Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
„Pluskwy przywlekliście z wojny”. Historia Rybalewskich
„Kiedy Ukraińcy słyszeli, że jesteśmy we Włoszech, mówili: ‘Macie dobre życie’. A my żyliśmy w podłych warunkach: od pluskiew my i dzieci mieliśmy blizny. Wielu Włochów dziwiło się, że mamy wyższe wykształcenie, a w Ukrainie zostawiliśmy dom i samochód. Tłumaczyliśmy im, że uciekamy nie przed biedą, ale przed wojną”
Już na początku inwazji Anastazja i Dmytro Rybalewscy, ukraińscy aktorzy, wywieźli swoje dzieci za granicę. Wrócili po pół roku, bo nawet słoneczne Włochy nie mogły uchronić ich przed traumą emigracji i depresją. Dziś przyznają, że wojna zmieniła relacje między nimi.
– Teraz nie możemy już bez siebie żyć – mówi Dmytro. – Przed inwazją w trasie zawsze czułem się bezpiecznie. Dziś już nie. Czuję niepokój i bardzo się martwię o żonę i dzieci. Muszę zawsze być przy nich.
Jest czołowym aktorem w jednym z głównych teatrów w kraju, Narodowym Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki. Zawsze gra bohaterów: Koriolana u Szekspira, Mychajłę w „Skradzionym szczęściu” Franki czy Szymona w „Kaukaskim kole kredowym” Brechta.
Ona jest żarliwą i czułą Nastią ze „Skradzionego szczęścia” albo wdową z „Greka Zorby”.
Opowiedzieli nam swoją historię.
Garderoby i schroniska
Anastazja: – Dzień przed początkiem inwazji wysłaliśmy nasze dzieci do zachodniej Ukrainy. Tak podpowiadała mi intuicja. 24 lutego mieliśmy jechać na wycieczkę do Lwowa. Rano zaschło mi w ustach, a ziemia uciekła mi spod stóp.
Dmytro: Dobrze, że Nastia wcześniej spakowała walizki. Na początku nie mieliśmy pojęcia, co robić. Strasznie było wychodzić na zewnątrz, bo nie wiedzieliśmy, czy Rosjanie idą z czołgami, czy bomby już lecą. Spędziliśmy noc w pokojach wypoczynkowych teatru Iwana Franki, a potem pojechaliśmy do naszych dzieci.
Dmitro na scenie. Zdjęcie: Valeria Landar
Kiedy do nich dotarliśmy, zrobiło mi się lżej na sercu. Najtrudniejszą decyzją był wyjazd za granicę. Ale chcieliśmy chronić nasze dzieci – trzyletniego Makara, pięcioletnią Martę, siedmioletniego Marka i dwunastoletnią Margaritę.
Swego czasu grałem w teatrze w Gdańsku. Po wybuchu wojny zaproponowano mi tam tymczasowe schronienie. Pojechaliśmy więc do Polski i przez miesiąc mieszkaliśmy w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim, w dobrze wyposażonej garderobie. A kiedy zaczął się sezon teatralny, pojechaliśmy do Włoch.
Zabraliśmy z Ukrainy ze sobą naszego kota Jordana, więc nie mogliśmy wszyscy polecieć do Włoch samolotem. Wziąłem więc tyle rzeczy, ile mogłem, by Nastia nie musiała ich dźwigać, i pojechałem autobusem do Florencji. Przywitała mnie tam moja ciocia Maria, która mieszka we Włoszech od wielu lat. Jest moją krewną, ale daleką, więc staraliśmy się jak najmniej ją sobą obciążać.
Włosi obiecywali najlepsze warunki. Okazało się, że możemy liczyć tylko na schroniska
Anastazja: Wiele osób na wieść o tym, że jesteśmy we Włoszech, mówiło: „Och, to musicie mieć tam dobre życie”. A my żyliśmy w okropnych warunkach, brud i pluskwy – od ich ugryzień wszyscy mieliśmy blizny. Kiedy powiedzieliśmy właścicielowi schroniska, Niemcowi, o tych pluskwach, stwierdził, że to my przywlekliśmy je z wojny. Wielu miejscowych było zaskoczonych, że mamy wyższe wykształcenie, że w Ukrainie zostawiliśmy dom i samochód. Wyjaśnialiśmy im, że nie uciekamy przed biedą, ale przed wojną.
Anastazja Rybałowska-Chumachenko. Zdjęcie: Julia Weber
W drugim schronisku były wszy. Chłopcom musieliśmy ogolić głowy, a dziewczynki leczyć. Dzieci uczęszczały do lokalnej szkoły, jednocześnie ucząc się online w systemie ukraińskim.
Wojna wywarła wielki wpływ na wszystkie nasze dzieci. Zaczęło się jąkanie, wypadanie włosów, ataki paniki...
Pamiętam, jak kiedyś weszliśmy do pokoju i zobaczyliśmy Marka leżącego na podłodze. Mówił, że umiera. Średnia córka otworzyła okno i zaczęła go uspokajać.
Dmytro: Gotowałem dla wszystkich, bo bardzo mnie to uspokajało.
Anastazja: Staraliśmy się jakoś trzymać, ale w końcu wpadłam w depresję.
Wojna ma fatalny wpływ na układ nerwowy. Kiedy poszłam do lekarza i powiedziałam mu, że nie śpię od tygodnia, przepisał mi krople rumiankowe i walerianowe. Wysyłali mnie do włoskich psychologów, ale jak mam się z nimi komunikować, skoro nie mówię po włosku? Żyłam wiadomościami z domu, leżąc tam, cierpiąc, płacząc i czekając na nasz powrót.
Szewczenko zamiast prorosyjskiej telewizji
By jakoś pokonać stres, Dmytro szukał pracy w swoim zawodzie. Pewnego dnia w Toskanii poznał słynnego włoskiego aktora Giacomo Moscato.
Dmytro: Znalazłem pamiętniki z Mariupola. Przetłumaczyliśmy je, dodaliśmy wiersze Szewczenki, Ungarettiego, własne przemyślenia na temat wojny, zdjęcia i muzykę. Ułożyliśmy wszystko w logiczną strukturę i ruszyliśmy w trasę po Toskanii. Włosi na widowni byli zszokowani. Nie mieli pojęcia o tym, jakie okropności naprawdę dzieją się w Ukrainie; włoska telewizja nadawała głównie rosyjską propagandę. Słuchali nas z uwagą, a po występie podchodzili i mówili, że nawet gdyby Giacomo nie tłumaczył wszystkiego na włoski, zrozumieliby moje ukraińskie słowa.
Giacomo Moscato i Dmytro Rybalewski
Nie mogłem powstrzymać łez, gdy czytałem ostatni wiersz Tarasa Szewczenki „Nie obchodzi mnie, czy mieszkam w Ukrainie, czy nie” wraz z pamiętnikami z Mariupola. Kto by wtedy pomyślał, że w całej Ukrainie powstaną tysiące takich pamiętników...
Czułem, że muszę tam wrócić.
Na powrót zdecydowaliśmy się w październiku. Najpierw pojechałem ja z kotem. Kiedy przekroczyłem granicę, nastąpił zmasowany atak. Kilka dni później dotarli moja żona i dzieci.
Anastazja: Dopiero w ojczyźnie, mimo niebezpieczeństwa, poczuliśmy, że żyjemy. Od razu poszliśmy do lekarzy, przepisano nam leki przeciwdepresyjne, przeszliśmy sesje psychoterapii. To wszystko przywróciło nas do życia. Depresja i ataki paniki zniknęły.
Dmytro: Podczas naszej nieobecności ukraińska publiczność bardzo się zmieniła. Ludzie stali się mądrzejsi i bardziej inteligentni. Wiele osób przewartościowało swoje życie, skierowało je na nowe tory.
Anastazja: Teatr stał się bardziej potrzebny niż kiedykolwiek. Ludzie są bardzo zmęczeni. Chcą znaleźć ujście dla swoich emocji, potrzebują odmiany.
Przemyśleliśmy swoje życie. Kiedyś martwiliśmy się, że nie mamy głównych ról, że nie gramy w filmach. Teraz to wszystko stało się nieistotne. Najważniejsze jest to, że żyjemy i jesteśmy zdrowi.
Dmytro: Nasz związek umocnił się podczas wojny. Teraz nie możemy się bez siebie obejść. Przed inwazją zawsze czułem spokój, gdy byłem w trasie. Teraz już nie. Czuję niepokój i bardzo martwię się o żonę i dzieci. Zawsze musimy być blisko siebie.
Nasze dzieci też są teraz cały czas z nami. Przed wojną częściej były z nianią, teraz dorastają w teatrze
Mamy zadanie: wychować je w Ukrainie. Chcemy, żeby w niej dorastały i wiedziały, jakiego kraju są obywatelami.
Rysunek dzieci Rybalewskich na ścianie włoskiego domu
Dziś Rybalewscy są wpływowymi wolontariuszami w sektorze kultury. Dmytro i Anastazja występują w przedstawieniach charytatywnych, z których dochód idzie na Siły Zbrojne Ukrainy. Swoją pracę w Teatrze Franki postrzegają jako część misji, która polega na promowaniu ukraińskiej historii i kultury.
Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
„Nieważne, co dzieje się wokół. Liczy się tylko jedno: czy zdążysz pomóc rannemu. Nauczyliśmy się robić to w biegu. Samochód jedzie pod ostrzałem, a ty w ciemnościach z latarką szukasz żyły, żeby podłączyć kroplówkę. Przecinasz ubranie, opatrujesz rany. Zimą ranni są przemoczeni i odmrożeni. Ich życie zależy od tego, czy znajdą się w cieple, dlatego ogrzewamy samochód do maksimum. Jesteś w kamizelce kuloodpornej i hełmie, cała – od kurtki po majtki – przemoczona do suchej nitki. Ale tego nie czujesz. Zapominasz, że jest ci nieznośnie gorąco, duszno, że przed wyjazdem sama leżałaś pod kroplówką z bólem głowy po kontuzji. Adrenalina czyni cuda: kiedy liczy się każda sekunda, nic cię nie boli. I oto dowozicie rannego do szpitala. Lekarze mówią, że jeszcze pięć minut – i ten człowiek by umarł. Ale zdążyliśmy. Uratowaliśmy go...”
Tak swoje codzienne życie na wojnie opisuje Ołeksandra Czorna, pseudonim „Jaskółka”, 52-letnia medyczka pola walki 39 Oddzielnej Brygady Obrony Wybrzeża. Jaskółka – bo jak mówią jej koledzy, „szybko lata”. Przed wojną była księgową. Całe życie poświęciła rodzinie, dlatego decyzja o pójściu 25 lutego 2022 roku do komisariatu wojskowego zaskoczyła wszystkich jej przyjaciół i znajomych. Ale ona nie miała wątpliwości.
Koledzy mówią na nią „Jaskółka” – bo „szybko lata”
Już dawno przestaliśmy liczyć nasze kontuzje
– Na początku nie przyjęli mnie ani do SZU, ani do obrony terytorialnej – mówi Ołeksandra. – Ale trafiłam na ludzi, dzięki którym udało się rozwiązać ten problem. Miałam poważne zamiary, chociaż przed rozpoczęciem inwazji należałam do osób, które zaprzeczały, że może do niej dojść. I chociaż mój mąż, który jest żołnierzem, wielokrotnie mnie ostrzegał, nie chciałam o niczym słyszeć. Miałam urodziny, przede mną był długo wyczekiwany wypoczynek w Karpatach. Miałam inne sprawy na głowie.
Wojna zaskoczyła nas w domu w Czarnomorsku, w obwodzie odeskim. Męża natychmiast wezwano do służby. Znalazłam książeczkę wojskową, którą miałam od czasu ukończenia szkoły medycznej w 1992 roku. Prawie nie pracowałam w swoim zawodzie – kiedy masz troje dzieci, musisz wybierać pracę, w której ci odpowiednio zapłacą.
Razem z córką (dwoje pozostałych dzieci było w Kijowie) zaczęłyśmy pracować jako wolontariuszki: piekłyśmy całe kilogramy ciastek fitness, które przekazywałyśmy na front. Równolegle dyżurowałam w lokalnym batalionie ochotniczym, gdzie potrzebni byli medycy. Aż 23 marca padło pytanie, kto z ochotników wstąpi do szeregów SZU. Natychmiast się zgodziłam.
Kateryna Kopanieva: – Już wtedy rozumiałaś, że to nie będzie wojna na miesiące, ale na lata?
Ołeksandra Czorna: – Tak. W przeciwieństwie do wielu naszych chłopaków nie miałam złudzeń, że to się szybko skończy. Pewnie dlatego, że jako córka i żona wojskowego widziałam, jak jaką stała się ta branża w ciągu ostatnich 20 lat. Widziałam, jak w latach przedwojennych ukraińska armia była redukowana i jak upadała. I rozumiałam, że wróg przez te wszystkie lata przygotowywał grunt pod wielką wojnę. Jeszcze w obronie cywilnej mówiłam chłopakom, że wszyscy znajdziemy się na froncie. I tak się stało.
Nie zapomniałaś umiejętności udzielania pierwszej pomocy?
Nie pozwoliło mi na to troje moich dzieci, z ich ciągłymi chorobami i urazami. Oczywiście, przeszliśmy szkolenie z instruktorami medycyny taktycznej. Po ukończeniu szkoły medycznej przez jakiś czas pracowałam na oddziale kardiologicznym, więc ta wiedza również się przydała. Nadal jednak boję się sali operacyjnej.
Jeśli sama udzielam pomocy, to tnę, zszywam i traktuję to normalnie. Ale kiedy widzę, jak robią to inni, czuję się nieswojo. Nawet podczas pobierania krwi staram się nie patrzeć
W każdych innych warunkach nakłuwam żyły ze spokojem, ale kiedy nakłuwają moje, wolę tego nie widzieć.
Z drugiej strony są sytuacje, kiedy nie zauważasz wokół siebie nic, tylko rannych, którym trzeba pomóc. Kiedyś z powodu silnego bólu głowy sama byłam pod kroplówką. Nadjechała karetka, ciężki przypadek. Przewinęłam rękę, nie zdejmując cewnika, i tak pojechałam na ewakuację. Kiedy przenosiliśmy rannego, podrapałam sobie tę rękę. Skończyło się infekcją i miesięczną kuracją antybiotykową. W ekstremalnych sytuacjach mogę też „nie zauważyć”, że mam wysokie ciśnienie. Moja norma 90/60, więc gdy mam 140/100, moje naczynia krwionośne po prostu nie wytrzymują i może się zacząć krwawienie z nosa. Ciśnienie często podnosi mi się latem, z powodu upałów i duszności, gdy jadę w karetce bez okien.
Z braćmi z zespołu medycznego
Miałaś wiele kontuzji?
Oficjalnie trzy, ale myślę, że więcej – już dawno przestałam je liczyć. Gdy pocisk spadł niedaleko mnie, bolała mnie głowa. Poleżałam jednak trochę pod kroplówką i wróciłam do pracy.
Niektórzy po kontuzji ostro reagują na każdy dźwięk, inni się przyzwyczajają. Ja należę do tych drugich: dopóki coś nie przeleci tuż obok, nie reaguję
Kiedy mieszkaliśmy naprzeciwko Krynok, w obwodzie chersońskim, przelatywało codziennie. Miejscowi, którzy zostali, mieszkali już w piwnicach, ale ja mogłam przebywać w domu. Jednak pewnego razu piwnica uratowała mi życie. Rosyjską rakieta poleciała prosto na nas. Dom rozpadł się jak kartonowe pudełko, lecz piwnica wytrzymała.
Byliśmy w takich miejscach, gdzie odległość od okupowanego przez Rosjan lewobrzeżnego Chersonia była minimalna. Tam ostrzał w zasadzie nie ustawał. Jedna po drugiej miejscowości zamieniały się w ruiny, lecz na tle tej apokalipsy nadal spotykało się cywilów, którzy nie chcieli opuścić swoich ogrodów i z jakiegoś powodu byli przekonani, że Rosjanie nie będą do nich strzelać. W końcu to my udzielaliśmy im pomocy...
Dotrwać do nocy to już sukces
Jest strasznie?
Bywa. Ale chodzi raczej o strach nie o swoje życie, a o życie innych. Wywozimy rannego cywila, a ja słyszę przez radio, że wróg ostrzeliwuje nasze pozycje – i boję się o naszych. Albo razem z koleżanką, medyczką plutonu, trafiamy pod ostrzał. Leżymy w domu na podłodze, lecą na nas odłamki, a ja nie myślę o nas, tylko o tym, żeby nasi chłopcy tutaj nie przyjechali i nie wpadli pod ostrzał.
Przez pierwsze dwa lata wojny nie myślałam o sobie. Żyłam dniem dzisiejszym, chwilą. Wchodzisz do wiejskiego sklepiku, widzisz coś w rodzaju ananasa, persymony czy krewetek (właściciele sklepów pod ostrzałem przywozili takie produkty na linię frontu i zarabiali na tym niewiarygodne pieniądze) i nie ma dla ciebie znaczenia, ile to kosztuje. Myślisz: „A jeśli dzisiaj jest mój ostatni dzień?” – i kupujesz. To jest życie chwilą. Przeżyć do wieczora albo do nocy to już sukces.
Teraz pracuję nad tym, by odzyskać umiejętność planowania. Zaczynam od tego, by zaplanować przynajmniej najbliższy urlop. Niedawno jechaliśmy z chłopcami i zobaczyliśmy, że w naszą stronę leci dron. Z daleka nie było wiadomo, czy to nasz, który przeleci obok, czy wrogi, który spadnie na nas.
W takich chwilach mózg natychmiast opracowuje plan działania: jeśli dron się zniża, wyskakujemy w biegu. A w głowie masz myśl, żeby nic się nie stało, bo przecież niedługo urlop
Chyba tylko ten, kto sam tego doświadczył, może zrozumieć, co się dzieje w takiej chwili. Dlaczego dziś rozpada się tak wiele rodzin? Dlaczego jest tak wiele rozwodów? Kiedy jesteś na froncie, nie chcesz straszyć swoich bliskich, opowiadając im, że kilka razy w ciągu jednego dnia omal nie zginęłaś. Mówisz, że wszystko jest w porządku. A oni tego nie rozumieją, bo jeśli jest tak dobrze, to dlaczego nie dajesz znaku życia? Gdzie tam jesteś i z kim? I zaczynają się pytania, podejrzenia. Potem przyjeżdżasz na urlop i jedyne, czego pragniesz, to cisza, żeby nikt cię nie ruszał. Przepaść między tobą a twoimi bliskimi tylko się powiększa. To jedna z przyczyn mojego rozwodu. Teraz mówię dzieciom więcej, bo nie chcę stracić z nimi kontaktu. Mogę im opowiedzieć nawet o najtrudniejszych momentach.
Z córkami
Jakich? Co jest najtrudniejsze w pracy medyka na wojnie?
Kiedy nie zdążysz dowieźć rannego. Jak dotąd miałam jeden taki przypadek. Młody żołnierz, ciężko ranny, z wewnętrznym krwotokiem. Minutę po tym jak znalazł się w naszym samochodzie, zatrzymało mu się serce. Uruchomiliśmy je, ale nie udało się go uratować. Miał zbyt duże obrażenia.
Świadomość, że nie ponosisz winy za jego śmierć, wcale nie sprawia, że jest ci łatwiej. To nie do zniesienia
W dzień św. Mikołaja przyjeżdżasz do chłopaków na pozycję, żeby rozdać im czekoladki specjalnie przysłane dla nich ze Szwecji. A wieczorem tego samego dnia wywozisz ciała sześciu z nich... Podczas mojej pierwszej ewakuacji Rosjanie ostrzelali nas z „gradów” i zginęło dwóch moich towarzyszy broni. Jeden w przeddzień swoich urodzin, drugi w dniu urodzin swojej żony. Rano zdążył jej złożyć życzenia i to była ich ostatnia rozmowa.
Na froncie odnalazłam siebie
Co Ci pomaga się trzymać?
Mogę sobie popłakać, czasami łzy przynoszą ulgę. Pracowałam z psychologiem. Nie mogę powiedzieć, że to była terapia, to było bardziej jak rozmowa z samą sobą. Ale nie mogłam się doczekać tych spotkań, bo były okazją, żeby się wygadać. Wcześniej próbowałam rozmawiać z przyjaciółmi czy ze znajomymi, ale wszyscy z jakiegoś powodu uważali, że muszą mi dać jakąś radę. A ja nie potrzebowałam rad. Potrzebowałam, żeby mnie po prostu wysłuchano. Opowiadając coś psychologowi sama wszystko analizowałam, układałam w sobie głowie – i to pomagało.
W kryzysowych momentach ratuje mnie jakaś aktywność. Jeśli nie jedziemy na wezwanie, mogę zacząć przestawiać pudełka z lekami albo nawet usiąść i malować jakiś obrazek. Trochę uspokajają mnie też zakupy online. Był okres kiedy kupowałam mundury wojskowe, jak głupia. Teraz kupuję prezenty dla mojej małej wnuczki.
Prezent dla wnuczki
Patrząc na Ciebie trudno uwierzyć, że masz wnuki.
Mam 52 lata (choć nie czuję swego wieku). Mój kolega z ekipy ma 27 lat, jest cztery lata młodszy od mojego syna.
Chłopaki żartują, że w wieku 52 lat jestem silniejsza od dwóch 26-latków
Wiek nie ma znaczenia. Czuję się świetnie, w pewnym sensie lepiej niż przed służbą. Nie pamiętam siebie przed wojną jako osobowości. Pamiętam siebie jako mamę, aktywną członkinię komitetu rodzicielskiego, domową kucharkę – i to wszystko. Nigdy nie potrzebowałam niczego dla siebie, nie wiedziałam, co to samorealizacja. A teraz wiem, że to, co robię, przynosi korzyści. Z wieloma chłopakami, których ewakuowałam jako rannych, nadal utrzymuję kontakt. Kiedyś opublikowałam w mediach społecznościowych zdjęcie zakrwawionych kamizelek kuloodpornych. Właściciel jednej z nich, którego ewakuowaliśmy, rozpoznał ją i mnie odnalazł, by podziękować.
Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej. To paradoks, ale właśnie tutaj pojawiło się u mnie mnóstwo słoiczków z kremami i maseczkami do twarzy. Przenosząc się z jednej pozycji na drugą zabieram je ze sobą. Na urlopie najpierw zapisuję się do dentysty, kosmetyczki, fryzjera, manikiurzystki i pedicurzystki. Wielu to dziwi – ale dlaczego? Czy na froncie mam wyglądać niechlujnie? Niestety, nie rozumiał tego nawet mój były mąż. Trudno mu było uwierzyć, że robię to wszystko dla siebie.
„Na wojnie pojawiają się nowe sensy. Teraz wyglądam inaczej – wydaje mi się, że lepiej niż wcześniej”
Oczywiście, zdarza się wiele momentów, kiedy nie wyglądam najlepiej, delikatnie mówiąc – cała spocona, rozczochrana, zakrwawiona. Ale jestem szczęśliwa, bo uratowałam komuś życie. Zatrzymujesz się po trudnej ewakuacji na stacji benzynowej, żeby się napić kawy – i ta kawa wydaje ci się najsmaczniejsza na świecie.
Poza tym uprawiam jogę (tak, nawet na froncie) i dlatego wszędzie noszę ze sobą karimatę. Dla mnie joga to wspaniała alternatywa dla środków uspokajających i nasennych. Te ostatnie w naszym przypadku nie wchodzą w grę: nie możesz brać środków nasennych, wiedząc, że w nocy może być ewakuacja. Tu z pomocą przychodzą praktyki oddechowe.
O czym teraz marzysz?
Chciałabym mieć własne mieszkanie, gdzieś w Odesie. I bardzo chciałabym po wojnie być na swoim miejscu. Zajmować się tym, czego chcę i co ma sens. Takie są moje marzenia – a może bardziej plany? Jak już mówiłam, marzyć i snuć plany to coś, czego teraz muszę się uczyć na nowo.
Zdjęcia: 39 Oddzielna Brygada Obrony Wybrzeża i prywatne archiwum bohaterki
Niezależnie od pory roku w przedziale jest ciasno i duszno. Trudno pościelić sobie łóżko, a wciśnięcie torby podróżnej pod kuszetkę jest solidnym fizycznym wysiłkiem.
Wszyscy pasażerowie na dzień dobry opowiadają sobie całe swoje życie, dzielą się jedzeniem, pokazują zdjęcia bliskich. Przez najbliższych dwadzieścia godzin będziemy zamknięci na tej samej małej przestrzeni, będziemy oddychać tym samym powietrzem i musimy znosić swoją obecność. Nie ma wyboru. Jeśli czyjaś obecność przeszkadza i tak nie ma możliwości zmienienia przedziału, bo zazwyczaj pociąg jest pełny ludzi z różnych stron świata, którzy zajmują wszystkie dostępne kuszetki. W pociągach do Ukrainy zdecydowanie przeważają kobiety, które wracają na spotkać choć na chwilę swoich ukochanych na służbie. Często ich rozstaniu towarzyszyły dramatyczne okoliczności, w dramatycznych też okolicznościach toczy się ich codzienne życie - na odległość.
Dlatego na tej małej przestrzeni tak ważna jest przyjemna atmosfera, pełna przyjaźni i poczucia bezpieczeństwa.
Moja rodzina na kilkanaście godzin
Mam wykupioną górną koję, więc typowo po polsku włażę od razu na górę, zawijam się w kłębek i udaję, że mnie nie ma. Współpasażerowie wchodzą, ja się witam z nimi i wracam do udawania, że nikt tu przecież nie leży. Szybko przekonuję się, że nic z tego. Po chwili na moim prześcieradle ląduje wściekle pomarańczowa mandarynka.
- Zjedz, poprawi ci się humor - szeroko uśmiecha się do mnie pulchna blondynka.
Dziękuję i patrzę w dół - na małym stoliczku pod oknem zaczyna się piknik. Każdy wykłada co ma. Kawałek kurczaka z rożna, jajka na twardo, kiełbasa, chleb, domowe pierożki, jakieś ciasteczka. Pachnie domem. U kogoś znalazła się też mała buteleczka koniaku, teraz wędruje z rąk do rąk.
Pulchna blondynka ma na imię Ludmiła. Przyjechała z Izraela, gdzie mieszka piętnaście lat. Dopiero teraz dostrzegam delikatną, naturalną opaleniznę, zimą tutaj niemożliwą do zdobycia. Do Ukrainy Ludmiła wraca pierwszy raz od początku pełnoskalowej inwazji. Jedzie do samego końca trasy - do Zaporoża. Wie, że na miasto zaczęły spadać już nie tylko rakiety ale i KAB-y, potężne bomby zrzucane z samolotu, które rujnują centrum miasta. Przysłuchuję się historii o tym, jak wielka awiabomba spadła na Sobornym Prospekcie, głównej ulicy miasta, tuż obok restauracji, w której kiedyś pracowała. Ale Ludmiła jechać musi, mimo strachu przed bombami. Jedzie do mamy. Starsza kobieta rozchorowała się i - być może - to ostatni moment, by się z nią zobaczyć.
Marianna pochodzi z Winnicy. Dziś zajmuje się ezoteryką. Trudno stwierdzić, co robiła przed pełnoskalową wojną, bo na moje opowieści o przyfrontowych czy już okupowanych miejscach, które odwiedzam jako wolontariuszka, odpowiada: o, tam też kogoś mam. Opowiada o innych lub poprzednich życiach, odkrywaniu siebie i udoskonalaniu ciała i duszy. Jest niezwykle otwarta, trwożąc pruderyjnych współpasażerów takimi słowami jak: seks, orgazm, wolność. Przypomina mi trochę hipiskę, ale z wyglądem porządnej nauczycielki w katolickim liceum.
Rozmowa mnie wciąga na tyle, że schodzę na dół i siadam obok Marianny
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Jest też Jurko z Charkowa. Chudy, prosty chłopak, na oko 30-letni. Włosy krótko ścięte, pomarszczone czoło, jakby zniszczone latami pracy na słońcu. Na moje słowa o Konstantyniwce, w obwodzie donieckim, nagle staje nogi równe nogi i prawie rozrywa swoją pogniecioną koszulę, pokazując obszerną bliznę od szyi aż po brzuch.
- Widzisz? Widzisz? Po tym dali mi pseudonim „Lucky”. Rozumiesz, z angielskiego, że jestem szczęściarz. Pieprzona Konstantyniwka. Dopadł nas moździerz, przykryli nas pociskami tak, że myślałem, że nie wyjdę z tego. Kolega zginął, a mi dali trzecią kategorie inwalidztwa. Ja głową obrócić porządnie nie mogę, a niedługo wrócę do walki… Cóż, tak trzeba.
W jego oczach rozpala się światło. Ale to nie jest dobry światło, raczej brama do piekieł, wejście do świata, z którego już nigdy nie zdoła wrócić. Coś w rodzaju obłędu. Jurko zaczyna wypluwać z siebie niezrozumiałe słowa o kawałku metalu, który utkwił mu w kręgosłupie.
Lekarze mówią, że na bramkach na lotnisku będzie piszczeć. Ale na jakich bramkach, jak tu samoloty nie latają, a jego inwalidę nie chcą wypuścić za granicę, gdzie mieszka jego żona i dwoje dzieci? Mężczyzna, już bez skrępowania, wyciąga ze sportowego plecaka Reebok szklaną butelkę z wódką. Odkręca i na wyprostowanej ręce tańczy nią nam przed nosami, macha, kręci kółka, zachęcając do wypicia. Proponuje ją jednak tak kurczowo i mocno trzymając flaszkę, żeby przypadkiem nikt nie chciał się jej napić. Błyskawicznie przebiega wzrokiem po każdym z nas, po czym wzrusza ramionami i bierze kilkanaście ciężkich łyków.
- Ty zjedz kiełbasę chociaż - Ludmiła urywa spory jej kawałek i wciska mu prosto w rękę. - Bo się przewrócisz.
W ciągu 15 minut obcy ludzie są sobie bliscy, wspierający, rozumiejący. Jurko kontynuuje swoją opowieść pełną wybuchów i oderwanych kończyn, a kobiety jak dwie dobre ciotki, wlepiają w niego wzrok pełen współczucia, jednocześnie pozwalając, by opary alkoholu porwały go na samo dno. Wieczerza trwa jeszcze długo. Ale kiedy wychodzę w środku nocy z pociągu, wszyscy moi współpasażerowie już śpią. Zostawiam przy kuszetce Jurko butelkę wody.
Przypominam sobie historię, którą opowiedziałam w książce „Ani kroku w tył, za nami tylko śmierć”.
Podczas jednej z moich podróży pociągiem z Zaporoża do Przemyśla spotykam kobietę, na oko czterdziestokilku letnią. Od razu czuję, że ma ogromną potrzebę wygadania się, bo od środka ją coś zjada.
Długo się nie zastanawiając, wyciągam z plecaka koniak i rozlewam do plastikowych kubeczków. Irina, bo tak ma na imię rozmówczyni, jest z okolic Tokmaka. Jej matka pochodzi z Rosji, ale wraz z ojcem Iriny zdecydowali się zamieszkać w tym małym i spokojnym miasteczku. Szukając lepszych perspektyw, Irina na studia wyjeżdża do Zaporoża i tam decyduje się zostać na stałe. W rodzinnym Tokmaku zostają rodzice oraz rodzony brat z żoną.
Ostatni raz do rodzinnego domu przyjeżdża w grudniu 2021 roku, by pochować swoją chorą od wielu lat na raka matkę. Dziś mówi, że cieszy się, że matka zmarła zanim zobaczyła, co było później
Kiedy rosyjskie wojska zajmują Tokmak, przez pierwsze długie dni nie ma z rodziną żadnego kontaktu. Nie działa internet, a wjazd na okupowane terytoria jest zbyt przerażający. Irina może po prostu czekać i mieć nadzieję, że z bliskimi będzie wszystko w porządku. Brat odzywa się kilka dni później. Informacje od niego są oszczędne, jakby wybiórcze, pisane naprędce. Pisze coś o Buriatach, którzy przyjechali tu całymi hordami, wchodzą do pustych domów, albo je zajmując, albo wynosząc z nich cały dobytek. Piją, przechadzają się po mieście z bronią, terroryzując mieszkańców. Mówi też, że ojcu kazali przyjąć rosyjskie obywatelstwo pod groźbą odebrania wszelkich świadczeń, w tym bardzo skromnej emerytury.
Cywile uciekające przed walkami w kierunku Awdijiwki wsiadają do pociągu jadącego na zachód w Pokrowsku w Ukrainie 26 lutego 2024 r. Zdjęcie: Wolfgang Schwan / Anadolu/East News
- Witalik pewnego wieczora do mnie zadzwonił. Połączenie było bardzo słabe, ciągle się zrywało. Zrozumiałam tyle, że ojca wynieśli z domu, bo nie chciał zrzec się ukraińskiego obywatelstwa. Wystawili go na dwór, na mróz, w samych kapciach. Tak oto straciliśmy dom rodziców. Tatę brat z żoną wzięli do siebie, wtedy mieszkali płot w płot. Ale Witalik powiedział, że jego też zmuszają do przyjęcia rosyjskiego paszportu, a on jest przecież odpowiedzialny za żonę i jeszcze teraz za ojca.
Irinie zawiesza głos. Wlepia wzrok w sufit, choć łzy i tak napływają do jej oczu. Nie dopytuję, pozwalam jej wziąć głęboką oddech. Za oknem zapadła już ciemna noc, a stukot żelaznych kół o szyny byłby kojący, gdyby nie napięcie w naszym przedziale. Dolewam nam koniaku i sama opróżniam swój kubeczek do dna. Czuję, że nadchodzi finał tej historii.
Witalik jest od Iriny dużo młodszy, a ona sama najczęściej mówi o nim Wicia. W zasadzie nigdy nie mieli dobrego kontaktu. Najpierw on był denerwującym małolatem, a później ona wyjechała z rodzinnego domu, przez co nie zdążyła zbudować głębszej relacji z bratem. Witalij jest w wieku poborowym. Kilka dni temu przyszło do niego wezwanie do stawienia się na wojskową komisję. Ma włożyć mundur Federacji Rosyjskiej i stanąć do walki przeciwko swojemu własnemu państwu.
Bariera do przebicia
Kiedy jesteś obcokrajowcem w pociągu jadącym na wojnę boisz się wielu rzeczy. Między innymi tego, że czegoś nie zrozumiesz i wejdziesz nie tam, gdzie nie trzeba. Pociągi jadą przez całą Ukrainę, od zachodu aż po daleki wschód, gdzie na stacjach kolejowych wojnę widać i słychać. Pomruki artylerii czy pojedyncze wybuchy nadają dworcom kolejowym na Donbasie i Zaporożu czegoś złowrogiego. Im dalej na wschód, tym i język rosyjski staje się popularniejszy. Słychać go na ulicy, w sklepach, ale przez wiele lat i w szkołach. W takich miastach jak Charków, Zaporoże, Sumy czy Dnipro funkcjonowały szkoły, w których język ukraiński był wykładany niemal jak język obcy, a wszystkie przedmioty, takie jak chemia czy matematyka, były po rosyjsku. Dziś absolwenci tych szkół stykają się z zupełnie nową rzeczywistością, w której wymaga się od nich rozmawiania w języku ojczystym, który znają bardzo kiepsko.
- Mi jest w sumie wszystko jedno. Skończyłam ukraińskojęzyczną szkołę w Krzywym Rogu - opowiada 50-letnia kobieta w pociągu relacji Chełm-Dnipro, której imienia nie zapamiętałam. - Ale z córką całe życie rozmawiałam po rosyjsku, ona z kolei skończyła rosyjskojęzyczną szkołę i ten język po prostu naturalnie był w naszym domu. Ona sama na ukraiński przeszła po wybuchu pełnoskalowej wojny, kiedy uciekła do Grecji. Oj, jak jej było ciężko. Musiała uczyć się niemal od nowa.
Naszej współpasażerki nie widzę, bo siedzi pod moją kuszetką. Jej siwe włosy i spokojna twarz odbija się jedynie w szybie
Widzę, że milknie i wlepia wzrok w przemazujące się za oknem łyse gałęzie drzew. W końcu odzywa się szeptem, tak, że z górnej koi ledwo słyszę jej słowa. - Chodziłam w Dnipro do szkoły, w której trzeba było mówić czystym rosyjskim językiem, bez akcentu, bez surżyku, bo inaczej byłyby kłopoty. Wszyscy po szkole wyjeżdżali na studia do Petersburga, do Moskwy. Część znajomych tam dalej jest.
Zdjęcie: Aldona Hartwińska
Kobieta odchrząka, robiąc teatralną pauzę i zaczyna mówić normalnym głosem: - Wszyscy teraz przechodzą na ukraiński, a mi jest tak ciężko. Próbuję, ale drażni mnie to, jak się mylę, jak nie mogę znaleźć odpowiednich słów.
Im dłuższe wypowiada zdania i im więcej czasu mija, tym więcej słówek rosyjskich się wkrada w jej wypowiedzi. Słyszę, że nie kontroluje tego, wstawki pojawiają się automatycznie. Najpierw słowo, potem zdanie. Potem mózg przestaje walczyć i przechodzi zupełnie na język rosyjski. Dyskusja między kobietami trwa, a rosyjskiego jest coraz więcej, a ja powoli tracę sens ich wypowiedzi. Nagle jedna z nim urywa w połowie zdania.
- Kiedy my przeszłyśmy na rosyjski?
Mówią, że kiedy zaczynają się z kimś sprzeczać, kiedy są w sytuacji stresującej i emocje biorą górę, język rosyjski niepostrzeżenie wkrada się, zupełnie nieproszony.
To samo wielokrotnie słyszałam od kolegów, służących w armii. W wojsku z założenia mówi się po ukraińsku - wszystkie oficjalne komunikaty, media społecznościowe, przemówienia, wywiady, wszystko to w języku ojczystym. Szczególnie ważna jest w strefie działań zbrojnych komunikacja radiowa. Rozmowy między żołnierzami muszą odbywać się po ukraińsku, przede wszystkim dlatego, by odróżnić się od wroga.
Wiele razy słyszałam historię o tym, jak rozmowa po ukraińsku uratowała żołnierzy przed bratobójczym ogniem. Kiedy jednak zaczyna się szturm, ludzie dla których język rosyjski był pierwszym, automatycznie się na niego przestawiają. Pod wpływem stresu łatwiej i sprawniej komunikują się tym językiem, jaki był w nich od zawsze. Trudna rzeczywistość wojennej Ukrainy.
- Wszystkich nas zmieniła wojna - wzdycha jedna z kobiet i zaczyna wypakowywać z torby smakołyki na mały stolik pod oknem. Wkrótce zacznie się kolejna kolacja w podróży.
Na Islandii przebywa prawie 2500 ukraińskich uchodźców. To niemało, jak na kraj o populacji 370 000 osób. Podobnie jak w innych krajach europejskich, status tymczasowej ochrony na Islandii daje Ukraińcom dostęp do opieki zdrowotnej, a także prawo do pracy i nauki. Chociaż zdecydowana większość ukraińskich uchodźców nie mówi po islandzku, coraz więcej Ukrainek znajduje na Islandii pracę i buduje tam swoje życie.
Sestry rozmawiały z Ukrainkami jak im się żyje na Islandii.
Zamiast mojego byłego męża alimenty na moje dzieci płaci... Islandia
— Przyszło mi do głowy, by wyjechać na Islandię, uciec przed wojną bez konkretnego powodu; nie mieliśmy tam krewnych ani przyjaciół — wspomina Ukrainka Witalina Studenikina. — Za ostatni grosz kupiłam bilety — i wraz dziećmi znalazłam się w tym kraju.
Przed rosyjską inwazją Witalina Studenikina, matka trójki dzieci (jej córki mają 17 i 11 lat, a syn — 15 lat), pracowała w okręgowym wydziale edukacji w Krzywym Rogu. Gdy zaczęły się działania wojenne, przeniosła się z dziećmi najpierw do Polski, a następnie do Islandii.
Witalina z dziećmi na Islandii. Zdjęcie z prywatnego archiwum
— Na lotnisku ukraińscy uchodźcy spotkali się z policjantami – zaznacza Vitalina. — Zostaliśmy umieszczeni w hotelu w Rejkjawiku. Najpierw były badania lekarskie, potem etap papierkowej roboty, który trwał około dwóch tygodni. Nie byłam przyzwyczajona do bezczynności przez długi czas, więc trzy dni po przyjeździe poszszłam do ośrodka, w którym psycholodzy pomagali Ukraińcom.
Powiedziałam, że jestem nauczycielką (historii i psychologii), więc mogę zaopiekować się dziećmi tych, którzy przyszli po poradę. Ten wolontariat uświadomił mi, że mogę i chcę pracować nawet z maluchami. Pomyślałam, że w przedszkolach prawdopodobnie będą ukraińskie dzieci potrzebujące pomocy w adaptacji. Dlatego po przeprowadzce z hotelu do mieszkania zaczęłam szukać takiej pracy.
Dostali mieszkanie socjalne — chociaż socjalne nie oznacza darmowe.
— W tym mieszkaniu na przedmieściach Reykjaviku mieszkaliśmy za darmo tylko przez pierwsze sześć miesięcy, potem musieliśmy płacić czynsz – mówi Witalina. Miesięcznie to było 320 tys. koron islandzkich (ponad 2 300 dolarów).
Rejkjawik jest najbardziej wysuniętą na północ stolicą na świecie. Lot z Polski na Islandię trwa cztery godziny. Zdjęcie: Shutterstock
Dopóki nie pracowałam, dostawałam pomoc socjalną w wysokości 220 tys. koron (1 600 dolarów) na całą rodzinę. W takich sytuacjach ratuje człowieka system dopłat: państwo oblicza twoje dochody i wydatki, a pewna część kwoty, którą zapłaciłaś za czynsz, może zostać zwrócona. Dodatkowo co cztery miesiące otrzymuję 230 tys. koron (1 670 dolarów) na moje dzieci. Zasiłek rodzinny jest jedyną rzeczą, którą nadal otrzymuję. Reszta płatności została wycofana, gdy tylko dostałam pracę.
Jeśli chodzi o moje dzieci, islandzki rząd płaci mi alimenty. Jestem rozwiedziona od ponad dziesięciu lat. Mój były mąż od dawna mieszka w innym kraju i nie jest zainteresowany dziećmi.
Kiedy zaczęłam załatwiać formalności w Islandii, poproszono mnie o jego dane kontaktowe. Nie skontaktował się ze mną, więc teraz to rząd Islandii płaci mi alimenty. Wyjaśniono mi, że jeśli islandzkie władze go znajdą, będzie zobowiązany do spłaty długu wobec Islandii. Tutaj prawa nieletnich są chronione w maksymalnym stopniu. A jeśli jedno z rodziców zapomina o swoich obowiązkach, jego dzieci wspiera państwo.
Islandczycy nie troszczą się o to, by dziecka "nie przewiało" — ale o jego stan psychiczny
Gdy Witalina zaczęła szukać pracy na Islandii, w lokalnym urzędzie pracy pomogli jej przygotować CV. Problemem był jej brak znajomości islandzkiego i angielskiego.
— Choć językiem urzędowym jest tu islandzki, prawie wszyscy mieszkańcy wyspy mówią po angielsku – w mówi Witalina. — Mój angielski był na poziomie szkolnym, ale uzbrojona w tłumacza Google zaczęłam chodzić do wszystkich przedszkoli w okolicy i oferować swoje usługi. Odmowa za odmową — aż w końcu trafiłam na przedszkole, które znajdowało się półtorej godziny drogi od mojego domu. W tym przedszkolu czekali na ukraińską dziewczynkę z autyzmem, miała być jedynym ukraińskim dzieckiem wśród małych Islandczyków.
Ogólnie rzecz biorąc, dzieci bardzo dobrze rozumieją język migowy, mimikę i uśmiechy. Mówiłam do nich trochę po angielsku, trochę po ukraińsku, a one nauczyły mnie kilku islandzkich słów. Dyrekcja przedszkola zauważyła, że szybko nawiązałam z nimi kontakt, i zaproponowała mi pozostanie.
Teraz zmieniłam pracę, znalazłam przedszkole bliżej domu. W moim pierwszym przedszkolu miałam grupę starszych dzieci. Teraz to są 2-3 latki, z których większość mówi w języku, który rozumieją, a to jest dla mnie jeszcze łatwiejsze.
Islandia jest jednym z najbardziej ekologicznych krajów na świecie. Islandczycy nauczyli się wykorzystywać energię gejzerów, wodospadów, a nawet źródeł termalnych. Zdjęcie: Shutterstock
Islandzkie przedszkola różnią się od ukraińskich. Nie ma dużych grup — pięcioro dzieci przypada na jednego nauczyciela. Każde przedszkole ma swój własny profil: ekologia, wielokulturowość, poznawanie świata poprzez kreatywność itd. Dzieci nie dostają obowiązkowych zadań. Są tylko zalecenia, lecz każde dziecko może robić to, co chce. Logopedzi i psycholodzy pracują z dziećmi co tydzień. Sześcioletnie dzieci powinny być w stanie napisać swoje imię i nazwisko oraz policzyć do dziesięciu w języku angielskim i islandzkim. Dzieci w mojej grupie potrafią to wszystko także po ukraińsku (śmiech).
Niektóre rzeczy mogłyby szokować ukraińskich rodziców. Na Islandii nikt nie opatula swoich dzieci, mimo że wiatr czasami dosłownie zwala je z nóg. Jeśli nie chcesz nosić czapki, nie musisz. Jeśli chcesz jeść śnieg lub kąpać się w kałuży — proszę bardzo. Deszcz i wiatr nie są powodem, by nie iść na spacer. W moim poprzednim przedszkolu, jeśli dziecko było kapryśne i nie chciało założyć kurtki, można było zabrać je na dwór bez niej. Dziecko, które zimą nosi lekkie trampki założone na bose stopy, nikogo tu nie zadziwi.
Na Islandii nie troszczą się o to, by dziecka "nie przewiało", ale o jego stan psychiczny. O stan psychiczny dorosłych zresztą też.
Po tym jak pewnego dnia zabrałam na spacer nie pięcioro, lecz dziesięcioro dzieci, koledzy zainteresowali się moim stanem emocjonalnym. Pytali, czy jestem zmęczona
Miałam szczęście do współpracowników. Chociaż mój islandzki nie jest na wysokim poziomie (ale nadal się go uczę, uczęszczam na kursy językowe po pracy), nigdy nie wyczułam żadnych uprzedzeń. Większość Islandczyków to otwarci i przyjaźni ludzie.
Przedstawiciel elfów w parlamencie
Byłam zaskoczona, że wielu Islandczyków wierzy w elfy lub przynajmniej z szacunkiem podchodzi do tego tematu. Jest nawet przedstawiciel elfów w parlamencie. Islandczycy wierzą, że w niektórych miejscach żyją elfy — i oficjalnie zabraniają budowaniania tam czegokolwiek: domów, a nawet dróg. By elfom nie przeszkadzać i ich nie denerwować.
Siedziba elfów pośród głazów. Na Islandii ludzie szanują te legendarne stworzenia i nie budują dróg, jeśli miałaby przebiegać przez zamieszkane przez nie tereny. Zdjęcie: Shutterstock
Życie na Islandii jest ciekawe i wyjątkowe. Myślę jednak, że przesadą jest stwierdzenie, że Islandczycy są jednymi z najszczęśliwszych ludzi na świecie. Chć to kraj zamożny i zorientowany społecznie, wiele osób regularnie przyjmuje tu leki przeciwdepresyjne. To z powodu klimatu. Kiedy nie widzisz słońca przez całą zimę, a na zewnątrz jest ciemno prawie przez całą dobę, wpływa to na twoją psychikę. A przez całe lato są białe noce i nie możesz spać. Nie pomagają ani grube zasłony, ani tabletki nasenne.
Życie na Islandii nie jest dla każdego, bo zimą nie ma słońca, a latem są ciemne noce. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Moja córka zaczęła mieć tutaj migreny, choć to może z powodu stresu, którego doświadczyła w Ukrainie. Niedawno w pobliżu nas doszło do erupcji wulkanu, co również nie jest tutaj rzadkością. W ścianach domu pojawiły się pęknięcia. Ale miejscowi nie boją się wulkanów ani trzęsień ziemi. Klęski żywiołowe są identyfikowane z wyprzedzeniem, a ludzie wiedzą, że jeśli coś miałoby się stać, zostaną zawczasu ewakuowani.
Ukraińcy nie mogą pracować na statkach rybackich
Łesia Moskalenko, Ukrainka, która przyjechała na Islandię ze swoją 20-letnią córką, też przyznaje, że niezwykły islandzki klimat wpływa na jej samopoczucie.
— Na Islandii zaczęłam mieć migreny – mówi Łesia. — Bóle głowy ustąpiły dopiero po roku pobytu. Moja córka i ja mieszkamy na północy, w mieście Akureyri. To bardzo blisko koła podbiegunowego. Moja córka mówi po angielsku, więc znalazła pracę w sektorze usług. Teraz pracuje dla sieci Subway. Niedawno uzyskała dwie licencje na pracę jako przewodniczka wielorybnicza, co oznacza, że może zabierać turystów na wycieczki z oglądaniem wielorybów. Angielski się przydaje, choć lista zawodów dostępnych dla Ukraińców jest wciąż ograniczona. Bez znajomości islandzkiego i nostryfikowanego dyplomu nie będziesz mógł być na przykład prawnikiem lub lekarzem. Ale możesz pracować w turystyce.
Łesia Moskalenko z córką na Islandii. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Na Islandii są trzy filary gospodarki: turystyka, rybołówstwo i produkcja aluminium. Praca na statkach rybackich jest wysoko płatna, możesz zarobić do trzech milionów koron miesięcznie (ponad 20 tys. dolarów). Ale nie znam żadnego Ukraińca, który by tam pracował — wszystko w tej branży od dawna jest rozdzielane między miejscowych, a obcokrajowcy nie są w niej mile widziani.
Islandia też ma swoje "mafie", swoje nieprzyjemne niuanse. Możesz np. zostać zwolniony bez podania przyczyny. Na przykład ktoś pracuje w kawiarni i wylatuje nagle przed rozpoczęciem wakacji szkolnych. Potem okazuje się, że właściciel kawiarni postanowił zatrudnić na lato dzieci w wieku szkolnym, by zaoszczędzić na podatkach.
Na Islandii możesz kupić samochód za miesięczną pensję. Ale w sklepach nie ma alkoholu
Na Islandii jest wielu imigrantów (np. jest duża polska diaspora). Ale większość z nich pracuje w zawodach niewymagających kwalifikacji. Nie spotkałam żadnego obcokrajowca lekarza, chociaż system medyczny jest przeciążony i cierpi na niedobór personelu. Podobnie jak w wielu krajach europejskich, na wizytę u lekarza możesz tu czekać kilka miesięcy. Konieczność czekania dotyczy także wielu innych obszarów, takich jak administracja czy bankowość. W większości instytucji dzień pracy kończy się o godzinie 16-tej.
Nawet jeśli masz pilną sprawę – na przykład musisz zablokować kartę bankową – możesz to zrobić dopiero od 9 rano następnego dnia. Tu nie ma wieczornych ani nocnych infolinii, które mogłyby pomóc klientom
Łesia i jej córka znalazły własne zakwaterowanie. Miesięczny czynsz za dwupokojowe mieszkanie kosztuje je 250 tys. koron (1 800 USD) rocznie.
— Mieszkanie z jedną sypialnią w naszym mieście może kosztować około 1 500 dolarów — mówi Łesia. — Na wsi czynsz jest niższy, ale trudniej tam znaleźć pracę, chyba że na farmie. W mieście możesz obejść się bez samochodu, lecz na wsi nie — transport międzymiastowy jest rzadkością, a przy złej pogodzie autobusy w ogóle nie kursują. Wszyscy Islandczycy mają samochody. Auto możesz kupić już za miesięczną pensję — pod warunkiem, że masz własny dom i nie musisz płacić czynszu.
Obserwowanie wielorybów jest popularną rozrywką na Islandii. Ukraińcy mogą uzyskiwać licencje i zabierać turystów na takie wycieczki. Zdjęcie: Shutterstock
Islandczycy są bogatymi ludźmi, ale nie mają w zwyczaju tego okazywać. Ubierają się bardzo prosto i prowadzą skromny tryb życia. Uwielbiają dzieci. Państwo stymuluje przyrost naturalny dobrymi pakietami socjalnymi, a tutejsze rodziny nierzadko mają po pięcioro czy sześcioro dzieci.
Ogólnie rzecz biorąc, życie na Islandii jest dość wygodne, jeśli masz pracę. Baseny termalne i stoki narciarskie — ma je niemal każda wioska — pomagają ludziom uciec od depresji w ciemnej porze roku. By ludzie nie topili depresji w kieliszku — co podobno w przeszłości się tutaj często zdarzało — alkoholu nie sprzedaje się w sklepach. Możesz go kupić tylko w placówkach jednej sieci, tylko w określone dni i godziny. W weekendy to niemożliwe.
Minimum stresu we wszystkim
– Z moich obserwacji wynika, że coraz więcej ukraińskich kobiet znajduje zatrudnienie na Islandii — mówi Tetiana Korolenko, mediatorka Międzynarodowego Programu IDP w Rejkjawiku. — Ja również przyjechałam tu z powodu wojny. Znajomość angielskiego pomogła mi szybko znaleźć pracę w sektorze publicznym. Teraz, jako mediator kulturowy, pracuję nie tylko z Ukraińcami, ale także z uchodźcami z innych krajów.
Tetiana Korolenko mówi po angielsku i pracuje z uchodźcami z różnych krajów w Islandii. Zdjęcie z prywatnego archiwum
Największą przeszkodą dla Ukraińców na Islandii jest bariera językowa. Bez znajomości islandzkiego wiele zawodów jest dla nich niedostępnych. Ale ja mówię wszystkim, że to nie powód do rozpaczy: możesz zacząć od czegoś prostego i jednocześnie uczyć się języka. Mówienie o tym, że islandzki jest bardzo trudny, to tylko czyjaś subiektywna opinia. Sama intensywnie się go uczę i znam Ukraińców, którzy uważają ten język za łatwy.
Ukraińcy na Islandii mają czas na integrację i znalezienie pracy. Urząd pracy często pomaga szukać wolnych miejsc. Jeśli dana osoba nie pracowała od dłuższego czasu, będą ją do tego delikatnie zachęcać: zapytają, na jakie oferty aplikowała i jakie rozmowy kwalifikacyjne odbyła. Nie wycofają płatności, ale pytań będzie coraz więcej. Ukraińcom szukającym pracy radziłabym, aby trzeźwo ocenili rzeczywistość i nie próbowali od razu zdobyć stanowiska w rządzie, zwłaszcza jeśli nie znają islandzkiego. Tu jest wiele możliwości. Dla tych, którzy nie mówią po angielsku, zawsze znajdzie się praca w branży sprzątającej czy w kuchni.
Niektóre rzeczy zaskakują Ukraińców. Na przykład ty, że nawet jeśli ty i twój partner nie jesteście małżeństwem, ale mieszkacie pod jednym dachem, jesteście oficjalnie uważani za rodzinę — a to wpływa na wasze świadczenia.
W rzeczywistości wszystko tutaj jest dla ludzi. I jest tak przejrzyste, jak to tylko możliwe. Na przykład jeśli ktoś ma dług wobec państwa, będzie mógł go spłacać stopniowo. W naszej sytuacji trudno jest prowadzić bezstresowe życie. Ale tam, gdzie można stresu uniknąć, staram się to robić.
Surowa i piękna Islandia. Zdjęcie z prywatnego archiwum Tetiany Korolenko
O Annie Dobrydniewej mówi się, że spośród wszystkich ukraińskich artystów to ona daje najwięcej koncertów dla żołnierzy na froncie. Jej praca to przemierzanie z muzyką tysięcy kilometrów zniszczonych dróg. Występuje w okopach, starych chatach, na leśnych polanach. Teraz wyruszyła w charytatywną trasę koncertową po miastach Polski, Niemiec i Holandii, zbierając pieniądze na potrzeby ukraińskiego wywiadu wojskowego.
„Występujemy tylko wtedy, gdy to bezpieczne”
Najważniejsze koncerty w życiu
– Ta trasa po Europie jest dla mnie bardzo ważnym wydarzeniem – mówi artystka. – Chodzi o utrzymanie kontaktu z Ukraińcami, którzy pomagają nam wszędzie, gdzie są. Uwielbiam tę naszą cechę – gdziekolwiek los nas rzuci, zawsze czujemy się Ukraińcami, nie jesteśmy obojętni. By uniknąć zbędnych kosztów, cały czas będziemy w drodze. Na wszystko mamy dwa tygodnie: codziennie koncert, w nocy przejazd. Trzeba zebrać siły i dokonać niemożliwego.
Oksana Gonczaruk: – Wybiera się Pani w trasę razem z Wadymem Krasnookim z zespołu Mad Heads. Dlaczego właśnie z nim?
Anna Dobrydniewa: – Śpiewałam w duecie przez 15 lat [duet Para Normalnych – red.] i nie lubię już dzielić sceny z kimś innym; to chyba już moje zawodowe skrzywienie. Ale dla takiego celu – jestem gotowa. Przez lata wojny dzięki wolontariatowi zaprzyjaźniłam się z wieloma artystami, bo często jeździmy do żołnierzy.
Z Wadymem Krasnookim, którego bardzo cenię jako piosenkarza, połączył nas znany wolontariusz wojskowy Jurij Tyra. A tę trasę koncertową zorganizowała inicjatywa wolontariacka „6992 kilometry państwowej granicy” [tyle wynosi łączna długość wszystkich granic Ukrainy – red.], którą Jurij wraz z podobnie myślącymi osobami założył jeszcze w 2015 roku. Zespół „6992” organizuje koncerty dla żołnierzy w najgorętszych miejscach i od momentu swego powstania sprowadził do Ukrainy już ponad 1600 samochodów dla armii. To bardzo potężna organizacja, a Jurij Tyra jest dla mnie świętym człowiekiem.
Już na początku wojny zdecydowała się Pani pozostać w Ukrainie. Jakie uczucia Panią kierowały?
Czułam, że w domu jestem silniejsza, a z dala od niego będę słaba i bezradna. Tutaj mam wrażenie, że wszystko kontroluję, na wiele rzeczy mogę wpłynąć. Cała moja rodzina również postanowiła zostać, chociaż mieszka w Krzywym Rogu. Najpierw byłam z mamą, ale po jakimś czasie powiedziała mi, że ma w domu uczniów, których musi przygotować do akademickiego koncertu. Na moje błagania i argumenty, że w Krzywym Rogu są silne ostrzały, odpowiedziała: „Jestem nauczycielką i muszę uczyć”.
Po raz pierwszy wyjechałam z Ukrainy rok po rozpoczęciu inwazji, na koncert charytatywny do Hiszpanii.
Myślałam, że w końcu na te cztery dni wyłączę w sobie tryb alarmowy i w końcu się wyśpię. Ale tego nie zrobiłam. Cały czas czytałam wiadomości i czułam się, jakby mi odcięło prąd
Każdy z nas jest inny. Niektórzy są bardziej skupieni i produktywni w bezpiecznym otoczeniu. Znam wielu Ukraińców, którzy wyjechali i robią dla kraju dużo dobrego. Mnie jest łatwiej w Ukrainie.
„Znam wielu Ukraińców, którzy wyjechali i robią dla kraju dużo dobrego. Mnie jest łatwiej w Ukrainie”
Jak to się stało, że została Pani wolontariuszką kulturalną, która daje najwięcej koncertów na froncie?
Od razu było dla mnie jasne, że trzeba działać. A co my, artyści, możemy zrobić? Możemy pomóc ludziom przeżyć ich emocje, rozładować napięcie, dodać otuchy, uspokoić, posmucić się razem i znaleźć siłę, by wierzyć w lepsze jutro. I oczywiście zbierać pomoc dla armii.
Pamiętam pierwszy koncert po rozpoczęciu inwazji. Wtedy wątpiłam, by moja muzyka była komukolwiek potrzebna. Występowaliśmy w Truskawcu, gdzie było wtedy bardzo wielu przesiedleńców. Koncert trwał dwie godziny, a po nim jeszcze przez trzy godziny po prostu przytulaliśmy się do ludzi. Pozwoliliśmy sobie wyrazić emocje, które zazwyczaj ukrywamy. A później zajrzeliśmy do naszej skrzynki i zrozumieliśmy, że zebraliśmy całą kwotę, której wówczas potrzebowaliśmy.
Od tego czasu zaczęliśmy organizować spotkania z Komandą A – zespołem artystów, którzy połączyli siły i zaczęli dawać koncerty charytatywne, by pomóc armii (ciekawym zbiegiem okoliczności nasze imiona zaczynają się na literę „A”). Pierwsze koncerty zorganizowaliśmy na zachodzie Ukrainy, dokąd trafiło wielu przesiedleńców i gdzie było w miarę bezpiecznie. Czasami graliśmy trzy koncerty dziennie, zbierając pomoc dla różnych brygad. Potem zaczęłam jeździć na front i zrozumiałam, że to właśnie tam odbywają się najważniejsze koncerty w moim życiu.
Poczułam, że zajęłam się muzyką właśnie po to, by teraz być blisko chłopaków, śpiewać dla nich, dawać im piękne emocje, pomagać
Najbardziej intensywna, najsilniejsza emocja, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam na scenie, to poczucie, że chłopaki naprawdę potrzebują tych moich koncertów. Czasami żołnierze widzą moje nagrania na TikToku i piszą: „A kiedy do nas?! Przyjedźcie!”. Wtedy dowiaduję się, jaka to brygada, gdzie stacjonuje, i przekazuję informacje naszym organizatorom. I tydzień później jesteśmy już u tych chłopaków, a oni są w szoku: dopiero co widzieli nas w mediach społecznościowych, a tu my – ja, Arsen Mirzojan, Tonia Matwijenko –jesteśmy u nich i dajemy koncert w lesie albo w jakiejś chatce.
Warunki tych występów na froncie są polowe. Ma Pani specjalne kostiumy na takie wyjazdy?
Na temat tego, jak wyglądam na koncertach na froncie, można przeczytać różne komentarze... Bo zawsze, kiedy jadę na front, zabieram ze sobą sukienki, kosmetyki i biżuterię. O piątej rano na stacji benzynowej robię sobie fryzurę i makijaż, by pojawić się przed żołnierzami piękna, jak prawdziwa artystka, i już samym swoim wyglądem okazać im szacunek i miłość.
Wiele osób narzeka: „Ojej, jak można jechać na front z czerwoną szminką na ustach i w błyszczącej sukience? Nie mogłaś się normalnie ubrać?”
A ja uważam, że to najłatwiejsze: przyjechać na koncert w zwykłej bluzie i czarnych okularach. Ja chcę wyglądać elegancko, żeby żołnierze poczuli, że to prawdziwy koncert, który ich odciągnie od codzienności.
„Chcę wyglądać elegancko, żeby żołnierze poczuli, że to prawdziwy koncert, który ich odciągnie od codzienności”
Występujecie w gorących punktach – tu, w obwodzie donieckim, zaporoskim, charkowskim...
Tak, i to dość często. Ale występujemy tylko wtedy, gdy to bezpieczne. Zdarzało się, że w ostatniej chwili koncert był odwoływany z powodu nagłego zagrożenia. Oczywiście, kiedy występujesz, często coś walnie z prawej czy z lewej. Niebezpiecznie nocować w takich miejscach. Na przykład w Donbasie większość hoteli jest zniszczona. To przerażające zobaczyć na własne oczy, co się stało z hotelami, w których się zatrzymywałam.
Z chłopakami na froncie nigdy nie jest strasznie
Zawsze była Pani taka odważna?
W spokojnym życiu nie miałam okazji, żeby tego się o sobie dowiedzieć – chociaż raz wyszłam na ring bokserski i walczyłam naprawdę. Chciałam się sprawdzić.
Wojna ujawniła we mnie pewne cechy, o których wcześniej nie myślałam, bo żyłam w swojej wygodnej bańce. Od 24 lutego wszystko się zmieniło, pojawiły się inne sensy i ta podstawa mojej osobowości, na której się teraz opieram. Najważniejsze, że to przynosi rezultaty, że jest pożyteczne.
Z każdym samochodem przekazanym na front, z każdym przekazanym dronem czuję coraz większą siłę
Skąd czerpie Pani energię, kiedy już nie ma siły, a w perspektywie kolejna nocna podróż i koncert rano?
Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Podczas każdego koncertu patrzę w oczy ludziom, którzy co minutę patrzą w oczy śmierci. Tego się nie da opisać. Po prostu robisz swoje, a dopiero kiedy wracasz do domu, pozwalasz sobie na rozluźnienie pięści. Po takich wyjazdach robię sobie pauzę – przez całą dobę nie można mi przeszkadzać. Rozmyślam, leżę, płaczę, oglądam najnowsze zdjęcia z żołnierzami. A potem dzwonię do rodziców, żeby powiedzieć, jak bardzo ich kocham.
Czy chłopaki na froncie w 2022 roku i teraz są inni?
Dla mnie nie. Bo ludzie, którzy tam są, mają nadludzką siłę. W ich towarzystwie czujesz się zupełnie inaczej – nawet gdy wokół huczy, czujesz się bezpiecznie.
„Ludzie, którzy są na froncie, mają nadludzką siłę”
Policzyła Pani, ile już koncertów zagraliście od początku wojny?
Razem z zespołem ponad 350.
Rok temu zaprezentowała Pani w wersji ukraińskiej swój dawny hit „Happy End”, który śpiewała Pani jeszcze w zespole Para Normalnych. Podobno żołnierze często pytali o tę piosenkę.
Tak, przyjeżdżałam do żołnierzy i zawsze któryś mówił: „Zaśpiewaj nam Happy End”. A że było takie zapotrzebowanie, trzeba było przetłumaczyć ten tekst na ukraiński. I teraz to śpiewam.
Ta piosenka kiedyś rozbrzmiewała niemal z każdego radia i ludzie nadal chcą jej słuchać, bo u wielu budzi ciepłe wspomnienia. Na weselach to często pierwszy taniec nowożeńców, a podczas uroczystości rodzinnych ludzie obejmują się przy niej ze łzami w oczach. Jest co wspominać przy tej piosence.
Teraz piszę sporo piosenek, ale wszystkie są smutne. Nie umiem inaczej, choć nie bardzo chcę dzielić się smutnymi emocjami. Dlatego postanowiłam wydać ukraińskojęzyczną wersję tanecznej piosenki „Nie szkoda”.
Jak powstają Pani piosenki?
Wcześniej pisałam je znacznie częściej, także na zamówienie dla innych artystów.
Ale kiedy zaczęła się inwazja, powstała we mnie taka wewnętrzna przepaść. Aż się przestraszyłam, że nigdy nie uda mi się jej zasypać, już nigdy nie pojawią się tam żadne słowa ani melodie
Nawet gdy chciałam coś powiedzieć, nie wychodziło mi – po prostu zaczynałam płakać. I kiedy zdecydowałam, że już nigdy niczego nie napiszę, nagle przyszła do mnie piosenka „Dzieciństwo”. Po prostu na mnie spadła. Kto pisze muzykę, wie, jak to jest.
Na dodatek jej tekst powstał jednocześnie w dwóch językach, ukraińskim i angielskim, co zdarzyło mi się po raz pierwszy.
Poświęciłam tę piosenkę ukraińskim dzieciom, które ucierpiały w wyniku rosyjskiej agresji. Wersję demo nagrałam w szafie, bo nie mogłam dojechać do studia. Śpiewałam przez łzy. Do dziś nie mogę jej śpiewać bez łez.
„Wszystkim ludziom, przed którymi występowałam, obiecałam, że wrócę z koncertem Zwycięstwa”
Od Wałerija Załużnego, byłego Naczelnego Dowódcy Sił Zbrojnych Ukrainy, otrzymała Pani odznaczenie „Za Pomoc Wojsku”...
W domu urządziłam sobie ołtarzyk, na którym mam wszystkie naszywki, które dają mi żołnierze. Jest ich już bardzo wiele, każda jest bezcenna. Ten ołtarzyk to moja siła, moja niezłomność. Oczywiście jest tam też odznaczenie od generała Załużnego. To dla mnie ogromny zaszczyt. Postaram się nie zawieść jego zaufania.
Gdy tak się z Panią rozmawia, robi się jakoś lżej, umacnia się w człowieku wiara w nasze zwycięstwo...
Ludzie są już bardzo zmęczeni i wystarczy najmniejsza iskierka, by wszyscy zaczęli się kłócić. Najstraszniejsze jest to, że nasz wróg cieszy się z tego powodu. A my jesteśmy emocjonalni, w nas wszystko się gotuje.
Pamiętam pierwszy rok wojny na pełną skalę, kiedy wszyscy byliśmy jak jedna pięść. Tak zjednoczeni, wspierający siebie nawzajem. Widziałam to na każdym koncercie – jak ludzie pomagają przesiedleńcom, jak wypełniają się skrzynki z pomocą. Teraz już tak nie jest, bo społeczeństwo jest zmęczone. Ale mimo wszystko trzeba starać się nie niszczyć siebie nawzajem, bo to nas osłabia. Nawet po zwycięstwie czekają nas ciężkie czasy – odbudowa, ból po stracie, problemy psychiczne.
Marzy Pani o czymś po zakończeniu wojny?
Wszystkim ludziom, przed którymi występowałam, obiecałam, że wrócę z koncertem Zwycięstwa. Do każdego miasta, do wszystkich tych, którzy przekazali darowizny, wspierali i wierzyli. I którzy nadal wierzą.
„Środki ze sprzedaży ikon przeznaczane są na leczenie rannych. A to miliony hrywien”.
Oksana Goncharuk: Panie Ołeksandrze, o waszych ikonach malowanych na fragmentach skrzyń po amunicji zrobiło się głośno na świecie, gdy prezydent Zełenski podarował jedną z nich papieżowi Franciszkowi. Choć w rzeczywistości wasze ikony od 2014 roku pomagają ludziom na froncie.
Ołeksandr Kłymenko: Tak naprawdę mówiono o nich już wcześniej – od pierwszej oficjalnej prezentacji projektu w Soborze Sofijskim w Kijowie w 2015 roku. Główna idea projektu to przemiana śmierci w życie. I nie chodzi tylko o symbolikę – skrzynia po amunicji jako symbol śmierci zamienia się w ikonę, czyli symbol życia – ale również o realną pomoc. Pieniądze ze sprzedaży prac – a to już miliony hrywien – trafiają na różne inicjatywy charytatywne, głównie związane z medycyną.
Mamy doświadczenie w utrzymywaniu szpitala na froncie przez trzy lata, a także w finansowaniu fundacji „Skrzydła Zwycięstwa”, która pomaga rannym na tyłach, gdzie w ciągu ostatnich dwóch lat pokrywamy 50-100% potrzeb w zakresie zasobów. Nie znam żadnego innego europejskiego artysty, który mógłby sobie na to pozwolić.
Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski wręczył papieżowi Leonowi XIV ikonę Klymienkowa-Atlantova, 18.05.2025 r. Zdjęcie: OPU
Wspominał pan, że przemiana śmierci w życie to motyw przewodni chrześcijaństwa...
Zwycięstwo życia nad śmiercią. Przypomnijmy sobie, jak krzyż – dawniej symbol śmierci – stał się znakiem zmartwychwstania. Tak samo wieko skrzyni po śmiercionośnej zawartości, zamieniając się w ikonę, kontynuuje tę tradycję.
Czy wasze ikony mogą być wystawiane w świątyniach?
Ikonografia i styl większości naszych prac to klasyczna ikona, która – jak się okazało – świetnie działa w przestrzeni sakralnej. Są dobrze przyjmowane zarówno przez duchowieństwo, jak i wiernych. Nasze ikony znajdują się w cerkwiach w Kijowie i za granicą – zarówno prawosławnych, katolickich, jak i protestanckich. Choć projekt od początku miał charakter artystyczny – chcieliśmy wyjść poza ramy religijne, by przemawiać zarówno do wierzących, jak i do ludzi bez doświadczenia wiary czy wręcz ateistów, którzy postrzegają ikonę jako zjawisko estetyczne lub kulturowo-historyczne.
Może je kupić każdy – na przykład kilka naszych prac trafiło do hollywoodzkich producentów filmowych, którzy – jak się zdaje – nie mają nic wspólnego z chrześcijaństwem, a są Żydami.
Jedną z funkcji naszych ikon jest łączenie, a nie dzielenie – Ukraińców z innymi narodowościami (np. Polakami), protestantów, katolików i prawosławnych ze sobą, ateistów z wierzącymi. Cieszy nas, że naszą twórczość pozytywnie odbiera środowisko teologiczne – zarówno konserwatywne, jak i liberalne. Pisał o nas m.in. George Weigel – czołowy katolicki publicysta z USA, ojciec Kyryło Howorun – znany na całym świecie teolog prawosławny, oraz wielu innych uczonych z Ukrainy, Europy i USA.
Pomysł malowania ikon na wiekach skrzyń po amunicji należy do pana. Jak to się zrodziło?
W 2014 roku pojechaliśmy do bazy jednego z batalionów ochotniczych. Tam zobaczyłem stos pustych drewnianych skrzyń po nabojach do AK. Dobre drewno – chłopcy robili z nich stołki, ławki albo po prostu używali jako opał. Ale mnie uderzyło podobieństwo pokryw tych skrzyń do podobrazi ikon: deski ze wzmocnieniami, które zapobiegają deformacjom. Poprosiłem o jedną taką deskę – starą, osmoloną – i podarowano mi ją z radością. W domu namalowałem na niej ikonę. Uderzyło mnie poczucie czasu, które w niej było. I ta antynomia – łączenie niepołączalnego: wojskowa skrzynia i święty wizerunek – a jednak powstało coś zaskakująco organicznego.
„Zbieranie skrzyń pod ostrzałem to akt artystyczny”
Później dołączyli współpracownicy?
Na początku było nas troje: ja, Sonia Atlantowa i Natalia Wołoboiewa, która później odeszła z projektu – chyba po prostu nie wytrzymała tempa wystawowego, w które weszliśmy od razu. Przez pewien czas pracowaliśmy z Sonią we dwoje, a potem oficjalnie dołączył Herman Kłymenko, który nieformalnie pomagał nam od początku. Teraz to projekt rodzinny: Sonia jest moją żoną, a Herman – naszym synem. Zresztą tradycje dynastii artystów były typowe dla ikonopisania od średniowiecza.
Ołeksandr Kłymenko, Sonya Atlantova i Herman Kłymenko. Archiwum Prywatne
Ale ważne jest też, że „Ikony na skrzyniach po amunicji” to nie tylko nasz projekt. To również dzieło wszystkich wojskowych i wolontariuszy, którzy zbierają dla nas deski. Bo nie wszystkie przywoziłem osobiście z frontu. W dzisiejszym sztuce ważny jest nie tylko akt stworzenia, ale cały proces twórczy. Zbieranie skrzyń pod ostrzałem to również wielki akt artystyczny. Chłopcy wiedzą, że są współtwórcami tego projektu – to ich inspiruje, a może nawet ma terapeutyczny efekt.
Deski pochodzą z różnych części frontu – od Kijowszczyzny i Sudży po Chersoń. A skąd była ta, na której namalowano ikonę Matki Bożej z Dzieciątkiem, która dziś wisi w Watykanie?
Podejrzewam, że to rosyjska skrzynia po pociskach artyleryjskich. Przywieziono mi ją spod Iziumu po tym, jak Ukraińcy odbili to miejsce. To właśnie tam przemiana śmierci w życie dokonała się dosłownie: Rosjanie przynieśli śmierć, a my zamieniliśmy ją w życie.
W jakim stylu namalowane jest ta ikona?
Nasze prace od początku miały być rozmową o współczesnej wojnie w języku sztuki dawnej Rusi, średniowiecznej Ukrainy, a szerzej: Bizancjum.
Ale z czasem zrozumieliśmy, że nie da się mówić o wojnie w Ukrainie językiem sztuki religijnej bez odniesień do sztuki zachodnioeuropejskiej.
Ukraina była zawsze miejscem przecięcia wpływów gotyku, stylu romańskiego, renesansu i baroku. Pracujemy więc między dwoma biegunami: Bizancjum i średniowieczną Europą.
Ikona podarowana papieżowi została namalowana w duchu sztuki zachodnioeuropejskiej. Znawcy dostrzegą tam i gotyk, i protorenesans, i wpływy północnego renesansu. Wybrano ją zapewne ze względu na obraz Matki Bożej, która obiema rękami obejmuje Dzieciątko, jakby próbując ochronić je przed przyszłym cierpieniem.
Myślę, że to dobry wybór – to kolejna opowieść o tym, że Ukraina jest częścią Europy, że organicznie należymy do europejskiej tradycji.
Ikona „Matka Boża z dzieckiem” poświęcona dzieciom rozwiedzionym z rodzicami. Zdjęcie: OPU
Uprowadzanie dzieci: jak mówić o tym przez sztukę
Ikona Matki Bożej z Dzieciątkiem należy do cyklu poświęconego ukraińskim dzieciom deportowanym przez Rosjan. Proszę opowiedzieć o tym cyklu.
Nadal mówimy tu o przemianie śmierci w życie. Matka Boża z Dzieciątkiem przekracza granice sztuki religijnej i ukazuje archetyp macierzyństwa. Kobieta, która rodząc, zwycięża śmierć. I dziecko – istota najbardziej bezbronna wobec wojny. Bo matki i dzieci muszą być chronione przez wszystkich – żołnierzy, ale też przez ludzi na całym świecie.
Dobrze, że poruszacie temat uprowadzonych dzieci. Bo na Zachodzie najczęściej mówi się o tym w kontekście zbrodni Putina i trybunału w Hadze, a mniej – o samych dzieciach.
Nie powiedziałbym, że temat ten nie istnieje – jest obecny w działaniach naszej dyplomacji i organizacji praw człowieka. Ale rzeczywiście: z perspektywy ukraińskiej mówi się o tym za mało. A przecież nie chodzi tylko o nas – świat ma też inne ważne problemy. Dlatego próbujemy umieścić ten temat w kontekście etyki chrześcijańskiej.
Nasza idea to wyprowadzić temat uprowadzonych dzieci ze sfery manipulacji politycznej i społecznej, do przestrzeni refleksji – dla dobra samych dzieci.
Uczciwa rozmowa o tym temacie od razu porządkuje rzeczy: od pytania, po czyjej stronie powinny być Kościoły, po to, jak Ukraina powinna reagować na rosyjskie „propozycje”. Bo jeśli podpiszemy porozumienie na rosyjskich warunkach, to nie tylko dzieci z okupowanych terytoriów będą zagrożone – ale i inne dzieci, także z Europy: z Polski, Skandynawii, państw bałtyckich.
To sprawa, z którą Ukraina sama sobie nie poradzi – to zadanie dla całego świata. Nie chodzi tylko o dzieci ukraińskie, ale też o dzieci z Sudanu czy Gazy – dzieci z całego świata ogarniętego wojnami.
Strasznie myśleć, jak Rosjanie łamią psychicznie nasze dzieci, wkładając im do głów swoje wrogie „prawdy”…
Ukraińcy – w przeciwieństwie do Europejczyków i Amerykanów – doskonale pamiętają, czym byli janczarzy. Turcy od XIV wieku rekrutowali do swojej piechoty chrześcijańskie dzieci, które zabierali matkom, wychowywali w swojej wierze i uczyli zabijać. Potem dorośli janczarzy wracali na Ukrainę i mordowali swoich. Dziś dzieje się coś podobnego – nasze dzieci są zabierane za granicę, tam poddawane „przekodowaniu” i wychowywane na żołnierzy.
Już teraz w armii Federacji Rosyjskiej walczą i giną dawni ukraińscy chłopcy, którzy mieli po 10 lat, gdy Rosjanie zajęli Donbas i Krym. Teraz ci młodzi mężczyźni zabijają swoich braci.
I najstraszniejsze w tym jest to, że nie robią tego muzułmanie z czasów Roksolany, ale ludzie, którzy uważają się za naszych religijnych braci. I o tym również staramy się opowiadać Europie przez nasz projekt.
Na jednej z wystaw
Jak powinna wyglądać modlitwa o pokój?
Zaczął pan tworzyć ikony w 2014 roku, kiedy duża część społeczeństwa wciąż traktowała wojnę nie do końca poważnie…
Włączyłem się w temat bardzo szybko – już od Majdanu. Trzeba było jakoś reagować na rosyjską agresję. Jako pisarz Olaf Klemensen (mój literacki pseudonim) napisałem książkę „Lato-ATO”, w której opisałem wydarzenia z Majdanu i pierwsze lato wojny. Książka została świetnie przetłumaczona na język polski przez Anetę Kamińską. A po niej do pracy przystąpił już artysta – Aleksander Klymenko.
Pierwszą zagraniczną wystawę zorganizowaliśmy na wiosnę 2015 roku w Zamku Lubelskim w Polsce. Potem był Parlament Europejski – i tam zaskoczyła mnie reakcja europosłów. Pytali mnie: „Co to za skrzynie? Po jakich pociskach?”. Odpowiadałem, że z Donbasu, gdzie toczy się regularna wojna. „Ale naprawdę z dział? Strzelają tam prawdziwe armaty?” – dziwili się. Mówiłem, że po tamtej stronie jest więcej czołgów niż w całej armii europejskiej. Byli autentycznie wstrząśnięci.
A jeden europoseł powiedział: „Myślałem, że wy się tam tylko kijami bijecie”.
Po 11 latach istnienia tego projektu naprawdę już się nie dziwię żadnej głupocie – ani wśród polityków, ani wśród zwykłych ludzi, zarówno ukraińskich, jak i europejskich. Na początku sprawdzałem, czy to nie żarty, czy nie kpią sobie ze mnie. A potem przywykłem, że często z zupełnie poważną miną mówią rzeczy całkowicie absurdalne.
Wasze ikony były prezentowane już w 217 miejscach w 118 miastach i 22 krajach. Imponujące. Jak to wszystko organizujecie?
Cały czas dostajemy zaproszenia. I kontekst tych wystaw zawsze jest inny. Od przestrzeni sakralnych – bardzo lubię wystawiać się w starych europejskich katedrach, zwłaszcza w stylu bizantyjskim, romańskim czy gotyckim – po parlamenty. Czasem, jak w Śląskim Muzeum w Katowicach, to wyłącznie przestrzeń muzealna, wystawiennicza. Polacy zorganizowali to bardzo ciekawie – jednocześnie pokazali zbiorową wystawę ukraińskiej sztuki i naszą ekspozycję ikon, którą ustawiono obok średniowiecznego malarstwa polskiego. Kuratorzy zgrabnie połączyli historię Polski z wydarzeniami współczesnej Ukrainy.
Sekretarz stanu USA Marco Rubio dostał również ikonę na pokrywie spod obudowy naboju.„Płótno” przywiezione z „Azovstal” w Mariupolu. Zdjęcie: facebook.com/andrij.sybiha
Widzę, że wasza działalność jest mocno związana z Polską.
Naszymi długoletnimi partnerami są polscy dominikanie. Wspólnie wspieramy projekty rehabilitacji ukraińskich żołnierzy, a także organizujemy wystawy, które promują inicjatywy pomocowe dla ukraińskich dzieci ewakuowanych z terenów przyfrontowych. Od trzech lat nasz projekt reprezentują na różnych międzynarodowych platformach Instytuty Polskie.
Chciałbym wspomnieć też o jednym szczególnym projekcie, który zrodził się z naszej potrzeby pomocy Polakom, gdy ich domy zniszczyła powódź jesienią 2024 roku. Akurat byliśmy wtedy w Polsce, trafiliśmy na te ekstremalne warunki i zareagowaliśmy natychmiast — stworzyliśmy cykl prac na fragmentach ściany franciszkańskiego klasztoru, zniszczonego przez wodę. Cykl zatytułowany „Potop” sprzedaliśmy na aukcji charytatywnej w Warszawie, a pieniądze przekazano na wsparcie dla osób dotkniętych powodzią.
W dziwny sposób pogoda, atmosfera i ogólny nastrój panujący wtedy w Polsce przypominały mi Buczę i Borodziankę zaraz po wyzwoleniu spod rosyjskiej okupacji: wolontariusze, ekipy ratownicze, dym z kuchni polowych, zniszczenia i szare, zapłakane niebo.
W samym epicentrum powodzi spotkałem wielu polskich wolontariuszy, których znałem już z pracy w Ukrainie. Spotykaliśmy się wcześniej w Chersoniu i innych miejscach, gdzie potrzebna była pomoc – i bardzo się ucieszyłem, że znów ich zobaczyłem.
Moja inicjatywa „Potop” to próba choćby symbolicznego podziękowania Polakom za ich wsparcie.
Obecnie inni artyści malują ikony na zużytych płytach kuloodpornych.
Wydaje mi się, że w ikonach na płytach jest nieco inna koncepcja. Za dużo tam, jak na ikonę, elementu magicznego – chodzi o ochronę: według autorów zarówno pancerz, jak i ikona mają chronić, a ikona niejako tę ochronę wzmacnia. Zresztą Rosjanie też robią ikony na płytach – po prostu je drukują.
Nasz projekt to próba aktualizacji wysokich idei i symboli teologicznych, zwłaszcza związanych z kulturą bizantyjską.
Na poziomie formalnym problem z płytami kuloodpornymi polega na tym, że wszystkie są jednakowe pod względem rozmiaru. A dla nas ważna jest indywidualna historia każdej deski – są różne: większe, mniejsze, nowe, osmolone, spalone, połamane. Każde nowe przedstawienie wpisuje się w osobną opowieść konkretnej deski – od jej wyprodukowania, przez służbę na froncie, aż po metamorfozę w ikonę.
Mogą to być prace 10x30 cm albo ponadmetrowe. No i faktura – tworzymy każdą ikonę tak, by współgrała z teksturą drewna. Szukamy spójności między tematem ikony a strukturą deski, która może mieć pęknięcia, drzazgi, szorstkości albo być idealnie gładka. Ta indywidualność każdej ikony jest dla nas bardzo ważna.
Poza tym zróżnicowane rozmiary, kolory i faktury sprawiają, że cała wystawa jest ciekawsza — można uniknąć monotonii.
Ale myślę sobie… czwarty rok cała Ukraina modli się o pokój, a nasi ludzie wciąż giną. Czy modlitwa działa?
Ikony Kłymenko i Atlantova w katedrze św. Zofii w Kijowie. Zdjęcie: Hennadii Minchenko/Ukrinform
Ale przecież my wciąż się trzymamy, mimo wszystko – mimo nierównych zasobów i możliwości. Jak pod Siewierodonieckiem, gdzie chłopcy z karabinami maszynowymi trzymali pozycje przez tygodnie przeciwko czołgom, samolotom i artylerii. I Rosjanie nic nie mogli z tym zrobić. Uważam, że nie powinniśmy modlić się po prostu o zakończenie tej wojny, ale o to, by Bóg zakończył ją na zawsze.
Bo propozycje, które często słyszymy, nie oznaczają prawdziwego końca wojny – tylko jej przesunięcie w czasie.
Chłopcy na froncie umierają nie po to, żeby za rok to się powtórzyło, ale po to, żeby ich dzieci i wnuki nigdy więcej nie musiały oglądać tego piekła.