Exclusive
20
min

„Rosjanie przynieśli śmierć. My tworzymy z tego życie”. Aleksander Klymenko o ikonach na skrzyniach po pociskach.

Dyplomacja kulturalna w praktyce – to „Ikony na skrzyniach po amunicji”, które od 11 lat opowiadają historię rosyjsko-ukraińskiej wojny. Aleksander i Herman Kłymenko oraz Sonia Atlantowa jako pierwsi zaczęli malować ikony na wiekach skrzyń po broni. Dziś ich prace są znane na całym świecie. To właśnie ich ikonę Wołodymyr Zełenski podarował papieżowi Leonowi XIV. To nie tylko dzieło sztuki religijnej – to symbol przemiany śmierci w życie

Oksana Gonczaruk

Artyści Aleksander Klymenko i Sonya Atlantova w katedrze św. Zofii w Kijowie, 2023 r. Zdjęcie: Hennadii Minchenko/Ukrinform

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Środki ze sprzedaży ikon przeznaczane są na leczenie rannych. A to miliony hrywien”.

Oksana Goncharuk: Panie Aleksandrze, o waszych ikonach malowanych na fragmentach skrzyń po amunicji zrobiło się głośno na świecie, gdy prezydent Zełenski podarował jedną z nich papieżowi Franciszkowi. Choć w rzeczywistości wasze ikony od 2014 roku pomagają ludziom na froncie.

Aleksander Klymenko: Tak naprawdę mówiono o nich już wcześniej – od pierwszej oficjalnej prezentacji projektu w Soborze Sofijskim w Kijowie w 2015 roku. Główna idea projektu to przemiana śmierci w życie. I nie chodzi tylko o symbolikę – skrzynia po amunicji jako symbol śmierci zamienia się w ikonę, czyli symbol życia – ale również o realną pomoc. Pieniądze ze sprzedaży prac – a to już miliony hrywien – trafiają na różne inicjatywy charytatywne, głównie związane z medycyną.

Mamy doświadczenie w utrzymywaniu szpitala na froncie przez trzy lata, a także w finansowaniu fundacji „Skrzydła Zwycięstwa”, która pomaga rannym na tyłach, gdzie w ciągu ostatnich dwóch lat pokrywamy 50-100% potrzeb w zakresie zasobów. Nie znam żadnego innego europejskiego artysty, który mógłby sobie na to pozwolić.

Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski wręczył papieżowi Leonowi XIV ikonę Klymienkowa-Atlantova, 18.05.2025 r. Zdjęcie: OPU

Wspominał pan, że przemiana śmierci w życie to motyw przewodni chrześcijaństwa...

Zwycięstwo życia nad śmiercią. Przypomnijmy sobie, jak krzyż – dawniej symbol śmierci – stał się znakiem zmartwychwstania. Tak samo wieko skrzyni po śmiercionośnej zawartości, zamieniając się w ikonę, kontynuuje tę tradycję.

Czy wasze ikony mogą być wystawiane w świątyniach?

Ikonografia i styl większości naszych prac to klasyczna ikona, która – jak się okazało – świetnie działa w przestrzeni sakralnej. Są dobrze przyjmowane zarówno przez duchowieństwo, jak i wiernych. Nasze ikony znajdują się w cerkwiach w Kijowie i za granicą – zarówno prawosławnych, katolickich, jak i protestanckich. Choć projekt od początku miał charakter artystyczny – chcieliśmy wyjść poza ramy religijne, by przemawiać zarówno do wierzących, jak i do ludzi bez doświadczenia wiary czy wręcz ateistów, którzy postrzegają ikonę jako zjawisko estetyczne lub kulturowo-historyczne.

Może je kupić każdy – na przykład kilka naszych prac trafiło do hollywoodzkich producentów filmowych, którzy – jak się zdaje – nie mają nic wspólnego z chrześcijaństwem, a są Żydami.

Jedną z funkcji naszych ikon jest łączenie, a nie dzielenie – Ukraińców z innymi narodowościami (np. Polakami), protestantów, katolików i prawosławnych ze sobą, ateistów z wierzącymi. Cieszy nas, że naszą twórczość pozytywnie odbiera środowisko teologiczne – zarówno konserwatywne, jak i liberalne. Pisał o nas m.in. George Weigel – czołowy katolicki publicysta z USA, ojciec Kyryło Howorun – znany na całym świecie teolog prawosławny, oraz wielu innych uczonych z Ukrainy, Europy i USA.

Pomysł malowania ikon na wiekach skrzyń po amunicji należy do pana. Jak to się zrodziło?

W 2014 roku pojechaliśmy do bazy jednego z batalionów ochotniczych. Tam zobaczyłem stos pustych drewnianych skrzyń po nabojach do AK. Dobre drewno – chłopcy robili z nich stołki, ławki albo po prostu używali jako opał. Ale mnie uderzyło podobieństwo pokryw tych skrzyń do podobrazi ikon: deski ze wzmocnieniami, które zapobiegają deformacjom. Poprosiłem o jedną taką deskę – starą, osmoloną – i podarowano mi ją z radością. W domu namalowałem na niej ikonę. Uderzyło mnie poczucie czasu, które w niej było. I ta antynomia – łączenie niepołączalnego: wojskowa skrzynia i święty wizerunek – a jednak powstało coś zaskakująco organicznego.

„Zbieranie skrzyń pod ostrzałem to akt artystyczny”

Później dołączyli współpracownicy?

Na początku było nas troje: ja, Sonia Atlantowa i Natalia Wołoboiewa, która później odeszła z projektu – chyba po prostu nie wytrzymała tempa wystawowego, w które weszliśmy od razu. Przez pewien czas pracowaliśmy z Sonią we dwoje, a potem oficjalnie dołączył Herman Kłymenko, który nieformalnie pomagał nam od początku. Teraz to projekt rodzinny: Sonia jest moją żoną, a Herman – naszym synem. Zresztą tradycje dynastii artystów były typowe dla ikonopisania od średniowiecza.

Aleksander Klymenko, Sonya Atlantova i Herman Klymenko. Archiwum Prywatne

Ale ważne jest też, że „Ikony na skrzyniach po amunicji” to nie tylko nasz projekt. To również dzieło wszystkich wojskowych i wolontariuszy, którzy zbierają dla nas deski. Bo nie wszystkie przywoziłem osobiście z frontu. W dzisiejszym sztuce ważny jest nie tylko akt stworzenia, ale cały proces twórczy. Zbieranie skrzyń pod ostrzałem to również wielki akt artystyczny. Chłopcy wiedzą, że są współtwórcami tego projektu – to ich inspiruje, a może nawet ma terapeutyczny efekt.

Deski pochodzą z różnych części frontu – od Kijowszczyzny i Sudży po Chersoń. A skąd była ta, na której namalowano ikonę Matki Bożej z Dzieciątkiem, która dziś wisi w Watykanie?

Podejrzewam, że to rosyjska skrzynia po pociskach artyleryjskich. Przywieziono mi ją spod Iziumu po tym, jak Ukraińcy odbili to miejsce. To właśnie tam przemiana śmierci w życie dokonała się dosłownie: Rosjanie przynieśli śmierć, a my zamieniliśmy ją w życie.

W jakim stylu namalowane jest ta ikona?

Nasze prace od początku miały być rozmową o współczesnej wojnie w języku sztuki dawnej Rusi, średniowiecznej Ukrainy, a szerzej: Bizancjum.

Ale z czasem zrozumieliśmy, że nie da się mówić o wojnie w Ukrainie językiem sztuki religijnej bez odniesień do sztuki zachodnioeuropejskiej.

Ukraina była zawsze miejscem przecięcia wpływów gotyku, stylu romańskiego, renesansu i baroku. Pracujemy więc między dwoma biegunami: Bizancjum i średniowieczną Europą.

Ikona podarowana papieżowi została namalowana w duchu sztuki zachodnioeuropejskiej. Znawcy dostrzegą tam i gotyk, i protorenesans, i wpływy północnego renesansu.
Wybrano ją zapewne ze względu na obraz Matki Bożej, która obiema rękami obejmuje Dzieciątko, jakby próbując ochronić je przed przyszłym cierpieniem.

Myślę, że to dobry wybór – to kolejna opowieść o tym, że Ukraina jest częścią Europy, że organicznie należymy do europejskiej tradycji.
Ikona „Matka Boża z dzieckiem” poświęcona dzieciom rozwiedzionym z rodzicami. Zdjęcie: OPU

Uprowadzanie dzieci: jak mówić o tym przez sztukę

Ikona Matki Bożej z Dzieciątkiem należy do cyklu poświęconego ukraińskim dzieciom deportowanym przez Rosjan. Proszę opowiedzieć o tym cyklu.

Nadal mówimy tu o przemianie śmierci w życie. Matka Boża z Dzieciątkiem przekracza granice sztuki religijnej i ukazuje archetyp macierzyństwa. Kobieta, która rodząc, zwycięża śmierć. I dziecko – istota najbardziej bezbronna wobec wojny. Bo matki i dzieci muszą być chronione przez wszystkich – żołnierzy, ale też przez ludzi na całym świecie.

Dobrze, że poruszacie temat uprowadzonych dzieci. Bo na Zachodzie najczęściej mówi się o tym w kontekście zbrodni Putina i trybunału w Hadze, a mniej – o samych dzieciach.

Nie powiedziałbym, że temat ten nie istnieje – jest obecny w działaniach naszej dyplomacji i organizacji praw człowieka. Ale rzeczywiście: z perspektywy ukraińskiej mówi się o tym za mało. A przecież nie chodzi tylko o nas – świat ma też inne ważne problemy. Dlatego próbujemy umieścić ten temat w kontekście etyki chrześcijańskiej.

Nasza idea to wyprowadzić temat uprowadzonych dzieci ze sfery manipulacji politycznej i społecznej, do przestrzeni refleksji – dla dobra samych dzieci.

Uczciwa rozmowa o tym temacie od razu porządkuje rzeczy: od pytania, po czyjej stronie powinny być Kościoły, po to, jak Ukraina powinna reagować na rosyjskie „propozycje”.
Bo jeśli podpiszemy porozumienie na rosyjskich warunkach, to nie tylko dzieci z okupowanych terytoriów będą zagrożone – ale i inne dzieci, także z Europy: z Polski, Skandynawii, państw bałtyckich.

To sprawa, z którą Ukraina sama sobie nie poradzi – to zadanie dla całego świata. Nie chodzi tylko o dzieci ukraińskie, ale też o dzieci z Sudanu czy Gazy – dzieci z całego świata ogarniętego wojnami.

Strasznie myśleć, jak Rosjanie łamią psychicznie nasze dzieci, wkładając im do głów swoje wrogie „prawdy”…

Ukraińcy – w przeciwieństwie do Europejczyków i Amerykanów – doskonale pamiętają, czym byli janczarzy. Turcy od XIV wieku rekrutowali do swojej piechoty chrześcijańskie dzieci, które zabierali matkom, wychowywali w swojej wierze i uczyli zabijać. Potem dorośli janczarzy wracali na Ukrainę i mordowali swoich. Dziś dzieje się coś podobnego – nasze dzieci są zabierane za granicę, tam poddawane „przekodowaniu” i wychowywane na żołnierzy.

Już teraz w armii Federacji Rosyjskiej walczą i giną dawni ukraińscy chłopcy, którzy mieli po 10 lat, gdy Rosjanie zajęli Donbas i Krym. Teraz ci młodzi mężczyźni zabijają swoich braci.

I najstraszniejsze w tym jest to, że nie robią tego muzułmanie z czasów Roksolany, ale ludzie, którzy uważają się za naszych religijnych braci. I o tym również staramy się opowiadać Europie przez nasz projekt.

Na jednej z wystaw

Jak powinna wyglądać modlitwa o pokój?

Zaczął pan tworzyć ikony w 2014 roku, kiedy duża część społeczeństwa wciąż traktowała wojnę nie do końca poważnie…

Włączyłem się w temat bardzo szybko – już od Majdanu. Trzeba było jakoś reagować na rosyjską agresję. Jako pisarz Olaf Klemensen (mój literacki pseudonim) napisałem książkę „Lato-ATO”, w której opisałem wydarzenia z Majdanu i pierwsze lato wojny. Książka została świetnie przetłumaczona na język polski przez Anetę Kamińską. A po niej do pracy przystąpił już artysta – Aleksander Klymenko.

Pierwszą zagraniczną wystawę zorganizowaliśmy na wiosnę 2015 roku w Zamku Lubelskim w Polsce. Potem był Parlament Europejski – i tam zaskoczyła mnie reakcja europosłów. Pytali mnie: „Co to za skrzynie? Po jakich pociskach?”. Odpowiadałem, że z Donbasu, gdzie toczy się regularna wojna. „Ale naprawdę z dział? Strzelają tam prawdziwe armaty?” – dziwili się. Mówiłem, że po tamtej stronie jest więcej czołgów niż w całej armii europejskiej.
Byli autentycznie wstrząśnięci.

A jeden europoseł powiedział: „Myślałem, że wy się tam tylko kijami bijecie”.

Po 11 latach istnienia tego projektu naprawdę już się nie dziwię żadnej głupocie – ani wśród polityków, ani wśród zwykłych ludzi, zarówno ukraińskich, jak i europejskich. Na początku sprawdzałem, czy to nie żarty, czy nie kpią sobie ze mnie.
A potem przywykłem, że często z zupełnie poważną miną mówią rzeczy całkowicie absurdalne.

Wasze ikony były prezentowane już w 217 miejscach w 118 miastach i 22 krajach. Imponujące. Jak to wszystko organizujecie?

Cały czas dostajemy zaproszenia. I kontekst tych wystaw zawsze jest inny. Od przestrzeni sakralnych – bardzo lubię wystawiać się w starych europejskich katedrach, zwłaszcza w stylu bizantyjskim, romańskim czy gotyckim – po parlamenty. Czasem, jak w Śląskim Muzeum w Katowicach, to wyłącznie przestrzeń muzealna, wystawiennicza. Polacy zorganizowali to bardzo ciekawie – jednocześnie pokazali zbiorową wystawę ukraińskiej sztuki i naszą ekspozycję ikon, którą ustawiono obok średniowiecznego malarstwa polskiego. Kuratorzy zgrabnie połączyli historię Polski z wydarzeniami współczesnej Ukrainy.

Sekretarz stanu USA Marco Rubio dostał również ikonę na pokrywie spod obudowy naboju. „Płótno” przywiezione z „Azovstal” w Mariupolu. Zdjęcie: facebook.com/andrij.sybiha

Widzę, że wasza działalność jest mocno związana z Polską.

Naszymi długoletnimi partnerami są polscy dominikanie. Wspólnie wspieramy projekty rehabilitacji ukraińskich żołnierzy, a także organizujemy wystawy, które promują inicjatywy pomocowe dla ukraińskich dzieci ewakuowanych z terenów przyfrontowych. Od trzech lat nasz projekt reprezentują na różnych międzynarodowych platformach Instytuty Polskie.

Chciałbym wspomnieć też o jednym szczególnym projekcie, który zrodził się z naszej potrzeby pomocy Polakom, gdy ich domy zniszczyła powódź jesienią 2024 roku. Akurat byliśmy wtedy w Polsce, trafiliśmy na te ekstremalne warunki i zareagowaliśmy natychmiast — stworzyliśmy cykl prac na fragmentach ściany franciszkańskiego klasztoru, zniszczonego przez wodę. Cykl zatytułowany „Potop” sprzedaliśmy na aukcji charytatywnej w Warszawie, a pieniądze przekazano na wsparcie dla osób dotkniętych powodzią.

W dziwny sposób pogoda, atmosfera i ogólny nastrój panujący wtedy w Polsce przypominały mi Buczę i Borodziankę zaraz po wyzwoleniu spod rosyjskiej okupacji: wolontariusze, ekipy ratownicze, dym z kuchni polowych, zniszczenia i szare, zapłakane niebo.

W samym epicentrum powodzi spotkałem wielu polskich wolontariuszy, których znałem już z pracy w Ukrainie. Spotykaliśmy się wcześniej w Chersoniu i innych miejscach, gdzie potrzebna była pomoc – i bardzo się ucieszyłem, że znów ich zobaczyłem.

Moja inicjatywa „Potop” to próba choćby symbolicznego podziękowania Polakom za ich wsparcie.

Obecnie inni artyści malują ikony na zużytych płytach kuloodpornych.

Wydaje mi się, że w ikonach na płytach jest nieco inna koncepcja. Za dużo tam, jak na ikonę, elementu magicznego – chodzi o ochronę: według autorów zarówno pancerz, jak i ikona mają chronić, a ikona niejako tę ochronę wzmacnia. Zresztą Rosjanie też robią ikony na płytach – po prostu je drukują.

Nasz projekt to próba aktualizacji wysokich idei i symboli teologicznych, zwłaszcza związanych z kulturą bizantyjską.

Na poziomie formalnym problem z płytami kuloodpornymi polega na tym, że wszystkie są jednakowe pod względem rozmiaru. A dla nas ważna jest indywidualna historia każdej deski – są różne: większe, mniejsze, nowe, osmolone, spalone, połamane. Każde nowe przedstawienie wpisuje się w osobną opowieść konkretnej deski – od jej wyprodukowania, przez służbę na froncie, aż po metamorfozę w ikonę.

Mogą to być prace 10x30 cm albo ponadmetrowe. No i faktura – tworzymy każdą ikonę tak, by współgrała z teksturą drewna. Szukamy spójności między tematem ikony a strukturą deski, która może mieć pęknięcia, drzazgi, szorstkości albo być idealnie gładka. Ta indywidualność każdej ikony jest dla nas bardzo ważna.

Poza tym zróżnicowane rozmiary, kolory i faktury sprawiają, że cała wystawa jest ciekawsza — można uniknąć monotonii.

Ale myślę sobie… czwarty rok cała Ukraina modli się o pokój, a nasi ludzie wciąż giną. Czy modlitwa działa?

Ikony Klymenko i Atlantova w katedrze św. Zofii w Kijowie. Zdjęcie: Hennadii Minchenko/Ukrinform

Ale przecież my wciąż się trzymamy, mimo wszystko – mimo nierównych zasobów i możliwości. Jak pod Siewierodonieckiem, gdzie chłopcy z karabinami maszynowymi trzymali pozycje przez tygodnie przeciwko czołgom, samolotom i artylerii. I Rosjanie nic nie mogli z tym zrobić.
Uważam, że nie powinniśmy modlić się po prostu o zakończenie tej wojny, ale o to, by Bóg zakończył ją na zawsze.

Bo propozycje, które często słyszymy, nie oznaczają prawdziwego końca wojny – tylko jej przesunięcie w czasie.

Chłopcy na froncie umierają nie po to, żeby za rok to się powtórzyło, ale po to, żeby ich dzieci i wnuki nigdy więcej nie musiały oglądać tego piekła.
No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

To właśnie od tego – od piękna, które trwa, od kobiecości, która nie znika nawet pod ostrzałem, i od wewnętrznej siły, która pachnie perfumami – rozpoczęła się nasza rozmowa.

Rymma Ziubina w Warszawie. Zdjęcie: Sestry

Teraz wszyscy jesteśmy tacy prawdziwi

Diana Balynska: – Co dzisiaj oznacza dla Pani być piękną?

Rymma Ziubina: – Być prawdziwą. Cieszę się, że standardy typu: „90-60-90” nie dominują już tak bardzo. Na początku wojny często mówiono mi: „Wszyscy jesteście teraz tacy prawdziwi”. I to prawda. Łzy w kadrze, kiedy są prawdziwe, widać od razu. Nie da się ich pomylić ze sztucznymi. I właśnie w tej szczerości tkwi prawdziwe piękno.

Czy dbanie o siebie, ta „czerwona szminka”, pomaga nam, kobietom, w sytuacjach kryzysowych?

Oczywiście! Dbanie o siebie, higiena – to pierwsze, o czym mówili psychologowie od początku inwazji. Jeśli nie brałaś prysznica od trzech dni, to jest to niepokojący sygnał. I to nie dlatego, że nie masz dostępu do wody, ale dlatego, że leżysz i nie możesz nic zrobić – a to objaw depresji. Dbanie o siebie to forma samoorganizacji. Oznacza, że przynajmniej coś kontrolujesz. To działanie, a działanie to życie.

Poza tym w każdej sytuacji pozostajesz kobietą. Pamiętam, jak byłam już w szlafroku, gdy rozległ się alarm. Zamierzałam założyć piżamę, ale zdecydowałam: nie, potrzebuję czegoś, w czym w razie czego będę mogła wybiegnąć. I najładniejszej bielizny – tak na wszelki wypadek... Zajrzałam do koszyka i zaczęłam przeglądać: „To? Nie. O! To już lepiej”.

Na Majdanie, gdy było strasznie, miałam tę samą zasadę: tylko najlepsza bielizna, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że na Majdanie są same bezdomne i „ubogie” kobiety – jak pisały rosyjskie media. To taka cienka granica między śmiesznym a strasznym

Jest jakaś rzecz czy rytuał, bez których nie wychodzi Pani z domu?

Perfumy. Bardzo kocham perfumy. Nawet w walizce ewakuacyjnej miałam dokumenty, maski z czasów pandemii, szminkę nie zawsze – ale i perfumy, które były tam obowiązkowo. Wciąż je zmieniam. Kocham nowe zapachy, eksperymenty.

Skoro mówimy o pięknie w czasach wojny: co dla Pani oznacza wygląd zewnętrzny i wewnętrzna siła?

Piękno to działanie. Nie wygląd zewnętrzny, nie piękne słowa, ale czyny. Tak jak miłość – nie jest rzeczownikiem, ale czasownikiem. Działanie i słowo. Kochać to działać. Tak samo jest z pięknem – to autentyczność i siła ducha.

Wspieram ukraińskich producentów, którzy dbają o naszą zewnętrzną urodę, ponieważ to, jak obecnie działa produkcja w warunkach wojny, również świadczy o niezłomności. Na przykład bardzo lubię i wspieram firmę Wiosna, która produkuje kosmetyki na bazie naszych ukraińskich ziół. Wszystko jest wytwarzane w Ukrainie, w warunkach zatrzymania produkcji podczas przerw w dostawach prądu i alarmów powietrznych. Po nieprzespanych nocach, po ostrzałach i bombardowaniach dziewczyny przychodzą rano do pracy i pracują. Właścicielka Wiosny, Inna Skarżyńska, jest mamą czworga dzieci; podczas wojny adoptowała jeszcze jednego chłopca. Jej sklepik i zakład w Buczy zostały doszczętnie zniszczone przez rosyjskich żołnierzy. A ona wszystko odbudowała, tyle że już we Lwowie.

To jest właśnie piękno.

Piękno ludzi, którzy szyją, pieką chleb, robią najsmaczniejszą pizzę we Lwowie – kiedy mężczyźni są na froncie lub właśnie z niego wrócili

Ostatnie wzruszające pokazy Ukrainian Fashion Week w Kijowie, kiedy na wybieg wyszli chłopcy po amputacjach i z protezami, były o tym samym. To nasi bohaterowie, którzy za cenę własnego zdrowia dają nam spokojne życie. Musimy brać pod uwagę wasze potrzeby – w modzie, architekturze, życiu codziennym.

Niedawno do naszego Lwowa, do Teatru Narodowego im. Marii Zańkowieckiej, przyjechali chłopcy, którzy przechodzą rehabilitację w centrum SuperHumans. Przygotowywaliśmy się do ich wizyty, przegadaliśmy szczegóły – czy jest podjazd, gdzie będzie im wygodniej siedzieć, gdzie ustawić wózki inwalidzkie.

Z weteranami z SuperHumans. Zdjęcie: archiwum prywatne

Już w 1995 roku, na festiwalu teatralnym w Edynburgu, widziałam, jak pierwsi w sali pojawili się ludzie na wózkach inwalidzkich. Przygotowano dla nich specjalne miejsca, i to nie z boku, skąd kiepsko widać, ale w środku pierwszego rzędu. Na świecie to działa od dawna, nie trzeba niczego wymyślać. Tyle że trzeba to zrobić pilnie.

Twarz bez zbędnych manipulacji

Czy rozumienie piękna się zmieniło? Obecnie często kojarzy się piękno z ingerencją – botoksem, wypełniaczami, plastyką...

Mamy tu dobre światło, możesz mnie sobie obejrzeć [śmiech]! Jest nawet anegdota wśród filmowców: „Słyszałem, że się ożeniłeś. Żona jest ładna?” – „To zależy, jak ustawić światło”.

Sama nie uciekam się do manipulacji estetycznych – trzymam się do ostatniej kropli krwi. Nie obiecuję, że tak będzie przez całe życie, ale na razie nie czuję takiej potrzeby.

Nawiasem mówiąc, na stronach castingowych, gdzie poszukuje się aktorek, coraz częściej pojawia się fraza: „Twarz bez zbędnych manipulacji”. To oczywiście kwestia indywidualnego wyboru kobiety. Ale jest też strona finansowa. Jeśli kobieta dokonuje darowizn, to mimowolnie sobie przelicza [koszty takich zabiegów]: jeden „zastrzyk” to trzy-pięć tysięcy hrywien. A potem znowu. Teraz jest to więc również kwestia priorytetów.

Jak postrzega Pani swój wiek? Czy Pani nastawienie do siebie zmienia się z upływem lat? Spotkała się Pani z przejawami ageizmu w swojej profesji?

W wieku 36 lat miałam już na koncie trzy role babci [śmiech]. Potrzebne do nich były twarze medialne, a wtedy takich twarzy nie było zbyt wiele. Ale ogólnie podchodzę do swojego wieku zupełnie spokojnie. Nie próbuję wskoczyć do ostatniego wagonu i sztucznie zatrzymać czas. Moje podejście do życia zmienia się, podobnie jak moje pragnienia.

Kiedy miałam 25 lat, wydawało mi się, że można zmienić świat – nawet poprzez zawód aktora. Dzisiaj już wiem, że nie

Chociaż... Dzisiaj podeszła do mnie kobieta i powiedziała: „Dwa lata temu, po rozwodzie, byłam całkowicie załamana. Spotkanie z panią tak mnie zainspirowało, że ponownie wyszłam za mąż”. Takie chwile są bardzo wzruszające.

Jeśli chodzi o ageizm – oczywiście, że istnieje. Obecnie mam niewiele ról filmowych, ponieważ nie gram młodych kobiet, a ról dla kobiet w moim wieku w kinie jest niewiele – nie tylko w Ukrainie, ale i na całym świecie. Jeśli Sharon Stone mówi, że w Hollywood po 45. roku życia nie piszą już dla ciebie scenariuszy i nie kręcą cię, to co ja mogę powiedzieć? Na szczęście jest teatr, w którym jestem potrzebna.

W garderobie. Zdjęcie: Disy Garby

Wiele starszych Ukrainek, które wyjechały do Polski, również spotyka się z ageizmem. Co by Pani poradziła takim kobietom, które po przeprowadzce, utracie kariery, części swojej tożsamości nie mogą odnaleźć siebie?

Nie mam już zbyt wielu rad. Trudno doradzać, kiedy się nie doświadczyło czegoś samemu. Ale widzę, że nawet w Ukrainie niektóre firmy zaczynają doceniać pracowników w starszym wieku. Tłumaczą swój wybór na korzyść pań po pięćdziesiątce tym, że oprócz doświadczenia zawodowego w tym wieku kobieta koncentruje się już na pracy, podczas gdy młodą dziewczynę czeka jeszcze małżeństwo, narodziny dzieci – co dla pracodawcy oznacza urlopy macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, nieobecności w pracy.

Pamiętam siebie jako młodą pracującą mamę: dziecko ma gorączkę, a ja całuję je, ale biegnę do teatru. Biegnę i płaczę, bo rozumiem, że żadne przedstawienie nie jest tego warte. Ale idę, bo czuję się zobowiązana. Bo nie mogę jeszcze stawiać warunków i odwoływać przedstawień.

Jestem przekonana, że 50 lat to wspaniały czas, by przypomnieć sobie o sobie, o swoich niespełnionych marzeniach. Jeśli twój zawód pokrywa się z hobby, tak jak u mnie, to jest to dar

Jednak wiele kobiet całe życie poświęca tylko pracy i dlatego zapomniały, czego kiedyś chciały. A warto sobie przypomnieć: „Marzyłam, by nauczyć się włoskiego” albo: „Kiedyś chciałam tańczyć”. I warto to zrobić. Nawiasem mówiąc, serial „Lusia stażystka”, w którym zagrałam, jest hymnem kobiet po 50. Pod koniec 2021 roku otrzymałam nawet nagrodę za ten projekt, która nosi nazwę „Precz ze stereotypami roku”.

Wojna to nie tylko czołgi i zgliszcza

Często bywa Pani za granicą. Czy można tam jakoś rozpoznać Ukrainkę na ulicy wśród innych kobiet?

Wie pani, podczas podróży ze mną jest jak ze sportowcami, którzy widzą tylko lotniska, hotele i halę sportową. Ja mam tak samo, tylko zamiast hali sportowej jest sala kinowa albo teatralna [śmiech]. Ale przypomniało mi się, jak nasz ukraiński kierowca we Włoszech, gdzie kręciliśmy „Gniazdo gołębicy”, a w kadrze było może z dziesięć ukraińskich dziewczyn, podszedł pod koniec zdjęć: „Pani Rymmo, ja pani nie rozpoznałem! Jest pani dokładnie taka, jak te dziewczyny, które co tydzień tu wożę – tak samo ubrana, z taką samą torebką”. To był komplement – że jestem prawdziwa, jak ta emigrantka zarobkowa, którą gram w filmie. I nie chodzi nawet o ubranie. W filmie, w tych scenach z pierwszego okresu bohaterki we Włoszech, mam nawet inne oczy.

Oczy nas zdradzają. Spojrzenie. Smutek. Przerażenie. Niepewność. Nie chcę nikogo obrazić. Chcę tylko, żeby oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia.

Podczas wystąpienia publicznego. Zdjęcie: Ołeksandr Senko

A gdyby dzisiaj musiała Pani zagrać migrantkę zarobkową, to jak wyglądałaby ta postać?

Bardzo podobnie. Już wtedy pytano mnie: „Przeżyła pani coś takiego?”. A ja odpowiadałam: „Tak, częściowo”. Samotność, zwątpienie, nieporozumienia w rodzinie, poczucie, że nikt nie potrzebuje twojego zawodu... To wszystko było w moim życiu. Teraz ten obraz stał się tylko bardziej bolesny.

Po „Gnieździe gołębicy” były propozycje, by grać emigrantki zarobkowe, ale odmawiałam, bo to powielanie roli. A dla mnie ważne jest odkrywanie czegoś nowego w sobie i dla widza.

Zaproponowano mi też zagranie współczesnej historii: kobiety, która na własne oczy widziała rozstrzelanie dziecka, przeżyła traumę psychiczną... Odmówiłam, ponieważ moim zdaniem przed taką rolą trzeba przejść pewne przygotowania – porozmawiać z psychologami, pobyć w klinice, wczuć się. A zdjęcia miały rozpocząć się tydzień po przeczytaniu przeze mnie scenariusza.

Czy filmy o emigracji są teraz na czasie?

Absolutnie. Ale trzeba zrozumieć, że są różne takie filmy, tak jak filmy o wojnie. Wojna to nie tylko czołgi, lotnictwo, ruiny. To także kobieta w obcym kraju – bez języka i pracy. I dziecko, które widziało wojnę. Najgłębsze dzieła sztuki zawsze opowiadają o małym człowieku na tle wielkiej tragedii.

Jakiego kina potrzebują dziś widzowie?

Ukraińskiego. Widz naprawdę chce oglądać nasze historie, naszych aktorów, słyszeć nasz język. Jako członkini akademii filmowej obejrzałam wszystkie filmy, które powstały w ostatnich latach, by móc wybrać laureatów nagrody „Złoty Bączek”. Obecnie jest bardzo mało pełnometrażowych filmów fabularnych. Ale nawet te, które są, różnią się gatunkowo – są i dramaty, i komedie.

Mamy potężne kino dokumentalne, które prezentujemy na światowych festiwalach filmowych. Jednak współczesnych ukraińskich filmów fabularnych, które warto byłoby pokazać światu, jest na razie tylko kilka

A jak zmienił się teatr w czasie inwazji?

Teraz działa już zupełnie inaczej. Wpływa na to wszystko: odległość od linii frontu, alarmy powietrzne, godziny policyjne. Na przykład w Użhorodzie, gdzie ani przez jeden dzień nie było godziny policyjnej, spektakle zaczynają się o 19:00, jak wcześniej. Natomiast w Kijowie Teatr im. Iwana Franki gra już o 15:00 lub 17:00.

W Charkowie, Sumach i Chersoniu sytuacja jest krytyczna: przedstawienia odbywają się tylko w schronach. W Charkowie teatry dosłownie walczą o przetrwanie. Same opłacają wynajem pomieszczeń w schronach, a ludzie otrzymują 25% stawki, czyli mniej niż 100 dolarów miesięcznie.

Nie zawsze możemy zaplanować repertuar. Jeśli aktor jest w rezerwie, to gra. Jeśli przychodzi wezwanie, to dziś jest jeszcze na scenie, a jutro już nie.

Zdjęcie: Jurij Mechitow

Podczas alarmów powietrznych przerywamy przedstawienie, czekamy w schronie, a potem zaczynamy grać od tej minuty, w której przerwaliśmy. Nie zawsze jednak jest możliwość, by po zakończeniu alarmu dokończyć przedstawienie tego samego wieczoru. W końcu przez ostatnie dwa tygodnie w Ukrainie alarmy powietrzne trwały po 8 godzin. I to jest to, czego można się spodziewać po Rosjanach nie tylko w nocy.

Jeśli widzimy, że ludzie nie zdążą wrócić do domu przed godziną policyjną, przenosimy przedstawienia na inny dzień. A wyjazdy na tournee to w tej chwili dla teatru ogromne ryzyko finansowe.

We Lwowie, w naszym Teatrze im. Marii Zańkowieckiej, przed rozpoczęciem spektaklu puszczaliśmy komunikat z prośbą o wyłączenie telefonów komórkowych. Teraz taki komunikat zaczyna się słowami: „Chwała Ukrainie!”, a sala odpowiada: „Chwała bohaterom!” A potem informujemy: „W przypadku alarmu powietrznego zatrzymamy przedstawienie, a administratorzy pomogą wam zejść do schronu”. Dopiero wtedy zaczyna się przedstawienie. I niezależnie od tego, o czym ono jest, po spektaklu wychodzimy, by się ukłonić, i mówimy: „Nasze ciepłe spotkania są możliwe tylko dzięki Siłom Zbrojnym Ukrainy”. Bo w sali i na scenie znajdują się ludzie, których bliscy są na froncie: synowie, córki, mężowie, bracia, siostry, rodzice. Po każdym spektaklu w Teatrze imienia Zańkowieckiej ogłaszamy ze sceny zbiórkę datków.

W czym dziś odnajduje Pani wewnętrzne oparcie?

– W ludziach, i to nie tylko w znajomych. Mogę spotkać kogoś na ulicy, a ta osoba powie mi, że ją wsparłam – filmem, występem, słowem. Takie spotkania zdarzają mi się w chwilach zwątpienia. I to właśnie one dodają mi otuchy.

20
хв

Chcę, by oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia

Diana Balynska

Grzegorz Janikowski (PAP): – Próby do „Kaluguli” Camusa rozpoczęli Państwo w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie przed inwazją Rosji na Ukrainę. Przerwaliście na prawie trzy miesiące. Ostatecznie premiera przedstawienia odbyła się w lipcu 2022 r. Jak teraz ten spektakl jest odbierany w Kijowie? W zeszłym roku prezentowali Państwo „Kaligulę” na festiwalu w Awinionie. Jak tam został przyjęty?

Iwan Urywskij: – Pokazaliśmy „Kaligulę” nie tylko w Awinionie, ale i na kilku innych festiwalach, np. w Sarajewie. Rzecz jasna, gramy – jednak przede wszystkim w Kijowie, gdzie publiczność pokochała ten spektakl. Pokazaliśmy go już ponad sto razy.

Długo zastanawiałem się, na czym polega fenomen recepcji tego przedstawienia. Po wizytach na festiwalach i rozmowach z wieloma ludźmi doszedłem do wniosku, że temat tyranii, despotyzmu dotyczy całego świata. Oczywiście, ten problem najbardziej porusza Ukraińców, bo sytuacja wojny czyni go namacalnym. Nasze przedstawienie spotkało się również z gorącym odbiorem i zrozumieniem we Francji, mimo że Francuzów sytuacja konfliktu zbrojnego bezpośrednio nie dotyczy. Bardzo ciekawe były ich komentarze i rozmowy w Awinionie. Bo temat „Kaliguli” jest uniwersalny i nie może być obojętny dla całego świata. Widzimy, co dzieje się w różnych zakątkach globu. Konflikty zbrojne, junty, armie najemników, terroryzm. Dlatego temat dyktatury jest gorący w rożnych państwach świata. Jedni znajdują się w oku cyklonu, inni pozornie są bezpieczni i daleko im do tej problematyki. Myślę, że nie znamy dnia ani minuty, bo Kaligula może pojawić się nagle w każdej części świata.

Co oznacza dla Pana robienie teatru w kraju objętym wojną? W 2024 r. wystawił pan „Marię Stuart” Schillera, w tym roku wyreżyserował „Makbeta”. Jak to się udaje?

Przyznam, że wystawiam teraz więcej sztuk, niż robiłem to przed inwazją Rosjan. Gdy wybuchła wojna, prawie trzy miesiące nie pracowaliśmy. Przygotowywaliśmy różne koncerty i wieczory poetyckie dla naszych żołnierzy.

Czuliśmy się, jak we mgle, i nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy robić teatr

Czy on jest potrzebny? gdy wreszcie wystawiliśmy „Kaligulę”, okazało się, że widzowie bardzo potrzebują teatru. Chcą żyć w miarę normalnie, oderwać się od koszmaru wojny. Dlatego zacząłem eksperymentować z rozmaitymi gatunkami teatralnymi. Zacząłem np. reżyserować komedie, których nigdy wcześniej nie robiłem. Prawda jest taka, że przede wszystkim musieliśmy jako zespół zrozumieć siebie i swoją sytuację. Potem zaczęliśmy pytać widzów, jakiego teatru potrzebują i czym dziś ma być teatr w Ukrainie.

Wystawia Pan głównie klasykę ukraińską i światową, jak „Tramwaj zwany pożądaniem” Williamsa, „Peer Gynta” Ibsena, wspomnianą „Marię Stuart”. Na swoim koncie ma Pan także realizacje m.in. Strindberga, Gozziego i Gogola. Krąży opinia, że biorąc na warsztat sztuki klasyczne, za każdym razem Pan je dekonstruuje lub redefiniuje. Na czym polega Pańska strategia reżyserska?

Za każdym razem gdy wybieram tekst sztuki, staram się ją wystawić tak, jak ja ją rozumiem. Doskonale wiem, że obcuję z klasyką, dlatego nie dokonuję dużych zmian. Po prostu wnikliwie czytam utwór, by zrozumieć go dla siebie. Następnie oglądam lub przypominam sobie realizacje danego tytułu w innych teatrach Europy. Wreszcie przychodzi moment, że zaczynam rozumieć, dlaczego inni reżyserzy wystawili go tak, a ja mam inną wizję. Myślę, że stąd są te opinie o tym, że dekonstruuję klasyków.

„Kaligula” Urywskiego na festiwalu w Polsce. Zdjęcie: Julia Weber

Często skraca Pan tekst, dokonuje przesunięć scen?

Przedstawienie „Kaliguli” trwa godzinę i piętnaście minut. To jest bardzo skrócona wersja. Po prostu nie mogliśmy przeprowadzić tylu prób, ile chcieliśmy. Cały czas wyły syreny przeciwlotnicze, a my nie mieliśmy prawa robić prób, gdy zbliżał się nalot. Dlatego tę wersję spektaklu dopasowaliśmy do realiów wojennych. Przypomnę tylko, że zdarzało się, że musieliśmy przerywać przedstawienie i z widzami schodzić do schronu.

W 2024 r. otrzymał Pan prestiżową Nagrodę Państwową im. Tarasa Szewczenki za spektakl „Czarownice z Konotopu” według Hrihorija Kwitki-Osnowjanenko. Wiem, że w czerwcu jadą Państwo z tym przedstawieniem na tournée do Stanów Zjednoczonych i Kanady. O czym opowiada ten spektakl?

W maju pokazaliśmy to przedstawienie w Polsce, a w czerwcu rzeczywiście wyruszamy za ocean. „Czarownica z Konotopu” to obowiązkowa lektura szkolna. Hrihorij Kwitko-Osnowjanenko pierwszy pisał prozą po ukraińsku. To rodzaj burleskowej satyry. Spektakl opowiada o tym, jak zaczyna się wojna Polski z Rosją, a Kozacy chcą uniknąć poboru, bo nie chcą iść na tę wojnę. Zapraszają wójta Konotopu na tzw. sotnik, czyli spotkanie, i przekonują go, że w mieście są wiedźmy. Żeby je odnaleźć, trzeba przeprowadzić tradycyjną próbę wody, czyli topić kolejne kobiety. Kto nie utonie, ten jest wiedźmą.

To straszna historia, rodzaj horroru, ale napisana jako komedia. Nasz spektakl odwołuje się do ukraińskiego folkloru i ludowości. To rodzaj wyobrażenia, jak to mogło wyglądać. Publiczność pokochała to przedstawienie. Zagraliśmy je już ponad dwieście razy.

Co zamierza Pan wystawić w najbliższym czasie?

W sobotę, 31 maja, w Narodowym Lwowskim Teatrze Opery i Baletu miała miejsce premiera opery „Złoty pierścień” Zachara Berkuta w mojej reżyserii. W kijowskiej Operze Narodowej Ukrainy im. T. Szewczenki przygotuję kolejną operę. Będą to „Bajki” E. T. A. Hoffmana.

Iwan Urywskij (ur. 9 marca 1990 r. w Krzywym Rogu) jest ukraińskim reżyserem teatralnym i operowym. Zrealizował ponad 20 spektakli w większości opartych na ukraińskiej klasyce. Był głównym reżyserem Ukraińskiego Teatru Muzyczno-Dramatycznego im. Wasyla Wasylki w Odessie. Od 2020 r. jest zatrudniony jako reżyser w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie. Współpracował również z teatrami w Iwano-Frankowsku, we Lwowie, w Kownie i Pradze.

20
хв

Kaligula może pojawić się wszędzie

Polska Agencja Prasowa

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Żanna Kadyrowa: „Rośliny, które znalazłam na terenach przyfrontowych, podobnie jak ukraińscy uchodźcy, podróżują teraz po świecie i dzielą się doświadczeniem”

Ексклюзив
20
хв

Jurij Andruchowycz: Dziś polityczni liderzy nie prowadzą — oni gonią społeczne trendy. I zamieniają się w klaunów

Ексклюзив
20
хв

Skąd się wzięła wędzona gruszka, czyli Jewhen w krainie przysmaków

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress