Exclusive
20
min

To jest nasze miejsce. Pierwsza ukraińska galeria "Sierpień" otwiera się w Berlinie

"Nie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa, ale w końcu czuję się na swoim miejscu. Ukraińcy mają teraz własną przestrzeń artystyczną w Berlinie" - mówi właścicielka galerii Natalka Jakimowicz.

Natalia Żukowska

Otwarcie jedynej ukraińskiej galerii w Berlinie. Zdjęcie: Olena Krasnokutska

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Pierwsza ukraińska galeria, "Sierpień", została otwarta w Berlinie. Jest to inicjatywa dziennikarki i producentki Natalki Jakimowicz, która została zmuszona do wyjazdu do Niemiec, gdy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę. Pierwsza wystawa nosi tytuł "Through the Flames" i skupia sześciu artystów - Artema Volokitina, Victorię Pidust, Mykhailo Alekseenko, Volo Bevza, Romana Mykhailova i Oleksiya Zolotara. Co to znaczy mówić językiem ukraińskiej sztuki do zachodniej publiczności? Właścicielka galerii Natalka Yakymovych opowieda w wywiadzie dla Sestry,eu

Natalka Jakimowicz sprzedała samochód, by otworzyć galerię. Fot: Olena Krasnokutska

Natalia Żukowska: Natalia, z zawodu jesteś dziennikarką i producentką. Jak się teraz czujesz jako właścicielka galerii?

Natalka Jakimowycz: Przyjaciółka napisała do mnie wiadomość po otwarciu galerii: "No, jesteś szczęśliwa?". Odpowiedziałam: "Nie mogę powiedzieć, że jestem szczęśliwa, ale wreszcie czuję się na swoim miejscu". Jest ku temu kilka powodów. Po pierwsze, kiedy przeprowadziłem się do Niemiec, miałam trochę pecha. Pracowałam w biurze niemiecko-amerykańskiej firmy. Sześć miesięcy później dostałam pracę w redakcji Amal Berlin, mediów dla Ukraińców w Niemczech. Ale to była praca na pół etatu. Pod względem skali i wyzwań nie było to coś, do czego byłem przyzwyczajona. Po drugie, od dawna miałam wewnętrzną potrzebę pracy dla siebie, a nie dla kogoś innego. Wydaje mi się, że w wieku 43 lat już to mogę zrobić.  

NZ: Jak wpadłaś na ten pomysł?

NJ: Kiedy przyjechałam do Berlina, pojawiła się pilna potrzeba znalezienia znajomych i podjęcia jakiejś działalności. Ale jak się okazało, nie było tu ukraińskiej przestrzeni. Wpadłam na pomysł stworzenia ukraińskiego centrum kulturalnego. Zaczęłam nawet szukać lokalu, ale potem zdałam sobie sprawę, że taka inicjatywa powinna być prawdopodobnie inicjatywą państwową. Odrzuciłam więc ten pomysł, ale wtedy zdarzył się dziwny zbieg okoliczności. Mój chłopak, rzeźbiarz, pracował z emerytowaną właścicielką galerii. Zaoferowała mi tę przestrzeń. Napisałam koncept i wysłałam go do właścicielki galerii, ale został odrzucony. Byłam zdenerwowana, ale nadal szukałam miejsca. Kiedy znalazłam dobrą opcję w pobliżu, właściciel, który mnie wcześniej odrzucił, zaproponował mi spotkanie. Okazał się bardzo miłym człowiekiem, który pasjonuje się sztuką. Posiadanie galerii w jego lokalu było dla niego kluczowe, więc musiałem przedstawić mu całą koncepcję. Pokazałam mu portfolio artystów, z którymi planowałem współpracować. I tak się złożyło, że znaleźliśmy wspólny język. Nasze pierwsze spotkanie, które trwało pół godziny, zakończyło się podpisaniem umowy. W ten sposób Ukraińcy w końcu mają własną przestrzeń artystyczną w Berlinie.

NŻ: Kto pomógł w finansowaniu? Czy miałaś żadnych obaw ani wątpliwości?

NJ: Wątpliwości są zawsze. Jeśli chodzi o pieniądze, historia jest bardzo prosta: sprzedałam samochód i zainwestowałam wszystko w galerię. Mam nadzieję, że to się opłaci.

NZ: Napisałaś biznesplan?

NJ: Nie. Będzie tam mały sklepik z ukraińskimi pamiątkami. Ponadto lokal znajduje się w bardzo dobrej okolicy. Dlatego są szanse, że można go wynająć na różne wydarzenia. Można też zorganizować coś samemu - z płatnymi biletami. To są trzy główne przychody, które powinny pokryć przynajmniej czynsz.

NŻ: Skąd nazwa "Sierpień"?

NJ: Właściwie wybór nazwy zajął dużo czasu. Konsultowałam się ze wszystkimi. Straciłam już nadzieję i sen. Ale kiedy otrzymałam klucze do lokalu, posprzątałam, wyszłam na zewnątrz, oparłam się o drzwi i zobaczyłam naprzeciwko tabliczkę "Auguststrasse". I w tym momencie to do mnie dotarło - Sierpień! To była nazwa, która spełniała wszystkie moje wymagania. Zależało mi na bardzo prostej pisowni. Aby ludzie mogli znaleźć galerię we wszystkich językach. Chciałam, aby był to wyraźny sygnał dla Ukraińców, że to jest nasze. Chciałem również, aby nazwa była melodyjna i wywoływała przyjemne skojarzenia. A sierpień to najbardziej hojny miesiąc w roku. I jest najcieplejszy - z nutką nostalgii.

Artem Volokitin jest jednym z artystów, których prace prezentowane są w nowej galerii. fot: Olena Krasnokutska
"Chaos i Eidos" autorstwa Artema Volokitina. Zdjęcie: Olena Krasnokutska

NŻ: Kto u Ciebie wystawia?

NJ: Teraz wystawiamy 6 artystów. To wystawa, która została stworzona dla projektu. Nazywa się "Through the Flames" - opowiada nie tyle o wojnie, co o jej konsekwencjach. Główną pracą jest "Chaos i Eidos" Artema Volokitina, która została wykonana w formie ołtarza. To bardzo potężna i optymistyczna praca, w której widzę narodziny nowego świata po tragicznych próbach. Artema i jego żonę Tetianę Malinovską poznaliśmy w Niemczech. To wielodzietna rodzina z Charkowa. Ich mieszkanie zostało zniszczone przez rosyjski pocisk rakietowy. Teraz wraz z piątką dzieci, mieszkają w Poczdamie.  

Roman Michajłow jest jednym z moich ulubionych artystów. Znamy się od wielu lat. On również pochodzi z Charkowa, ale od dłuższego czasu pracuje w Kijowie. Jego praca "Reality Burn" pojawiła się po Majdanie - to spalone kawałki papieru. Opowiada o tym, że każde doświadczenie pozostawia na nas ślady - i mogą one wyglądać zarówno przerażająco, jak i pięknie.

"Reality Burn" autorstwa Romana Michajłowa. Zdjęcie: Olena Krasnokutska

Są też z nami Victoria Pidust i Volo Bevza. Są w Berlinie od ośmiu lat. Wiosną byli na Ukrainie i sfilmowali ruiny mostu w Irpinie i zbombardowane centrum handlowe Retroville. Stało się to podstawą pracy Volo. Najpierw przetwarza zdjęcia w edytorach zdjęć, a następnie maluje je olejem. Praca Viki to zdjęcie prętów zbrojeniowych, które mieszkańcy Lwowa wyburzyli, aby stworzyć konstrukcje ochronne.

W galerii znajduje się również instalacja wideo autorstwa Michaiła Aleksiejenki. Jest to niesamowita i potężna praca zatytułowana Dust 2. Przez 2 minuty oglądamy, jak gipsowy dom zamienia się w pył. Zgodnie z koncepcją, wygląda to tak, jakby cały świat patrzył, jak Ukraina się rozpada i nic nie można na to poradzić.

Fragment pracy Ołeksija Zołotara. Fot: Olena Krasnokutska

Kolejnym artystą jest Oleksii Zolotar, mój chłopak. Jest rzeźbiarzem. Pierwsza praca nazywa się "Utrwalenie". Składa się z trzech ogromnych dysków o średnicy półtora metra. Ale tylko jeden jest wystawiony w galerii. Wygląda jak kamień młyński, który wydaje się mielić całą historię i ludzi w niej, zamieniając ich w piasek. Jest też praca o ujawnionych snach. Autor namalował okna z cywilnych obiektów, które zostały trafione przez rosyjskie rakiety

Ta wystawa jest jednocześnie przerażająca i piękna.

NZ: Natalia, jaką pracą zainteresował się sam kanclerz Niemiec Olaf Scholz?

NY: Mówimy o Artemie Volokitinie. Scholz przyjechał do ich studia w Poczdamie. Ta praca jest ogromna. Po złożeniu zajmuje ponad 5 metrów. Myślę, że powinna wisieć w budynku rządowym w Reichstagu - jest bardzo potężna. Powinna tam być. Ale nie wiem, jak znaleźć ludzi, którzy kupią sztukę dla władzy.  

NŻ: Czy na otwarciu Twojej galerii byli jacyś niemieccy urzędnicy i politycy?

NJ: Berlin jest tak bogatym miastem, jeśli chodzi o kulturę i sztukę, że w dniu naszego wernisażu otwierano jednocześnie sześć innych wystaw. Czy wiesz jaka jest różnica między Niemcami a Ukrainą? Na Ukrainie, jeśli premier odwiedzi wystawę i spodoba mu się obraz, jest duża szansa, że trafi on do jego biura. W Niemczech wszystko działa zupełnie inaczej. Aby obraz został kupiony przez agencję rządową, muszą przyjść ludzie, którzy są w to specjalnie zaangażowani. I myślę, że nawet Olaf Scholz nie wie, kim są ci ludzie. Muszę zaprosić tych kuratorów, ale jeszcze nie wiem jak. Jednak pracuję nad tym.

Ambasador Ukrainy w Niemczech Ołeksij Makiejew wziął udział w otwarciu galerii. fot: Olena Krasnokutska

NŻ: Czy będziesz współpracować z początkującymi artystami?

NJ: Tak, to opłacalne, również ekonomicznie. Jestem też otwarta na międzynarodowe projekty, nie muszę się ograniczać tylko do ukraińskich artystów. Nie ma znaczenia wiek, wykształcenie, płeć.W żaden sposób nie współpracujemy tylko z Rosjanami.

NZ: Ile osób pracuje w galerii?

NJ: Wszystko robię sam. Parzę kawę, sprzątam. Kiedy to się zmieni? Jak tylko obrazy zaczną się sprzedawać. Jeśli pojawią się pierwsi kolekcjonerzy, od razu zatrudnię kogoś, kto będzie dla mnie pracował. Bardzo bym tego chciał, bo w pewnym momencie sam już sobie nie poradzę.

Wernisaż pierwszej wystawy iw "Sierpniu" fot: Olena Krasnokutska

NŻ: Dziś ukraińscy artyści są bardziej widoczni na świecie niż kiedykolwiek wcześniej. Czy Twoim zdaniem zmieniło się ich postrzeganie poza Ukrainą?

NJ: Byłoby przesadą powiedzieć, że zainteresowanie sztuką ukraińską wzrosło. Tak się stało, ale nie znacząco. Fakt, że ludzie są gotowi nam pomóc i sympatyzują z nami, nie oznacza, że są gotowi postrzegać nas jako konkurencję i płacić nam po europejskiej cenie. To też jest duży problem.

NŻ: Jaka była dla ciebie najtrudniejsza decyzja od początku wielkiej wojny?

NJ: Prawdopodobnie zaakceptowanie faktu, że zostaję w Berlinie. W kwietniu 2022 roku wyjechałam na chwilę z powodu problemów zdrowotnych. Byłam pewna, że wrócimy we wrześniu. Nasz przyjaciel wynajął nam mieszkanie i mieszkaliśmy tam za darmo przez sześć miesięcy. Nawet nie uczyłam się niemieckiego. Jednak okoliczności zaczęły się zmieniać. Mosty z Ukrainą zaczęły się palić. Chodziło przede wszystkim o pracę. Pomyślałam więc, że zostanę tymczasowo. Oczywiście, jeśli teraz otworzyłem galerię, to znaczy, że będę tu przez następne 2-3 lata. Z jednej strony ta decyzja była dla mnie trudna. Z drugiej, stała się trochę łatwiejsza. Bo niepewność jest przygnębiająca. Tutaj mam ładne mieszkanie w centrum miasta, ale czuję się jak w hotelu. Zawsze było dla mnie ważne, aby stworzyć przytulny dom. Od czasu wojny na pełną skalę straciłam chęć do zagnieżdżania się. Dopiero niedawno powiesiłam obraz z galerii, aby dodać trochę przytulności. Gdyby dwa lata temu zapytano mnie, gdzie chciałabym mieszkać, ostatnim miejscem na ziemi byłby Berlin. Ale teraz myślę, że to bardzo wygodne i międzynarodowe miasto.

NŻ: Jak się przyzwyczajałaś do nowego życia?

NJ: Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Niemiec, pracowałam w biurze i nie znałam niemieckiego. Dopiero teraz zdecydowałam się na kurs językowy. Ponieważ jeśli prowadzisz galerię i sprzedajesz obrazy, musisz komunikować się z ludźmi, a więc znać język. Dobrze, że mam tutaj normalny krąg społeczny. To właśnie w Berlinie po raz pierwszy poczułam siłę siostrzeństwa. Zawsze miałam wielu przyjaciół, ale dopiero tutaj poczułam tak wiele wsparcia i pomocy od dziewczyn i kobiet, które po prostu znałam. To niesamowite!

NŻ: Natalia, jak postrzegasz misję sztuki podczas wojny?

NJ: Bardzo ważne jest, aby przekazywać więcej informacji, docierać do ludzi, do ich emocji. Musimy otworzyć się na obcokrajowców, aby zobaczyli, że jesteśmy z tej samej krwi i na równych prawach. Na tym polega sztuka. Sprawić, by zrozumieli, że jesteśmy ludźmi takimi jak oni. Mamy ten sam ból. Mamy takie samo dziedzictwo kulturowe jak oni. Potrzebujemy tylko trochę pomocy. Abyśmy mogli ocalić to wszystko przed tą hordą, która wie tylko, jak niszczyć i zabijać.

NZ: Jaka jest misja Natalii Jakimowicz?

NJ: Bardzo boję się pretensjonalnych wypowiedzi na ten temat. Myślę, że moją misją jest pokazanie na własnym przykładzie, jacy są Ukraińcy. Wielu ludziom tutaj to imponuje. Kiedy ludzie z mojej poprzedniej pracy mówią: "Jak się otwiera galerię? Jak długo tam jesteś? Rok?". Nawet Niemcy są zdumieni.. Ale dla mnie to naturalny wynik pracy, którą wykonywałem w telewizji przez lata. Nie chcę więc nazywać tego super misją. Naprawdę nie lubię, gdy ludzie zaczynają manipulować pojęciami "frontu kulturowego" i tak dalej. Mamy tylko jeden front. Walczą na nim prawdziwi bohaterowie, oni mają prawdziwą misję. A ja prawdopodobnie mam za zadanie uzupełnić komercyjnym projektem ogromną pracę nad dyplomacją kulturalną, którą wykonuje wielu fajnych, mądrych i niesamowitych ludzi.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

To właśnie od tego – od piękna, które trwa, od kobiecości, która nie znika nawet pod ostrzałem, i od wewnętrznej siły, która pachnie perfumami – rozpoczęła się nasza rozmowa.

Rymma Ziubina w Warszawie. Zdjęcie: Sestry

Teraz wszyscy jesteśmy tacy prawdziwi

Diana Balynska: – Co dzisiaj oznacza dla Pani być piękną?

Rymma Ziubina: – Być prawdziwą. Cieszę się, że standardy typu: „90-60-90” nie dominują już tak bardzo. Na początku wojny często mówiono mi: „Wszyscy jesteście teraz tacy prawdziwi”. I to prawda. Łzy w kadrze, kiedy są prawdziwe, widać od razu. Nie da się ich pomylić ze sztucznymi. I właśnie w tej szczerości tkwi prawdziwe piękno.

Czy dbanie o siebie, ta „czerwona szminka”, pomaga nam, kobietom, w sytuacjach kryzysowych?

Oczywiście! Dbanie o siebie, higiena – to pierwsze, o czym mówili psychologowie od początku inwazji. Jeśli nie brałaś prysznica od trzech dni, to jest to niepokojący sygnał. I to nie dlatego, że nie masz dostępu do wody, ale dlatego, że leżysz i nie możesz nic zrobić – a to objaw depresji. Dbanie o siebie to forma samoorganizacji. Oznacza, że przynajmniej coś kontrolujesz. To działanie, a działanie to życie.

Poza tym w każdej sytuacji pozostajesz kobietą. Pamiętam, jak byłam już w szlafroku, gdy rozległ się alarm. Zamierzałam założyć piżamę, ale zdecydowałam: nie, potrzebuję czegoś, w czym w razie czego będę mogła wybiegnąć. I najładniejszej bielizny – tak na wszelki wypadek... Zajrzałam do koszyka i zaczęłam przeglądać: „To? Nie. O! To już lepiej”.

Na Majdanie, gdy było strasznie, miałam tę samą zasadę: tylko najlepsza bielizna, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że na Majdanie są same bezdomne i „ubogie” kobiety – jak pisały rosyjskie media. To taka cienka granica między śmiesznym a strasznym

Jest jakaś rzecz czy rytuał, bez których nie wychodzi Pani z domu?

Perfumy. Bardzo kocham perfumy. Nawet w walizce ewakuacyjnej miałam dokumenty, maski z czasów pandemii, szminkę nie zawsze – ale i perfumy, które były tam obowiązkowo. Wciąż je zmieniam. Kocham nowe zapachy, eksperymenty.

Skoro mówimy o pięknie w czasach wojny: co dla Pani oznacza wygląd zewnętrzny i wewnętrzna siła?

Piękno to działanie. Nie wygląd zewnętrzny, nie piękne słowa, ale czyny. Tak jak miłość – nie jest rzeczownikiem, ale czasownikiem. Działanie i słowo. Kochać to działać. Tak samo jest z pięknem – to autentyczność i siła ducha.

Wspieram ukraińskich producentów, którzy dbają o naszą zewnętrzną urodę, ponieważ to, jak obecnie działa produkcja w warunkach wojny, również świadczy o niezłomności. Na przykład bardzo lubię i wspieram firmę Wiosna, która produkuje kosmetyki na bazie naszych ukraińskich ziół. Wszystko jest wytwarzane w Ukrainie, w warunkach zatrzymania produkcji podczas przerw w dostawach prądu i alarmów powietrznych. Po nieprzespanych nocach, po ostrzałach i bombardowaniach dziewczyny przychodzą rano do pracy i pracują. Właścicielka Wiosny, Inna Skarżyńska, jest mamą czworga dzieci; podczas wojny adoptowała jeszcze jednego chłopca. Jej sklepik i zakład w Buczy zostały doszczętnie zniszczone przez rosyjskich żołnierzy. A ona wszystko odbudowała, tyle że już we Lwowie.

To jest właśnie piękno.

Piękno ludzi, którzy szyją, pieką chleb, robią najsmaczniejszą pizzę we Lwowie – kiedy mężczyźni są na froncie lub właśnie z niego wrócili

Ostatnie wzruszające pokazy Ukrainian Fashion Week w Kijowie, kiedy na wybieg wyszli chłopcy po amputacjach i z protezami, były o tym samym. To nasi bohaterowie, którzy za cenę własnego zdrowia dają nam spokojne życie. Musimy brać pod uwagę wasze potrzeby – w modzie, architekturze, życiu codziennym.

Niedawno do naszego Lwowa, do Teatru Narodowego im. Marii Zańkowieckiej, przyjechali chłopcy, którzy przechodzą rehabilitację w centrum SuperHumans. Przygotowywaliśmy się do ich wizyty, przegadaliśmy szczegóły – czy jest podjazd, gdzie będzie im wygodniej siedzieć, gdzie ustawić wózki inwalidzkie.

Z weteranami z SuperHumans. Zdjęcie: archiwum prywatne

Już w 1995 roku, na festiwalu teatralnym w Edynburgu, widziałam, jak pierwsi w sali pojawili się ludzie na wózkach inwalidzkich. Przygotowano dla nich specjalne miejsca, i to nie z boku, skąd kiepsko widać, ale w środku pierwszego rzędu. Na świecie to działa od dawna, nie trzeba niczego wymyślać. Tyle że trzeba to zrobić pilnie.

Twarz bez zbędnych manipulacji

Czy rozumienie piękna się zmieniło? Obecnie często kojarzy się piękno z ingerencją – botoksem, wypełniaczami, plastyką...

Mamy tu dobre światło, możesz mnie sobie obejrzeć [śmiech]! Jest nawet anegdota wśród filmowców: „Słyszałem, że się ożeniłeś. Żona jest ładna?” – „To zależy, jak ustawić światło”.

Sama nie uciekam się do manipulacji estetycznych – trzymam się do ostatniej kropli krwi. Nie obiecuję, że tak będzie przez całe życie, ale na razie nie czuję takiej potrzeby.

Nawiasem mówiąc, na stronach castingowych, gdzie poszukuje się aktorek, coraz częściej pojawia się fraza: „Twarz bez zbędnych manipulacji”. To oczywiście kwestia indywidualnego wyboru kobiety. Ale jest też strona finansowa. Jeśli kobieta dokonuje darowizn, to mimowolnie sobie przelicza [koszty takich zabiegów]: jeden „zastrzyk” to trzy-pięć tysięcy hrywien. A potem znowu. Teraz jest to więc również kwestia priorytetów.

Jak postrzega Pani swój wiek? Czy Pani nastawienie do siebie zmienia się z upływem lat? Spotkała się Pani z przejawami ageizmu w swojej profesji?

W wieku 36 lat miałam już na koncie trzy role babci [śmiech]. Potrzebne do nich były twarze medialne, a wtedy takich twarzy nie było zbyt wiele. Ale ogólnie podchodzę do swojego wieku zupełnie spokojnie. Nie próbuję wskoczyć do ostatniego wagonu i sztucznie zatrzymać czas. Moje podejście do życia zmienia się, podobnie jak moje pragnienia.

Kiedy miałam 25 lat, wydawało mi się, że można zmienić świat – nawet poprzez zawód aktora. Dzisiaj już wiem, że nie

Chociaż... Dzisiaj podeszła do mnie kobieta i powiedziała: „Dwa lata temu, po rozwodzie, byłam całkowicie załamana. Spotkanie z panią tak mnie zainspirowało, że ponownie wyszłam za mąż”. Takie chwile są bardzo wzruszające.

Jeśli chodzi o ageizm – oczywiście, że istnieje. Obecnie mam niewiele ról filmowych, ponieważ nie gram młodych kobiet, a ról dla kobiet w moim wieku w kinie jest niewiele – nie tylko w Ukrainie, ale i na całym świecie. Jeśli Sharon Stone mówi, że w Hollywood po 45. roku życia nie piszą już dla ciebie scenariuszy i nie kręcą cię, to co ja mogę powiedzieć? Na szczęście jest teatr, w którym jestem potrzebna.

W garderobie. Zdjęcie: Disy Garby

Wiele starszych Ukrainek, które wyjechały do Polski, również spotyka się z ageizmem. Co by Pani poradziła takim kobietom, które po przeprowadzce, utracie kariery, części swojej tożsamości nie mogą odnaleźć siebie?

Nie mam już zbyt wielu rad. Trudno doradzać, kiedy się nie doświadczyło czegoś samemu. Ale widzę, że nawet w Ukrainie niektóre firmy zaczynają doceniać pracowników w starszym wieku. Tłumaczą swój wybór na korzyść pań po pięćdziesiątce tym, że oprócz doświadczenia zawodowego w tym wieku kobieta koncentruje się już na pracy, podczas gdy młodą dziewczynę czeka jeszcze małżeństwo, narodziny dzieci – co dla pracodawcy oznacza urlopy macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, nieobecności w pracy.

Pamiętam siebie jako młodą pracującą mamę: dziecko ma gorączkę, a ja całuję je, ale biegnę do teatru. Biegnę i płaczę, bo rozumiem, że żadne przedstawienie nie jest tego warte. Ale idę, bo czuję się zobowiązana. Bo nie mogę jeszcze stawiać warunków i odwoływać przedstawień.

Jestem przekonana, że 50 lat to wspaniały czas, by przypomnieć sobie o sobie, o swoich niespełnionych marzeniach. Jeśli twój zawód pokrywa się z hobby, tak jak u mnie, to jest to dar

Jednak wiele kobiet całe życie poświęca tylko pracy i dlatego zapomniały, czego kiedyś chciały. A warto sobie przypomnieć: „Marzyłam, by nauczyć się włoskiego” albo: „Kiedyś chciałam tańczyć”. I warto to zrobić. Nawiasem mówiąc, serial „Lusia stażystka”, w którym zagrałam, jest hymnem kobiet po 50. Pod koniec 2021 roku otrzymałam nawet nagrodę za ten projekt, która nosi nazwę „Precz ze stereotypami roku”.

Wojna to nie tylko czołgi i zgliszcza

Często bywa Pani za granicą. Czy można tam jakoś rozpoznać Ukrainkę na ulicy wśród innych kobiet?

Wie pani, podczas podróży ze mną jest jak ze sportowcami, którzy widzą tylko lotniska, hotele i halę sportową. Ja mam tak samo, tylko zamiast hali sportowej jest sala kinowa albo teatralna [śmiech]. Ale przypomniało mi się, jak nasz ukraiński kierowca we Włoszech, gdzie kręciliśmy „Gniazdo gołębicy”, a w kadrze było może z dziesięć ukraińskich dziewczyn, podszedł pod koniec zdjęć: „Pani Rymmo, ja pani nie rozpoznałem! Jest pani dokładnie taka, jak te dziewczyny, które co tydzień tu wożę – tak samo ubrana, z taką samą torebką”. To był komplement – że jestem prawdziwa, jak ta emigrantka zarobkowa, którą gram w filmie. I nie chodzi nawet o ubranie. W filmie, w tych scenach z pierwszego okresu bohaterki we Włoszech, mam nawet inne oczy.

Oczy nas zdradzają. Spojrzenie. Smutek. Przerażenie. Niepewność. Nie chcę nikogo obrazić. Chcę tylko, żeby oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia.

Podczas wystąpienia publicznego. Zdjęcie: Ołeksandr Senko

A gdyby dzisiaj musiała Pani zagrać migrantkę zarobkową, to jak wyglądałaby ta postać?

Bardzo podobnie. Już wtedy pytano mnie: „Przeżyła pani coś takiego?”. A ja odpowiadałam: „Tak, częściowo”. Samotność, zwątpienie, nieporozumienia w rodzinie, poczucie, że nikt nie potrzebuje twojego zawodu... To wszystko było w moim życiu. Teraz ten obraz stał się tylko bardziej bolesny.

Po „Gnieździe gołębicy” były propozycje, by grać emigrantki zarobkowe, ale odmawiałam, bo to powielanie roli. A dla mnie ważne jest odkrywanie czegoś nowego w sobie i dla widza.

Zaproponowano mi też zagranie współczesnej historii: kobiety, która na własne oczy widziała rozstrzelanie dziecka, przeżyła traumę psychiczną... Odmówiłam, ponieważ moim zdaniem przed taką rolą trzeba przejść pewne przygotowania – porozmawiać z psychologami, pobyć w klinice, wczuć się. A zdjęcia miały rozpocząć się tydzień po przeczytaniu przeze mnie scenariusza.

Czy filmy o emigracji są teraz na czasie?

Absolutnie. Ale trzeba zrozumieć, że są różne takie filmy, tak jak filmy o wojnie. Wojna to nie tylko czołgi, lotnictwo, ruiny. To także kobieta w obcym kraju – bez języka i pracy. I dziecko, które widziało wojnę. Najgłębsze dzieła sztuki zawsze opowiadają o małym człowieku na tle wielkiej tragedii.

Jakiego kina potrzebują dziś widzowie?

Ukraińskiego. Widz naprawdę chce oglądać nasze historie, naszych aktorów, słyszeć nasz język. Jako członkini akademii filmowej obejrzałam wszystkie filmy, które powstały w ostatnich latach, by móc wybrać laureatów nagrody „Złoty Bączek”. Obecnie jest bardzo mało pełnometrażowych filmów fabularnych. Ale nawet te, które są, różnią się gatunkowo – są i dramaty, i komedie.

Mamy potężne kino dokumentalne, które prezentujemy na światowych festiwalach filmowych. Jednak współczesnych ukraińskich filmów fabularnych, które warto byłoby pokazać światu, jest na razie tylko kilka

A jak zmienił się teatr w czasie inwazji?

Teraz działa już zupełnie inaczej. Wpływa na to wszystko: odległość od linii frontu, alarmy powietrzne, godziny policyjne. Na przykład w Użhorodzie, gdzie ani przez jeden dzień nie było godziny policyjnej, spektakle zaczynają się o 19:00, jak wcześniej. Natomiast w Kijowie Teatr im. Iwana Franki gra już o 15:00 lub 17:00.

W Charkowie, Sumach i Chersoniu sytuacja jest krytyczna: przedstawienia odbywają się tylko w schronach. W Charkowie teatry dosłownie walczą o przetrwanie. Same opłacają wynajem pomieszczeń w schronach, a ludzie otrzymują 25% stawki, czyli mniej niż 100 dolarów miesięcznie.

Nie zawsze możemy zaplanować repertuar. Jeśli aktor jest w rezerwie, to gra. Jeśli przychodzi wezwanie, to dziś jest jeszcze na scenie, a jutro już nie.

Zdjęcie: Jurij Mechitow

Podczas alarmów powietrznych przerywamy przedstawienie, czekamy w schronie, a potem zaczynamy grać od tej minuty, w której przerwaliśmy. Nie zawsze jednak jest możliwość, by po zakończeniu alarmu dokończyć przedstawienie tego samego wieczoru. W końcu przez ostatnie dwa tygodnie w Ukrainie alarmy powietrzne trwały po 8 godzin. I to jest to, czego można się spodziewać po Rosjanach nie tylko w nocy.

Jeśli widzimy, że ludzie nie zdążą wrócić do domu przed godziną policyjną, przenosimy przedstawienia na inny dzień. A wyjazdy na tournee to w tej chwili dla teatru ogromne ryzyko finansowe.

We Lwowie, w naszym Teatrze im. Marii Zańkowieckiej, przed rozpoczęciem spektaklu puszczaliśmy komunikat z prośbą o wyłączenie telefonów komórkowych. Teraz taki komunikat zaczyna się słowami: „Chwała Ukrainie!”, a sala odpowiada: „Chwała bohaterom!” A potem informujemy: „W przypadku alarmu powietrznego zatrzymamy przedstawienie, a administratorzy pomogą wam zejść do schronu”. Dopiero wtedy zaczyna się przedstawienie. I niezależnie od tego, o czym ono jest, po spektaklu wychodzimy, by się ukłonić, i mówimy: „Nasze ciepłe spotkania są możliwe tylko dzięki Siłom Zbrojnym Ukrainy”. Bo w sali i na scenie znajdują się ludzie, których bliscy są na froncie: synowie, córki, mężowie, bracia, siostry, rodzice. Po każdym spektaklu w Teatrze imienia Zańkowieckiej ogłaszamy ze sceny zbiórkę datków.

W czym dziś odnajduje Pani wewnętrzne oparcie?

– W ludziach, i to nie tylko w znajomych. Mogę spotkać kogoś na ulicy, a ta osoba powie mi, że ją wsparłam – filmem, występem, słowem. Takie spotkania zdarzają mi się w chwilach zwątpienia. I to właśnie one dodają mi otuchy.

20
хв

Chcę, by oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia

Diana Balynska

Grzegorz Janikowski (PAP): – Próby do „Kaluguli” Camusa rozpoczęli Państwo w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie przed inwazją Rosji na Ukrainę. Przerwaliście na prawie trzy miesiące. Ostatecznie premiera przedstawienia odbyła się w lipcu 2022 r. Jak teraz ten spektakl jest odbierany w Kijowie? W zeszłym roku prezentowali Państwo „Kaligulę” na festiwalu w Awinionie. Jak tam został przyjęty?

Iwan Urywskij: – Pokazaliśmy „Kaligulę” nie tylko w Awinionie, ale i na kilku innych festiwalach, np. w Sarajewie. Rzecz jasna, gramy – jednak przede wszystkim w Kijowie, gdzie publiczność pokochała ten spektakl. Pokazaliśmy go już ponad sto razy.

Długo zastanawiałem się, na czym polega fenomen recepcji tego przedstawienia. Po wizytach na festiwalach i rozmowach z wieloma ludźmi doszedłem do wniosku, że temat tyranii, despotyzmu dotyczy całego świata. Oczywiście, ten problem najbardziej porusza Ukraińców, bo sytuacja wojny czyni go namacalnym. Nasze przedstawienie spotkało się również z gorącym odbiorem i zrozumieniem we Francji, mimo że Francuzów sytuacja konfliktu zbrojnego bezpośrednio nie dotyczy. Bardzo ciekawe były ich komentarze i rozmowy w Awinionie. Bo temat „Kaliguli” jest uniwersalny i nie może być obojętny dla całego świata. Widzimy, co dzieje się w różnych zakątkach globu. Konflikty zbrojne, junty, armie najemników, terroryzm. Dlatego temat dyktatury jest gorący w rożnych państwach świata. Jedni znajdują się w oku cyklonu, inni pozornie są bezpieczni i daleko im do tej problematyki. Myślę, że nie znamy dnia ani minuty, bo Kaligula może pojawić się nagle w każdej części świata.

Co oznacza dla Pana robienie teatru w kraju objętym wojną? W 2024 r. wystawił pan „Marię Stuart” Schillera, w tym roku wyreżyserował „Makbeta”. Jak to się udaje?

Przyznam, że wystawiam teraz więcej sztuk, niż robiłem to przed inwazją Rosjan. Gdy wybuchła wojna, prawie trzy miesiące nie pracowaliśmy. Przygotowywaliśmy różne koncerty i wieczory poetyckie dla naszych żołnierzy.

Czuliśmy się, jak we mgle, i nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy robić teatr

Czy on jest potrzebny? gdy wreszcie wystawiliśmy „Kaligulę”, okazało się, że widzowie bardzo potrzebują teatru. Chcą żyć w miarę normalnie, oderwać się od koszmaru wojny. Dlatego zacząłem eksperymentować z rozmaitymi gatunkami teatralnymi. Zacząłem np. reżyserować komedie, których nigdy wcześniej nie robiłem. Prawda jest taka, że przede wszystkim musieliśmy jako zespół zrozumieć siebie i swoją sytuację. Potem zaczęliśmy pytać widzów, jakiego teatru potrzebują i czym dziś ma być teatr w Ukrainie.

Wystawia Pan głównie klasykę ukraińską i światową, jak „Tramwaj zwany pożądaniem” Williamsa, „Peer Gynta” Ibsena, wspomnianą „Marię Stuart”. Na swoim koncie ma Pan także realizacje m.in. Strindberga, Gozziego i Gogola. Krąży opinia, że biorąc na warsztat sztuki klasyczne, za każdym razem Pan je dekonstruuje lub redefiniuje. Na czym polega Pańska strategia reżyserska?

Za każdym razem gdy wybieram tekst sztuki, staram się ją wystawić tak, jak ja ją rozumiem. Doskonale wiem, że obcuję z klasyką, dlatego nie dokonuję dużych zmian. Po prostu wnikliwie czytam utwór, by zrozumieć go dla siebie. Następnie oglądam lub przypominam sobie realizacje danego tytułu w innych teatrach Europy. Wreszcie przychodzi moment, że zaczynam rozumieć, dlaczego inni reżyserzy wystawili go tak, a ja mam inną wizję. Myślę, że stąd są te opinie o tym, że dekonstruuję klasyków.

„Kaligula” Urywskiego na festiwalu w Polsce. Zdjęcie: Julia Weber

Często skraca Pan tekst, dokonuje przesunięć scen?

Przedstawienie „Kaliguli” trwa godzinę i piętnaście minut. To jest bardzo skrócona wersja. Po prostu nie mogliśmy przeprowadzić tylu prób, ile chcieliśmy. Cały czas wyły syreny przeciwlotnicze, a my nie mieliśmy prawa robić prób, gdy zbliżał się nalot. Dlatego tę wersję spektaklu dopasowaliśmy do realiów wojennych. Przypomnę tylko, że zdarzało się, że musieliśmy przerywać przedstawienie i z widzami schodzić do schronu.

W 2024 r. otrzymał Pan prestiżową Nagrodę Państwową im. Tarasa Szewczenki za spektakl „Czarownice z Konotopu” według Hrihorija Kwitki-Osnowjanenko. Wiem, że w czerwcu jadą Państwo z tym przedstawieniem na tournée do Stanów Zjednoczonych i Kanady. O czym opowiada ten spektakl?

W maju pokazaliśmy to przedstawienie w Polsce, a w czerwcu rzeczywiście wyruszamy za ocean. „Czarownica z Konotopu” to obowiązkowa lektura szkolna. Hrihorij Kwitko-Osnowjanenko pierwszy pisał prozą po ukraińsku. To rodzaj burleskowej satyry. Spektakl opowiada o tym, jak zaczyna się wojna Polski z Rosją, a Kozacy chcą uniknąć poboru, bo nie chcą iść na tę wojnę. Zapraszają wójta Konotopu na tzw. sotnik, czyli spotkanie, i przekonują go, że w mieście są wiedźmy. Żeby je odnaleźć, trzeba przeprowadzić tradycyjną próbę wody, czyli topić kolejne kobiety. Kto nie utonie, ten jest wiedźmą.

To straszna historia, rodzaj horroru, ale napisana jako komedia. Nasz spektakl odwołuje się do ukraińskiego folkloru i ludowości. To rodzaj wyobrażenia, jak to mogło wyglądać. Publiczność pokochała to przedstawienie. Zagraliśmy je już ponad dwieście razy.

Co zamierza Pan wystawić w najbliższym czasie?

W sobotę, 31 maja, w Narodowym Lwowskim Teatrze Opery i Baletu miała miejsce premiera opery „Złoty pierścień” Zachara Berkuta w mojej reżyserii. W kijowskiej Operze Narodowej Ukrainy im. T. Szewczenki przygotuję kolejną operę. Będą to „Bajki” E. T. A. Hoffmana.

Iwan Urywskij (ur. 9 marca 1990 r. w Krzywym Rogu) jest ukraińskim reżyserem teatralnym i operowym. Zrealizował ponad 20 spektakli w większości opartych na ukraińskiej klasyce. Był głównym reżyserem Ukraińskiego Teatru Muzyczno-Dramatycznego im. Wasyla Wasylki w Odessie. Od 2020 r. jest zatrudniony jako reżyser w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie. Współpracował również z teatrami w Iwano-Frankowsku, we Lwowie, w Kownie i Pradze.

20
хв

Kaligula może pojawić się wszędzie

Polska Agencja Prasowa

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Ukraińcy po wojnie: wielka emigracja czy wielki powrót?

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress