Exclusive
20
min

W tej katastrofie jesteśmy tylko gośćmi

Bez względu na to, ilu obrazów tej wojny byśmy nie zobaczyli, to żyjemy w złudzeniu, że jesteśmy jej świadkami - mówi Tomasz Szerszeń, polski fotograf, antropolog kultury i eseista, autor książki “Być gościem w katastrofie” (Wydawnictwo Czarne)

Beata Łyżwa-Sokół

Tomasz Szerszeń. Zdjęcie z archiwum prywatnego

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Beata Łyżwa-Sokół: Pamiętasz pierwsze zdjęcie wojenne, które poruszyło Cię po ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku?

Tomasz Szerszeń: Łapię się na tym, że pamięć zaczyna się zacierać. Oczywiście mam w głowie różne zdjęcia, ale one są coraz mniej wyraźne. To pokazuje, że nawet przy trwaniu w tym co się dzieje, odklejamy się od fotografii. To jest smutne i dużo mówi o patrzeniu na wojnę za pośrednictwem obrazów. Najbardziej uderzające były dla mnie fotografie z samego początku, szybko wykreowane przez media na ikony. Na przykład zdjęcie zakrwawionej twarzy Ołeny Kuryło, które jako ilustracja pierwszej ofiary wojny trafiło na okładki gazet na całym świecie. Czy zdjęcie samochodów wyjeżdżających z Kijowa, widok zniszczonego budynku ratusza w Charkowie, fotografia Dmytra Kozackiego, obrońcy Azowstalu w smudze światła... 

Wtedy te obrazy działały na zasadzie szoku: byliśmy wówczas zupełnie do nich nieprzyzwyczajeni. Część z nas myślała, że wojna za chwilę się skończy, stąd te pierwsze obrazy najłatwiej nam weszły. Widziałem później w sieci i w mediach społecznościowych mnóstwo mocnych zdjęć - nie wszystkie przebijały się do głównego nurtu mediów.

Dobrze pamiętam fotografię z Bachmutu, ukazującą czaszkę ukraińskiego żołnierza zatkniętą na kiju. Takich szokujących zdjęć było na tyle dużo, że zaczęły się zacierać w pamięci, tracić swą “ostrość”

W książce “Być gościem w katastrofie” wnikliwie analizujesz odbiór fotografii napływających z Ukrainy. Opisujesz przestrzenie i sytuacje, w których pojawiały się zdjęcia oraz reakcje na nie. Po napisaniu książki dalej to śledzisz?

Podpatruję, co się dzieje w mediach społecznościowych, choć już zdecydowanie mniej. Kończąc książkę zorientowałem się, że przekroczyłem granicę nadmiernego zanurzenia się w temacie. Nie mówię, że to jest złe, ale psychicznie było obciążające. Dziś widzę zmęczenie obrazami wojny nie tylko u siebie, ale też u moich znajomych z Ukrainy, którzy przestali udostępniać pewnego rodzaju fotografie. Ten kryzys jest również widoczny w tak zwanych mainstreamowych mediach. Jesteśmy w momencie, gdy mierzymy się z pytaniem o naszą sprawczość. Czy widząc kolejne obrazy przemocy i okrucieństwa reagujemy na nie, np. wpłacając pieniądze bądź pomagając uchodźcom na miejscu? Coraz więcej osób orientuje się, że ich sprawczość jest ograniczona. To powoduje rodzaj frustracji i wycofania.

Okładka książki "Być gościem w katastrofie". Zdjęcie: Wydawnictwo Czarne

Tymczasem nastąpił powrót do fotoreportażu. W pierwszych miesiącach wojny udostępniano zdjęcia z Mariupola i Buczy, eseje fotograficzne wróciły do papierowych magazynów. “The New York Times” poświęcił 16 stron zrealizowanej przez Lynsey Addario historii jedenastoletniego Jegora z Donbasu, materiał Jewhena Małoletki ze szpitala w Mariupolu nagrodzono na większości konkursów fotografii prasowej…

W mojej książce poszerzam refleksję na ten temat i odwołuję się do wielu działań w obrębie sztuki. Postmodernizm zaproponował odejście od faktów i skoncentrowanie się na interpretacjach. Dziś obserwujemy odwrotny proces.

W obliczu wojny i fake newsów, następuje powrót do początków dziennikarstwa czyli weryfikowanie informacji i źródeł, w tym fotografii. 

Zaczynają się pojawiać bardzo ciekawe inicjatywy oparte na pogłębionym, zaangażowanym etycznie dziennikarstwie, wracają formaty śledcze. 

Być może faktycznie jest tak, że następuje jakieś odrodzenie, natomiast dostrzegam również inny problem. Zanurzenie w obrazach, nieprzerwane przeglądanie zdjęć w mediach społecznościowych, codzienne funkcjonowanie w świecie obrazkowym, paradoksalnie doprowadziło do takiego momentu, że to nas naprawdę przestało już poruszać. 

Obraz działa przez krótki moment, po chwili jednak potrzebujemy kolejnej stymulacji.

Reporterskie zdjęcia zatrzymywały nas na dłużej, trafiały na okładki gazet i wystawy.

 Wywołały też dyskusję o etyce w fotoreportażu. Spotkałem się z ciekawą opinią jednego z fotoreporterów ukraińskich Konstiantyna Poliszczuka, który powiedział mi, że nie fotografuje opuszczonego dobytku, nie robi zbliżeń rzeczy osobistych, pozostawionych przez ludzi uciekających ze swoich domów, gdyż ma poczucie, że narusza to ich prywatność i wpisuje się w koncept wojennego trofeum.

Zaskoczyło mnie, że można w ten sposób myśleć w kontekście fotografii wojennej -  to jest symptom naprawdę głęboko posuniętego zwrotu etycznego. 

Idąc za tym dalej, można zadać pytanie: czy fotografować ciężko rannych, tych którzy nawet nie mogą zaprotestować, unieść ręki w geście sprzeciwu?

Fotografie naruszające intymność ofiar powinny tworzyć archiwum z ograniczonym dostępem? Co z dowodami zbrodni?

To nierozwiązywalny węzeł. Podczas tej wojny dokładnie widzimy, do czego może służyć fotografia. Zdjęcie pozwala określić twoją lokalizację, gdy walczysz na froncie. Umożliwia też rekonstrukcję losów zaginionych - tak rodziny odnajdywały groby swoich bliskich w Mariupolu. Fotografia staje się narzędziem dowodowym, zaczyna odgrywać różne role, zarówno te pozytywne, jak i negatywne. 

Wojna w Ukrainie jest tak mocno zwizualizowana, obfotografowana, co powoduje dość fundamentalne zmiany: zmienia się choćby  osoba “narratorki/a”, opowiadającej/ego nam jej historię

Kim jest?

Urywa się narracja istniejąca tak naprawdę od wojny domowej w Hiszpanii i trwająca aż do wojny w Iraku: była ona oparta na micie reportera, który gdzieś jedzie i wraca ze swoją, zwykle męską, opowieścią. Ma monopol na wiedzę. To się dziś załamuje, przesuwa się pewien ciężar. Dziś praca z obrazami zaczyna polegać bardziej na weryfikowaniu prawd i na ich etycznym używaniu. Pytanie też, czy dziś narracja nie jest o wiele bardziej rozproszona: zamiast kilku mocnych narratorów/ek mamy cały ich chór. A wtedy, czy ich głosy wzmacniają się, czy raczej znoszą…

Zdjęcie Dmytra Kozackiego z Azowstalu

Jakie cechy powinien mieć fotoreporter/fotoreporterka?

Trudne pytanie. Możemy sobie projektować, ale rzeczywistość to zweryfikuje. Ekstremalna sytuacja zawsze sprawia, że trochę inaczej się zachowujemy. W tym kontekście interesuje mnie kwestia obecności. Np. artystka Magda Szpecht nie jeździ do miejsc wydarzeń, tylko pracuje z materiałami znalezionymi w sieci. Śledzi i weryfikuje działania rosyjskiej propagandy, kontekstualizuje je, pokazuje, jak funkcjonują, jak są używane, skąd pochodzą. Praca wykonywana na późniejszym etapie przez badaczy/czki wizualności, śledczych czy fotoedytorów/ki jest równie ważna jak bezpośrednie relacje. Nie chcę negować konieczności wyjazdów fotoreporterów w tzw. teren, czy obecności innych osób pojawiających się w miejscach konfliktów. Czasem jednak mam wątpliwości, co w rzeczywistości z nich wynika. Pamiętam wywiad z pewnym pisarzem, który dotarł na linię frontu w Ukrainie, żeby opowiedzieć, jak wygląda wojna. Pojechał z pomocą, a potem z tekstu opublikowanego w dużym dzienniku dowiedzieliśmy się, że pozwolono mu strzelić z armaty. Co taka opowieść w ogóle wnosi? 

Trzeba trochę zdemitologizować tę “rzeczywistą obecność”. W dawnym fotoreportażu to jednak fotograf był często jedyną osobą, która wnosiła świadectwo wizualne. Teraz tak już nie jest i jest to naprawdę duża zmiana.

Dziś żołnierze kręcą filmy i robią zdjęcia telefonem czy używają do tego dronów. Oczywiście, są różne rodzaje wizualności, jedne mniej, inne bardziej profesjonalne. I też są różne intencje

Co z nami robi przeglądanie dużej ilości zdjęć? Jesteśmy bardziej empatyczni, czy wręcz przeciwnie?

Niestety, jestem w tej kwestii pesymistą, choć rozpatruję to szerzej niż tylko w obszarze obrazów i uczestnictwa w mediach społecznościowych. Mamy do czynienia z efektem charakterystycznym dla późnego kapitalizmu. Jesteśmy przyzwyczajeni do bycia konsumentami, więc gdy granica naszego komfortu zostaje przekroczona, to po prostu “wyłączamy się”, zmieniamy kanał - jak podczas oglądania telewizji. To też bardziej ogólny problem deficytu uwagi i przebodźcowania…

„Oglądaliśmy obrazy naszej empatii” – napisałeś w książce podsumowując reakcje na zdjęcia i filmy przedstawiające uchodźców przekraczających granicę Polski po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny w Ukrainie. Niestety, prawie od razu pojawiło się jeszcze coś innego, co teraz narasta - oceniające spojrzenie na uchodźców, również tych którzy tutaj są od dawna.

I refleksja, że można być “stamtąd” i być zadbanym, jeździć dobrym samochodem, chodzić do kawiarni…

To się może zmienić z czasem, czy tak już zostanie?

To są szersze procesy. Napływ Innych zawsze wzbudza w części społeczeństwa niepewność, strach przed obcością, przed utratą pracy i co może najważniejsze: obawę, że ten świat, w którym żyjemy, zacznie się zmieniać w niekontrolowany sposób. Te procesy są już bardzo dobrze opisane przez socjologów i antropologów. Pozostaje je oswoić ponieważ są elementem naszych kultur. Oczywiście, żyjemy w momencie, kiedy ta płynność jest intensywna i granice narodowe znowu zaczynają być czymś mniej oczywistym niż kiedyś. Natomiast mimo wszystko nie uważam, żeby to oceniające spojrzenie, czy nawet hejt (jak niektórzy wskazują), był głównym nurtem w Polsce. Myślę, że w podobnych okolicznościach tak byłoby wszędzie. Zapewne większe napięcia są tak naprawdę w Ukrainie: między ludźmi, którzy wyjechali, a tymi którzy zostali i jeszcze zdecydowali się walczyć, między bogatymi, którzy mogli wyjechać za granicę a tymi, którzy nie mają tej możliwości... Nie mam poczucia, żeby taki dramatyczny podział przebiegał między Polakami a Ukraińcami.

Oboje z powodów zawodowych oglądamy mnóstwo zdjęć. Przeciętny człowiek, który trafia na nie chcąc nie chcąc np. podczas przeglądania sieci, ma narzędzia do ich krytycznej analizy?

Nie jestem w tej kwestii optymistą, choć by to ocenić potrzeba pogłębionych badań i dystansu czasowego i emocjonalnego. Tymczasem jako społeczeństwo ciągle jeszcze jesteśmy w stanie szoku. Być może jest to szczególnie dojmujące w przypadku naszego pokolenia, które dojrzewało w połowie lat 90. XX wieku. 

Wchodziliśmy w dorosłe życie z poczuciem, że zmierzamy ku jakiejś świetlistej przyszłości, że aspirujemy do czegoś niezwykłego, że cały czas się rozwijamy... Nawet wydarzenia z 11 września 2001 roku nie zmieniły tego wrażenia: odebraliśmy je raczej jako pewien eksces. Terroryzm był gdzieś daleko i nas nie dotyczył, pojawił się strach, ale też mocne przekonanie, że wojna jest niemożliwa w tej części świata. Byliśmy o tym przekonani, żyjąc spokojnie w świecie „końca historii”. I teraz jesteśmy ofiarami tego myślenia. Okazało się, że ten świat jest bardzo niebezpieczny.

Ukraińscy pracownicy pogotowia ratunkowego i funkcjonariusze policji ewakuują ranną ciężarną kobietę Irynę Kalininę, lat 32, ze szpitala położniczego, który został uszkodzony w wyniku rosyjskiego nalotu w Mariupolu na Ukrainie, 9 marca 2022 r. „Zabijcie mnie teraz!” - krzyczała, walcząc o uratowanie jej życia w innym szpitalu, jeszcze bliżej linii frontu. Dziecko urodziło się martwe, a pół godziny później zmarła również Iryna.
Zdjęcie: Evgeniy Maloletka/ AP/East News

Nie chcemy tego wiedzieć?

Trudno było (i pewnie ciągle jest) połączyć nam obrazy cierpienia z tym, co się dzieje z nami samymi - znaleźć połączenie tego, co odległe z tym, co jest blisko. 

W latach 70. XX wieku amerykańska artystka Martha Rosler stworzyła cykl “House Beautiful: Bringing the War Home”. Praca składała się z kolaży łączących lifestylowe zdjęcia mieszczańskich wnętrz publikowane w kolorowych magazynach ze zdjęciami wojennymi z Wietnamu, ukazującymi rannych cywilów i żołnierzy na froncie. Oczywiście to był rodzaj interwencji artystycznej, ale odzwierciedlał tę schizofrenię, w której i teraz funkcjonujemy. Ciężko jest powiązać ze sobą w głowie te rzeczy.

Napisałeś, że przez dostępność do zdjęć wojennych nie tyle jesteśmy zorientowani w tym, co się dzieje, ale jakby w tym uczestniczymy. Ta ogromna ilość obrazów, które oglądamy, oswaja nas z wojną czy raczej z patrzeniem?

Wydaje mi się, że bardziej z patrzeniem. Bez względu na to, ilu obrazów tej wojny byśmy nie zobaczyli, to tylko złudzenie, że jesteśmy jej świadkami.

Kim zatem jesteśmy?

Właściwie trudno to zdefiniować, czy jesteśmy widzami, świadkami, czy może podglądaczami? Jest takie określenie używane w studiach nad zagładą: chodzi o przypadkowego gapia, przechodnia, kogoś kto przechodzi i patrzy. Jest jednocześnie blisko i daleko, zaś jego intencje są niejasne. Ciężko określić, czy patrzy z empatią, czy może z zadowoleniem. A może z całkowitą obojętnością? To jest coś mniej niż świadectwo, prawda?

Jest mnóstwo książek historyczno-geopolitycznych i reporterskich, które dotyczą tej wojny, ale mało jest prac, które problematyzują relację z nią naszego społeczeństwa, również w kontekście migracji poprzez obrazy.

Jesteśmy w sytuacji wojny, która się toczy tuż obok i przy całym tym pomocowym zrywie na początku, przy ogromnym zainteresowaniu i empatii, które teraz topnieją, nie problematyzujemy tego w krytyczny sposób

Myślisz o głębszej refleksji?

Nie zadajemy sobie raczej takiego pytania, które wydaje mi się absolutnie kluczowe: kim my jesteśmy w tym wszystkim, co te obrazy z nami robią, jak na nas działają? Przy ogromnym zaangażowaniu wielu osób, jako społeczeństwo tkwimy w pewnej poznawczej drzemce. 

I nie chodzi mi o militarne wzmożenie, ale o refleksję. Brakowało jej już podczas tzw. sytuacji na granicy polsko-białoruskiej, tyle że to była o wiele mniejsza skala, dla wielu zaledwie lokalny problem. Teraz mamy do czynienia z czymś dużo szerszym, długofalowym. I niestety jest podobnie. Ale gdy docierają do nas zdjęcia pokazujące mieszkańców Kijowa w kawiarniach, pojawiają się komentarze w stylu: „Czemu ja mam się przejmować?”, „Dlaczego mam pomagać, skoro tam ludzie siedzą i się bawią?”. Można zrozumieć frustrację, która w ten sposób się rodzi.

Olena Kurilo ranna podczas ataku rosyjskich rakiet na kompleks apartamentów pod Charkowem w Ukrainie 24 lutego 2022 r.
Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu Agency/ABACAPRESS.COM/ East News

Mainstreamowe media rzadko pokazują zdjęcia zwykłego życia w pobliżu frontu i z dala od niego. Wydawało się, że ten temat jest przerobiony, po tym jak widzieliśmy m.in. fotografie z getta czy okupowanej Warszawy.

Z tą różnicą, że oglądaliśmy je po wielu latach. Paradoksalnie czuliśmy się z tym dobrze, dowiadując się, że w tamtej strasznej rzeczywistości istniała jakaś normalność. Dziś obserwujemy rozdźwięk między próbą wytworzenia pewnego obrazu wojny a rzeczywistością, która jest zawsze bardziej złożona i wielowymiarowa. Dziś trudniej coś sfabrykować: kiedyś to było łatwiejsze, mnóstwo materiałów wypływało, gdy nie było już z nami bohaterów fotografii.

Za mało oglądamy zdjęć nie pochodzących z frontu?

Za mało o tym się pisze, za mało pokazuje, choć trudno na tym etapie powiedzieć, czy nie byłoby to demobilizujące. 

Z drugiej strony po to są media, żeby tworzyć obraz bardziej realny, wielowymiarowy niż ten oficjalny, czy ten stworzony przez propagandę. Bo jednak trzeba zdać sobie sprawę, że propaganda działa nie tylko po stronie rosyjskiej, ona jest tam silniejsza, ale propagandowe obrazy i przekaz wytwarzane są również przez ukraińskie władze i media. 

Pytanie, jak będzie wyglądała polityka historyczna Ukrainy po wojnie? Otworzy dyskusję na to co trudne i mniej jednoznaczne, czy raczej ją zamknie? Może być bardzo różnie. Obserwuję mnóstwo radykalnych postaw, głównie wśród kobiet będących w tranzycie między uniwersytetami zachodnimi i polskimi a Ukrainą, wśród badaczek i artystek, które prowadzą ciekawą refleksję na styku humanistyki i sztuki, piszących o dekolonizacji i zmianach ekologicznych. 

One mają zupełnie nowe podejście do pamięci i jej polityk. Pytanie, czy to się w ogóle przebije do oficjalnej lub mainstreamowej narracji…

Piszesz w książce, że im większy dostęp do informacji i obrazów, które mamy na wyciągnięcie ręki, przeglądając je w telefonie, tym większy dystans, znieczulenie. Pamiętam z pierwszych tygodni wojny fascynację zdjęciami z drona, pokazującymi doszczętnie zniszczone miasta, pola podziurawione przez miny…

Susan Sontag w klasycznym już eseju “Widok cudzego cierpienia” nazwała to “pornografią”. 

Przywołuję jej słowa, pamiętając jednak, że znajdujemy się w zupełnie innym momencie. Dziś mamy bardziej krytyczny i świadomy stosunek do obrazów przemocy, ale jest ich też więcej. 

Ciekawe, że wiele osób scrollując Instagram, gdy widzą ostrzeżenie, że zdjęcie będzie drastyczne, tym bardziej w nie klikają. Jakby chcieli na własnej skórze sprawdzić, czy to ich dotknie. Zastanawiam się, gdzie dziś leży granica wytrzymałości oglądających.

Roger Fenton, "Dolina cienia śmierci. Krym", Zdjęcie: domena publiczna

Fotografie z Buczy poruszyły ludzi na całym świecie, kolejne mocne zdjęcia zdecydowanie mniej.

Media tracą na znaczeniu, szczególnie te papierowe, i w tym kontekście warto przypatrzeć się kwestii uwagi (i jej braku). Ale jest też inna sprawa, o której piszę w książce - dotyczy ona wytwarzania obrazu wojny. 

Mamy z tym do czynienia od początku pojawienia się fotografii wojennej. Wystarczy wspomnieć fotoreportaż Rogera Fentona z wojny krymskiej w 1855 roku, ikoniczne zdjęcia z wojny w Hiszpanii, wieszanie flag przez Amerykanów na Okinawie i Rosjan na Reichstagu oraz zainscenizowaną fotografię forsowania szlabanu na granicy w Kolibkach we wrześniu 1939 roku, wykorzystywaną przez niemiecką propagandę. 

W tym kontekście widać wyraźnie, że nic nie jest oczywiste.

Tę ostatnią z wymienionych przez ciebie fotografii Zbigniew Libera zdekonstruował w cyklu “Pozytywy” (2002-2003). Wiesz, że w tym roku to propagandowe zdjęcie ukazało się 1 września w jednym z dzienników jako symbol rozpoczęcia II wojny światowej?

Dlatego szalenie ważny jest kontekst, w którym obrazy funkcjonują, jakie są ich znaczenia, jak zostały wytworzone, w jakim celu i przez kogo. Takie pytania mogą wydawać się nadmiernie podejrzliwe, ale trzeba je stawiać.

Pisząc o obrazach wojny odwołujesz się nie tylko do fotografii.

Sztuka bardziej ze mną zostaje. Prace artystów ukraińskich stworzone w ostatnim czasie problematyzują sytuację wojny, odnoszą się do cierpienia, ale również dotykają problemu bycia widzem; pojawiają się też ciekawe wątki np. cierpienia przyrody podczas wojny. Mam wrażenie, że ekspresja artystyczna często dotyka mocniej pewnych spraw niż fotografia.

Zostaje odłożona w czasie.

Fotografia reporterska jest natychmiastowa, sztuka rodzi się z dystansu. Wielu artystów i artystek tworzy bardzo mocne prace wykorzystując fotografie. Jana Kononowa zrobiła wstrząsającą dokumentację ekshumacji masowych zbrodni w lesie koło Iziumu. W cyklu “Radiations of War” pokazuje krajobrazy przechodzące transformację, proponuje ekopoetycką eksplorację stref wojennych okrucieństw i rezygnację z obowiązku bycia świadkiem wydarzeń, śledzenia ich w mediach na żywo. 

Kononowa pokazuje zniszczony krajobraz, a także zniszczone przedmioty, które stały się czymś bezforemnym. Radiacja jest tu metaforą radiacji atomowej oddziaływującej w długiej perspektywie czasowej. Rany psychiczne i fizyczne zostaną w ludziach na lata, podobnie jak dewastacja ziemi; proces terapeutyczny będzie równie ważny we wszystkich tych aspektach. Usunięcie min, odkażanie ziemi zajmie dekady.

Powiedziałeś na początku naszej rozmowy o zapominaniu fotografii z Ukrainy. We mnie się one odkładają.

Obrazy zadają ból i przenoszą przemoc - to nowe zjawisko. Obrazów wojny jest bardzo dużo, często są szczególnie brutalne. Znam osoby z Ukrainy, które nie chcą ich więcej oglądać. Wcześniej czy później dopada to wielu osób.

Paradoks polega na tym, że jeszcze nie wiemy, jak ten nadmiar brutalnych obrazów zadziała na nas w dłuższej perspektywie czasowej. Mamy różne wrażliwości

Jedni przeglądają zdjęcia z Ukrainy na siłowni razem ze zdjęciami ubrań i nie robi to na nich wrażenia. Inni jedną czy dwie fotografie przeżywają latami. Granice wrażliwości i empatii są trudne do uchwycenia. To będzie kiedyś temat dla badaczy.

Tomasz Szerszeń (ur. 1981) – eseista, fotograf, antropolog kultury. Autor książek Być gościem w katastrofie (2024), Wszystkie wojny świata (2021), Architektura przetrwania (2017) i Podróżnicy bez mapy i paszportu (2015), redaktor antologii Oświecenie, czyli tu i teraz (2021). Adiunkt w Instytucie Sztuki PAN, od 2024 roku redaktor naczelny kwartalnika „Konteksty”, współtworzył też pismo „Widok. Teorie i praktyki kultury wizualnej”. Był współkuratorem wystaw w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie i Galerii Studio, współautorem projektów teatralnych pokazywanych w Teatrze Polskim w Bydgoszczy i Biennale Warszawa. Jego projekty fotograficzne prezentowano na kilkudziesięciu wystawach indywidualnych i zbiorowych w Polsce i za granicą - ostatnio w Galerii Studio i Domu Spotkań z Historią w Warszawie. Jego książka Wszystkie wojny świata otrzymała Nagrodę Literacką Znaczenia, Nagrodę Główną Academia 2022 i była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia, a Być gościem w katastrofie otrzymała nominację do Nagrody im. Marcina Króla.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Jest fotoedytorką i autorką tekstów o fotografii. Przez 16 lat pracowała w Gazecie Wyborczej, w tym przez 6 lat jako dyrektorka działu fotoedycji Gazety Wyborczej i Agencja Wyborcza.pl. Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego oraz Europejskiej Akademii Fotografii.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
ołeś sanin dowbusz kobziarze

Historyczna superprodukcja „Dowbusz”, której premiera odbyła się już po wybuchu wojny, stała się jednym z najdroższych filmów w historii ukraińskiego kina (jej budżet wyniósł 120 mln hrywien – ok. 12 mln zł), a przy tym jednym z najbardziej dochodowych (zarobił około 70 mln hrywien). Opowiada historię mitycznego bohatera Ukrainy, który herosem stał się mimo woli, bo nie mógł zaakceptować niesprawiedliwości. Ta historia trafiła do serc widzów, bo pojawiła się we właściwym czasie.

Ołeś Sanin, reżyser, producent i autor zdjęć do filmów „Przewodnik”, „Mamaj” i „Dowbusz”, za ostatni z nich otrzymał Narodową Nagrodę im. Tarasa Szewczenki. Jego filmy są już klasykami. Między innymi dlatego, że Ołeś kręci filmy o tym, na czym się zna. Gra na bandurze, lirze kołowej, torbanie i zna kobziarzy, których losy są godne scenariuszy filmowych.

Reżyser i odtwórca roli Dowbusza

Nasz czas nadszedł

Oksana Honczaruk: Jak Pan myśli, dlaczego właśnie teraz otrzymał Pan Nagrodę Szewczenki?

Ołeś Sanin: Nagroda została przyznana zespołowi twórczemu filmu „Dowbusz”, czyli mnie jako reżyserowi, operatorowi Serhijowi Mychalczukowi i kompozytorce Ałle Zahajkewycz. We troje nakręciliśmy wszystkie trzy moje filmy fabularne. 20 lat temu powstał „Mamaj”, 10 lat temu „Przewodnik”, a w zeszłym roku odbyła się premiera „Dowbusza”.

Dyskutowaliśmy o metodzie twórczej, o wpływie naszych historii na widza. Być może nadszedł nasz czas, a nasze prace zaczęły współbrzmieć z czymś w ludzkich duszach. Jedyne, czego żałuję, to to, że podczas gdy literatura, muzyka i sztuki piękne mogą czekać na uznanie, sława kina jest ulotna: 2-3 tygodnie – i inne filmy pojawiają się na plakacie zamiast twojego.

Nie spodziewałem się jednak, że „Dowbusz” będzie aż tak popularny. I że stanie się artystycznym ambasadorem Ukrainy za granicą, wyjaśniając coś o nas innym.

Tak sobie teraz pomyślałam, że być może Pana film został nagrodzony jako taki „ostatni Mohikanin”. Bo nie wiadomo, kiedy w Ukrainie powstanie kolejny film o takiej skali.

Nie wiem. Ludzie mówili mi o „Przewodniku”, że nikt nie obejrzy go po ukraińsku, tym bardziej dlatego, że on mówi o trudnych czasach. Ale stał się liderem box office i dzierżył palmę pierwszeństwa przez bardzo długi czas. Mówili też, że nikt nie obejrzy „Dowbusza” i że nie uda się znaleźć pieniędzy na taki film. Potem obawiano się, że wybuchnie wojna i nikt nie będzie chodził do kin. Tymczasem ten film nie tylko stał się absolutnym liderem krajowego box office, ale był pokazywany w 27 krajach i powstało 17 jego wersji językowych. Nie jestem więc gotów poprzeć tezy, że nie będziemy w stanie dalej robić dobrych filmów.

Nikt nie wie, co się stanie. Najważniejsze, by twórca był gotowy na artystyczne inwestowanie w ludzkość

Nad czym Pan teraz pracuje?

Trudno poważnie mówić o planach twórczych, gdy wszystko kręci się wokół wojny. Pomagam na froncie. Większość pieniędzy, które zarobiliśmy na filmie, przeznaczyliśmy na pomoc wojsku i osobom dotkniętym wojną. Mamy bardzo duże zbiórki na wolontariat, nasi artyści przekazali większość rekwizytów z „Dowbusza” – kostiumy, broń, wszystko – na aukcje.

Jeśli chodzi o moją twórczą historię, mam sporo pomysłów, z których część została już spisana w scenariuszach, część ma storyboardy, a część muzykę. Planuję film, który mógłby być zrealizowany w najbliższej przyszłości w Ukrainie. Prawdopodobnie będzie to film koprodukcyjny; prowadzę negocjacje. Na pewno nie będzie to fabuła o dzisiejszej wojnie, rodzaj bezpośredniej ilustracji wydarzeń w Buczy czy coś takiego. Ewentualnie możemy zrobić film o nas dzisiaj. Ale przede wszystkim teraz jestem na wojnie i wszyscy moi bliscy przyjaciele tam są, więc moim najważniejszym planem jest doczekać się ich powrotu.

Z siemdziesięciu osób z ekipy filmu "Dowbusz" służących w wojsku pięć zginęło, a siedem zaginęło bez wieści

Któryś z reżyserów powiedział, że teraz jest dobry czas na rejestrowanie wojny, ale nie na odtwarzanie jej w filmie.

O tym wszystkim można opowiedzieć w filmach, ukrywając się za innym gatunkiem, jak science fiction, komedia romantyczna czy coś innego. Bo dziś w Ukrainie serca ludzi są tak pełne krwi, że trudno im oglądać filmy o teraźniejszości. Chciałbym zrobić film muzyczny. Przygotowuję się więc do tego, co publiczność zechce obejrzeć, na co znajdę środki i w czym koledzy spoza Ukrainy wesprą mnie finansowo.

Kiedy Pan się przygotowuje, inni kręcą komedie romantyczne i melodramaty. Tyle że w takich przypadkach trudno mówić o sztuce, bo to czysta komercja.

Nie chodzi o pracę tych, którzy kręcą filmy dla zarobku i sławy. Proszę mi uwierzyć – ani po sukcesie „Dowbusza”, ani po ceremonii rozdania nagród żaden z właścicieli kanałów telewizyjnych czy producentów filmowych nie powiedział: „Łeś, mam świetny pomysł, zróbmy film, ja znajdę pieniądze”. Mój telefon milczy, bo przed wojną ci ludzie skupiali się na produkcji rosyjskich produktów za rosyjskie pieniądze. Przemysł, który na to pracował, teraz się odbudowuje i szuka możliwości w innych światach. Pozostałości tej plebejskości wciąż istnieją i będą istnieć jeszcze przez jakiś czas, ale ludzi to już nie interesuje.

Kino: dowód na to, że istniejemy

Jak powinno dziś wyglądać prezentowanie ukraińskiej kultury za granicą?

Jedną rzeczą jest podróżowanie grup artystów z przedstawieniami za granicę, by pokazać je Ukraińcom tymczasowo szukającym tam schronienia. Ci ludzie z chęcią będą zapoznawać się z wszelkimi przejawami ojczystej kultury.

Inną sprawą jest europejska publiczność i integracja naszej kultury z tamtym światem. By obcokrajowcy mogli poznać Ukrainę, musimy przenieść naszą sztukę do ich dużych sal. A to oznacza zupełnie inne projekty, inną skalę i koszty. Potrzebujemy poważnych produkcji, które potrafiłyby zaskoczyć.

I musimy współpracować z Europejczykami. Działam teraz w dyplomacji kulturalnej: szukam kontaktów, rozmawiam z producentami z konkretnych krajów. Bo aby projekt odniósł sukces za granicą, musisz zrozumieć, jak będzie tam działał. Nie możesz tego zrobić sam, siedząc w Ukrainie.

Jak rozumiem, przyszłość naszego kina leży w koprodukcji.

Jako przykład mogę podać sukces naszych filmów dokumentalnych na świecie. Gdyby nasi twórcy nie mieli za sobą producentów francuskich, brytyjskich i amerykańskich, nie zdobylibyśmy Oscara za filmy dokumentalne.

Czekają tam na nas, bo mamy coś do powiedzenia i jesteśmy tak od nich różni?

Na początku tego wieku byliśmy przekonani, że wszyscy jesteśmy tacy sami, że w tym supermarkecie narodów twój język, kultura, tożsamość nie są już ważne. Bo ludziom, którzy sprzedają towary, wygodnie jest myśleć, że tacy sami ludzie będą mieć takie same telefony i nosić takie same koszulki. Czy to nie przypomina trochę tego, czego doświadczyliśmy w ZSRR?

Tyle że dziś ludzie w wielu krajach stają się coraz bardziej świadomi swojej tożsamości narodowej. Politycy wyrażający idee narodowe stają się popularni w wielu europejskich krajach. Okazało się bowiem, że nadal ważne jest, by ludzie wiedzieli, czy ich kultura i język ocaleją.

Na planie "Dowbusza"

A dla Ukrainy jeszcze ważniejsze jest zrozumienie, co nas wyróżnia i za czym się opowiadamy.

Dziś pytanie brzmi: Czy ukraińska kultura w ogóle będzie istnieć, czy zostanie przekształcona w coś jasnego i nowego? Czy powiemy światu o sobie coś ciekawego – nie tylko to, że jesteśmy narodem wojowników, którzy będą walczyć o naszą ziemię do końca?

To nie tylko kwestia przejęcia naszych terytoriów i wypalenia z nas tego, co czyni nas Ukraińcami. Te wyzwania stoją teraz przed całym światem, choć może dla innych nie są tak dotkliwe, jak dla nas. Bo my jesteśmy dziś światowym laboratorium przetrwania.

Fakt, że jesteśmy jakimś „laboratorium”, jest przerażający.

Ale to prawda. Niemal codziennie otrzymuję prośby od zagranicznych naukowców, którzy chcieliby przyjechać do Ukrainy, by badać, jak ludzie radzą sobie w zamkniętej, wrogiej przestrzeni, jak przyzwyczajają się do wybuchów i co robią z nimi wstrząsy społeczne. Ci naukowcy nie mogą odnieść się do doświadczeń ludzi chodzących po ulicach, gdy jest alarm i bombardowanie, więc uważają, że powinniśmy byli opuścić nasze domy dawno temu. Ale proszę zapytać mieszkańców Charkowa, jak to wszystko przetrwali, jak po kolejnym koszmarze rano ulica jest sprzątana, muzycy grają koncerty, a nowożeńcy biorą śluby. Nawet mimo tego, że panowie młodzi są mundurach i nazajutrz muszą iść na front, pragnienie zakładania rodzin pozostaje nieśmiertelne.

To nasz sposób na przetrwanie, nasz wewnętrzny opór wobec wroga, który przybył, by odebrać nam nie tylko dom, ale i życie

Tyle że my nie jesteśmy obiektami testowymi, prawda?

Nie. Żyjemy na tym świecie i znajdujemy odpowiedzi na pytania, bo inaczej nie da się przetrwać. A ktoś inny przygląda się temu, próbując zdobyć doświadczenie, by kiedyś też przetrwać. Bo o czym świadczy to, że codziennie wymyślamy nowe technologie wojskowe?

Musimy uratować nasze dzieci i przygotować je na to, że będą budować wielką, nowoczesną, europejską Ukrainę. Musimy teraz kształcić nowych Einsteinów, a naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by wróg odebrał im życie. Takie jest moje przekonanie, tak staram się żyć: jeśli jesteś odpowiedzialny za edukację, naukę, kulturę, musisz dać to ludziom tu i teraz. Nie masz prawa czekać na koniec wojny, nie masz prawa żyć z dnia na dzień, próbując tylko przetrwać.

Po co siedzieć i na co czekać?

Moi koledzy – aktorzy, artyści, kamerzyści – którzy chwycili za broń i poszli bronić Ukrainy, kupili takim jak ja trochę czasu. Skończyłem „Dowbusza” tylko dlatego, że Serhij Mychalczuk, z którym miałem iść na wojnę, powiedział: „Musisz to skończyć teraz, bo nie mamy nic poza tym filmem. Może odniesie sukces i będzie historią naszego ruchu oporu”. I tak się stało, Serhij miał rację. Film wszedł na ekrany w czasie wojny, podczas premiery latały rakiety, a po alarmie ludzie wrócili do kina, by dokończyć oglądanie.

Dziś widzowie oglądają „Dowbusza”, by powiedzieć sobie: „Żyjemy”. A ludzie za granicą pytają: „Jak zrobiliście taki film w czasie wojny?”. To dla nas dowód, że istniejemy
Kadr z filmu „Przewodnik”

Nie potrzebujemy już mesjasza

W „Dowbuszu” zgłębia Pan ideę, dlaczego ludzie stają się bohaterami. Okazało się, że bohaterowie są wszędzie wokół.

I tak jest zawsze. Bohaterowie żyją wśród nas. Po prostu czasami przychodzą chwile, które ich urzeczywistniają. Ludzie potrzebują bohatera, który da im nadzieję. Wszyscy wierzyliśmy w „Ducha Kijowa”, w pilota, którego nie mógł zabić żaden rosyjski pocisk. I wszyscy byli szczęśliwi, że on chroni niebo nad nami. Znam osobę, która wymyśliła ten mit. Ale tu nie chodzi o pomysł, lecz o to, że ludzie wierzyli w istnienie bohatera, ponieważ zabrał od nich strach i dał nadzieję na przetrwanie.

Powiedział Pan kiedyś, że Huculi czekali na Dowbusza, bo potrzebowali mesjasza. Czy teraz Ukraińcy też potrzebują mesjasza?

Myślę, że już przeżyliśmy ten czas.

Dziś oczekiwanie, że ktoś przyjdzie i da ci szczęście i wolność, byłoby już dziwne. Musisz bronić tego, co kochasz, bo to nie jest zadanie mesjasza. To twoje zadanie

Teraz dla nas Szewczenko to nie „Kateryna”, ale „Kaukaz” [poematy Tarasa Szewczenki – red.]: „Nie czekaj na wolność, na którą liczysz – ona zasnęła: car Mikołaj ją uśpił”. Tylko ty sam. W „Dowbuszu” mówię o tym, dlaczego to stało się to tak ważne.

Wydaje się, że kiedy ktoś dokonuje bohaterskiego czynu, nie myśli o tym.

Nikt o tym nie myśli. Na wojnie nie ma czegoś takiego, jak pragnienie dokonania bohaterskiego czynu. Bo ci, którzy mają takie pragnienie, umierają pierwsi. Na froncie po pierwszym strzale w twoim kierunku cały heroizm kończy się natychmiast – nie ma żadnego romantyzmu. Z czasem zaczynasz rozumieć, dlaczego to, co robisz, nazywasz pracą. Pracą, która jest zaskakująco codzienna dzięki twojemu charakterowi, twojej sile oporu i przetrwania oraz motywacji.

W takich warunkach słowo „ojczyzna” dla człowieka kurczy się do rozmiarów małej historii – do rodziny: jeśli zawiedziesz tutaj, oni tam umrą. I tak krok po kroku człowiek staje się bohaterem

Wracając do Dowbusza: on miał brata Iwana, który chciał zostać bohaterem. Ale kiedy sprawa stanęła na ostrzu noża, uciekł. Ołeksa Dowbusz nie chciał być bohaterem, ale musiał się nim stać, bo czuł się odpowiedzialny za innych. Chciał zwykłego ludzkiego szczęścia i tego, by nikt mu tego szczęścia nie odebrał. Dlatego musiał zostać bohaterem.

Pokazywaliście „Dowbusza” na froncie i w szpitalach. Jak to jest technicznie możliwe?

Zabieramy ze sobą projektor, aparaturę dźwiękową i ekran (dość duży), a potem to wszystko rozstawiamy. W ciągu kilku godzin możemy zorganizować kino nawet w szczerym polu. Tam, gdzie na linii frontu jest trudno, robimy coś mniejszego. Dla żołnierzy ważna jest nie tylko projekcja – mogą przecież obejrzeć film na swoich telefonach. Liczy się komunikacja na żywo, opowieść o tym, jak powstał film.

Żołnierze na projekcji "Dowbusza"

Podobnie jest, gdy Sławik Wakarczuk lub Iwan Leno [ukraińscy muzycy – red.] odwiedzają żołnierzy. Wychodzą z jedną gitarą, a może ktoś wystuka rytm w pudełku po muszlach. To wszystko, czego potrzebują, bo nie liczy się show, tylko to, że ktoś zwrócił na tych żołnierzy uwagę. Przychodzi do ciebie osoba z telewizji i rozmawia z tobą, jak równy z równym. Chłopaki widzą, że ich czyny, które są dla nich tylko pracą, nie są bez znaczenia, że są naprawdę potrzebne. Nie lubię mówić o froncie kulturowym czy jakimkolwiek innym froncie, ekonomicznym czy dyplomatycznym.

Mamy teraz tylko jeden front. My jesteśmy tyłami, czyli tymi, którzy naszym bohaterom walczącym na froncie dają poczucie, że za nimi są ci, których warto chronić

Film kosztuje tyle co tuzin czołgów

Jak bardzo zmienili się nasi żołnierze na froncie przez te trzy lata wojny?

Bardzo. Na początku było wielu ochotników, duże grupy. Teraz oni są ranni, wielu już nie żyje, a wielu innych utraciło motywację. Dziś w centrach szkoleniowych jest wiele osób, które nie są zbyt chętne do pójścia na front. Trudno nawiązać z nimi kontakt.

Ostatnio pokazałem film żołnierzom, którzy właśnie wrócili z rosyjskiej niewoli. To całkowicie odrębna publiczność. Przez długi czas byli poza naszą przestrzenią informacyjną, było im bardzo ciężko.

Mój niedawny pokaz dla rannych w szpitalu to zupełnie inna historia. Przywieziono ich na wózkach inwalidzkich – bez rąk, bez nóg, niewidomych. Ale chcieli mnie posłuchać, poznać mnie. Poprosiłem tych, którzy widzieli film, by podnieśli ręce, a wtedy jeden z nich rzucił wesoło: „Nie mogę podnieść ręki, bo nie mam ręki”. Wszyscy się roześmiali. A potem przyprowadzili żołnierza bez oczu, a on powiedział: „Widziałem twój film, bo przyjechałeś do nas półtora roku temu”. Wtedy przypomniałem sobie, że wyświetlałem „Dowbusza” w centrum szkoleniowym, a następnego dnia poszedłem na front.

Tamten żołnierz stracił kończyny i oczy już w pierwszej bitwie.

Świadomość, że Pana film jest jedną z ostatnich rzeczy, które widział i zapamiętał, to wielka odpowiedzialność.

Odpowiedzialność artysty w takiej sytuacji to nie puste słowo. Po prostu się rozklejam, bo rozumiem, że wszystko, co robię, nie może być tworzone dla własnej sławy czy pieniędzy. Nie powinieneś marnować pieniędzy, które można by wydać na wojsko.

Film kosztuje tyle co tuzin czołgów, więc jeśli twoja praca jest bez znaczenia, lepiej pomóc wojsku
Reżyser Ołeś Sanin i operator Serhij Michalczuk (w szarej kurtce) podczas pracy

Jak Pana rodzina przetrwała lata wojny?

Mam czworo dzieci: dwoje jest w domu, najmłodsze kończy szkołę podstawową, a syn jest w dziesiątej klasie. Moje dwie starsze córki pracują. Najstarsza wyjechała z mężem na leczenie do Stanów Zjednoczonych i być może zostanie tam przez jakiś czas, lecz będzie pracować dla Ukrainy. Niestety mój pierwszy zięć [Christopher Campbell, weteran armii amerykańskiej, żołnierz Legii Cudzoziemskiej – red.], który przyjechał bronić Ukrainy w 2022 roku, zginął. Zgodnie z jego wolą pochowaliśmy go tutaj. Miał zaledwie 27 lat.

Oprócz tego, że był zawodowym żołnierzem, był biologiem i po zakończeniu służby wojskowej chciał zajmować się genetyką. Był jednym z tych obcokrajowców, którzy otwarcie mówili, że losy świata rozstrzygają się w Ukrainie.

Kobziarz śpiewa o zmarłych, byśmy o nich nie zapomnieli

Jest Pan wybitnym przedstawicielem sztuki gry na kobzie i lirze. 5 grudnia 2024 r. UNESCO uznało ukraińskie kobziarstwo za niematerialne dziedzictwo ludzkości. Jak to wpływa na tradycję kobziarską?

Na początku kobziarze uważali, że ta decyzja nie da nam nic szczególnego. Ale dlaczego nie wykorzystać UNESCO jako globalnej platformy do opowiedzenia światu o Ukrainie, o jej walce o własną tożsamość i kulturę, której częścią jest kobziarstwo? To tradycja, która przetrwała wszystkie kataklizmy.

Kobziarstwo to nie tylko śpiewanie pieśni przy akompaniamencie instrumentu muzycznego. To historia przetrwania

To także zachowanie epickiej tradycji narodowej, ponieważ istnieją utwory, które mają ponad 500 lat, a korzenie tej tradycji sięgają tysięcy lat wstecz.

Zdjęcie: Dmytro Sanin

Możemy mówić o związkach tradycji kobziarskiej z bojanami [poeci i pieśniarze Rusi Kijowskiej – red.] oraz o tym, że naród, który w ciągu całej swojej historii był pozbawiany języka i kultury przez wrogów, a jego literatura i pieśni były zakazane, znalazł sposób na zachowanie swojej tożsamości w bardzo specyficznej formie: cały materiał trafił w ręce muzyków, którzy w większości byli niewidomi. Wędrowali po kraju, żebrali o jałmużnę w pobliżu kościołów, a w swoich utworach opowiadali o chwale, wolności i historii Ukrainy.

W XVIII wieku większość kobziarzy stanowili Kozacy z utraconej Siczy. Tradycje kobziarskie stały się kontynuacją ich walki o własną tożsamość – i udawało im się to przez 300 lat. Nawet w latach trzydziestych XX wieku, gdy doszło do systematycznej eksterminacji kobziarzy, o czym opowiada mój film „Przewodnik”, pozostało jeszcze kilku lirników, którzy ocalili dziedzictwo. Ich następcy opracowali własną tajną sztukę zachowywania i przekazywania informacji. Dzięki temu kobziarstwo przetrwało i żyje do dziś.

A UNESCO wspiera tę tradycję i rozpowszechnia wiedzę o kobziarstwie. Czy to korzyść?

Świat się nami interesował, jeszcze zanim UNESCO nas uznało. Przed wojną do Ukrainy przyjeżdżali rekonstruktorzy muzyki dawnej z krajów, gdzie tradycja się nie zachowała – z Niemiec, Norwegii, Islandii. Oni mają epicką tradycję, ale martwą, bo nie ma jej nosicieli. Byli zainteresowani naszymi technologiami tworzenia instrumentów i technikami gry.

Ołeś Sanin: - Gdy chcemy zrobić instrument, szukamy drzew, które zimą podgryzł bóbr. Zdjęcie: Dmytro Sanin

W naszej armii jest wielu braci z kobziarskiego cechu.

Tak, bracia są na wojnie. Okazało się, że są teraz bardzo potrzebni w wojsku. Dzisiaj na froncie dumki o śmierci Kozaka są bardzo aktualne. Bo zdarza się, że modlitwa kapelana przy pochówku poległego na wojnie nie wystarcza.

Bo kiedy w pobliżu pojawia się kobziarz i śpiewa, że czyn zmarłego nie jest daremny, że 300 lat temu wydarzyło się to samo, a pamięć o tamtych bohaterach wciąż żyje, to ten, który teraz broni ojczystej ziemi, zdaje sobie sprawę, że też nie zostanie zapomniany. Bo kobziarze opowiedzą o nim całemu światu

Nawiasem mówiąc, to taki przypis do tematu znaczenia artysty w czasach wojny.

Co stało się z kobziarskimi manufakturami podczas wojny? Słyszałam, że warsztat w obwodzie kijowskim został zniszczony przez rakiety, a mistrzowie z Charkowa przenieśli się do innych miast.

Obecnie mamy trzy warsztaty kobziarstwa: w Kijowie, Charkowie i Lwowie. Rzeczywiście, część kobziarzy przeniosła się z Charkowa do Lwowa, a część do Połtawy. Wielu młodych ludzi poszło służyć. Niektórzy zostali zabici lub ranni, są też tacy, którzy stracili kończyny. Nie trzeba dodawać, że staramy się kontynuować wytwarzanie instrumentów i grać na nich, mimo okoliczności. Teraz w Ukrainie jest może z pięćdziesięciu braci. Tylko niewielka część z nich to mistrzowie, reszta to czeladnicy. Mamy nowych członków, którzy stracili zdrowie, np. wzrok, na froncie. To bardzo młodzi ludzie, którzy nie chcą rezygnować z walki. Tyle że teraz ich bronią jest instrument.

20
хв

Ołeś Sanin: – Jesteśmy laboratorium przetrwania dla świata

Oksana Gonczaruk
Agnieszka Holland, portret, reżyserka filmowa

Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć? 

Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.

Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.

Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację. 

Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji. 

Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej. 

To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.

A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna

Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.

Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p

Mam wrażenie, że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec. 

Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy.
Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać. 

My jesteśmy zdecydowanie w defensywie. 

Jak to się skończy?

Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy do jakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze. 

To jak dawać nadzieję?
Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.

Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?

Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.

No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi

W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z …. 

No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.

„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.

I wszystko inne przestaje się liczyć.

Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.

Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa

To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka. 

Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.

Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl

Wreszcie chociaż trochę otuchy. 

A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność. 

Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie. 

Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.

20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Joanna Mosiej

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress