaną w ludziach na lata, podobnie jak dewastacja ziemi; proces terapeutyczny będzie równie ważny we wszystkich tych aspektach. Usunięcie min, odkażanie ziemi zajmie dekady.

Powiedziałeś na początku naszej rozmowy o zapominaniu fotografii z Ukrainy. We mnie się one odkładają.

Obrazy zadają ból i przenoszą przemoc - to nowe zjawisko. Obrazów wojny jest bardzo dużo, często są szczególnie brutalne. Znam osoby z Ukrainy, które nie chcą ich więcej oglądać. Wcześniej czy później dopada to wielu osób.

Paradoks polega na tym, że jeszcze nie wiemy, jak ten nadmiar brutalnych obrazów zadziała na nas w dłuższej perspektywie czasowej. Mamy różne wrażliwości

Jedni przeglądają zdjęcia z Ukrainy na siłowni razem ze zdjęciami ubrań i nie robi to na nich wrażenia. Inni jedną czy dwie fotografie przeżywają latami. Granice wrażliwości i empatii są trudne do uchwycenia. To będzie kiedyś temat dla badaczy.

Tomasz Szerszeń (ur. 1981) – eseista, fotograf, antropolog kultury. Autor książek Być gościem w katastrofie (2024), Wszystkie wojny świata (2021), Architektura przetrwania (2017) i Podróżnicy bez mapy i paszportu (2015), redaktor antologii Oświecenie, czyli tu i teraz (2021). Adiunkt w Instytucie Sztuki PAN, od 2024 roku redaktor naczelny kwartalnika „Konteksty”, współtworzył też pismo „Widok. Teorie i praktyki kultury wizualnej”. Był współkuratorem wystaw w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i Galerii Studio, współautorem projektów teatralnych pokazywanych w Teatrze Polskim w Bydgoszczy i Biennale Warszawa. Jego projekty fotograficzne prezentowano na kilkudziesięciu wystawach indywidualnych i zbiorowych w Polsce i za granicą - ostatnio w Galerii Studio i Domu Spotkań z Historią w Warszawie. Jego książka Wszystkie wojny świata otrzymała Nagrodę Literacką Znaczenia, Nagrodę Główną Academia 2022 i była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia, a Być gościem w katastrofie otrzymała nominację do Nagrody im. Marcina Króla.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Jest fotoedytorką i autorką tekstów o fotografii. Przez 16 lat pracowała w Gazecie Wyborczej, w tym przez 6 lat jako dyrektorka działu fotoedycji Gazety Wyborczej i Agencja Wyborcza.pl. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego oraz Europejskiej Akademii Fotografii.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

To właśnie od tego – od piękna, które trwa, od kobiecości, która nie znika nawet pod ostrzałem, i od wewnętrznej siły, która pachnie perfumami – rozpoczęła się nasza rozmowa.

Rymma Ziubina w Warszawie. Zdjęcie: Sestry

Teraz wszyscy jesteśmy tacy prawdziwi

Diana Balynska: – Co dzisiaj oznacza dla Pani być piękną?

Rymma Ziubina: – Być prawdziwą. Cieszę się, że standardy typu: „90-60-90” nie dominują już tak bardzo. Na początku wojny często mówiono mi: „Wszyscy jesteście teraz tacy prawdziwi”. I to prawda. Łzy w kadrze, kiedy są prawdziwe, widać od razu. Nie da się ich pomylić ze sztucznymi. I właśnie w tej szczerości tkwi prawdziwe piękno.

Czy dbanie o siebie, ta „czerwona szminka”, pomaga nam, kobietom, w sytuacjach kryzysowych?

Oczywiście! Dbanie o siebie, higiena – to pierwsze, o czym mówili psychologowie od początku inwazji. Jeśli nie brałaś prysznica od trzech dni, to jest to niepokojący sygnał. I to nie dlatego, że nie masz dostępu do wody, ale dlatego, że leżysz i nie możesz nic zrobić – a to objaw depresji. Dbanie o siebie to forma samoorganizacji. Oznacza, że przynajmniej coś kontrolujesz. To działanie, a działanie to życie.

Poza tym w każdej sytuacji pozostajesz kobietą. Pamiętam, jak byłam już w szlafroku, gdy rozległ się alarm. Zamierzałam założyć piżamę, ale zdecydowałam: nie, potrzebuję czegoś, w czym w razie czego będę mogła wybiegnąć. I najładniejszej bielizny – tak na wszelki wypadek... Zajrzałam do koszyka i zaczęłam przeglądać: „To? Nie. O! To już lepiej”.

Na Majdanie, gdy było strasznie, miałam tę samą zasadę: tylko najlepsza bielizna, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że na Majdanie są same bezdomne i „ubogie” kobiety – jak pisały rosyjskie media. To taka cienka granica między śmiesznym a strasznym

Jest jakaś rzecz czy rytuał, bez których nie wychodzi Pani z domu?

Perfumy. Bardzo kocham perfumy. Nawet w walizce ewakuacyjnej miałam dokumenty, maski z czasów pandemii, szminkę nie zawsze – ale i perfumy, które były tam obowiązkowo. Wciąż je zmieniam. Kocham nowe zapachy, eksperymenty.

Skoro mówimy o pięknie w czasach wojny: co dla Pani oznacza wygląd zewnętrzny i wewnętrzna siła?

Piękno to działanie. Nie wygląd zewnętrzny, nie piękne słowa, ale czyny. Tak jak miłość – nie jest rzeczownikiem, ale czasownikiem. Działanie i słowo. Kochać to działać. Tak samo jest z pięknem – to autentyczność i siła ducha.

Wspieram ukraińskich producentów, którzy dbają o naszą zewnętrzną urodę, ponieważ to, jak obecnie działa produkcja w warunkach wojny, również świadczy o niezłomności. Na przykład bardzo lubię i wspieram firmę Wiosna, która produkuje kosmetyki na bazie naszych ukraińskich ziół. Wszystko jest wytwarzane w Ukrainie, w warunkach zatrzymania produkcji podczas przerw w dostawach prądu i alarmów powietrznych. Po nieprzespanych nocach, po ostrzałach i bombardowaniach dziewczyny przychodzą rano do pracy i pracują. Właścicielka Wiosny, Inna Skarżyńska, jest mamą czworga dzieci; podczas wojny adoptowała jeszcze jednego chłopca. Jej sklepik i zakład w Buczy zostały doszczętnie zniszczone przez rosyjskich żołnierzy. A ona wszystko odbudowała, tyle że już we Lwowie.

To jest właśnie piękno.

Piękno ludzi, którzy szyją, pieką chleb, robią najsmaczniejszą pizzę we Lwowie – kiedy mężczyźni są na froncie lub właśnie z niego wrócili

Ostatnie wzruszające pokazy Ukrainian Fashion Week w Kijowie, kiedy na wybieg wyszli chłopcy po amputacjach i z protezami, były o tym samym. To nasi bohaterowie, którzy za cenę własnego zdrowia dają nam spokojne życie. Musimy brać pod uwagę wasze potrzeby – w modzie, architekturze, życiu codziennym.

Niedawno do naszego Lwowa, do Teatru Narodowego im. Marii Zańkowieckiej, przyjechali chłopcy, którzy przechodzą rehabilitację w centrum SuperHumans. Przygotowywaliśmy się do ich wizyty, przegadaliśmy szczegóły – czy jest podjazd, gdzie będzie im wygodniej siedzieć, gdzie ustawić wózki inwalidzkie.

Z weteranami z SuperHumans. Zdjęcie: archiwum prywatne

Już w 1995 roku, na festiwalu teatralnym w Edynburgu, widziałam, jak pierwsi w sali pojawili się ludzie na wózkach inwalidzkich. Przygotowano dla nich specjalne miejsca, i to nie z boku, skąd kiepsko widać, ale w środku pierwszego rzędu. Na świecie to działa od dawna, nie trzeba niczego wymyślać. Tyle że trzeba to zrobić pilnie.

Twarz bez zbędnych manipulacji

Czy rozumienie piękna się zmieniło? Obecnie często kojarzy się piękno z ingerencją – botoksem, wypełniaczami, plastyką...

Mamy tu dobre światło, możesz mnie sobie obejrzeć [śmiech]! Jest nawet anegdota wśród filmowców: „Słyszałem, że się ożeniłeś. Żona jest ładna?” – „To zależy, jak ustawić światło”.

Sama nie uciekam się do manipulacji estetycznych – trzymam się do ostatniej kropli krwi. Nie obiecuję, że tak będzie przez całe życie, ale na razie nie czuję takiej potrzeby.

Nawiasem mówiąc, na stronach castingowych, gdzie poszukuje się aktorek, coraz częściej pojawia się fraza: „Twarz bez zbędnych manipulacji”. To oczywiście kwestia indywidualnego wyboru kobiety. Ale jest też strona finansowa. Jeśli kobieta dokonuje darowizn, to mimowolnie sobie przelicza [koszty takich zabiegów]: jeden „zastrzyk” to trzy-pięć tysięcy hrywien. A potem znowu. Teraz jest to więc również kwestia priorytetów.

Jak postrzega Pani swój wiek? Czy Pani nastawienie do siebie zmienia się z upływem lat? Spotkała się Pani z przejawami ageizmu w swojej profesji?

W wieku 36 lat miałam już na koncie trzy role babci [śmiech]. Potrzebne do nich były twarze medialne, a wtedy takich twarzy nie było zbyt wiele. Ale ogólnie podchodzę do swojego wieku zupełnie spokojnie. Nie próbuję wskoczyć do ostatniego wagonu i sztucznie zatrzymać czas. Moje podejście do życia zmienia się, podobnie jak moje pragnienia.

Kiedy miałam 25 lat, wydawało mi się, że można zmienić świat – nawet poprzez zawód aktora. Dzisiaj już wiem, że nie

Chociaż... Dzisiaj podeszła do mnie kobieta i powiedziała: „Dwa lata temu, po rozwodzie, byłam całkowicie załamana. Spotkanie z panią tak mnie zainspirowało, że ponownie wyszłam za mąż”. Takie chwile są bardzo wzruszające.

Jeśli chodzi o ageizm – oczywiście, że istnieje. Obecnie mam niewiele ról filmowych, ponieważ nie gram młodych kobiet, a ról dla kobiet w moim wieku w kinie jest niewiele – nie tylko w Ukrainie, ale i na całym świecie. Jeśli Sharon Stone mówi, że w Hollywood po 45. roku życia nie piszą już dla ciebie scenariuszy i nie kręcą cię, to co ja mogę powiedzieć? Na szczęście jest teatr, w którym jestem potrzebna.

W garderobie. Zdjęcie: Disy Garby

Wiele starszych Ukrainek, które wyjechały do Polski, również spotyka się z ageizmem. Co by Pani poradziła takim kobietom, które po przeprowadzce, utracie kariery, części swojej tożsamości nie mogą odnaleźć siebie?

Nie mam już zbyt wielu rad. Trudno doradzać, kiedy się nie doświadczyło czegoś samemu. Ale widzę, że nawet w Ukrainie niektóre firmy zaczynają doceniać pracowników w starszym wieku. Tłumaczą swój wybór na korzyść pań po pięćdziesiątce tym, że oprócz doświadczenia zawodowego w tym wieku kobieta koncentruje się już na pracy, podczas gdy młodą dziewczynę czeka jeszcze małżeństwo, narodziny dzieci – co dla pracodawcy oznacza urlopy macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, nieobecności w pracy.

Pamiętam siebie jako młodą pracującą mamę: dziecko ma gorączkę, a ja całuję je, ale biegnę do teatru. Biegnę i płaczę, bo rozumiem, że żadne przedstawienie nie jest tego warte. Ale idę, bo czuję się zobowiązana. Bo nie mogę jeszcze stawiać warunków i odwoływać przedstawień.

Jestem przekonana, że 50 lat to wspaniały czas, by przypomnieć sobie o sobie, o swoich niespełnionych marzeniach. Jeśli twój zawód pokrywa się z hobby, tak jak u mnie, to jest to dar

Jednak wiele kobiet całe życie poświęca tylko pracy i dlatego zapomniały, czego kiedyś chciały. A warto sobie przypomnieć: „Marzyłam, by nauczyć się włoskiego” albo: „Kiedyś chciałam tańczyć”. I warto to zrobić. Nawiasem mówiąc, serial „Lusia stażystka”, w którym zagrałam, jest hymnem kobiet po 50. Pod koniec 2021 roku otrzymałam nawet nagrodę za ten projekt, która nosi nazwę „Precz ze stereotypami roku”.

Wojna to nie tylko czołgi i zgliszcza

Często bywa Pani za granicą. Czy można tam jakoś rozpoznać Ukrainkę na ulicy wśród innych kobiet?

Wie pani, podczas podróży ze mną jest jak ze sportowcami, którzy widzą tylko lotniska, hotele i halę sportową. Ja mam tak samo, tylko zamiast hali sportowej jest sala kinowa albo teatralna [śmiech]. Ale przypomniało mi się, jak nasz ukraiński kierowca we Włoszech, gdzie kręciliśmy „Gniazdo gołębicy”, a w kadrze było może z dziesięć ukraińskich dziewczyn, podszedł pod koniec zdjęć: „Pani Rymmo, ja pani nie rozpoznałem! Jest pani dokładnie taka, jak te dziewczyny, które co tydzień tu wożę – tak samo ubrana, z taką samą torebką”. To był komplement – że jestem prawdziwa, jak ta emigrantka zarobkowa, którą gram w filmie. I nie chodzi nawet o ubranie. W filmie, w tych scenach z pierwszego okresu bohaterki we Włoszech, mam nawet inne oczy.

Oczy nas zdradzają. Spojrzenie. Smutek. Przerażenie. Niepewność. Nie chcę nikogo obrazić. Chcę tylko, żeby oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia.

Podczas wystąpienia publicznego. Zdjęcie: Ołeksandr Senko

A gdyby dzisiaj musiała Pani zagrać migrantkę zarobkową, to jak wyglądałaby ta postać?

Bardzo podobnie. Już wtedy pytano mnie: „Przeżyła pani coś takiego?”. A ja odpowiadałam: „Tak, częściowo”. Samotność, zwątpienie, nieporozumienia w rodzinie, poczucie, że nikt nie potrzebuje twojego zawodu... To wszystko było w moim życiu. Teraz ten obraz stał się tylko bardziej bolesny.

Po „Gnieździe gołębicy” były propozycje, by grać emigrantki zarobkowe, ale odmawiałam, bo to powielanie roli. A dla mnie ważne jest odkrywanie czegoś nowego w sobie i dla widza.

Zaproponowano mi też zagranie współczesnej historii: kobiety, która na własne oczy widziała rozstrzelanie dziecka, przeżyła traumę psychiczną... Odmówiłam, ponieważ moim zdaniem przed taką rolą trzeba przejść pewne przygotowania – porozmawiać z psychologami, pobyć w klinice, wczuć się. A zdjęcia miały rozpocząć się tydzień po przeczytaniu przeze mnie scenariusza.

Czy filmy o emigracji są teraz na czasie?

Absolutnie. Ale trzeba zrozumieć, że są różne takie filmy, tak jak filmy o wojnie. Wojna to nie tylko czołgi, lotnictwo, ruiny. To także kobieta w obcym kraju – bez języka i pracy. I dziecko, które widziało wojnę. Najgłębsze dzieła sztuki zawsze opowiadają o małym człowieku na tle wielkiej tragedii.

Jakiego kina potrzebują dziś widzowie?

Ukraińskiego. Widz naprawdę chce oglądać nasze historie, naszych aktorów, słyszeć nasz język. Jako członkini akademii filmowej obejrzałam wszystkie filmy, które powstały w ostatnich latach, by móc wybrać laureatów nagrody „Złoty Bączek”. Obecnie jest bardzo mało pełnometrażowych filmów fabularnych. Ale nawet te, które są, różnią się gatunkowo – są i dramaty, i komedie.

Mamy potężne kino dokumentalne, które prezentujemy na światowych festiwalach filmowych. Jednak współczesnych ukraińskich filmów fabularnych, które warto byłoby pokazać światu, jest na razie tylko kilka

A jak zmienił się teatr w czasie inwazji?

Teraz działa już zupełnie inaczej. Wpływa na to wszystko: odległość od linii frontu, alarmy powietrzne, godziny policyjne. Na przykład w Użhorodzie, gdzie ani przez jeden dzień nie było godziny policyjnej, spektakle zaczynają się o 19:00, jak wcześniej. Natomiast w Kijowie Teatr im. Iwana Franki gra już o 15:00 lub 17:00.

W Charkowie, Sumach i Chersoniu sytuacja jest krytyczna: przedstawienia odbywają się tylko w schronach. W Charkowie teatry dosłownie walczą o przetrwanie. Same opłacają wynajem pomieszczeń w schronach, a ludzie otrzymują 25% stawki, czyli mniej niż 100 dolarów miesięcznie.

Nie zawsze możemy zaplanować repertuar. Jeśli aktor jest w rezerwie, to gra. Jeśli przychodzi wezwanie, to dziś jest jeszcze na scenie, a jutro już nie.

Zdjęcie: Jurij Mechitow

Podczas alarmów powietrznych przerywamy przedstawienie, czekamy w schronie, a potem zaczynamy grać od tej minuty, w której przerwaliśmy. Nie zawsze jednak jest możliwość, by po zakończeniu alarmu dokończyć przedstawienie tego samego wieczoru. W końcu przez ostatnie dwa tygodnie w Ukrainie alarmy powietrzne trwały po 8 godzin. I to jest to, czego można się spodziewać po Rosjanach nie tylko w nocy.

Jeśli widzimy, że ludzie nie zdążą wrócić do domu przed godziną policyjną, przenosimy przedstawienia na inny dzień. A wyjazdy na tournee to w tej chwili dla teatru ogromne ryzyko finansowe.

We Lwowie, w naszym Teatrze im. Marii Zańkowieckiej, przed rozpoczęciem spektaklu puszczaliśmy komunikat z prośbą o wyłączenie telefonów komórkowych. Teraz taki komunikat zaczyna się słowami: „Chwała Ukrainie!”, a sala odpowiada: „Chwała bohaterom!” A potem informujemy: „W przypadku alarmu powietrznego zatrzymamy przedstawienie, a administratorzy pomogą wam zejść do schronu”. Dopiero wtedy zaczyna się przedstawienie. I niezależnie od tego, o czym ono jest, po spektaklu wychodzimy, by się ukłonić, i mówimy: „Nasze ciepłe spotkania są możliwe tylko dzięki Siłom Zbrojnym Ukrainy”. Bo w sali i na scenie znajdują się ludzie, których bliscy są na froncie: synowie, córki, mężowie, bracia, siostry, rodzice. Po każdym spektaklu w Teatrze imienia Zańkowieckiej ogłaszamy ze sceny zbiórkę datków.

W czym dziś odnajduje Pani wewnętrzne oparcie?

– W ludziach, i to nie tylko w znajomych. Mogę spotkać kogoś na ulicy, a ta osoba powie mi, że ją wsparłam – filmem, występem, słowem. Takie spotkania zdarzają mi się w chwilach zwątpienia. I to właśnie one dodają mi otuchy.

20
хв

Chcę, by oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia

Diana Balynska

Grzegorz Janikowski (PAP): – Próby do „Kaluguli” Camusa rozpoczęli Państwo w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie przed inwazją Rosji na Ukrainę. Przerwaliście na prawie trzy miesiące. Ostatecznie premiera przedstawienia odbyła się w lipcu 2022 r. Jak teraz ten spektakl jest odbierany w Kijowie? W zeszłym roku prezentowali Państwo „Kaligulę” na festiwalu w Awinionie. Jak tam został przyjęty?

Iwan Urywskij: – Pokazaliśmy „Kaligulę” nie tylko w Awinionie, ale i na kilku innych festiwalach, np. w Sarajewie. Rzecz jasna, gramy – jednak przede wszystkim w Kijowie, gdzie publiczność pokochała ten spektakl. Pokazaliśmy go już ponad sto razy.

Długo zastanawiałem się, na czym polega fenomen recepcji tego przedstawienia. Po wizytach na festiwalach i rozmowach z wieloma ludźmi doszedłem do wniosku, że temat tyranii, despotyzmu dotyczy całego świata. Oczywiście, ten problem najbardziej porusza Ukraińców, bo sytuacja wojny czyni go namacalnym. Nasze przedstawienie spotkało się również z gorącym odbiorem i zrozumieniem we Francji, mimo że Francuzów sytuacja konfliktu zbrojnego bezpośrednio nie dotyczy. Bardzo ciekawe były ich komentarze i rozmowy w Awinionie. Bo temat „Kaliguli” jest uniwersalny i nie może być obojętny dla całego świata. Widzimy, co dzieje się w różnych zakątkach globu. Konflikty zbrojne, junty, armie najemników, terroryzm. Dlatego temat dyktatury jest gorący w rożnych państwach świata. Jedni znajdują się w oku cyklonu, inni pozornie są bezpieczni i daleko im do tej problematyki. Myślę, że nie znamy dnia ani minuty, bo Kaligula może pojawić się nagle w każdej części świata.

Co oznacza dla Pana robienie teatru w kraju objętym wojną? W 2024 r. wystawił pan „Marię Stuart” Schillera, w tym roku wyreżyserował „Makbeta”. Jak to się udaje?

Przyznam, że wystawiam teraz więcej sztuk, niż robiłem to przed inwazją Rosjan. Gdy wybuchła wojna, prawie trzy miesiące nie pracowaliśmy. Przygotowywaliśmy różne koncerty i wieczory poetyckie dla naszych żołnierzy.

Czuliśmy się, jak we mgle, i nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy robić teatr

Czy on jest potrzebny? gdy wreszcie wystawiliśmy „Kaligulę”, okazało się, że widzowie bardzo potrzebują teatru. Chcą żyć w miarę normalnie, oderwać się od koszmaru wojny. Dlatego zacząłem eksperymentować z rozmaitymi gatunkami teatralnymi. Zacząłem np. reżyserować komedie, których nigdy wcześniej nie robiłem. Prawda jest taka, że przede wszystkim musieliśmy jako zespół zrozumieć siebie i swoją sytuację. Potem zaczęliśmy pytać widzów, jakiego teatru potrzebują i czym dziś ma być teatr w Ukrainie.

Wystawia Pan głównie klasykę ukraińską i światową, jak „Tramwaj zwany pożądaniem” Williamsa, „Peer Gynta” Ibsena, wspomnianą „Marię Stuart”. Na swoim koncie ma Pan także realizacje m.in. Strindberga, Gozziego i Gogola. Krąży opinia, że biorąc na warsztat sztuki klasyczne, za każdym razem Pan je dekonstruuje lub redefiniuje. Na czym polega Pańska strategia reżyserska?

Za każdym razem gdy wybieram tekst sztuki, staram się ją wystawić tak, jak ja ją rozumiem. Doskonale wiem, że obcuję z klasyką, dlatego nie dokonuję dużych zmian. Po prostu wnikliwie czytam utwór, by zrozumieć go dla siebie. Następnie oglądam lub przypominam sobie realizacje danego tytułu w innych teatrach Europy. Wreszcie przychodzi moment, że zaczynam rozumieć, dlaczego inni reżyserzy wystawili go tak, a ja mam inną wizję. Myślę, że stąd są te opinie o tym, że dekonstruuję klasyków.

„Kaligula” Urywskiego na festiwalu w Polsce. Zdjęcie: Julia Weber

Często skraca Pan tekst, dokonuje przesunięć scen?

Przedstawienie „Kaliguli” trwa godzinę i piętnaście minut. To jest bardzo skrócona wersja. Po prostu nie mogliśmy przeprowadzić tylu prób, ile chcieliśmy. Cały czas wyły syreny przeciwlotnicze, a my nie mieliśmy prawa robić prób, gdy zbliżał się nalot. Dlatego tę wersję spektaklu dopasowaliśmy do realiów wojennych. Przypomnę tylko, że zdarzało się, że musieliśmy przerywać przedstawienie i z widzami schodzić do schronu.

W 2024 r. otrzymał Pan prestiżową Nagrodę Państwową im. Tarasa Szewczenki za spektakl „Czarownice z Konotopu” według Hrihorija Kwitki-Osnowjanenko. Wiem, że w czerwcu jadą Państwo z tym przedstawieniem na tournée do Stanów Zjednoczonych i Kanady. O czym opowiada ten spektakl?

W maju pokazaliśmy to przedstawienie w Polsce, a w czerwcu rzeczywiście wyruszamy za ocean. „Czarownica z Konotopu” to obowiązkowa lektura szkolna. Hrihorij Kwitko-Osnowjanenko pierwszy pisał prozą po ukraińsku. To rodzaj burleskowej satyry. Spektakl opowiada o tym, jak zaczyna się wojna Polski z Rosją, a Kozacy chcą uniknąć poboru, bo nie chcą iść na tę wojnę. Zapraszają wójta Konotopu na tzw. sotnik, czyli spotkanie, i przekonują go, że w mieście są wiedźmy. Żeby je odnaleźć, trzeba przeprowadzić tradycyjną próbę wody, czyli topić kolejne kobiety. Kto nie utonie, ten jest wiedźmą.

To straszna historia, rodzaj horroru, ale napisana jako komedia. Nasz spektakl odwołuje się do ukraińskiego folkloru i ludowości. To rodzaj wyobrażenia, jak to mogło wyglądać. Publiczność pokochała to przedstawienie. Zagraliśmy je już ponad dwieście razy.

Co zamierza Pan wystawić w najbliższym czasie?

W sobotę, 31 maja, w Narodowym Lwowskim Teatrze Opery i Baletu miała miejsce premiera opery „Złoty pierścień” Zachara Berkuta w mojej reżyserii. W kijowskiej Operze Narodowej Ukrainy im. T. Szewczenki przygotuję kolejną operę. Będą to „Bajki” E. T. A. Hoffmana.

Iwan Urywskij (ur. 9 marca 1990 r. w Krzywym Rogu) jest ukraińskim reżyserem teatralnym i operowym. Zrealizował ponad 20 spektakli w większości opartych na ukraińskiej klasyce. Był głównym reżyserem Ukraińskiego Teatru Muzyczno-Dramatycznego im. Wasyla Wasylki w Odessie. Od 2020 r. jest zatrudniony jako reżyser w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie. Współpracował również z teatrami w Iwano-Frankowsku, we Lwowie, w Kownie i Pradze.

20
хв

Kaligula może pojawić się wszędzie

Polska Agencja Prasowa

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress