Exclusive
20
min

Ukrainka założy ogródek nawet na Marsie

Na parapetach hosteli, w wynajmowanych mieszkaniach, na dzierżawionych działkach, w wiadrach i doniczkach na balkonach – ukraińskie kobiety starają się uprawiać różne warzywa. Obserwowanie kiełkujących nasion i rosnących owoców daje im poczucie wsparcia i łączności z domem

Halyna Halymonyk

Ogród Hanny Małużonok w Irlandii. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Jeden z mitów na temat integracji europejskiej Ukrainy głosi, że w krajach cywilizacji zachodniej ludzie nie mogą zakładać ogrodów i sprzedawać własnych produktów rolnych. „Tam nie rośnie nic poza trawnikami i kwiatami!”; „Bazary są zakazane, przy domu nie wolno hodować drobiu ani zwierząt” – takie fałszywe opinie można przeczytać nie tylko w mediach społecznościowych, ale także usłyszeć w rozmowach.

Sestry rozmawiały z kilkoma Ukrainkami uprawiającymi warzywa w krajach, do których wyjechały. Zapewniają nas, że nie ma takich zakazów, choć jest pewien rzadko wymieniany powód, dla którego miejscowa ludność rzadko zajmuje się ogrodnictwem: w żadnym z tych krajów nie ma tak żyznej gleby jak w Ukrainie.

Przywiozłam ziemię z domu, do którego już nigdy nie wrócę

Inna Poliak pochodzi z regionu Charkowa. Jej ojciec jest Białorusinem, a matka Ukrainką ze Słobożańszczyzny. Przed rewolucją październikową jej przodkowie ze strony matki byli zamożnymi chłopami. We wsi Riasne na Słobożańszczyźnie „pracowali, jak potępieńcy”, ale mieli wszystko: pola, bydło, konie z wozami, furmanki, sklep i młyn.

– Władza radziecka ich „rozkułaczyła”, a teraz historia zatacza koło – mówi Inna. – Dorastałam w obwodzie charkowskim w prywatnym domu. To była posiadłość mojego pradziadka, którą odziedziczyła nasza rodzina.

24 hektary, gdzie każdy kawałek ziemi rodził pachnące jabłka i gruszki, morele wypełnione słodkim nektarem, ogromne, ale pachnące truskawki i maliny. Nie było ani jednego krzewu czy drzewa, które by nie owocowało

Kiedy wybuchła wojna na pełną skalę, Inna wyjechała do Czech, zabierając ze sobą matkę. Jej ojciec odmówił wyjazdu, a później popełnił samobójstwo.

– Już nigdy nie będę mogła wrócić do tego domu – mówi Inna. – Wspomnienia są zbyt bolesne, trauma jest zbyt duża. Sprzedaliśmy go za grosze, żeby się nie rozpadł. W końcu, kiedy pożegnałam się z domem, wzięłam doniczkę z ziemią z mojego przydomowego ogródka i wykopałam krzak truskawek. Ten, który zasadził mój tata...

Zbiory Anny Maluzhonok. Zdjęcia z prywatnego archiwum

Inna mówi, że kiedy była mała, nienawidziła pracy w ogrodzie. Do tego stopnia, że uciekła do dużego miasta. W Czechach osiedlili się na wschodzie kraju, w miasteczku położonym u podnóża Białych Karpat. Ziemia jest tam znacznie gorsza niż w Ukrainie. To nieurodzajna, zbita glina. Kiedy kopiesz, przykleja się do łopaty i nie możesz jej zmyć. Nic, co tam rośnie, nie pachnie ani nie smakuje tak jak w domu.

– Mimo to ludzie zakładają ogródki warzywne – mówi Inna. – Idziesz ulicą i widzisz, że całe miasto jest usłane małymi ogródkami. Ci, którzy nie mają własnej ziemi, sadzą ziemniaki na dwóch lub trzech grządkach tuż pod balkonami.

Typowy ogródek warzywny na wschodzie Czech. Zdjęcie z prywatnego archiwum Inny Poliak

Pewnego dnia przechodziła obok jednego z takich ogrodów i zobaczyła znajomy obraz: drewniane paliki z przywiązanymi do nich pomidorami i nagietkami między rzędami.

Zalała się łzami. Ogarnęła ją nieznośna tęsknota za ojczyzną. Tak bardzo chciała wyhodować coś własnego.

– Na początku moi przyjaciele dali mi małą działkę, na której posadziłam truskawki – wspomina. – Potem zaczęłam uprawiać ziemię w pobliżu mojego mieszkania. Zasiałam bazylię; nasiona przywiozłam z Ukrainy. Czekam, aż wyrośnie coś mojego, rodzimego, pysznego. Posadziłam nagietki na balkonie i teraz czuję się jak w domu.

Inna mówi, że nie można uciec od głosu ojczystej ziemi. Nawet jeśli uciekało się od niej przez całe życie

Miejscowi nie uważają się za Czechów, ale za Morawian. Nazywają siebie „czosnkowymi ludźmi” i z dumą mówią, że pochodzą z chłopstwa. Ciężko pracują na tej swojej niezbyt urodzajnej ziemi.

– Obok mnie jest posiadłość lekarki, która dobrze zarabia w Czechach, ale co roku sadzi w ogrodzie warzywa – mówi Inna. – A tutaj (pokazuje zdjęcie) są ogrody mojej miejscowej przyjaciółki. Pracuje w IT, ma duży dom i kilka samochodów, ale prowadzi ogród, bo to dla niej święte. Pod tym względem Ukraińcy są bardzo podobni do miejscowej ludności. Nawiasem mówiąc, mamy nawet podobne słownictwo rolnicze. W języku czeskim łopata nazywa się lopata, pług – pluh, młyn – mlýn, pszenica – pšenice, a żyto – žito. Ziemia jest inna, ale mamy tę samą rolniczą duszę.

Ogródek warzywny na parapecie w hostelu

Ołena i Artur Olejnikowie są małżeństwem z Mikołajowa. Obecnie mieszkają w Polsce, w hostelu w Katowicach. Poznali się osiem lat temu na forum internetowym. Rozmawiali na nim Ukraińcy, których nerki są poddawane hemodializie.

– Byłam wtedy w głębokiej depresji –  wyznaje Ołena. –  Weszłam na forum, szukając porady. To moje drugie małżeństwo, w pierwszym zaszłam w ciążę i miałam cukrzycę typu I. Wróciłam ze szpitala z powikłaniami, bez dziecka, bez męża i bez sprawnych nerek. Zaczęłam szukać informacji, jak żyć. Artur również był dializowany. Zaczęliśmy korespondować, mimo że nie widzieliśmy nawet swoich zdjęć. Pewnego dnia zaproponował: „Pojedźmy razem do Lwowa”. Zażartowałam, że rodzice nie pozwolą mi jechać z nieznajomym. Potem napisał, żebym spotkała się z nim w Mikołajowie. Przyjechał i już nigdy się nie rozstaliśmy.

Ołena i jej ogród na parapecie. Zdjęcie z prywatnego archiwum

Ich wspólne ogrodnictwo zaczęło się od Artura. Gdziekolwiek mieszkał, tam zawsze były grządki z ogórkami, pomidorami i ziołami. Sam robił przetwory. Przed wojną prowadzili mały biznes: sprzątali biura i prywatne mieszkania.

– Wojna na pełną skalę zastała nas w Mikołajowie. Byłam wtedy po powikłaniach, na wózku inwalidzkim, nie mogłam oddychać bez aparatu tlenowego. Trzy razy w tygodniu musieliśmy poddawać się hemodializie – wspomina Ołena. – Kupiliśmy więc bilety do Lwowa i wyruszyliśmy w długą podróż.

Olena wskazuje na dużą pomarańczową walizkę. Wózek inwalidzki i ta walizka, wypełniona po brzegi lekami, to jedyne rzeczy, z którymi przyjechali do Polski. Teraz ich leki zajmują dwie ogromne szuflady.

– Najpierw zatrzymaliśmy się w Przemyślu, gdzie w końcu mogliśmy poddać się hemodializie – mówi Ołena. – A potem przygarnęła nas rodzina z Zabrza.

Na balkonie mieszkania w Zabrzu stworzyli swój pierwszy „polski ogród”. Za zgodą właścicieli w dużej misie posadzili rozmaryn, bazylię i cebulę.

Zbiory rodziny Olejników. Zdjęcia z prywatnego archiwum

– Polska rodzina bardzo dobrze nas rozumie. To starsze małżeństwo, które ma daczę i uwielbia tam pracować, częstować swoją liczną rodzinę i gości własnymi truskawkami, jagodami i warzywami – wyjaśnia Ołena. – Kiedy robi się cieplej, Renata, która ma 70 lat, wczesnym rankiem wsiada za kierownicę i jedzie na działkę.

Po półtora roku Olena i Artur postanowili przeprowadzić się do Katowic. To tu Artur przeszedł przeszczep nerki; Olena czeka na taką samą operację.

Teraz mieszkają w hostelu, gdzie na parapecie uprawiają swój mały ogródek warzywny. Są tam doniczki z cebulą, szczawiem, bazylią i małą bożonarodzeniową choinką

– Mieliśmy wiele sadzonek: kapusty, ogórków, papryki, różnych ziół – zaznacza Ołena – ale zanieśliśmy je do pani Renaty, która obiecała, że posadzi je przy swoim domku letniskowym. A jak urosną, to wspólnie te nasze polsko-ukraińskie plony zjemy.

Ukrainiec poradzi sobie z ziemią nawet na Marsie

Ukrainki zaskakują mieszkańców Irlandii swoją pasją do ogrodnictwa, choć ziemia tam nie nadaje się do takich eksperymentów. Lokalne supermarkety nie oferują zbyt wielu lokalnych produktów. To ziemniaki, truskawki, marchew i kilka innych produktów.

Gleba jest tu zupełnie inna, temperatura wynosi 15-16 stopni niemal przez cały rok, dlatego większość roślin uprawnych może rosnąć tylko w szklarniach lub w doniczkach.

Ogród warzywny Hanny Małużonok. Zdjęcie z prywatnego archiwum

„Dla mnie praca z ziemią jest dobrym środkiem antystresowym, ale mam też własne zbiory curry, lawendy, truskawek i pomidorów” - mówi Anna Maluzhonok, która mieszka w Irlandii po inwazji na pełną skalę, „nawet w surowym regionie Dublina” można uprawiać farmę. Z siedmiu krzewów pomidorków koktajlowych rosnących na dziedzińcu w doniczkach zebrałem kilka zbiorów po półtora kilograma. Teraz wiem na pewno, że nawet przy kolonizacji Marsa Ukraińcy radziliby sobie lepiej niż bohater Matt Damon z filmu „Marsjanin”.

Wyhodowała swój pierwszy ogród warzywny na stole w hotelu, w którym tymczasowo przesiedleni byli ukraińscy uchodźcy. Kiedy administracja przeprowadziła inspekcję, pokój ten nazywano nawet: „pokojem z ogrodem warzywnym na stole”

Następnie Anna i jej dzieci przenieśli się do innego mieszkania socjalnego. Domy są ściśle ze sobą, sąsiednie obszary są małe, ale był balkon i długi parapet. To tam zaaranżowała swój mini ogród warzywny.

Miniogródek Hanny. Zdjęcie z prywatnego archiwum

– Na swoich podwórkach Irlandczycy uprawiają tylko rośliny ozdobne, ponieważ nic innego nie na nich urośnie – Mówi Hanna. – Tu jest zupełnie inna gleba, niepodobna do tej, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Jeśli chcesz coś uprawiać, musisz osobno kupić ziemię i nawóz. Problem polega na tym, że musisz kupić nawóz z wyprzedzeniem, bo jest on dostępny w sklepach sezonowo. Gleba jest bardziej gliniasta, ma inny skład.

To część naszego kodu kulturowego

Ukraińcy mają zupełnie inny stosunek do ziemi niż większość narodów – mówi Jarosława Muzyczenko, etnolożka i badaczka z narodowego centrum kultury ludowej „Muzeum Iwana Honczara”. – Przez tysiące lat różne plemiona i grupy etniczne, których potomkowie utworzyli naród ukraiński, uprawiały chleb na terytorium Ukrainy. Podczas wykopalisk w proto-miastach kultury trypolskiej znaleziono ziarna zbóż, które były uprawiane przez ludzi pięć tysięcy lat temu.

– Mamy to we krwi – podkreśla Muzyczenko. – Chleb jest symbolem słońca, daje energię, podtrzymuje życie i jest złoty, dlatego jest święty dla Ukraińców. Oprócz zbóż, uprawiali oni inne inne rośliny, każdego roku wzbogacając swoje ogrody o nowe plony: jabłka, morele, gruszki, pomidory, kukurydzę i ziemniaki. Szczególna miłość do wszystkich żywych istot jest znakiem rozpoznawczym Ukraińca.

Czy to na Syberii, czy we Włoszech, w Wielkiej Brytanii czy gdziekolwiek indziej ukraiński mężczyzna czy kobieta znajdą kawałek ziemi pod uprawę albo zamieni balkon lub parapet w mini-ogródek

Zbiory Leny Połozok w Niemczech. Zdjęcie z prywatnego archiwum

– W Portugalii zbieram sukulenty na ulicy i doprowadzam je w domu do kiełkowania – mówi Ukrainka Ałła Sakowiec. – Idziesz ulicą, widzisz „portugalskie chwasty” rosnące obok rzek, w pobliżu oceanu, szczypiesz gałąź i podziwiasz, jak rośnie.

Powszechne w Portugalii sukulenty to rośliny, które mają specjalne tkanki do magazynowania wody. Ewoluowały w suchym klimacie i w glebie, w której brakuje wilgoci.

W Niemczech każdy może wynająć mały kawałek ziemi i wyhodować sobie coś dla duszy. Tutaj to kwestia hobby, wypoczynku, a nie konieczności ekonomicznej. Niemcy mają bardzo mało ziemi w pobliżu swoich domów, ale starają się, aby każdy jej centymetr kwitł i zdobił krajobraz.

– Swoją pierwszą wiosnę w Niemczech pamiętam z powodu kwiatów na moim balkonie mówi Ukrainka Lena Połozok. – Posadziłam je w pięciu dużych doniczkach, a latem 2023 roku na balkonie stworzyłam ogród warzywny w wiadrach. Zebrałam 10 kilogramów ogórków, pomidorów, papryki i ziół. Wszyscy pytali mnie, dlaczego to robię. Wyjaśniałam, że by ratować swoje zdrowie psychiczne i mieć poczucie domu.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Redaktorka i dziennikarka. W 2006 roku stworzyła miejską gazetę „Visti Bilyayivka”. Publikacja z powodzeniem przeszła nacjonalizację w 2017 roku, przekształcając się w agencję informacyjną z dwiema witrynami Bilyayevka.City i Open.Dnister, dużą liczbą projektów offline i kampanii społecznych. Witryna Bilyayevka.City pisze o społeczności liczącej 20 tysięcy mieszkańców, ale ma miliony wyświetleń i około 200 tysięcy czytelników miesięcznie. Pracowała w projektach UNICEF, NSJU, Internews Ukraine, Internews.Network, Wołyńskiego Klubu Prasowego, Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych, Fundacji Rozwoju Mediów, Deutsche Welle Akademie, była trenerem zarządzania mediami przy projektach Lwowskiego Forum Mediów. Od początku wojny na pełną skalę mieszka i pracuje w Katowicach, w wydaniu Gazety Wyborczej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Ukraińskie dzieci też wspierają swoją armię

Rozmawiamy z trzema dziewczynkami, które wykorzystały swoje talenty, by zebrać dziesiątki tysięcy hrywien na wsparcie ukraińskiego wojska.

Gdy wygram, pokonany przekazuje datek

– W 2022 roku wiele osób zaczęło pomagać armii – wspomina 13-letnia Waleria Jeżowa, mistrzyni świata w warcabach. – Ja też chciałam się przyłączyć. Zapytałam mamę, jak mogę to zrobić. „Co potrafisz robić najlepiej?” – zapytała. I tak doszłyśmy do wniosku, że mogę zbierać pieniądze dla armii, grając w warcaby.

Siedzę więc na ulicy i gram w warcaby z każdym, kto zechce. Jeśli ktoś mnie pokona, nie musi dawać datku – chociaż takich, którzy nie dali, jeszcze nie było. Jeśli wygrywam, pokonany musi wrzucić do puszki hrywnę.

Waleria Jeżowa gra przed supermarketem w Kijowie

Długo zastanawiałyśmy się, od czego zacząć. Trzeba było znaleźć miejsce, gdzie mogłabym grać, nie przeszkadzając innym. Wybrałyśmy miejsce przy supermarkecie w rejonie darnyckim pod Kijowem. Postawiłyśmy tam krzesełka, usiadłam, a mama poszła na zakupy. Ludzie zaczęli do mnie podchodzić, pytać, interesować się... Kiedy mama wyszła, przed moim stoliczkiem stała już kolejka. Tego dnia zebrałam jakieś 1200 hrywien.

Oczywiście zdarzali się też tacy, którzy wygrywali. W swoim życiu grałam z mistrzami sportu, kandydatami na mistrzów i innymi. Ale w pobliżu supermarketu, gdzie prowadziłam swój wolontariat, przez cały jego czas wygrały ze mną 3, może 4 osoby.

Potem było wiele innych miejsc. Na przykład grałam w parku Szewczenki. Największa kwota, jaką udało mi się zebrać w ciągu jednego dnia, to około 15 tysięcy hrywien.

Przez cały czas mojego wolontariatu zebrałam ponad 220 tysięcy hrywien

Pierwsze 20 tysięcy, które zebrałam, przekazałam fundacji Serhija Prytuli. Bardzo się denerwowałam, nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Od dawna podziwiam Prytulę, oglądałam jego programy w telewizji, dużo o nim wiem. Dlatego spotkanie z nim było dla mnie ważne. Kiedy zobaczył, jaką sumę przyniosłam, a miałam tylko dziesięć lat, rozpłakał się i mnie uściskał.

W fundacji Serhija Prytuli

Ksenia Minczuk: – Dlaczego zaczęłaś grać właśnie w warcaby? Jakie masz osiągnięcia?

Waleria Jeżowa: – Zaczęłam, gdy miałam 7 lat. Wtedy właśnie otwarto nowy klub warcabowy i chciałam spróbować. Wciągnęło mnie.

W 2021 roku zostałam mistrzynią świata dziewcząt do 10 lat. Mam też trzy puchary z mistrzostw Europy za pierwsze miejsce. Przez pięć lat z rzędu byłam mistrzynią Kijowa wśród dziewcząt w mojej kategorii wiekowej. Jestem również wielokrotną mistrzynią Ukrainy, mistrzynią Europy dziewcząt w mojej kategorii wiekowej oraz mistrzynią świata 2023-24 juniorek (do lat 19). Obecnie gram w kategorii „Dziewczęta od 13 do 16 lat”.

Opowiesz o swoim największym osiągnięciu?

Było wiele trudnych partii, ale jedna stała się dla mnie wyjątkowa. Arcymistrzyni Ołena Korotka jest najlepszą szachistką Ukrainy. Zagrałam z nią na mistrzostwach Ukrainy dorosłych w 2024 roku – i zremisowałam. Byłam bardzo szczęśliwa, remis z Ołeną to dla mnie wielki zaszczyt.

W jaki sposób szachy pomagają Ci w życiu?

Odciągają uwagę. Bo kiedy grasz, koncentrujesz się, rozważasz każdy ruch. Nie ma miejsca na złe myśli. Ale czasami jest odwrotnie – nerwy. Czasami po grze boli głowa, wzrasta ciśnienie, chociaż ogólnie gra mnie fascynuje.

Przyjaźń z polską szachistką uratowała nasze zwycięstwo

Waleria i Maja spotkały się po raz pierwszy na mistrzostwach świata w 2021 roku – mówi Liubow Jeżowa, mama Walerii. – W ostatniej rundzie Lera grała z Rosjanką, od tej partii zależało złoto mistrzostw świata. W warcabach rozgrywa się dwa mikromecze, a wynik jest łączny. Lera wygrywa pierwszy mikromecz, drugi kończy remisem, więc wzywa sędziego, żeby zapisał łączny wynik. I wtedy Rosjanka mówi sędziemu, że nie pamięta wyniku pierwszego mikromeczu... Sędzia jest zdezorientowany. Kto wygrał? Polka Maja Rydz grała wtedy swoją partię obok i obserwowała grę Walerii – i pomogła udowodnić, że to Lera wygrała. Z wdzięczności moja córka podarowała Mai swój medal z mistrzostw świata.

Kiedy wybuchła wojna, Maja wraz z mamą zwróciły się do polskiej federacji szachowej z prośbą o pomoc w ustaleniu, czy z Lerą wszystko w porządku, czy jesteśmy bezpieczni. Przedstawiciel federacji odnalazł mnie na Facebooku. Mama Mai zaproponowała nam przyjazd do nich, ale zostaliśmy w Ukrainie. Teraz spotykamy się na międzynarodowych zawodach.

Waleria podczas symultany szachowej

Z kim grałaś, Walerio?

Z wieloma graczami. Jeśli chodzi o znane osoby, to z Hectorem Jimenezem Brave, Wołodymyrem Ostapczukiem, Wiktorią Bulitko, Jegorem Krutogołowem. Nie wszystkich jestem w stanie wymienić, ale ci mnie nie pokonali. Dużo grałam z żołnierzami. Często zdarza się, że przekazuję im swoją pomoc.

Jak żołnierze na to reagują?

Dziękują. Często ich żony pokazują filmy z podziękowaniami od mężów z frontu. I często płaczą. Pamiętam spotkanie z żołnierzem Ołeksijem Prytulą, weterynarzem z Odessy. We wrześniu 2022 roku, podczas natarcia na Łymań, został ciężko ranny i stracił obie nogi. Zbierałam pieniądze na protezy dla niego. Gdy mu je założyli, spotkaliśmy się. Podarował mi piękny bukiet kwiatów. Pomimo wszystkich przeżyć jest bardzo pogodnym człowiekiem. Zostałam również odznaczona medalem przez żołnierzy 28 OMB [oddzielna brygada zmechanizowana – red.]. Dowódca, który wręczył mi ten medal, później zginął, próbując ratować swojego towarzysza broni. Dlatego ta nagroda jest dla mnie szczególnie ważna.

Chciałabym wierzyć, że moje pieniądze, choć niewielkie, komuś pomogą

Jakie najjaśniejsze momenty związane z ich zbieraniem zapamiętałaś?

Gdy chłopcy na ulicy zbierali i przynosili drobniaki, żeby ze mną zagrać — po 50 kopiejek, po hrywnie. Każdego dnia przybiegali do tego supermarketu, gdzie grałam. Potem prosili, żebym ich uczyła.

Z Ołeksijem Prytulą, któremu pomogła zebrać pieniądze na protezy

Nadal grasz i zbierasz pieniądze?

Tak! Bardzo często gram w pobliżu supermarketu. Latem codziennie, w innych porach roku w weekendy. Tam już mnie znają – pracownicy, administrator. Przynosili mi nawet gorące obiady. Teraz częściej gram na imprezach charytatywnych. Zapraszają mnie, a ja się zgadzam. Tam jest znacznie więcej ludzi, a to oznacza, że można zebrać więcej pieniędzy dla armii. Moja metoda działa, więc będę grać dalej.

O czym marzysz?

Najważniejsze, żeby jak najszybciej skończyła się wojna. Myślę, że dziś to marzenie każdego Ukraińca. A jeśli chodzi o osobiste marzenia, to chcę się spotkać z Łesią Nikitiuk [ukraińska prezenterka telewizyjna – red.]. I oczywiście chcę zostać mistrzynią świata. Będę trenować, żeby to osiągnąć.

Kartki z kiełkującymi nasionami

Na Instagramie piszesz: „Szanuję przeszłość, nie stronię od teraźniejszości, tworzę przyszłość. Kontynuuję tradycje mojego rodu”. W jaki sposób pomagasz żołnierzom?

Mam 11 lat, pochodzę z miasta Sławuta na Wołyniu. Pomagam wojskowym od początku wojny – odpowiada 11-letnia Sołomia Debopre, etnoblogerka, która tworzy niezwykłe kartki i świeczki, by zbierać datki dla armii. – Na początku w naszym lokalnym Centrum dla Wolontariuszy cała moja rodzina wyplatała siatki maskujące, zbierała ubrania, przygotowywała jedzenie. Kiedy zabrakło tam dla mnie pracy, zaczęłam robić kartki i świeczki.

Sołomia Debopre zaczęła pomagać w wieku 8 lat

Kartki wykonuję własnoręcznie, od papieru po wykończenie. Do produkcji papieru mam specjalne narzędzia. Robię go z przetworzonych zeszytów, opakowań, papierowych śmieci. Formuję go w specjalnym sicie i dodaję nasiona, które potem mogą wykiełkować. Tej techniki nauczyłam się od ukraińskiego mistrza w Estonii, kiedy byłam w Tallinie na festiwalu wraz z zespołem folklorystycznym, w którym śpiewam. Raz w roku wyjeżdżamy za granicę, śpiewamy ukraińskie piosenki, opowiadamy o naszej kulturze, bierzemy udział w jarmarkach, na których sprzedajemy wyroby ukraińskich rzemieślników. Kiedy trafiłam do pracowni papieru, tak mnie wciągnęło, że też zapragnęłam robić coś takiego.

Swoje pierwsze kartki po prostu rozdawałam żołnierzom. Pisałam: „Siejcie na wyzwolonej ziemi”

Jaką największą kwotę udało Ci się zebrać?

18 tysięcy hrywien za jednym razem. Każdego miesiąca zarabiam 5-7 tysięcy hrywien i wszystko przekazuję żołnierzom. Czasami to są przyjaciele rodziców, czasami krewni, czasami moi obserwujący, których dobrze znam. Kiedyś zbierałam pieniądze dla mojego wujka Romana. Pomagałam też naszemu lokalnemu artyście, a on robił dla mnie formy do świec. Kiedy na wojnie zginął jego brat, potrzebny był samochód, by przewieźć ciało. Dołączyłam do zbiórki.

Kartki z nasionami i świeczki Sołomii

Jak żołnierze reagują na Twoją pomoc?

Często nagrywają mi filmy z podziękowaniami. Czasami przysyłają małe upominki: flagi oddziałów, naszywki itp. Kiedyś pewien żołnierz podarował mi duży pocisk. Przywieźli go nam prosto do domu i zostawili na podwórku, ale zapomnieli powiedzieć o tym tacie. Wyszedł na ulicę, zobaczył pocisk i się przestraszył. Pomyślał, że ten pocisk spadł obok naszego domu. Myślę, że go teraz pomaluję i oddam w zamian za datki.

Często organizuję na Instagramie różne konkursy, loterie, biorę udział w loteriach, gdzie za datki można coś wygrać. Mam już swoją publiczność, która wspiera wszystkie moje zbiórki.

O czym marzysz?

Żeby wojna skończyła się jak najszybciej. A kiedy dorosnę, chcę otworzyć kawiarnię i sprzedawać tam swoje świeczki i pocztówki.

Na jarmarku

Obrazy, które skłaniają do płaczu

Moja działalność wolontariacka rozpoczęła się jeszcze w 2014 roku – mówi Alina Stebło, 16-letnia artystka. – Stało się tak dzięki mojemu wychowaniu. Zaszczepiono mi miłość do Ukrainy i nauczono, że zawsze walczyliśmy o wolność i będziemy walczyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. Musimy też pomagać tym, którzy walczą o naszą wolność. Byłam na Majdanie w Chmielnickim, kiedy jeszcze chodziłam do przedszkola. A kiedy w 2014 roku rozpoczęła się wojna, zaczęłam rysować kartki dla rannych.

Najpierw pomagałam w organizacji społecznej „Ochrona – zrzeszenie wolontariuszy”, zbieraliśmy paczki dla żołnierzy. Po kilku tygodniach zrozumiałam, że mogę robić coś innego – rysować. To mi wychodzi znacznie lepiej. Od początku inwazji zajmuję się wyłącznie rysowaniem. To mój sposób na wyrażenie emocji i przeżyć.

Po piątym obrazie, który podarowałam znajomym żołnierzom, mama powiedziała: „A czemu my tak po prostu te twoje prace rozdajemy? Daj je na aukcje, niech przynoszą pieniądze”. I tak zrobiliśmy.

Alina Stebło maluje obrazy, które są sprzedawane na aukcjach

Razem z innymi dziećmi robiliśmy również malunki na łuskach po pociskach, które również przekazywaliśmy na aukcje. Namalowałam około 50 prac. Aukcje dla moich obrazów wyszukuje „Ochrona – zrzeszenie wolontariuszy”.

Moja pierwsza wystawa nosi tytuł „Wojna, która nas zmieniła”. W Chmielnickim pokazałam ją już cztery razy. Za każdym razem zbieramy na tych wydarzeniach datki.

Ludzie widzą w moich pracach różne rzeczy: rozpacz, ból, nadzieję. Często mówili, że nie wierzą, że to prace nastolatki.

Zdarzało się, że patrząc na nie, dorośli mężczyźni stali i płakali

Teraz kończę 11 klasę, przygotowuję się do egzaminów, ale nadal maluję. Piszą do mnie wolontariusze z różnych krajów i proszą o prace na aukcje. Moje obrazy trafiły już do Niemiec, Szkocji, Austrii, Stanów Zjednoczonych. Na aukcjach za granicą zebrano już ponad 140 tysięcy hrywien.

Kiedy oddaję swoje prace, nie myślę o tym, ile pieniędzy uda się zebrać. Myślę o tym, co one przyniosą.

Jak wojskowi reagują na Twoją pomoc?

Najlepszym podziękowaniem dla mnie od żołnierzy jest to, że żyją. Nie potrzebuję od nich niczego więcej.

Wystawa obrazów Aliny Stebło

Jakie są Twoje marzenia?

Marzę o końcu wojny. Trochę egoistycznie, bo chcę studiować architekturę w Odessie, a nie mogę tam pojechać, bo jest niebezpiecznie. Ale i tak zostanę architektką, ponieważ po zakończeniu wojny chcę odbudowywać nasz kraj.

Co powiesz tym dzieciom i dorosłym, którzy również chcą pomagać, ale nie wiedzą, od czego zacząć?

Zawsze możecie przyjść do dowolnej fundacji lub organizacji społecznej i powiedzieć: „Chcę pomagać”. Tam szybko zdecydują, w czym możecie być przydatni.

Nie ma wieku, w którym można zacząć być użytecznym. Po prostu róbcie to, co potraficie najlepiej

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Rób to, co potrafisz najlepiej. O ukraińskich dzieciach, które zbierają datki na armię

Ksenia Minczuk

Opuszczając swoje domy w 1986 roku, mieszkańcy strefy Czarnobyla nie zdawali sobie sprawy, że to na zawsze. Włączyli mieszkania na alarm, ukryli przed żonami stragany pod listwami przypodłogowymi. Zostawili zwierzęta. Ludzie ewakuowani rzekomo na trzy dni...

Czarnobylskie „bioroboty” ratują świat

26 kwietnia 1986 roku miała miejsce największa katastrofa spowodowana przez człowieka w historii ludzkości. W nocy w elektrowni jądrowej w Czarnobylu odbył się eksperyment. Sytuacja wymknęła się spod kontroli i jedna po drugiej miały miejsce dwie eksplozje. Czwarty reaktor został całkowicie zniszczony, w wyniku czego do atmosfery dostała się ogromna chmura pyłu radioaktywnego.

Władze radzieckie przez długi czas uciszały katastrofę, a nawet organizowały tradycyjne parady majowe.

Świat nie wiedział nic o eksplozji przez dwa dni

10 dni — od 26 kwietnia do 6 maja — trwało maksymalne uwalnianie substancji radioaktywnych z uszkodzonego reaktora. 11 ton paliwa jądrowego dostało się do atmosfery. Największa chmura osiadła na terytorium Białorusi. 30 pracowników elektrowni jądrowej w Czarnobylu zmarło w wyniku eksplozji lub ostrej choroby popromiennej w ciągu miesiąca.

Szacuje się, że w wyniku katastrofy w Czarnobylu ucierpiało około 5 milionów ludzi. Około 5 tysięcy osad na Białorusi, Ukrainie i Federacji Rosyjskiej zostało skażonych radioaktywnymi nuklidami. Spośród nich na Ukrainie jest 2218 osad i miast o populacji około 2,4 miliona osób.

Likwidacja konsekwencji wypadku kosztowała Związek Radziecki 18 miliardów dolarów. Co najmniej 600 000 osób zostało wrzuconych do walki z „pokojowym atomem” ze wszystkich jego zakątków, a ilu z nich zmarło z powodu choroby popromiennej, nie wiadomo. Według różnych źródeł — od 4 do 40 tysięcy osób.

„Bioroboty” to ludzie, którzy uratowali świat przed rozprzestrzenianiem się substancji radioaktywnych kosztem życia. Zdjęcie: Europejski Instytut Czarnobyla

Unikalne jednostki facetów, którzy zrzucili radioaktywne kawałki grafitu z dachu reaktora, zostały nazwane przez obcokrajowców „biobotami”. W końcu ci ludzie pracowali w tak niebezpiecznych warunkach, że nawet specjalnie stworzone do pracy podczas katastrof zawodowych zepsuły się. Aktywność promieniowania na dachu wynosiła od 600 do 1000 promieni rentgenowskich na godzinę — co jest śmiertelną dawką promieniowania. „Bioroboty” weszli na dach na kilka minut, wrzucili jedną łopatę grafitu do płonącego reaktora i wyszli, ustępując miejsca następnemu. Dla większości z nich to naprawdę heroiczne dzieło kosztowało ich życie.

Dawne miasto marzeń Prypecat jest teraz miastem duchów, nie ma go na współczesnych mapach.

Magnes dla prześladowców i turystów z 75 krajów świata

Pierwsi prześladowcy w Czarnobylu pojawili się na początku lat dziewięćdziesiątych, zaraz po rozpadzie Związku Radzieckiego. Na początku 2000 roku zaczęli tu przyjeżdżać turyści. A w 2010 roku postanowiono otworzyć Strefę dla wszystkich, którzy chcieli - trzeba było uzyskać na to oficjalne pozwolenie i zapłacić od 500 hrywien do 500 dolarów. Na polecenie Ministra Sytuacji Nadzwyczajnych Ukrainy przeprowadzono badania radiologiczne i utworzono trasy dla zwiedzających. Zauważono, że na terenie tych tras w strefie 30-kilometrowej można przebywać do 4-5 dni bez szkody dla zdrowia, aw strefie 10-kilometrowej - 1 dzień.

Strefa wykluczenia. Zdjęcie Maria Syrchyna

Wycieczka do 30-kilometrowej strefy Czarnobyla stała się liderem na światowej liście wyjątkowych miejsc i egzotycznych wycieczek (Antarktyda i Korea Północna są niższe w rankingu). Im więcej czasu minęło od wypadku, tym więcej przyjeżdżało turystów. W sumie z 75 krajów na całym świecie.

Strefa, która jest równa rozmiarom trzem Kijowie lub pięciu Warszawom, była podróżowana z całego świata, aby zobaczyć możliwy model przyszłości ludzkiej cywilizacji

Poczuj atmosferę opuszczonego domu. Zrozum, co się dzieje, gdy ludzkie życie jest cenione mniej niż zysk z taniej energii elektrycznej lub tajemnicy państwowej.

„Kilka lat temu widziałem kobietę opalającą się tutaj” - powiedział Serhiy Chernov, były eskorta turystyczna w Strefie. „W tym samym czasie obok niej przeszli miejscowi pracownicy, ubrani w ochronne, obcisłe garnitury. „Ja” - powiedziała, „przeczytałem w moskiewskiej gazecie, że opalenizna w Czarnobylu jest najbardziej stabilna, rok się nie zmywa!”

Czarnobyl po rosyjskiej okupacji

Już pierwszego dnia rosyjskiej inwazji na pełną skalę elektrownia jądrowa w Czarnobylu, która była zachowana przez 36 lat i chroniona przed dalszym rozprzestrzenianiem się promieniowania, została zajęta przez wojska rosyjskie. Miejsce, w którym niegdyś gościł się najgorszy cywilny incydent nuklearny na świecie, po raz kolejny stał się obszarem zwiększonego zagrożenia.

Wojska rosyjskie przebywały w Strefie nieco ponad miesiąc — do 2 kwietnia. I chociaż nie było tam większych walk (tylko starcia ze strażą graniczną i ostrzał we wczesnych dniach), okupacja zmieniła te specjalne ziemie na wiele lat.

Imponująca opowieść o Rosjanach w strefie Czarnobylu kopających okopy w Czerwonym Lesie — jednym z najbrudniejszych miejsc w okolicy. Pracownicy stacji, którzy pozostali tam podczas okupacji, wyjaśnili, że kopanie ziemi w Czarnobylu jest bardzo niebezpieczne. Ale nikt ich nie słuchał. Co więcej: Rosjanie wyprowadzili radioaktywny pył poza Strefę na gąsienice swoich czołgów.

Rosyjskie pozycje w najbrudniejszym Czerwonym Lesie. 2022. Zdjęcie: Energoatom Ukrainy

W strefie Czarnobyla nadal obowiązywała zasada, że lepiej nie schodzić z asfaltu. Ale teraz, oprócz niebezpieczeństwa związanego z promieniowaniem, dodano zagrożenie minami i rozstępami. Teraz nie ma mowy o żadnej turystyce ani wędrówkach prześladowców, ponieważ 95-98% terytorium strefy wykluczenia jest uważane za wyminowane (ponieważ nie zostało jeszcze zbadane pod kątem obecności urządzeń wybuchowych).

W wyniku rosyjskiej inwazji na elektrownię jądrową w Czarnobylu uszkodzono i splądrowano sprzęt biurowy i komputerowy o wartości ponad 230 milionów hrywien. Policja Narodowa Ukrainy ogłosiła podejrzenie naruszenia prawa i zwyczajów wojennych zastępcy dyrektora Rosatomu Nikołajowi Mulyukinowi. Według śledztwa Muliukin prowadził napad na elektrownię jądrową podczas rosyjskiej okupacji Czarnobyla wiosną 2022 roku. Okupcy nie wiedzieli, co tam robić i po prostu ukradli własność. Trzymali zakładników pracowników stacji i Gwardii Narodowej, którzy go chronili.

Aby doprowadzić CHNPP do stanu przedwojennego i przywrócić wszystko, co niezbędne, potrzeba 1,6 miliarda hrywien, według Państwowej Agencji Ukrainy ds. Zarządzania Strefą Wykluczenia.

Ale najgorsze jest to, że 103 żołnierzy Gwardii Narodowej, którzy strzegli elektrowni jądrowej w Czarnobylu, wciąż są w niewoli Rosjan. Według żony jednego z schwytanych żołnierzy Natalii Kushnarevy okupanci schwytali ich podczas inwazji 24 lutego 2022 r.

20
хв

Tragedia w Czarnobylu: 39. rocznica wybuchu

Sestry

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie Ukrainę czeka boom gospodarczy

Ексклюзив
20
хв

Przekazać Francuzom prawdę o wojnie

Ексклюзив
Miłość w Tinderze
20
хв

Przygody Ukrainek na Tinderze: Stany Zjednoczone

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress