Exclusive
20
min

Żanna Kadyrowa: „Rośliny, które znalazłam na terenach przyfrontowych, podobnie jak ukraińscy uchodźcy, podróżują teraz po świecie i dzielą się doświadczeniem”

Sestry.eu rozmawiały z Żanną o tym, jak karpackie kamienie wyrwały ją z szoku pierwszych dni wojny, jak zarabiać sztuką na wsparcie wojska, czemu na dworcu we Lwowie znalazły się organy, których piszczałki połączone są fragmentami rosyjskich pocisków, a także o roślinach- uchodźcach uciekających przed rosyjskimi bombami.

Oksana Gonczaruk

Żanna Kadyrowa. Archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

„Ona jest niesamowita. W Ukrainie nie ma nikogo fajniejszego” — mówią o ukraińskiej artystce Żannie Kadyrowej, która jest jedną z najbardziej znanych na świecie.

Dzisiaj Żanna Kadyrowa pozostaje w Ukrainie, aby dokumentować wojnę i interpretować ją w swojej twórczości. „Moim zadaniem jest rozpowszechnianie prawdziwych informacji o tym, co dzieje się w Ukrainie, wykorzystując sztukę jako formę oporu” — mówi artystka.

„Niesamowite. Na Ukrainie nie ma nic fajniejszego” - mówią o ukraińskiej artyście Żanie Kadyrowie, która jest jedną z najbardziej znanych na świecie.

Dzieło Żanny Kadyrowej — Ukraina, od której odłączył się Krym

„Kobiety zaczynają by widoczne”

Oksana Goncharuk: Żanno, w marcu otrzymałaś nagrodę im. Tarasa Szefczenki. Przez 20 lat nie przyznano jej żadnej kobiecie w kategorii sztuk wizualnych. Dlaczego kobiety tak rzadko otrzymują takie wyróżnienia?

Żanna Kadyrowa: Do tej nagrody nominowało mnie PinchukArtCentre za „Trajektorie lotu”, które stworzyłam w zeszłym roku (wystawa została otwarta 30 czerwca 2024 r. i trwała do 7 stycznia 2025 r. — red.). Była to moja pierwsza indywidualna wystawa od ośmiu lub więcej lat, dawno nie robiłam dużych wystaw w Kijowie. Jeśli chodzi o kwestię kobiet, to faktycznie zachodzą zmiany, kobiety zaczynają być dostrzegane, zaczyna się stosować feminiatywy. No i same kobiety się zmieniają, stają się silniejsze. Właśnie otrzymałam nagrodę dla kobiet w Paryżu -  Her Art Award, więc myślę, że sytuacja kobiet w sztuce się zmienia.

Opowiedz więcej o tej paryskiej nagrodzie.

Nagroda Her Art Award została ustanowiona przez paryski magazyn Marie Claire wraz z targami sztuki Art Paris, a ich współpraca ma na celu wspieranie sztuki kobiecej. Do nagrody nominowano 12 artystek z różnych krajów, ale ostatecznie zwyciężyłam ja. Bardzo się z tego cieszę, ponieważ oprócz wyróżnienia za moje prace, jest to gest wsparcia dla Ukrainy i zwrócenia uwagi na ukraińską kulturę.

Nagrodę otrzymałaś za serię „Uchodźcy” (Refugees), a uchodźcy w twojej pracy to kwiaty w doniczkach, które również padły ofiarą wojny.

„Uchodźcy” to projekt fotograficzny z udziałem prawdziwych roślin, które uratowałam na terenach wyzwolonych i przyfrontowych. Trafiałam do różnych zniszczonych budynków infrastruktury społecznej — szkół, uniwersytetów, bibliotek, ośrodków medycznych — i znajdowałam tam rośliny doniczkowe, swego rodzaju ślady życia wśród zrujnowanych budynków. Większość z nich była zniszczona przez wybuchy, niektóre leżały bez doniczek, połamane i wyschnięte. Dokumentowałam aparatem te spalone i zrujnowane wnętrza, a rośliny zabierałam do siebie, sadziłam w doniczkach i przywracałam do życia. W końcu zebrałam ponad 50 takich roślin z różnych regionów – z okolic Kijowa i Charkowa, Doniecka i Chersoniu. Potem zaczęłam wozić je na wystawy, gdzie pokazywałam dokumentację, czyli zdjęcia projektu, a obok wystawiałam rośliny. Po niektórych cechach można rozpoznać, że to ta sama roślina: teraz widzisz ją na przykład w Niemczech, a sfotografowano ją we wnętrzu spalonej szkoły w obwodzie kijowskim. Rośliny, podobnie jak ukraińscy uchodźcy, podróżują po świecie i dzielą się doświadczeniem. Teraz „uchodźcy” wrócili do mnie do Kijowa, ale projekt zostanie zakończony, kiedy będę mogła zwrócić je do ich rodzimych miejsc.

Kwiaty wciąż wciąż żyją w zrujnowanych budynkach na terenach przyfrontowych

Oby tak się stało. A gdzie znalazłaś swoją pierwszą doniczkę z kwiatami?

To było, kiedy byliśmy na wyzwolonym terenie Charkowa pod koniec 2022 roku. Od wyzwolenia minęło zaledwie dwa tygodnie. W Kurylówce w rejonie Kupiańskim zobaczyłam kwiaty, które leżały na podłodze w jednym z budynków. Wszystko sfotografowałam i zabrałam do domu około dwudziestu roślin — właściwie wszystkie, które tam były. Potem zaczęłam rozwijać projekt i uzupełniać go. Mam nawet dwa kwiaty ze zbombardowanego „Ochmatdytu” (szpital dziecięcy w Kijowie, który ucierpiał w wyniku rosyjskiego ostrzału rakietowego 8 lipca 2024 roku — przyp. autora).

Twoje podróże po terenach przyfrontowych nie są łatwe, trzeba mieć specjalne pozwolenia.

 Pewnie wiesz, że mam projekt „Palianytsia”, który przynosi fundusze, które przeznaczam na pomoc wojskowym. Dzięki temu mam pewne możliwości. Dowoziłyśmy tam samochody dla żołnierzy lub jeździłam z wolontariuszami, z którymi współpracuję, głównie z fundacją „Lewy Brzeg”. Dzięki tym kontaktom byłam zarówno „na zerze”, jak i w strefach przyfrontowych, czyli tam, gdzie zazwyczaj nie wpuszczają.

Jako artystce daje ci to z pewnością wiele pomysłów, ale na ile jest to przerażające dla ciebie jako kobiety?

 Kiedy decydujesz, że jedziesz, nie ma już mowy o strachu. Jesteś dorosłą osobą i rozumiesz ryzyko, ale decydujesz, że tego potrzebujesz. No i jadę z ludźmi, którzy znają sytuację, którym można zaufać. Oczywiście, wszystko może się zdarzyć, ale w Kijowie też jest ryzyko.
No i tak, nie należę do osób bojaźliwych.

Oprócz udziału w Art Paris otworzyłaś również wystawę w Paryżu, której tematem jest również wojna w Ukrainie. Zaprezentowano tam między innymi serię „Zasób” — drewno, w którym zamiast kory znajduje się tkanina kamuflażowa, z której szyje się mundury wojskowe. W ten sposób natura zamienia się w pole bitwy. Jak reagują na tę pracę Europejczycy?

Tak, w Paryżu otworzyła się moja indywidualna wystawa „Strategiczne lokalizacje” w Galleria Continua. Współpracuję z tą galerią już od 12 lat — pochodzi ona z Włoch, ale jedna z jej filii znajduje się w centrum francuskiej stolicy. Wystawa potrwa do 28 maja, więc zapraszam. W prasie pojawiły się dobre recenzje, ludzie reagują na nią różnie, ale najważniejsze, że porusza ona kwestię Ukrainy.

W twojej twórczości pojawia się temat ekobójstwa.

 W Zaporożu pracuję nad projektem dotyczącym zbiornika wodnego w Kachowce i wysadzonej tamy. W miejscu zbiornika wodnego, na obszarze dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych, wyrósł ogromny młody las. Projekt zostanie zaprezentowany w Helsinkach pod koniec sierpnia i będzie dotyczył konkretne przykłady przemocy wobec natury, ale nie tylko problemów współczesności i wysadzenia tamy w Kachowce, ale także błędów przeszłości. Budowa tej tamy była zresztą również aktem przemocy – nie tylko wobec natury, ale także wobec naszej historii, ponieważ pod wodą znalazło się wiele zabytków.

To, że dawne dno zbiornika wodnego porosło lasem, jest lepsze niż przekształcenie tego obszaru w pustynię. A takie obawy początkowo były.

 Las ten osiągnął już około 4,5 metra wysokości. Ale co ciekawe, na dnie zbiornika wodnego znaleźliśmy ogromne pnie dębów, które stały pod wodą przez 70 lat, a przedtem prawdopodobnie rosły przez kilkaset lat. Można sobie tylko wyobrazić, jak interesująca była przyroda tych rozlewisk, zanim zniknęła pod wodą.

1 gram kamiennego chleba za 1 euro

 Na początku wojny znaleźliście schronienie we wsi na Zakarpaciu, niedaleko granicy z Węgrami. Dlaczego tam, a nie za granicą?

Pojechaliśmy, gdzie oczy poniosły. Kiedy rozpoczęła się inwazja, spędziliśmy ponad tydzień w Kijowie, a potem razem z siostrą zdecydowaliśmy, że trzeba wyjechać i zabrać mamę. Wsiedliśmy do dwóch samochodów i powoli wyruszyliśmy bocznymi drogami. Następnie siostra z mamą pojechały do Niemiec, a my z Denisem (Denis Ruban, partner artystki — red.) zostaliśmy na Zakarpaciu, gdzie czuliśmy się stosunkowo bezpieczni, ponieważ nie było tam obiektów strategicznych, które mogłyby stać się celem okupantów. Wtedy dużo spacerowaliśmy po okolicy i w pewnym momencie zaczęliśmy uważnie przyglądać się kamieniom, wygładzonym przez wodę górskiej rzeki. Kształtem przypominały mi tradycyjny ukraiński chleb. Zebraliśmy więc te kamienie, a następnie wyciągnęliśmy je na górę za pomocą motobloków i próbowaliśmy pokroić je jak chleb zwykłą piłą kątową. W ten sposób naturalne kamienie zamieniły się w obiekty artystyczne. A potem ten pomysł przerodził się w projekt humanitarny „Palianytsia” (Palianytsia).

Kamienne palianytsia  

Fajnie, że nazwaliście projekt słowem, którego Rosjanie nie potrafią wymówić. Rozumiem, że pomysł z kamiennym chlebem był waszą pierwszą próbą twórczego przemyślenia wojny?

26 marca 2022 roku we wsi Berezowo, w domu, w którym mieszkaliśmy, zorganizowałam pierwszą wystawę „Palianytsia”. Tak zaczęła się jej historia. Zaprezentowaliśmy mieszkańcom wystawę sztuki współczesnej. W ten sposób podziękowałam ludziom za to, że udzielili nam schronienia. Potem zdjęcia trafiły do internetu, Palianyce zaczęto zapraszać na wystawy, pojawiły się prośby o zakup... i tak to się zaczęło. Historia o tym, jak żyliśmy w Berezowie, jak kamienie rzeczne zamieniły się w sztukę i jak zaprezentowaliśmy tę sztukę w wiejskiej chacie, zanim wysłaliśmy ją na biennale w Wenecji, istnieje w formie 20-minutowego filmu. Nakręcił go Ivan Sautkin, a obecnie film jest dostępny bezpłatnie na YouTube. Dobrze wyjaśnia, jak w tamtym momencie znalazłam swoje miejsce w kontekście wielkiej wojny. Film pokazano w Wenecji jako dodatek do kamiennych „palianic”, a następnie był prezentowany na wszystkich wystawach projektu na  świecie.

Kto kupuje wasze palianyce?

 Zarówno instytucje artystyczne, jak i prywatni kolekcjonerzy lub osoby, które chcą pomóc Ukrainie. W końcu to nie jest projekt artystyczny, ale humanitarny. Wszystkie pieniądze ze sprzedaży palianyc zostaną przeznaczone na pomoc żołnierzom, w szczególności ukraińskim artystom na froncie. 

W ekspozycjach jakich światowych muzeów można obecnie zobaczyć rzeźby z projektu „Palianytsia”?

W 11 kolekcjach publicznych. Obecnie stół z palanycami jest wystawiony w muzeum Albertinum w Dreźnie, a także w Museo d'arte contemporanea del castello di Rivoli we Włoszech.

Sprzedajecie swoje bochenki na wagę…

 Tak, 1 gram — 1 euro. Gdziekolwiek jestem, także w Kijowie.

A za jaką kwotę sprzedano już kamienny chleb?

Pod koniec 2024 roku było to 420 tysięcy euro. Od tego czasu nie podsumowywaliśmy jeszcze sprzedaży.

„Przed czołgiem z obrazem nie staniesz”

W komunikacie Pinchuk Art Centre dotyczącym twojej wystawy znalazłam zdanie: „W dniach pełnej inwazji Żanna zdała sobie sprawę, że nie widzi już żadnej wartości w sztuce”. Czy to prawda? Jak wyszłaś z tego stanu?

To prawda. Byłam w szoku i uważałam, że popełniłam błąd w wyborze zawodu, ponieważ podczas wojny to zupełnie niepotrzebna rzecz. Ale potem, kiedy stworzyliśmy projekt „Palianytsia”, który zaczął pomagać ludziom — a obecnie ma już 67 wystaw na całym świecie — zmieniłam zdanie, doceniłam możliwości sztuki.

Ale dlaczego uważałaś, że twój zawód jest niepotrzebny?

 Bo przed czołgiem nie staniesz z obrazem. Byłam w szoku. Ale kiedy sytuacja się trochę uspokoiła, kiedy zdałam sobie sprawę, że moja rodzina jest bezpieczna, wtedy można było już pomyśleć, co zrobić, aby pomóc komuś w tej wojnie.

Rozumiem, że wstrzymałaś wszystkie projekty, które istniały przed 24 lutego.

Tak, ponieważ moim zadaniem jako artystki jest zajmowanie się rzeczywistością, która mnie otacza. To znaczy praca przez pryzmat własnego doświadczenia. Większość moich projektów po 24 lutego realizuję za granicą, czyli rozpowszechniam prawdziwe informacje o tym, co dzieje się w Ukrainie, gdzie pozostaję, wykorzystując sztukę jako formę oporu.

Wspierasz artystów na froncie. Jaki jest ich los na linii frontu?

Obecnie walczy wielu artystów, ale nie mogę podać nazwisk — jest to zabronione. Niektórzy nigdy stamtąd nie wrócą. Wspieram przyjaciół na froncie, zaspokajam ich potrzeby wojskowe: potrzebna jest taczka — kupujemy taczki, potrzebne są kaski lub noktowizory — kupujemy je, gdy przychodzą pieniądze.

Organy z fragmentami rozerwanych pocisków autorstwa Żanny Kadyrowej na dworcu kolejowym we Lwowie

Nie mogę nie zapytać o twoją instalację artystyczną „Instrument”,  w holu dworca we Lwowie. Dzięki wam zabytkowe organy stał się dziełem współczesnej sztuki wizualnej, ale nadal pełni swoją podstawową funkcję. Jakie historie rozgrywają się wokół nich? Przecież na dworcu tysiące Ukraińców wsiadają do pociągów, a to cały mikrokosmos.

Przed pojawieniem się we Lwowie „Instrument” był prezentowany w ramach Biennale w Wenecji (2024 r. — aut.). Kiedyś były to zwykłe organy kościelny, których piszczałki połączyłam z fragmentami rozbitych rosyjskich pocisków rakietowych, które zebrałam w obwodzie kijowskim. Brzmi pięknie — wrogie żelazo nie zepsuło dźwięku instrumentu. Teraz, w połączeniu z pozostałościami śmiercionośnej broni, podróżuje po świecie, aby opowiadać o męstwie  przeciw się agresji. Od listopada 2024 roku organy zatrzymały się na dworcu kolejowym we Lwowie, gdzie zagrano na nich 10 koncertów — grali muzycy z Ukrainy, Norwegii, Gruzji, Austrii i innych krajów. Następnie wraz z naszym partnerem, salą organową we Lwowie, zaczęliśmy organizować tam warsztaty dla weteranów z centrum rehabilitacyjnego Unbroken.

 Podczas  warsztatów weterani dowiadują się o największym instrumencie muzycznym świata, a także mogą samodzielnie na nim zagrać.

Nawiasem mówiąc, jeden z warsztatów dla weteranów poprowadzili polscy organiści. Niedawno odbyła się lekcja dla weterana z centrum Superhumans, podczas której próbował on samodzielnie zagrać na organach. W maju i czerwcu planujemy zorganizować na dworcu kolejny cykl koncertów organowych.

Ludzie na dworcu słuchają dźwięku organów

Od wielu miesięcy trwają walki o miasto Pokrowsk. W lokalnym parku stał dwumetrowy betonowy jeleń, stworzony przez was techniką origami. A jeszcze według waszego projektu w 2018 roku powstał parking dla rowerów, przypominający ogromny zeszyt z liczbami: cenami produktów i benzyny, kursami walut, a obok — datą. To prawdziwe liczby z życia spokojnego Pokrowska. Jaki los spotkał wasze obiekty artystyczne?

Ze względu na zbliżanie się frontu rzeźba jelenia jako obiekt o znaczeniu kulturowym została przeniesiona. Obecnie znajduje się w Winnicy. Kiedy zabieraliśmy jelenia, a było to 30 sierpnia 2024 roku, parking był jeszcze cały i nienaruszony, ale nie wiem, jak wygląda teraz. Wiem tylko, że biblioteka, z której zabierałam palmę, spłonęła. Pokrowsk niszczeje każdego dnia. Kiedy byliśmy tam pół roku temu, do linii frontu było około ośmiu kilometrów, ale front nieustannie się przesuwa, a do miasta regularnie przylatują KAB-y, czasem nawet dziesięć dziennie, więc miasto topnieje na oczach.

Taki jeleń stał w Pokrowsku przed wojną

Taki jeleń stał w Pokrowsku przed wojną

Czy kontynuujecie swój projekt „Russian Rocket 2022” — naklejki w kształcie rakiet, którymi wróg ostrzeliwuje ukraińskie miasta? Można je naklejać wszędzie: na szybach samolotów, pociągów, autobusów. A te rakiety na tle krajobrazów za oknem przypominają ludziom, że wojna jest blisko. Czy dziś można jeszcze kupić taką naklejkę?

Projekt trwa, ma swój Instagram russian.rocket2022, prowadzony przez wolontariuszy, którzy sprzedają te naklejki. Wszystkie środki trafiają do Sił Zbrojnych Ukrainy. Możesz więc kupić naklejkę, przykleić ją gdzieś, zrobić zdjęcie i wysłać na Instagram — a twoje zdjęcie zostanie opublikowane, czyli staniesz się częścią tego procesu.

Zdjęcia: archiwum prywatne, Ukrzaliznytsia

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

To właśnie od tego – od piękna, które trwa, od kobiecości, która nie znika nawet pod ostrzałem, i od wewnętrznej siły, która pachnie perfumami – rozpoczęła się nasza rozmowa.

Rymma Ziubina w Warszawie. Zdjęcie: Sestry

Teraz wszyscy jesteśmy tacy prawdziwi

Diana Balynska: – Co dzisiaj oznacza dla Pani być piękną?

Rymma Ziubina: – Być prawdziwą. Cieszę się, że standardy typu: „90-60-90” nie dominują już tak bardzo. Na początku wojny często mówiono mi: „Wszyscy jesteście teraz tacy prawdziwi”. I to prawda. Łzy w kadrze, kiedy są prawdziwe, widać od razu. Nie da się ich pomylić ze sztucznymi. I właśnie w tej szczerości tkwi prawdziwe piękno.

Czy dbanie o siebie, ta „czerwona szminka”, pomaga nam, kobietom, w sytuacjach kryzysowych?

Oczywiście! Dbanie o siebie, higiena – to pierwsze, o czym mówili psychologowie od początku inwazji. Jeśli nie brałaś prysznica od trzech dni, to jest to niepokojący sygnał. I to nie dlatego, że nie masz dostępu do wody, ale dlatego, że leżysz i nie możesz nic zrobić – a to objaw depresji. Dbanie o siebie to forma samoorganizacji. Oznacza, że przynajmniej coś kontrolujesz. To działanie, a działanie to życie.

Poza tym w każdej sytuacji pozostajesz kobietą. Pamiętam, jak byłam już w szlafroku, gdy rozległ się alarm. Zamierzałam założyć piżamę, ale zdecydowałam: nie, potrzebuję czegoś, w czym w razie czego będę mogła wybiegnąć. I najładniejszej bielizny – tak na wszelki wypadek... Zajrzałam do koszyka i zaczęłam przeglądać: „To? Nie. O! To już lepiej”.

Na Majdanie, gdy było strasznie, miałam tę samą zasadę: tylko najlepsza bielizna, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że na Majdanie są same bezdomne i „ubogie” kobiety – jak pisały rosyjskie media. To taka cienka granica między śmiesznym a strasznym

Jest jakaś rzecz czy rytuał, bez których nie wychodzi Pani z domu?

Perfumy. Bardzo kocham perfumy. Nawet w walizce ewakuacyjnej miałam dokumenty, maski z czasów pandemii, szminkę nie zawsze – ale i perfumy, które były tam obowiązkowo. Wciąż je zmieniam. Kocham nowe zapachy, eksperymenty.

Skoro mówimy o pięknie w czasach wojny: co dla Pani oznacza wygląd zewnętrzny i wewnętrzna siła?

Piękno to działanie. Nie wygląd zewnętrzny, nie piękne słowa, ale czyny. Tak jak miłość – nie jest rzeczownikiem, ale czasownikiem. Działanie i słowo. Kochać to działać. Tak samo jest z pięknem – to autentyczność i siła ducha.

Wspieram ukraińskich producentów, którzy dbają o naszą zewnętrzną urodę, ponieważ to, jak obecnie działa produkcja w warunkach wojny, również świadczy o niezłomności. Na przykład bardzo lubię i wspieram firmę Wiosna, która produkuje kosmetyki na bazie naszych ukraińskich ziół. Wszystko jest wytwarzane w Ukrainie, w warunkach zatrzymania produkcji podczas przerw w dostawach prądu i alarmów powietrznych. Po nieprzespanych nocach, po ostrzałach i bombardowaniach dziewczyny przychodzą rano do pracy i pracują. Właścicielka Wiosny, Inna Skarżyńska, jest mamą czworga dzieci; podczas wojny adoptowała jeszcze jednego chłopca. Jej sklepik i zakład w Buczy zostały doszczętnie zniszczone przez rosyjskich żołnierzy. A ona wszystko odbudowała, tyle że już we Lwowie.

To jest właśnie piękno.

Piękno ludzi, którzy szyją, pieką chleb, robią najsmaczniejszą pizzę we Lwowie – kiedy mężczyźni są na froncie lub właśnie z niego wrócili

Ostatnie wzruszające pokazy Ukrainian Fashion Week w Kijowie, kiedy na wybieg wyszli chłopcy po amputacjach i z protezami, były o tym samym. To nasi bohaterowie, którzy za cenę własnego zdrowia dają nam spokojne życie. Musimy brać pod uwagę wasze potrzeby – w modzie, architekturze, życiu codziennym.

Niedawno do naszego Lwowa, do Teatru Narodowego im. Marii Zańkowieckiej, przyjechali chłopcy, którzy przechodzą rehabilitację w centrum SuperHumans. Przygotowywaliśmy się do ich wizyty, przegadaliśmy szczegóły – czy jest podjazd, gdzie będzie im wygodniej siedzieć, gdzie ustawić wózki inwalidzkie.

Z weteranami z SuperHumans. Zdjęcie: archiwum prywatne

Już w 1995 roku, na festiwalu teatralnym w Edynburgu, widziałam, jak pierwsi w sali pojawili się ludzie na wózkach inwalidzkich. Przygotowano dla nich specjalne miejsca, i to nie z boku, skąd kiepsko widać, ale w środku pierwszego rzędu. Na świecie to działa od dawna, nie trzeba niczego wymyślać. Tyle że trzeba to zrobić pilnie.

Twarz bez zbędnych manipulacji

Czy rozumienie piękna się zmieniło? Obecnie często kojarzy się piękno z ingerencją – botoksem, wypełniaczami, plastyką...

Mamy tu dobre światło, możesz mnie sobie obejrzeć [śmiech]! Jest nawet anegdota wśród filmowców: „Słyszałem, że się ożeniłeś. Żona jest ładna?” – „To zależy, jak ustawić światło”.

Sama nie uciekam się do manipulacji estetycznych – trzymam się do ostatniej kropli krwi. Nie obiecuję, że tak będzie przez całe życie, ale na razie nie czuję takiej potrzeby.

Nawiasem mówiąc, na stronach castingowych, gdzie poszukuje się aktorek, coraz częściej pojawia się fraza: „Twarz bez zbędnych manipulacji”. To oczywiście kwestia indywidualnego wyboru kobiety. Ale jest też strona finansowa. Jeśli kobieta dokonuje darowizn, to mimowolnie sobie przelicza [koszty takich zabiegów]: jeden „zastrzyk” to trzy-pięć tysięcy hrywien. A potem znowu. Teraz jest to więc również kwestia priorytetów.

Jak postrzega Pani swój wiek? Czy Pani nastawienie do siebie zmienia się z upływem lat? Spotkała się Pani z przejawami ageizmu w swojej profesji?

W wieku 36 lat miałam już na koncie trzy role babci [śmiech]. Potrzebne do nich były twarze medialne, a wtedy takich twarzy nie było zbyt wiele. Ale ogólnie podchodzę do swojego wieku zupełnie spokojnie. Nie próbuję wskoczyć do ostatniego wagonu i sztucznie zatrzymać czas. Moje podejście do życia zmienia się, podobnie jak moje pragnienia.

Kiedy miałam 25 lat, wydawało mi się, że można zmienić świat – nawet poprzez zawód aktora. Dzisiaj już wiem, że nie

Chociaż... Dzisiaj podeszła do mnie kobieta i powiedziała: „Dwa lata temu, po rozwodzie, byłam całkowicie załamana. Spotkanie z panią tak mnie zainspirowało, że ponownie wyszłam za mąż”. Takie chwile są bardzo wzruszające.

Jeśli chodzi o ageizm – oczywiście, że istnieje. Obecnie mam niewiele ról filmowych, ponieważ nie gram młodych kobiet, a ról dla kobiet w moim wieku w kinie jest niewiele – nie tylko w Ukrainie, ale i na całym świecie. Jeśli Sharon Stone mówi, że w Hollywood po 45. roku życia nie piszą już dla ciebie scenariuszy i nie kręcą cię, to co ja mogę powiedzieć? Na szczęście jest teatr, w którym jestem potrzebna.

W garderobie. Zdjęcie: Disy Garby

Wiele starszych Ukrainek, które wyjechały do Polski, również spotyka się z ageizmem. Co by Pani poradziła takim kobietom, które po przeprowadzce, utracie kariery, części swojej tożsamości nie mogą odnaleźć siebie?

Nie mam już zbyt wielu rad. Trudno doradzać, kiedy się nie doświadczyło czegoś samemu. Ale widzę, że nawet w Ukrainie niektóre firmy zaczynają doceniać pracowników w starszym wieku. Tłumaczą swój wybór na korzyść pań po pięćdziesiątce tym, że oprócz doświadczenia zawodowego w tym wieku kobieta koncentruje się już na pracy, podczas gdy młodą dziewczynę czeka jeszcze małżeństwo, narodziny dzieci – co dla pracodawcy oznacza urlopy macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, nieobecności w pracy.

Pamiętam siebie jako młodą pracującą mamę: dziecko ma gorączkę, a ja całuję je, ale biegnę do teatru. Biegnę i płaczę, bo rozumiem, że żadne przedstawienie nie jest tego warte. Ale idę, bo czuję się zobowiązana. Bo nie mogę jeszcze stawiać warunków i odwoływać przedstawień.

Jestem przekonana, że 50 lat to wspaniały czas, by przypomnieć sobie o sobie, o swoich niespełnionych marzeniach. Jeśli twój zawód pokrywa się z hobby, tak jak u mnie, to jest to dar

Jednak wiele kobiet całe życie poświęca tylko pracy i dlatego zapomniały, czego kiedyś chciały. A warto sobie przypomnieć: „Marzyłam, by nauczyć się włoskiego” albo: „Kiedyś chciałam tańczyć”. I warto to zrobić. Nawiasem mówiąc, serial „Lusia stażystka”, w którym zagrałam, jest hymnem kobiet po 50. Pod koniec 2021 roku otrzymałam nawet nagrodę za ten projekt, która nosi nazwę „Precz ze stereotypami roku”.

Wojna to nie tylko czołgi i zgliszcza

Często bywa Pani za granicą. Czy można tam jakoś rozpoznać Ukrainkę na ulicy wśród innych kobiet?

Wie pani, podczas podróży ze mną jest jak ze sportowcami, którzy widzą tylko lotniska, hotele i halę sportową. Ja mam tak samo, tylko zamiast hali sportowej jest sala kinowa albo teatralna [śmiech]. Ale przypomniało mi się, jak nasz ukraiński kierowca we Włoszech, gdzie kręciliśmy „Gniazdo gołębicy”, a w kadrze było może z dziesięć ukraińskich dziewczyn, podszedł pod koniec zdjęć: „Pani Rymmo, ja pani nie rozpoznałem! Jest pani dokładnie taka, jak te dziewczyny, które co tydzień tu wożę – tak samo ubrana, z taką samą torebką”. To był komplement – że jestem prawdziwa, jak ta emigrantka zarobkowa, którą gram w filmie. I nie chodzi nawet o ubranie. W filmie, w tych scenach z pierwszego okresu bohaterki we Włoszech, mam nawet inne oczy.

Oczy nas zdradzają. Spojrzenie. Smutek. Przerażenie. Niepewność. Nie chcę nikogo obrazić. Chcę tylko, żeby oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia.

Podczas wystąpienia publicznego. Zdjęcie: Ołeksandr Senko

A gdyby dzisiaj musiała Pani zagrać migrantkę zarobkową, to jak wyglądałaby ta postać?

Bardzo podobnie. Już wtedy pytano mnie: „Przeżyła pani coś takiego?”. A ja odpowiadałam: „Tak, częściowo”. Samotność, zwątpienie, nieporozumienia w rodzinie, poczucie, że nikt nie potrzebuje twojego zawodu... To wszystko było w moim życiu. Teraz ten obraz stał się tylko bardziej bolesny.

Po „Gnieździe gołębicy” były propozycje, by grać emigrantki zarobkowe, ale odmawiałam, bo to powielanie roli. A dla mnie ważne jest odkrywanie czegoś nowego w sobie i dla widza.

Zaproponowano mi też zagranie współczesnej historii: kobiety, która na własne oczy widziała rozstrzelanie dziecka, przeżyła traumę psychiczną... Odmówiłam, ponieważ moim zdaniem przed taką rolą trzeba przejść pewne przygotowania – porozmawiać z psychologami, pobyć w klinice, wczuć się. A zdjęcia miały rozpocząć się tydzień po przeczytaniu przeze mnie scenariusza.

Czy filmy o emigracji są teraz na czasie?

Absolutnie. Ale trzeba zrozumieć, że są różne takie filmy, tak jak filmy o wojnie. Wojna to nie tylko czołgi, lotnictwo, ruiny. To także kobieta w obcym kraju – bez języka i pracy. I dziecko, które widziało wojnę. Najgłębsze dzieła sztuki zawsze opowiadają o małym człowieku na tle wielkiej tragedii.

Jakiego kina potrzebują dziś widzowie?

Ukraińskiego. Widz naprawdę chce oglądać nasze historie, naszych aktorów, słyszeć nasz język. Jako członkini akademii filmowej obejrzałam wszystkie filmy, które powstały w ostatnich latach, by móc wybrać laureatów nagrody „Złoty Bączek”. Obecnie jest bardzo mało pełnometrażowych filmów fabularnych. Ale nawet te, które są, różnią się gatunkowo – są i dramaty, i komedie.

Mamy potężne kino dokumentalne, które prezentujemy na światowych festiwalach filmowych. Jednak współczesnych ukraińskich filmów fabularnych, które warto byłoby pokazać światu, jest na razie tylko kilka

A jak zmienił się teatr w czasie inwazji?

Teraz działa już zupełnie inaczej. Wpływa na to wszystko: odległość od linii frontu, alarmy powietrzne, godziny policyjne. Na przykład w Użhorodzie, gdzie ani przez jeden dzień nie było godziny policyjnej, spektakle zaczynają się o 19:00, jak wcześniej. Natomiast w Kijowie Teatr im. Iwana Franki gra już o 15:00 lub 17:00.

W Charkowie, Sumach i Chersoniu sytuacja jest krytyczna: przedstawienia odbywają się tylko w schronach. W Charkowie teatry dosłownie walczą o przetrwanie. Same opłacają wynajem pomieszczeń w schronach, a ludzie otrzymują 25% stawki, czyli mniej niż 100 dolarów miesięcznie.

Nie zawsze możemy zaplanować repertuar. Jeśli aktor jest w rezerwie, to gra. Jeśli przychodzi wezwanie, to dziś jest jeszcze na scenie, a jutro już nie.

Zdjęcie: Jurij Mechitow

Podczas alarmów powietrznych przerywamy przedstawienie, czekamy w schronie, a potem zaczynamy grać od tej minuty, w której przerwaliśmy. Nie zawsze jednak jest możliwość, by po zakończeniu alarmu dokończyć przedstawienie tego samego wieczoru. W końcu przez ostatnie dwa tygodnie w Ukrainie alarmy powietrzne trwały po 8 godzin. I to jest to, czego można się spodziewać po Rosjanach nie tylko w nocy.

Jeśli widzimy, że ludzie nie zdążą wrócić do domu przed godziną policyjną, przenosimy przedstawienia na inny dzień. A wyjazdy na tournee to w tej chwili dla teatru ogromne ryzyko finansowe.

We Lwowie, w naszym Teatrze im. Marii Zańkowieckiej, przed rozpoczęciem spektaklu puszczaliśmy komunikat z prośbą o wyłączenie telefonów komórkowych. Teraz taki komunikat zaczyna się słowami: „Chwała Ukrainie!”, a sala odpowiada: „Chwała bohaterom!” A potem informujemy: „W przypadku alarmu powietrznego zatrzymamy przedstawienie, a administratorzy pomogą wam zejść do schronu”. Dopiero wtedy zaczyna się przedstawienie. I niezależnie od tego, o czym ono jest, po spektaklu wychodzimy, by się ukłonić, i mówimy: „Nasze ciepłe spotkania są możliwe tylko dzięki Siłom Zbrojnym Ukrainy”. Bo w sali i na scenie znajdują się ludzie, których bliscy są na froncie: synowie, córki, mężowie, bracia, siostry, rodzice. Po każdym spektaklu w Teatrze imienia Zańkowieckiej ogłaszamy ze sceny zbiórkę datków.

W czym dziś odnajduje Pani wewnętrzne oparcie?

– W ludziach, i to nie tylko w znajomych. Mogę spotkać kogoś na ulicy, a ta osoba powie mi, że ją wsparłam – filmem, występem, słowem. Takie spotkania zdarzają mi się w chwilach zwątpienia. I to właśnie one dodają mi otuchy.

20
хв

Chcę, by oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia

Diana Balynska

Grzegorz Janikowski (PAP): – Próby do „Kaluguli” Camusa rozpoczęli Państwo w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie przed inwazją Rosji na Ukrainę. Przerwaliście na prawie trzy miesiące. Ostatecznie premiera przedstawienia odbyła się w lipcu 2022 r. Jak teraz ten spektakl jest odbierany w Kijowie? W zeszłym roku prezentowali Państwo „Kaligulę” na festiwalu w Awinionie. Jak tam został przyjęty?

Iwan Urywskij: – Pokazaliśmy „Kaligulę” nie tylko w Awinionie, ale i na kilku innych festiwalach, np. w Sarajewie. Rzecz jasna, gramy – jednak przede wszystkim w Kijowie, gdzie publiczność pokochała ten spektakl. Pokazaliśmy go już ponad sto razy.

Długo zastanawiałem się, na czym polega fenomen recepcji tego przedstawienia. Po wizytach na festiwalach i rozmowach z wieloma ludźmi doszedłem do wniosku, że temat tyranii, despotyzmu dotyczy całego świata. Oczywiście, ten problem najbardziej porusza Ukraińców, bo sytuacja wojny czyni go namacalnym. Nasze przedstawienie spotkało się również z gorącym odbiorem i zrozumieniem we Francji, mimo że Francuzów sytuacja konfliktu zbrojnego bezpośrednio nie dotyczy. Bardzo ciekawe były ich komentarze i rozmowy w Awinionie. Bo temat „Kaliguli” jest uniwersalny i nie może być obojętny dla całego świata. Widzimy, co dzieje się w różnych zakątkach globu. Konflikty zbrojne, junty, armie najemników, terroryzm. Dlatego temat dyktatury jest gorący w rożnych państwach świata. Jedni znajdują się w oku cyklonu, inni pozornie są bezpieczni i daleko im do tej problematyki. Myślę, że nie znamy dnia ani minuty, bo Kaligula może pojawić się nagle w każdej części świata.

Co oznacza dla Pana robienie teatru w kraju objętym wojną? W 2024 r. wystawił pan „Marię Stuart” Schillera, w tym roku wyreżyserował „Makbeta”. Jak to się udaje?

Przyznam, że wystawiam teraz więcej sztuk, niż robiłem to przed inwazją Rosjan. Gdy wybuchła wojna, prawie trzy miesiące nie pracowaliśmy. Przygotowywaliśmy różne koncerty i wieczory poetyckie dla naszych żołnierzy.

Czuliśmy się, jak we mgle, i nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy robić teatr

Czy on jest potrzebny? gdy wreszcie wystawiliśmy „Kaligulę”, okazało się, że widzowie bardzo potrzebują teatru. Chcą żyć w miarę normalnie, oderwać się od koszmaru wojny. Dlatego zacząłem eksperymentować z rozmaitymi gatunkami teatralnymi. Zacząłem np. reżyserować komedie, których nigdy wcześniej nie robiłem. Prawda jest taka, że przede wszystkim musieliśmy jako zespół zrozumieć siebie i swoją sytuację. Potem zaczęliśmy pytać widzów, jakiego teatru potrzebują i czym dziś ma być teatr w Ukrainie.

Wystawia Pan głównie klasykę ukraińską i światową, jak „Tramwaj zwany pożądaniem” Williamsa, „Peer Gynta” Ibsena, wspomnianą „Marię Stuart”. Na swoim koncie ma Pan także realizacje m.in. Strindberga, Gozziego i Gogola. Krąży opinia, że biorąc na warsztat sztuki klasyczne, za każdym razem Pan je dekonstruuje lub redefiniuje. Na czym polega Pańska strategia reżyserska?

Za każdym razem gdy wybieram tekst sztuki, staram się ją wystawić tak, jak ja ją rozumiem. Doskonale wiem, że obcuję z klasyką, dlatego nie dokonuję dużych zmian. Po prostu wnikliwie czytam utwór, by zrozumieć go dla siebie. Następnie oglądam lub przypominam sobie realizacje danego tytułu w innych teatrach Europy. Wreszcie przychodzi moment, że zaczynam rozumieć, dlaczego inni reżyserzy wystawili go tak, a ja mam inną wizję. Myślę, że stąd są te opinie o tym, że dekonstruuję klasyków.

„Kaligula” Urywskiego na festiwalu w Polsce. Zdjęcie: Julia Weber

Często skraca Pan tekst, dokonuje przesunięć scen?

Przedstawienie „Kaliguli” trwa godzinę i piętnaście minut. To jest bardzo skrócona wersja. Po prostu nie mogliśmy przeprowadzić tylu prób, ile chcieliśmy. Cały czas wyły syreny przeciwlotnicze, a my nie mieliśmy prawa robić prób, gdy zbliżał się nalot. Dlatego tę wersję spektaklu dopasowaliśmy do realiów wojennych. Przypomnę tylko, że zdarzało się, że musieliśmy przerywać przedstawienie i z widzami schodzić do schronu.

W 2024 r. otrzymał Pan prestiżową Nagrodę Państwową im. Tarasa Szewczenki za spektakl „Czarownice z Konotopu” według Hrihorija Kwitki-Osnowjanenko. Wiem, że w czerwcu jadą Państwo z tym przedstawieniem na tournée do Stanów Zjednoczonych i Kanady. O czym opowiada ten spektakl?

W maju pokazaliśmy to przedstawienie w Polsce, a w czerwcu rzeczywiście wyruszamy za ocean. „Czarownica z Konotopu” to obowiązkowa lektura szkolna. Hrihorij Kwitko-Osnowjanenko pierwszy pisał prozą po ukraińsku. To rodzaj burleskowej satyry. Spektakl opowiada o tym, jak zaczyna się wojna Polski z Rosją, a Kozacy chcą uniknąć poboru, bo nie chcą iść na tę wojnę. Zapraszają wójta Konotopu na tzw. sotnik, czyli spotkanie, i przekonują go, że w mieście są wiedźmy. Żeby je odnaleźć, trzeba przeprowadzić tradycyjną próbę wody, czyli topić kolejne kobiety. Kto nie utonie, ten jest wiedźmą.

To straszna historia, rodzaj horroru, ale napisana jako komedia. Nasz spektakl odwołuje się do ukraińskiego folkloru i ludowości. To rodzaj wyobrażenia, jak to mogło wyglądać. Publiczność pokochała to przedstawienie. Zagraliśmy je już ponad dwieście razy.

Co zamierza Pan wystawić w najbliższym czasie?

W sobotę, 31 maja, w Narodowym Lwowskim Teatrze Opery i Baletu miała miejsce premiera opery „Złoty pierścień” Zachara Berkuta w mojej reżyserii. W kijowskiej Operze Narodowej Ukrainy im. T. Szewczenki przygotuję kolejną operę. Będą to „Bajki” E. T. A. Hoffmana.

Iwan Urywskij (ur. 9 marca 1990 r. w Krzywym Rogu) jest ukraińskim reżyserem teatralnym i operowym. Zrealizował ponad 20 spektakli w większości opartych na ukraińskiej klasyce. Był głównym reżyserem Ukraińskiego Teatru Muzyczno-Dramatycznego im. Wasyla Wasylki w Odessie. Od 2020 r. jest zatrudniony jako reżyser w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie. Współpracował również z teatrami w Iwano-Frankowsku, we Lwowie, w Kownie i Pradze.

20
хв

Kaligula może pojawić się wszędzie

Polska Agencja Prasowa

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ołeś Sanin: – Jesteśmy laboratorium przetrwania dla świata

Ексклюзив
20
хв

Jurij Andruchowycz: Dziś polityczni liderzy nie prowadzą — oni gonią społeczne trendy. I zamieniają się w klaunów

Ексклюзив
20
хв

Skąd się wzięła wędzona gruszka, czyli Jewhen w krainie przysmaków

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress