Exclusive
20
min

Nie znają życia ci, którzy nie myli pociągów

Większość Ukrainek, które zatrudniły się w zawodach niepopularnych wśród Polaków, są z nich zadowolone. Pracują na nocne zmiany, w weekendy i często w złych warunkach. Jak zmienić tę sytuację?

Maria Syrczyna

Ukraińcy często akceptują ciężką i nisko płatną pracę w Polsce. Fot: Pexels

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

"Straciłam osiem kilogramów w ciągu miesiąca pracy"

Przed wojną 35-letnia Uliana Sherstyuk pracowała jako księgowa w biurze rządowym w obwodzie iwanofrankowskim. Miała regularne godziny pracy od 9:00 do 18:00, szacunek kolegów i ogólną stabilność. Już dawno rozstała się z mężem. Kiedy wybuchła wojna, zabrała syna i dokumenty i uciekła do Polski, osiedlając się w małej wiosce pod Warszawą. Przez sześć miesięcy żyła bez narzekania: zasiłki socjalne, pomoc humanitarna, prywatne przedszkole dla czteroletniego syna i kursy językowe. Kiedy jednak z całej listy świadczeń pozostał tylko zasiłek rodzinny w wysokości 500 zł (w ramach programu Rodzina 500+), sytuacja stała się bardzo trudna. Musiała szukać pracy. Polacy nie byli jednak zainteresowani ukraińskimi księgowymi.

- "Zawsze jest zapotrzebowanie na ludzi w pociągach", mówi Uliana. "Wśród dziewczyn w naszym mieście krąży nawet żart, że jeśli nie pracowałeś na myjni, to nie znasz życia. Zawsze opisywały to miejsce jako jakieś dno, na którym były, a teraz nie można ich przestraszyć. Ale wtedy brzmiało to dla mnie wręcz romantycznie. Jestem wiejską dziewczyną, pracy się nie boję, więc ochoczo przyjęłam propozycję mycia okien w pociągu. Przyszłam, poczekałam trzy godziny, a potem poproszono mnie, żebym wróciła jutro, bo zmieniły mi się plany. Następnego dnia wręczono mi płyn do mycia szyb, cztery paczki chusteczek i powiedziano, że mam umyć... 150 okien! I że dostanę za to 85 złotych - około 740 hrywien.

Uliana Szerstiuk myje pociągi. Zdjęcie: archiwum prywatne

Procedura jest następująca: dwóch mężczyzn z wężem i długim mopem idzie przede mną i zmywa brud z okien, a ja wtaczam za nimi dużą, ciężką drabinę na kółkach, przykładam ją do mokrych okien, wspinam się i wycieram szyby do sucha tak, aby nie było smug. I wyobraź sobie: 150 razy w górę, 150 razy w dół i 150 razy wycieranie! Przy siedemdziesiątym oknie byłam wyczerpana. Podejrzewałam, że jedna osoba nie jest w stanie wykonać takiej ilości pracy. Zwłaszcza za takie pieniądze. Pracowałam więc przez sześć godzin, ręce mi się trzęsły, a na koniec przyszedł inspektor, aby sprawdzić jakość mojej pracy i wskazać kilka okien, które należało domyć, ponieważ nie były idealnie czyste. Dopiero wtedy dali mi moje 85 złotych.

Następnym razem zostałam wezwana do umycia ścian pociągu, ale w trakcie dowiedziałam się, że muszę wyczyścić toalety jako "bonus". Za trzecim razem kazali mi odkurzyć siedzenia, a było ich około 450. Ponownie przyszedł inspektor i chodził dookoła, uderzając w każde siedzenie, a jeśli z któregoś uniósł się kurz, kazał nam ponownie odkurzyć.

- Przy takim obciążeniu pracą ludzie raczej nie zostaną tam na długo, prawda?

- Oczywiście. Większość Ukrainek przyjeżdża, pracuje raz, czy dwa i odchodzi, bo nie może wytrzymać. Ale napływ chętnych do zarobienia dodatkowych pieniędzy jest tak duży, że pracodawca nie ma problemów ze znalezieniem nowych dziewczyn. Nigdy nie mówią szczerze z góry, jak długo będziesz musiała pracować. To zawsze jest niespodzianka. Nawiasem mówiąc, mają też kilka kobiet na kontrakcie, którym płacą więcej. Jedna z nich wyznała mi: "Schudłam osiem kilogramów w ciągu miesiąca, w którym tu pracuję".

- Gdzie jeszcze szukałaś pracy?

- Kiedyś zatrudniłam się w pakowalni pomarańczy, gdzie musiałam nosić skrzynki z pomarańczami. Płacili 13 złotych za godzinę. Nawet nie wiem, jak mnie, kobiecie, w ogóle pozwolono dźwigać takie ciężary. Pracowałam też na nocki w fabryce produkującej waciki i patyczki, ale nocne zmiany nie są dla mnie. Pomagałam też w firmie cateringowej, wyciskając sok z tony pomarańczy dziennie. Niektórzy pracownicy nabawili się alergii i odeszli, bo sok ciągle spływał im po rękach i podrażniał skórę. Sprzedawałam też kwiaty w sklepie, gdzie marzłam w chłodniach tak bardzo, że przeziębiłam się. Chodziłam też do szklarni zbierać pomidory. Tutaj wszystko zależy od szczęścia: można cały dzień czołgać się po ziemi, zginać i rozciągać, albo zrywać je z krzaka i wkładać do skrzynek. W ciągu 10-12 godzin trzeba zebrać co najmniej 20-25 skrzynek. Pracowałam też w fabryce, gdzie jabłka są myte i pakowane. Są tam tony jabłek, ale ponieważ pracuje tam grupa ludzi, nie jest to trudne psychicznie. Nawiasem mówiąc, oprócz mnie w fabryce pracowały głównie Ukrainki i żadna z nich nie mówiła po polsku. Odpowiadały Polakom po ukraińsku, a kiedy przechodziłem na polski, patrzyły na mnie ze zdziwieniem.

W ciągu 10-12 godzin pracy w szklarni trzeba zebrać co najmniej 20-25 skrzynek pomidorów. Zdjęcie: archiwum prywatne bohaterki

- Czy Ukrainki zajmują wysokie stanowiska w takich miejscach?

- Tak. I, niestety, nie zawsze zachowują się miło w stosunku do swoich obywateli. Nadzorczyni w szklarni wyglądała jak kobieta z batem: zawsze chodziła i krzyczała na Ukraińców, jeśli szli do toalety lub jedli obiad dłużej niż 15 minut. Ukrainka była również odpowiedzialna za "rekrutację" Ukrainek do pracy w pociągach. Mogła nas uczciwie ostrzec przed tym, co nas czeka, ale nigdy tego nie zrobiła. Zawsze mówiła: "Wystarczy trochę przesunąć szmatę, to wszystko". Chociaż wiedziała, że Polacy zawsze sprawdzają jakość pracy. Często zwlekała z wypłatą pieniędzy, a ja musiałam dzwonić i się o nie prosić. A co najważniejsze, dowiedziałam się od jednej z dziewczyn, które pracowały w pociągach na umowę zlecenie, że mycie okien oficjalnie kosztuje 120 złotych, a nie 85, które mi płacono. Czyli dziewczyny są oszukiwane. A kobieta, która zatrudnia Ukrainki, zarabia na każdej z nich 35 złotych dziennie. W pewnym momencie postawiłam sobie za cel znalezienie łatwej pracy na umowę zlecenie na maksymalnie osiem godzin, bo musiałam odebrać syna z przedszkola. Szukałam w grupach społecznościowych, na portalach z ofertami pracy, pytałam znajomych. I w końcu znalazłam. Też w fabryce, ale naklejam naklejki na owoce. Ostatnio myślałam o napisaniu książki o moich doświadczeniach. I o tym, żeby pojechać z synem do Hiszpanii.

"Wygrałaś" - powiedziała szefowa. I podniosła mi pensję... o złotówkę na godzinę

Ludmiła ma 47 lat. Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę przeprowadziła się z nastoletnią córką do Polski, do Gębyszewa. Miała trochę oszczędności. Przez cały okres pobytu miała tylko jedną pracę - pracowała w jadalni internatu, w którym Ukraińcy byli zakwaterowani za darmo. Jej zadaniem było nakładanie jedzenia na talerze.

- Płacono mi 13 zł za godzinę, ale nie było mi trudno pracować [minimalna stawka godzinowa dla osób pracujących na umowę zlecenie wynosi 18 zł za godzinę - red. Dodatkowo miałam dwugodzinne przerwy i czas na odrabianie lekcji z dzieckiem, więc byłam zadowolona z takich stawek" - mówi Ludmiła Kowalenko, która pracowała jako sprzedawczyni w sklepie w Ukrainie. "Moi pracodawcy byli ze mnie zadowoleni, ponieważ byłam bardzo schludna i utrzymywałam kuchnię w idealnej czystości. Czasami zastępowałam moich kolegów wykonujących inne prace i też dobrze się spisywałam. Pewnego dnia moja polska koleżanka, która zmywała naczynia, odeszła, a mnie zaproponowano jej pracę. A dokładniej, zaproponowano mi wykonywanie zarówno mojej pracy, jak i jej. A ta Polka dostawała 15 złotych za godzinę, o czym wszyscy wiedzieli. Wydawało mi się więc logiczne, że powinnam dostawać tyle samo za swoją pracę.

Słyszałam historie o ukraińskich kierowcach ciężarówek, którzy prosili swojego polskiego pracodawcę o podniesienie pensji. Zamiast tego zwolniono ich, a na ich miejsce zatrudniono bezkonfliktowych Pakistańczyków. Czułam jednak, że niesprawiedliwość uniemożliwiłaby mi spokojną pracę, więc postanowiłam odpowiedzieć na ofertę w następujący sposób: "Zgadzam się zająć jej miejsce, ale płaćcie mi tyle, co jej". Otrzymałam niegrzeczną odmowę. Powiedzieli: "Gdzie ona jest i gdzie ja jestem? Byłam urażona, a nawet oburzona. I oczywiście powiedziałam wszystkim koleżankom, jak zostałam potraktowana. Napisałam też o tym w grupie Ukraińców z naszego miasta. A kiedy dyrektorka stołówki zaczęła szukać nowej pracowniczki, nikt nie przyjął jej oferty. Nie spodziewała się tego. Przyszła do mnie ze słowami: "Wygrałaś". I po chwili przerwy dodała, że jest gotowa podnieść mi pensję do... 14 złotych!

Czy się na to zgodziłam? Tak, bo się przyzwyczaiłam i nawet polubiłam. Później na stołówce poznałam porządnego Polaka, rzuciłam pracę, zamieszkaliśmy razem i wkrótce wzięliśmy ślub.

Nie akceptuj skromnych wynagrodzeń i fatalnych warunków pracy

Ukraińcy przyjmują ciężką i nisko płatną pracę ze strachu i dezorientacji - mówi prawniczka Myroslava Omelczuk.

- Ukraińcy są gotowi pracować 10-12 godzin za mniejszą płacę zamiast ośmiu godzin za bardziej hojne wynagrodzenie, wykonywać ciężką i brudną pracę bez podpisywania umów i kosztem własnego zdrowia - wszystko z powodu strachu i dezorientacji. Strasznie jest nie znaleźć innej pracy, zostać w ogóle bez pieniędzy, strasznie jest wyjść i czegoś poszukać. Czasami próbujesz pomóc, wyjaśnić swoje prawa i możliwości, a kobieta odpowiada: "Boję się, a co jeśli mnie wyrzucą albo deportują?". Jaka deportacja? Deportacja jest niemożliwa w czasie wojny!

Innym powodem, dla którego Ukraińcy godzą się na ciężką pracę bez umowy jest to, że często kwalifikacje zdobyte na Ukrainie są bezwartościowe w Polsce.

- Przekwalifikowanie się i nauka nowego zawodu wymaga czasu. A kiedy się uczysz, oceniasz siebie niżej. Uspokajasz się, że to przejściowe. W efekcie tak masowa akceptacja skromnych zarobków i maksymalnych godzin pracy doprowadziła do sytuacji, w której wielu polskich pracodawców nie ceni swoich pracowników. W razie czego znajdą zastępstwo.

Miroslawa Omelczuk podkreśla, że przed wyrażeniem zgody na jakąkolwiek pracę należy dokładnie poznać wszystkie warunki:

- Głównymi rodzajami umów o pracę w Polsce są umowa o pracę i umowa zlecenie. Pierwsza z nich jest regulowana przez Kodeks pracy i w związku z tym gwarantuje zgodność z normami bezpieczeństwa, sanitarnymi i higienicznymi, prawo do płatnego urlopu, i zwolnienia chorobowego oraz wynagrodzenie w wysokości co najmniej płacy minimalnej za 8-godzinny dzień pracy. Drugi jest regulowany przez kodeks cywilny, a zatem, z grubsza rzecz biorąc, nie obiecuje żadnych praw innych niż te określone w umowie. Na własne ryzyko. W związku z tym kobieta pracująca na podstawie Regulaminu Pracy nie może być zmuszana do dźwigania więcej niż określone limity (czyli więcej niż 12 kg na odległość do 25 metrów). Każda godzina pracy w nocy oznacza 20-procentową premię, a praca w weekendy lub święta - co najmniej dwukrotność stawki. W ramach takiej umowy osoba otrzyma minimum 2784 zł miesięcznie (a od nowego roku 3262 zł na rękę). A jeśli ktoś pracuje na warunkach zlecenia, to w umowie można zapisać niemal wszystko. Na przykład niektóre Biedronki [popularny supermarket w Polsce - red.] podpisują ze swoimi pracownikami umowę na 12-godzinną pracę siedem dni w tygodniu - czyli siedem dni w tygodniu! I są kobiety, które godzą się na takie warunki.

Prawniczka podkreśla, że każdy ukraiński pracownik powinien zapoznać się z przepisami prawa, poznać rzeczywiste ceny swojej pracy, nauczyć się języka polskiego, rozwinąć umiejętności rynkowe i nie godzić się na upokarzające warunki. "Często te kobiety, które decydują, że mogą wykonywać ciężką pracę fizyczną w Polsce, chociaż nigdy nie wykonywały jej na Ukrainie, prędzej czy później są tak zmęczone, że wracają do domu" - dodaje Mirosława Omelczuk:

- Jest wiele ukraińskich kobiet. Mamy zdemoralizowanych pracodawców, więc musimy sprawić, by wzięli pod uwagę nasze potrzeby. Aby to zrobić, musimy nauczyć się nie bać.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Redaktorka informacyjna w sestry.eu.

Ukraińska dziennikarka. Pracowała jako felietonistka gazety „Fakty i komentarze”, autorka „Companion”, „Business Journal” i „Events and People”. Współpracowała z niemieckim Ministerstwem Kultury przy serii wykładów i materiałów na temat psychologii mas i wychodzenia społeczeństw z kryzysu psychicznego i gospodarczego. Organizatorka ogólnoukraińskiej imprezy charytatywnej „Kolory życia”.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Ukraińskie dzieci też wspierają swoją armię

Rozmawiamy z trzema dziewczynkami, które wykorzystały swoje talenty, by zebrać dziesiątki tysięcy hrywien na wsparcie ukraińskiego wojska.

Gdy wygram, pokonany przekazuje datek

– W 2022 roku wiele osób zaczęło pomagać armii – wspomina 13-letnia Waleria Jeżowa, mistrzyni świata w warcabach. – Ja też chciałam się przyłączyć. Zapytałam mamę, jak mogę to zrobić. „Co potrafisz robić najlepiej?” – zapytała. I tak doszłyśmy do wniosku, że mogę zbierać pieniądze dla armii, grając w warcaby.

Siedzę więc na ulicy i gram w warcaby z każdym, kto zechce. Jeśli ktoś mnie pokona, nie musi dawać datku – chociaż takich, którzy nie dali, jeszcze nie było. Jeśli wygrywam, pokonany musi wrzucić do puszki hrywnę.

Waleria Jeżowa gra przed supermarketem w Kijowie

Długo zastanawiałyśmy się, od czego zacząć. Trzeba było znaleźć miejsce, gdzie mogłabym grać, nie przeszkadzając innym. Wybrałyśmy miejsce przy supermarkecie w rejonie darnyckim pod Kijowem. Postawiłyśmy tam krzesełka, usiadłam, a mama poszła na zakupy. Ludzie zaczęli do mnie podchodzić, pytać, interesować się... Kiedy mama wyszła, przed moim stoliczkiem stała już kolejka. Tego dnia zebrałam jakieś 1200 hrywien.

Oczywiście zdarzali się też tacy, którzy wygrywali. W swoim życiu grałam z mistrzami sportu, kandydatami na mistrzów i innymi. Ale w pobliżu supermarketu, gdzie prowadziłam swój wolontariat, przez cały jego czas wygrały ze mną 3, może 4 osoby.

Potem było wiele innych miejsc. Na przykład grałam w parku Szewczenki. Największa kwota, jaką udało mi się zebrać w ciągu jednego dnia, to około 15 tysięcy hrywien.

Przez cały czas mojego wolontariatu zebrałam ponad 220 tysięcy hrywien

Pierwsze 20 tysięcy, które zebrałam, przekazałam fundacji Serhija Prytuli. Bardzo się denerwowałam, nie mogłam wydobyć z siebie słowa. Od dawna podziwiam Prytulę, oglądałam jego programy w telewizji, dużo o nim wiem. Dlatego spotkanie z nim było dla mnie ważne. Kiedy zobaczył, jaką sumę przyniosłam, a miałam tylko dziesięć lat, rozpłakał się i mnie uściskał.

W fundacji Serhija Prytuli

Ksenia Minczuk: – Dlaczego zaczęłaś grać właśnie w warcaby? Jakie masz osiągnięcia?

Waleria Jeżowa: – Zaczęłam, gdy miałam 7 lat. Wtedy właśnie otwarto nowy klub warcabowy i chciałam spróbować. Wciągnęło mnie.

W 2021 roku zostałam mistrzynią świata dziewcząt do 10 lat. Mam też trzy puchary z mistrzostw Europy za pierwsze miejsce. Przez pięć lat z rzędu byłam mistrzynią Kijowa wśród dziewcząt w mojej kategorii wiekowej. Jestem również wielokrotną mistrzynią Ukrainy, mistrzynią Europy dziewcząt w mojej kategorii wiekowej oraz mistrzynią świata 2023-24 juniorek (do lat 19). Obecnie gram w kategorii „Dziewczęta od 13 do 16 lat”.

Opowiesz o swoim największym osiągnięciu?

Było wiele trudnych partii, ale jedna stała się dla mnie wyjątkowa. Arcymistrzyni Ołena Korotka jest najlepszą szachistką Ukrainy. Zagrałam z nią na mistrzostwach Ukrainy dorosłych w 2024 roku – i zremisowałam. Byłam bardzo szczęśliwa, remis z Ołeną to dla mnie wielki zaszczyt.

W jaki sposób szachy pomagają Ci w życiu?

Odciągają uwagę. Bo kiedy grasz, koncentrujesz się, rozważasz każdy ruch. Nie ma miejsca na złe myśli. Ale czasami jest odwrotnie – nerwy. Czasami po grze boli głowa, wzrasta ciśnienie, chociaż ogólnie gra mnie fascynuje.

Przyjaźń z polską szachistką uratowała nasze zwycięstwo

Waleria i Maja spotkały się po raz pierwszy na mistrzostwach świata w 2021 roku – mówi Liubow Jeżowa, mama Walerii. – W ostatniej rundzie Lera grała z Rosjanką, od tej partii zależało złoto mistrzostw świata. W warcabach rozgrywa się dwa mikromecze, a wynik jest łączny. Lera wygrywa pierwszy mikromecz, drugi kończy remisem, więc wzywa sędziego, żeby zapisał łączny wynik. I wtedy Rosjanka mówi sędziemu, że nie pamięta wyniku pierwszego mikromeczu... Sędzia jest zdezorientowany. Kto wygrał? Polka Maja Rydz grała wtedy swoją partię obok i obserwowała grę Walerii – i pomogła udowodnić, że to Lera wygrała. Z wdzięczności moja córka podarowała Mai swój medal z mistrzostw świata.

Kiedy wybuchła wojna, Maja wraz z mamą zwróciły się do polskiej federacji szachowej z prośbą o pomoc w ustaleniu, czy z Lerą wszystko w porządku, czy jesteśmy bezpieczni. Przedstawiciel federacji odnalazł mnie na Facebooku. Mama Mai zaproponowała nam przyjazd do nich, ale zostaliśmy w Ukrainie. Teraz spotykamy się na międzynarodowych zawodach.

Waleria podczas symultany szachowej

Z kim grałaś, Walerio?

Z wieloma graczami. Jeśli chodzi o znane osoby, to z Hectorem Jimenezem Brave, Wołodymyrem Ostapczukiem, Wiktorią Bulitko, Jegorem Krutogołowem. Nie wszystkich jestem w stanie wymienić, ale ci mnie nie pokonali. Dużo grałam z żołnierzami. Często zdarza się, że przekazuję im swoją pomoc.

Jak żołnierze na to reagują?

Dziękują. Często ich żony pokazują filmy z podziękowaniami od mężów z frontu. I często płaczą. Pamiętam spotkanie z żołnierzem Ołeksijem Prytulą, weterynarzem z Odessy. We wrześniu 2022 roku, podczas natarcia na Łymań, został ciężko ranny i stracił obie nogi. Zbierałam pieniądze na protezy dla niego. Gdy mu je założyli, spotkaliśmy się. Podarował mi piękny bukiet kwiatów. Pomimo wszystkich przeżyć jest bardzo pogodnym człowiekiem. Zostałam również odznaczona medalem przez żołnierzy 28 OMB [oddzielna brygada zmechanizowana – red.]. Dowódca, który wręczył mi ten medal, później zginął, próbując ratować swojego towarzysza broni. Dlatego ta nagroda jest dla mnie szczególnie ważna.

Chciałabym wierzyć, że moje pieniądze, choć niewielkie, komuś pomogą

Jakie najjaśniejsze momenty związane z ich zbieraniem zapamiętałaś?

Gdy chłopcy na ulicy zbierali i przynosili drobniaki, żeby ze mną zagrać — po 50 kopiejek, po hrywnie. Każdego dnia przybiegali do tego supermarketu, gdzie grałam. Potem prosili, żebym ich uczyła.

Z Ołeksijem Prytulą, któremu pomogła zebrać pieniądze na protezy

Nadal grasz i zbierasz pieniądze?

Tak! Bardzo często gram w pobliżu supermarketu. Latem codziennie, w innych porach roku w weekendy. Tam już mnie znają – pracownicy, administrator. Przynosili mi nawet gorące obiady. Teraz częściej gram na imprezach charytatywnych. Zapraszają mnie, a ja się zgadzam. Tam jest znacznie więcej ludzi, a to oznacza, że można zebrać więcej pieniędzy dla armii. Moja metoda działa, więc będę grać dalej.

O czym marzysz?

Najważniejsze, żeby jak najszybciej skończyła się wojna. Myślę, że dziś to marzenie każdego Ukraińca. A jeśli chodzi o osobiste marzenia, to chcę się spotkać z Łesią Nikitiuk [ukraińska prezenterka telewizyjna – red.]. I oczywiście chcę zostać mistrzynią świata. Będę trenować, żeby to osiągnąć.

Kartki z kiełkującymi nasionami

Na Instagramie piszesz: „Szanuję przeszłość, nie stronię od teraźniejszości, tworzę przyszłość. Kontynuuję tradycje mojego rodu”. W jaki sposób pomagasz żołnierzom?

Mam 11 lat, pochodzę z miasta Sławuta na Wołyniu. Pomagam wojskowym od początku wojny – odpowiada 11-letnia Sołomia Debopre, etnoblogerka, która tworzy niezwykłe kartki i świeczki, by zbierać datki dla armii. – Na początku w naszym lokalnym Centrum dla Wolontariuszy cała moja rodzina wyplatała siatki maskujące, zbierała ubrania, przygotowywała jedzenie. Kiedy zabrakło tam dla mnie pracy, zaczęłam robić kartki i świeczki.

Sołomia Debopre zaczęła pomagać w wieku 8 lat

Kartki wykonuję własnoręcznie, od papieru po wykończenie. Do produkcji papieru mam specjalne narzędzia. Robię go z przetworzonych zeszytów, opakowań, papierowych śmieci. Formuję go w specjalnym sicie i dodaję nasiona, które potem mogą wykiełkować. Tej techniki nauczyłam się od ukraińskiego mistrza w Estonii, kiedy byłam w Tallinie na festiwalu wraz z zespołem folklorystycznym, w którym śpiewam. Raz w roku wyjeżdżamy za granicę, śpiewamy ukraińskie piosenki, opowiadamy o naszej kulturze, bierzemy udział w jarmarkach, na których sprzedajemy wyroby ukraińskich rzemieślników. Kiedy trafiłam do pracowni papieru, tak mnie wciągnęło, że też zapragnęłam robić coś takiego.

Swoje pierwsze kartki po prostu rozdawałam żołnierzom. Pisałam: „Siejcie na wyzwolonej ziemi”

Jaką największą kwotę udało Ci się zebrać?

18 tysięcy hrywien za jednym razem. Każdego miesiąca zarabiam 5-7 tysięcy hrywien i wszystko przekazuję żołnierzom. Czasami to są przyjaciele rodziców, czasami krewni, czasami moi obserwujący, których dobrze znam. Kiedyś zbierałam pieniądze dla mojego wujka Romana. Pomagałam też naszemu lokalnemu artyście, a on robił dla mnie formy do świec. Kiedy na wojnie zginął jego brat, potrzebny był samochód, by przewieźć ciało. Dołączyłam do zbiórki.

Kartki z nasionami i świeczki Sołomii

Jak żołnierze reagują na Twoją pomoc?

Często nagrywają mi filmy z podziękowaniami. Czasami przysyłają małe upominki: flagi oddziałów, naszywki itp. Kiedyś pewien żołnierz podarował mi duży pocisk. Przywieźli go nam prosto do domu i zostawili na podwórku, ale zapomnieli powiedzieć o tym tacie. Wyszedł na ulicę, zobaczył pocisk i się przestraszył. Pomyślał, że ten pocisk spadł obok naszego domu. Myślę, że go teraz pomaluję i oddam w zamian za datki.

Często organizuję na Instagramie różne konkursy, loterie, biorę udział w loteriach, gdzie za datki można coś wygrać. Mam już swoją publiczność, która wspiera wszystkie moje zbiórki.

O czym marzysz?

Żeby wojna skończyła się jak najszybciej. A kiedy dorosnę, chcę otworzyć kawiarnię i sprzedawać tam swoje świeczki i pocztówki.

Na jarmarku

Obrazy, które skłaniają do płaczu

Moja działalność wolontariacka rozpoczęła się jeszcze w 2014 roku – mówi Alina Stebło, 16-letnia artystka. – Stało się tak dzięki mojemu wychowaniu. Zaszczepiono mi miłość do Ukrainy i nauczono, że zawsze walczyliśmy o wolność i będziemy walczyć, jeśli zajdzie taka potrzeba. Musimy też pomagać tym, którzy walczą o naszą wolność. Byłam na Majdanie w Chmielnickim, kiedy jeszcze chodziłam do przedszkola. A kiedy w 2014 roku rozpoczęła się wojna, zaczęłam rysować kartki dla rannych.

Najpierw pomagałam w organizacji społecznej „Ochrona – zrzeszenie wolontariuszy”, zbieraliśmy paczki dla żołnierzy. Po kilku tygodniach zrozumiałam, że mogę robić coś innego – rysować. To mi wychodzi znacznie lepiej. Od początku inwazji zajmuję się wyłącznie rysowaniem. To mój sposób na wyrażenie emocji i przeżyć.

Po piątym obrazie, który podarowałam znajomym żołnierzom, mama powiedziała: „A czemu my tak po prostu te twoje prace rozdajemy? Daj je na aukcje, niech przynoszą pieniądze”. I tak zrobiliśmy.

Alina Stebło maluje obrazy, które są sprzedawane na aukcjach

Razem z innymi dziećmi robiliśmy również malunki na łuskach po pociskach, które również przekazywaliśmy na aukcje. Namalowałam około 50 prac. Aukcje dla moich obrazów wyszukuje „Ochrona – zrzeszenie wolontariuszy”.

Moja pierwsza wystawa nosi tytuł „Wojna, która nas zmieniła”. W Chmielnickim pokazałam ją już cztery razy. Za każdym razem zbieramy na tych wydarzeniach datki.

Ludzie widzą w moich pracach różne rzeczy: rozpacz, ból, nadzieję. Często mówili, że nie wierzą, że to prace nastolatki.

Zdarzało się, że patrząc na nie, dorośli mężczyźni stali i płakali

Teraz kończę 11 klasę, przygotowuję się do egzaminów, ale nadal maluję. Piszą do mnie wolontariusze z różnych krajów i proszą o prace na aukcje. Moje obrazy trafiły już do Niemiec, Szkocji, Austrii, Stanów Zjednoczonych. Na aukcjach za granicą zebrano już ponad 140 tysięcy hrywien.

Kiedy oddaję swoje prace, nie myślę o tym, ile pieniędzy uda się zebrać. Myślę o tym, co one przyniosą.

Jak wojskowi reagują na Twoją pomoc?

Najlepszym podziękowaniem dla mnie od żołnierzy jest to, że żyją. Nie potrzebuję od nich niczego więcej.

Wystawa obrazów Aliny Stebło

Jakie są Twoje marzenia?

Marzę o końcu wojny. Trochę egoistycznie, bo chcę studiować architekturę w Odessie, a nie mogę tam pojechać, bo jest niebezpiecznie. Ale i tak zostanę architektką, ponieważ po zakończeniu wojny chcę odbudowywać nasz kraj.

Co powiesz tym dzieciom i dorosłym, którzy również chcą pomagać, ale nie wiedzą, od czego zacząć?

Zawsze możecie przyjść do dowolnej fundacji lub organizacji społecznej i powiedzieć: „Chcę pomagać”. Tam szybko zdecydują, w czym możecie być przydatni.

Nie ma wieku, w którym można zacząć być użytecznym. Po prostu róbcie to, co potraficie najlepiej

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Rób to, co potrafisz najlepiej. O ukraińskich dzieciach, które zbierają datki na armię

Ksenia Minczuk

Opuszczając swoje domy w 1986 roku, mieszkańcy strefy Czarnobyla nie zdawali sobie sprawy, że to na zawsze. Włączyli mieszkania na alarm, ukryli przed żonami stragany pod listwami przypodłogowymi. Zostawili zwierzęta. Ludzie ewakuowani rzekomo na trzy dni...

Czarnobylskie „bioroboty” ratują świat

26 kwietnia 1986 roku miała miejsce największa katastrofa spowodowana przez człowieka w historii ludzkości. W nocy w elektrowni jądrowej w Czarnobylu odbył się eksperyment. Sytuacja wymknęła się spod kontroli i jedna po drugiej miały miejsce dwie eksplozje. Czwarty reaktor został całkowicie zniszczony, w wyniku czego do atmosfery dostała się ogromna chmura pyłu radioaktywnego.

Władze radzieckie przez długi czas uciszały katastrofę, a nawet organizowały tradycyjne parady majowe.

Świat nie wiedział nic o eksplozji przez dwa dni

10 dni — od 26 kwietnia do 6 maja — trwało maksymalne uwalnianie substancji radioaktywnych z uszkodzonego reaktora. 11 ton paliwa jądrowego dostało się do atmosfery. Największa chmura osiadła na terytorium Białorusi. 30 pracowników elektrowni jądrowej w Czarnobylu zmarło w wyniku eksplozji lub ostrej choroby popromiennej w ciągu miesiąca.

Szacuje się, że w wyniku katastrofy w Czarnobylu ucierpiało około 5 milionów ludzi. Około 5 tysięcy osad na Białorusi, Ukrainie i Federacji Rosyjskiej zostało skażonych radioaktywnymi nuklidami. Spośród nich na Ukrainie jest 2218 osad i miast o populacji około 2,4 miliona osób.

Likwidacja konsekwencji wypadku kosztowała Związek Radziecki 18 miliardów dolarów. Co najmniej 600 000 osób zostało wrzuconych do walki z „pokojowym atomem” ze wszystkich jego zakątków, a ilu z nich zmarło z powodu choroby popromiennej, nie wiadomo. Według różnych źródeł — od 4 do 40 tysięcy osób.

„Bioroboty” to ludzie, którzy uratowali świat przed rozprzestrzenianiem się substancji radioaktywnych kosztem życia. Zdjęcie: Europejski Instytut Czarnobyla

Unikalne jednostki facetów, którzy zrzucili radioaktywne kawałki grafitu z dachu reaktora, zostały nazwane przez obcokrajowców „biobotami”. W końcu ci ludzie pracowali w tak niebezpiecznych warunkach, że nawet specjalnie stworzone do pracy podczas katastrof zawodowych zepsuły się. Aktywność promieniowania na dachu wynosiła od 600 do 1000 promieni rentgenowskich na godzinę — co jest śmiertelną dawką promieniowania. „Bioroboty” weszli na dach na kilka minut, wrzucili jedną łopatę grafitu do płonącego reaktora i wyszli, ustępując miejsca następnemu. Dla większości z nich to naprawdę heroiczne dzieło kosztowało ich życie.

Dawne miasto marzeń Prypecat jest teraz miastem duchów, nie ma go na współczesnych mapach.

Magnes dla prześladowców i turystów z 75 krajów świata

Pierwsi prześladowcy w Czarnobylu pojawili się na początku lat dziewięćdziesiątych, zaraz po rozpadzie Związku Radzieckiego. Na początku 2000 roku zaczęli tu przyjeżdżać turyści. A w 2010 roku postanowiono otworzyć Strefę dla wszystkich, którzy chcieli - trzeba było uzyskać na to oficjalne pozwolenie i zapłacić od 500 hrywien do 500 dolarów. Na polecenie Ministra Sytuacji Nadzwyczajnych Ukrainy przeprowadzono badania radiologiczne i utworzono trasy dla zwiedzających. Zauważono, że na terenie tych tras w strefie 30-kilometrowej można przebywać do 4-5 dni bez szkody dla zdrowia, aw strefie 10-kilometrowej - 1 dzień.

Strefa wykluczenia. Zdjęcie Maria Syrchyna

Wycieczka do 30-kilometrowej strefy Czarnobyla stała się liderem na światowej liście wyjątkowych miejsc i egzotycznych wycieczek (Antarktyda i Korea Północna są niższe w rankingu). Im więcej czasu minęło od wypadku, tym więcej przyjeżdżało turystów. W sumie z 75 krajów na całym świecie.

Strefa, która jest równa rozmiarom trzem Kijowie lub pięciu Warszawom, była podróżowana z całego świata, aby zobaczyć możliwy model przyszłości ludzkiej cywilizacji

Poczuj atmosferę opuszczonego domu. Zrozum, co się dzieje, gdy ludzkie życie jest cenione mniej niż zysk z taniej energii elektrycznej lub tajemnicy państwowej.

„Kilka lat temu widziałem kobietę opalającą się tutaj” - powiedział Serhiy Chernov, były eskorta turystyczna w Strefie. „W tym samym czasie obok niej przeszli miejscowi pracownicy, ubrani w ochronne, obcisłe garnitury. „Ja” - powiedziała, „przeczytałem w moskiewskiej gazecie, że opalenizna w Czarnobylu jest najbardziej stabilna, rok się nie zmywa!”

Czarnobyl po rosyjskiej okupacji

Już pierwszego dnia rosyjskiej inwazji na pełną skalę elektrownia jądrowa w Czarnobylu, która była zachowana przez 36 lat i chroniona przed dalszym rozprzestrzenianiem się promieniowania, została zajęta przez wojska rosyjskie. Miejsce, w którym niegdyś gościł się najgorszy cywilny incydent nuklearny na świecie, po raz kolejny stał się obszarem zwiększonego zagrożenia.

Wojska rosyjskie przebywały w Strefie nieco ponad miesiąc — do 2 kwietnia. I chociaż nie było tam większych walk (tylko starcia ze strażą graniczną i ostrzał we wczesnych dniach), okupacja zmieniła te specjalne ziemie na wiele lat.

Imponująca opowieść o Rosjanach w strefie Czarnobylu kopających okopy w Czerwonym Lesie — jednym z najbrudniejszych miejsc w okolicy. Pracownicy stacji, którzy pozostali tam podczas okupacji, wyjaśnili, że kopanie ziemi w Czarnobylu jest bardzo niebezpieczne. Ale nikt ich nie słuchał. Co więcej: Rosjanie wyprowadzili radioaktywny pył poza Strefę na gąsienice swoich czołgów.

Rosyjskie pozycje w najbrudniejszym Czerwonym Lesie. 2022. Zdjęcie: Energoatom Ukrainy

W strefie Czarnobyla nadal obowiązywała zasada, że lepiej nie schodzić z asfaltu. Ale teraz, oprócz niebezpieczeństwa związanego z promieniowaniem, dodano zagrożenie minami i rozstępami. Teraz nie ma mowy o żadnej turystyce ani wędrówkach prześladowców, ponieważ 95-98% terytorium strefy wykluczenia jest uważane za wyminowane (ponieważ nie zostało jeszcze zbadane pod kątem obecności urządzeń wybuchowych).

W wyniku rosyjskiej inwazji na elektrownię jądrową w Czarnobylu uszkodzono i splądrowano sprzęt biurowy i komputerowy o wartości ponad 230 milionów hrywien. Policja Narodowa Ukrainy ogłosiła podejrzenie naruszenia prawa i zwyczajów wojennych zastępcy dyrektora Rosatomu Nikołajowi Mulyukinowi. Według śledztwa Muliukin prowadził napad na elektrownię jądrową podczas rosyjskiej okupacji Czarnobyla wiosną 2022 roku. Okupcy nie wiedzieli, co tam robić i po prostu ukradli własność. Trzymali zakładników pracowników stacji i Gwardii Narodowej, którzy go chronili.

Aby doprowadzić CHNPP do stanu przedwojennego i przywrócić wszystko, co niezbędne, potrzeba 1,6 miliarda hrywien, według Państwowej Agencji Ukrainy ds. Zarządzania Strefą Wykluczenia.

Ale najgorsze jest to, że 103 żołnierzy Gwardii Narodowej, którzy strzegli elektrowni jądrowej w Czarnobylu, wciąż są w niewoli Rosjan. Według żony jednego z schwytanych żołnierzy Natalii Kushnarevy okupanci schwytali ich podczas inwazji 24 lutego 2022 r.

20
хв

Tragedia w Czarnobylu: 39. rocznica wybuchu

Sestry

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Jest tylko dzisiaj i jutro. O żołnierzu, który stracił wzrok, ale nie stracił radości życia

Ексклюзив
20
хв

Nie trzeba bomb, by wybuchła wojna. Wystarczy dobry fejk

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress