Exclusive
20
min

Liudmyła Monastyrska: "Trudno być perfekcjonistką, jeśli w połowie arii przerywają ci i wysyłają do schronu"

"Niedawno w Ameryce zapytali mnie, czy jestem gotowa zaśpiewać “Damę Pikową” Czajkowskiego. Odpowiedziałam, że jako obywatelka Ukrainy nie zrobiłabym tego, zwłaszcza po tym jak wyszłam na scenę Metropolitan Opera z ukraińską flagą. Amerykanie wszystko rozumieją, ale na wszelki wypadek pytają mnie, czy jestem gotowa zrobić to za pieniądze"

Oksana Gonczaruk

Ukraińska diva operowa Liudmyła Monastyrska symbolicznie zastąpiła Rosjankę na scenie Metropolitan Opera w "Turandot". Zdjęcie: metopera.org

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Liudmyła Monastyrska to ukraińska marka znana na całym świecie. Jej potężny sopran liryczno-dramatyczny od wielu lat można usłyszeć na najbardziej prestiżowych scenach muzycznych, w tym La Scali w Mediolanie, Royal Covent Garden Theatre w Londynie i Metropolitan Opera w Nowym Jorku. Po wybuchu wojny głos Liudmyły stał się symbolem Ukrainy dla wielu ludzi na świecie. Jej Aida, Turandot, Lady Makbet, Abigail - wszystkie są dziś ukraińskimi kobietami.

Po inwazji Rosji na Ukrainę Liudmyła Monastyrska zastąpiła w "Turandot" na scenie Metropolitan Opera Annę Netrebko, rosyjską śpiewaczkę, której kontrakt został anulowany za wspieranie reżimu Putina. Zamiana rosyjskiej gwiazdy na ukraińską była symbolicznym gestem. Kiedy Liudmyła wyszła do publiczności pod koniec spektaklu, owinięta w ukraińską flagę, dostała owację na stojąco.    

W kraju, jako solistka Opery Narodowej Ukrainy, Pani Liudmyła wychodzi na scenę pomimo nalotów. Za granicą nie tylko śpiewa - także przekonuje, walczy, obserwuje i analizuje. Z magazynem Sestry rozmawiała o tym, jak bardzo obcokrajowcy są zmęczeni wojną w Ukrainie, czy ukraińscy artyści powinni odmawiać pracy na scenach, na których występują Rosjanie, czy świat jest zainteresowany ukraińską muzyką i co ukraińscy dyplomaci mogą zrobić, by promować naszą kulturę.

Liudmyła Monastyrska przed Operą Narodową Ukrainy w Kijowie. Zdjęcie: Valentyn Kuzan

Ukraińscy artyści otrzymują niższe wynagrodzenie niż rosyjscy

Oksana Honczaruk: W kwietniu 2022 roku Peter Gelb, dyrektor generalny Metropolitan Opera, poprosił Panią o zastąpienie rosyjskiej gwiazdy operowej Anny Netrebko w roli Turandot. Zgodziła się Pani. Od tego czasu wasze nazwiska nieustannie krzyżują się w mediach. Nie irytuje to Pani?

Liudmyła Monastyrska: Wiele osób interesuje się tym, co myślę o Netrebko. Ale co mam myśleć o niej - muszę myśleć o sobie. Ania pracowała i nadal będzie pracować, ponieważ ma nazwisko, które stworzyła 25 lat temu.

OH: Ale Pani też jest znana.

LM: Tak. Ponadto moja kariera rozwijała się szybciej. Nie przechwalam się, po prostu tak ułożyły się gwiazdy, szczęście mi dopisało.

OH: A jednak był to precedens, że Anna Netrebko została pozbawiona ról w Metropolitan Opera. Poza tym wszyscy wiedzą, że była ulubienicą Petera Gelba.

LM: Zawieszenie zostało jej zrekompensowane zapłatą za wszystkie zaplanowane występy - nie spędziło jej to snu z powiek.

OG: Kiedyś powiedziała Pani, że rosyjscy artyści są bardzo wspierani przez rosyjskich urzędników w Stanach Zjednoczonych. Przychodzą na występy całymi delegacjami i przynoszą swojej primadonnie mnóstwo kwiatów. Jak często ukraińscy urzędnicy państwowi przychodzą na Pani występy? Takie wzajemne wsparcie byłoby dobre dla wizerunku Ukrainy.

LM: Wyjaśnię sytuację nie w kategoriach bukietów, ale w kategoriach procentowych.

Jako obywatelce Ukrainy USA odliczają 30% od mojego honorarium, podczas gdy rosyjskim artystom tylko 6%. Jest różnica czy nie?

I dopiero niedawno te procenty zaczęły być odbierane rosyjskim artystom; wcześniej otrzymywali oni swoje pieniądze brutto. Odbywało się to oficjalnie - było porozumienie między Rosją a Stanami Zjednoczonymi.

A my mamy 30% i żadnej alternatywy. Ponadto odsetki są one pobierane nie tylko od honorarium artysty, który wychodzi na scenę, ale także od artystów rezerwowych, od tak zwanych coverów, czyli tych, którzy są za kulisami, gotowi w każdej chwili zastąpić swojego kolegę na scenie.

W jakiś sposób rosyjskim urzędnikom ds. kultury udało się przekonać tamtejsze władze, żeby od zarobków rosyjskich artystów nie pobierały wysokich odsetek. I to jest prawdziwe wsparcie na poziomie państwowym. Marzy mi się, aby nasz sektor publiczny również wspierał w ten sposób ukraińskich artystów za granicą.

Teraz pani rozumie, dlaczego Rosjanom bardzo opłaca się pracować w Ameryce, a ich menadżerowie starają się, jak mogą, aby ich artyści dostali się do jakiegokolwiek teatru w USA.

Liudmyła Monastyrska jako Abigail w "Nabucco" w Royal Covent Garden Theatre w Londynie. Zdjęcie: Bill Cooper / The Royal Opera Season

OH: Czy próby Ukrainy, by w jakiś sposób ograniczyć popularność rosyjskiej opery i baletu na świecie, by usunąć rosyjskich śpiewaków ze sceny, są skuteczne?

LM: Mam co do tego coraz więcej wątpliwości. Robimy w tym celu wszystko: rozmawiamy, przekonujemy, walczymy, czasem nawet wygrywamy. Ale ogólny obraz pozostaje praktycznie niezmieniony. Dzieje się tak dlatego, że Rosja narzuca światu swoją kulturę od dziesięcioleci, a nie od lat. Ogromne sumy pieniędzy były i są inwestowane w artystów, przedstawienia i propagandę. Oczywiste jest, że nie da się natychmiast zmniejszyć wpływu rosyjskiej kultury - zajmie to Ukrainie dziesięciolecia.

Ukraińska opera jest reprezentowana na świecie w minimalnym stopniu

OG: Wszyscy znają rosyjskie opery i balety. Z biznesowego punktu widzenia są to dzieła opłacalne. Niemal każdy teatr na świecie ma w swoim repertuarze "Eugeniusza Oniegina", "Damę pikową" i "Jezioro łabędzie", a dyrektorzy teatrów nie chcą z nich łatwo rezygnować...

LM: Niedawno w Ameryce zapytali mnie, czy jestem gotowa zaśpiewać "Damę pikową" Czajkowskiego. Odpowiedziałam, że jako obywatelka Ukrainy nie zrobię tego, zwłaszcza po tym, jak wyszłam na scenę Metropolitan Opera z ukraińską flagą. Amerykanie wszystko rozumieją, ale chcą wiedzieć, czy jestem gotowa zrobić to za pieniądze. Ja nie zdradzam swojej ojczyzny i wiem, że moja postawa jest tutaj szanowana - obywatele USA są bardzo lojalni wobec swojego kraju, więc rozumieją i cenią czyjś patriotyzm. Ze swojej strony doceniam życie w Ukrainie i dbam o to, co się tutaj dzieje. Dlatego moja rezygnacja ze śpiewania do rosyjskiej muzyki nie jest kaprysem, ale stanowiskiem. Niestety, nie wszyscy moi koledzy mogą pochwalić się taką uczciwością. Poza tym gdy nie ma pracy, człowiek może zmienić swoje zasady. Nie jestem już tutaj sędzią - chociaż dzisiaj, kiedy Ukrainę niszczą rakiety, kiedy nasi chłopcy oddają życie na froncie w imię wolności Ukrainy, nie warto tego robić

Liudmyła Monastyrska w "Nabucco" w Metropolitan Opera. Zdjęcie: Met Opera

OH: Ilu artystów operowych z Ukrainy pracuje obecnie za granicą?

LM: Można wymienić do dziesięciu nazwisk; to bardzo mało. Dlatego wydaje mi się, że nie należy zmuszać dziś ukraińskich artystów do dobrowolnego opuszczania projektów, do których „przypadkowo” dołączył artysta z Federacji Rosyjskiej. Wyjaśnię: opera ukraińska i tak jest na świecie minimalnie reprezentowana. Załóżmy, że odmawiasz udziału w projekcie, z zasady nie chcąc śpiewać na jednej scenie z obywatelem kraju-agresora. I co mamy w wyniku? Projekt nadal istnieje, ale już bez udziału Ukrainy. Co więcej, na nasze miejsce organizatorzy mogą znowu zaprosić Rosjan.

Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie: powinniśmy przy każdej okazji wychodzić na scenę i bronić ukraińskiej szkoły wokalnej, demonstrować swoje znakomite umiejętności i za każdym razem udowadniać, że w Ukrainie są wspaniali śpiewacy operowi.

Jesteśmy Ukraińcami i musimy chodzić z podniesioną głową. Nie możemy przegapić żadnej okazji, aby to robić. Ukraina jest dziś trendy, a każda wartościowa inicjatywa jej obywateli działa na naszą korzyść. To jest zauważane. Łatwo jest odmówić, ale zaproszenie do występu na poważnej scenie jest czasami warte całego życia artysty.

Chciałabym jeszcze raz podkreślić, że nie możemy wpływać na dyrektorów castingów dużych teatrów, którzy zapraszają rosyjskich artystów. Teatry nie wstydzą się dziś zapraszać rosyjskich reżyserów. Nie powinieneś więc martwić się tym, na co nie masz wpływu. Trzeba myśleć o sobie. O tym, gdzie można wywrzeć wpływ. Trudno walczyć z rosyjską machiną na wszystkich frontach.

Hasło: "Kultura to broń" jeszcze na nas nie działa

OH: Czy kiedy była Pani z wizytą w USA ktoś z ukraińskiej ambasady uczestniczył w przedstawieniu "Nabucco"?

LM: Kiedy w 2022 roku uczestniczyłam w projekcie kulturalnym Ukrainian Freedom Orchestra [orkiestra złożona z 74 najlepszych ukraińskich muzyków uchodźców - red.], prowadzonym przez Kanadyjkę Carrie-Lynn Wilson, podróżowaliśmy do wielu krajów. To była duża trasa koncertowa. Projekt rozpoczął się 28 lipca 2022 roku w Operze Narodowej w Warszawie, a finałowy koncert odbył się w Waszyngtonie. Oksana Markarowa [ambasadorka Ukrainy w USA — red.] wzięła udział w tamtym koncercie, a nawet wygłosiła przemówienie. Teraz, na "Nabucco", jej nie było. Szkoda, bo chętnie zobaczyłabym ją podczas występu. A amerykańscy dziennikarze na pewno nie przegapiliby tego momentu.

OH: Ukrainian Freedom Orchestra to świetny projekt, świetni muzycy.

LM: W 2022 roku w projekcie były dwie solistki: ja jako wokalistka i ukraińska pianistka Hanna Fedorowa, która teraz mieszka z rodzicami w Amsterdamie. Na każdym koncercie, a było ich 12, w finale Hanna i ja wychodziłyśmy na scenę z ukraińskimi flagami. W 2023 roku wokaliści nie brali już udziału w tym projekcie. Co będzie w 2024 roku, jeszcze nie wiadomo.

Liudmyła Monastyrska, kanadyjska dyrygentka Carrie Lynn-Wilson (z prawej) i Ukrainian Freedom Orchestra w Warszawie. 2022. Fot: Krzysztof Bieliński/Teatr Wielki - Opera Narodowa

OH: Kiedy w kwietniu 2022 roku pojawiła się Pani w MET z ukraińską flagą, dyrektor generalny teatru Peter Gelb nazwał Panią "silnym wokalnym symbolem ukraińskiego oporu". Czy teraz też się Pani pojawia z naszą flagą?

LM: Gdziekolwiek mogę wyjść z ukraińską flagą, robię to. To nie tylko spontaniczny impuls; trzeba uzyskać pozwolenie od organizatorów wydarzenia. Choćby dlatego, że spektakle w Metropolitan są wielonarodowe, na scenie występują prawie wszystkie narodowości i rasy świata. W tak kultowych teatrach nie patrzą na paszport, a jeśli jesteś utalentowaną osobą, to jesteś mile widziana.

OH: Dziś w Ukrainie odkrywamy wspaniałą muzykę napisaną przez naszych rodaków. Czy jest zainteresowanie inscenizacją ukraińskich oper w Europie?

LM: Przede wszystkim każda muzyka narodowa musi być promowana na poziomie państwowym i trzeba w ten proces zainwestować dużo pieniędzy. Nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych i Ministerstwo Kultury powinny być zaangażowane w promowanie ukraińskiej kultury. Nasze hasło powinno brzmieć: "Kultura jest bronią". Jednak z jakiegoś powodu ono jeszcze nie działa. Każdy artysta w swoim miejscu pracy próbuje zrobić coś na własną rękę, ale w ogólnym kontekście to nie wystarcza.

OH: Czy uważa Pani, że ludzie na świecie są naprawdę zmęczeni wojną w Ukrainie?

LM: Tak. Byli bardzo zmęczeni, to prawda. A kiedy do naszej wojny dołączyły tragiczne wydarzenia w Izraelu, ludzie byli kompletnie zdezorientowani.

Czasami moi zagraniczni koledzy podchodzą do mnie i mówią wprost: "Po prostu oddajcie te swoje terytoria, jesteśmy zmęczeni waszą wojną, chcielibyśmy, żeby już się skończyła"

Co ich to obchodzi? Na ich podwórka nie lecą rakiety. A człowiek jest takim stworzeniem, że kiedy jemu jest dobrze, nie chce się martwić innymi. Zwykli Amerykanie myślą teraz o tym, jak zarobić dodatkowego dolara i nie interesują ich żadne wojny za granicą. Dlatego nasi politycy nie powinni czuć się zmęczeni zwracaniem uwagi świata na problemy Ukrainy.<br>

Bardzo tęsknię za moim domem

OH: Czy planuje Pani jakieś kreatywne projekty z Polską w najbliższej przyszłości?

LM: Latem zaśpiewam w Polsce "Turandot". Polacy są teraz zainteresowani moją pracą, zwłaszcza po projekcie Ukrainian Freedom Orchestra, w którym aktywnie uczestniczyli. Pierwszy koncert w ramach tego projektu odbył się w Operze Warszawskiej. Teraz omawiamy możliwości współpracy z Warszawą.

OH: Jest Pani w trasie od miesięcy. Czy jest to dla Pani trudne?

LM: Tak, to trudne. Po pierwsze, zawsze bardzo tęsknię za domem. Po drugie, miałam ostatnio dużo na głowie. Wojna, śmierć mojej mamy — niestety jej choroba nie dała nam żadnych szans. Ale mimo wszystkich wyzwań, staram się być nastawiona pozytywnie i szukać miłości we wszystkim, co mnie otacza.

OH: Czytałam w recenzjach "Nabucco", w którym Pani śpiewa, że dekoracje są piękne, ale niebezpieczne i wymagają od wykonawców sprawności fizycznej. Więc teraz nie tylko Pani śpiewa, ale także wykonuje dużo ćwiczeń cardio?

LM: Czasami jest to bardziej niebezpieczna, a nawet ryzykowna akrobacja niż ćwiczenia kardio. W centrum konstrukcji znajdują się bardzo strome i wysokie schody prowadzące do tronu. Na dodatek konstrukcja ma ciemny kolor, a na scenie panuje półmrok. Osoba ze słabym wzrokiem nie miałaby co robić w takich warunkach.

Ale trudno mnie czymś takim przestraszyć. W mojej scenicznej karierze skręcałam już kostki i zrywałam więzadła. Przechodziłam przez różne rzeczy. W pewnym projekcie w Europie aktorki były zmuszane do skakania w szpilkach z wysokości kilku metrów — to ogromne ryzyko dla kostek. Scena zawsze była traumatycznym miejscem: niewygodne pochyłości podłogi, śliskie schody, zwłaszcza jeśli jest to teatr w starym stylu, jakaś stara produkcja z lat 60.

Liudmyła Monastyrska w majestatycznej scenerii  "Nabucco". Zdjęcie: metopera.org

OH: W Ukrainie Pani występy są okresowo przerywane przez alarmy przeciwlotnicze. Niedawno przedstawienie "Turandot" w Operze w Dnieprze, w którym śpiewała Pani główną partię, zostało przerwane na dwie godziny. Ludzie cierpliwie poczekali jednak końca alarmu i wrócili na swoje miejsca. Jak radzi sobie Pani z takimi sytuacjami?

LM: Tak, występ w Dnieprze był bardzo stresujący. Jeszcze pięć minut i orkiestra by poszła. A ludzie przyjechali na ten występ z innych miast. Na szczęście udało nam się wszystko zaśpiewać i zagrać. Nie wiem, jak to wytrzymuję, opieram się na swoim charakterze. Jestem bardzo sumienna w pracy, nie ma dla mnie różnicy, czy to Metropolitan Opera, czy Opera w Dnieprze. Ale trudno być perfekcjonistką, jeśli w połowie arii zatrzymują cię i wysyłają do schronu.

OH: Na początku wojny Pan córka miała duże trudności z wyjazdem pociągiem ewakuacyjnym z Kijowa do Europy. Jak potoczyły się jej losy? I gdzie jest teraz Pani syn?

LM: Kiedy wybuchła wojna, śpiewałam na kontrakcie w Neapolu. 27 lutego pojechałam do Warszawy i tam zostałam. Moja córka Ania została sama w Kijowie, opuszczała miasto ze swoimi licznymi zwierzętami: trzema kotami, psem i dwiema papugami. To była bardzo stresująca ewakuacja. Pojechała do Rumunii, następnie przeniosła się do Hiszpanii. Ale ponad rok temu wróciła do Kijowa.

Sytuacja z moim synem Andrijem była zupełnie inna. Przed wojną wyjechał do Polski i tam zaskoczył go 24 lutego. W kwietniu 2022 r. postanowił wrócić do Kijowa. Przyjechał do mnie, do Warszawy, i powiedział, że jedzie do Ukrainy. Nie było sensu płakać i go powstrzymywać, mogłam go tylko pobłogosławić. Mam bardzo niezależne dzieci, podejmują własne decyzje. W Kijowie mój syn kontynuuje studia psychologiczne i prowadzi własną praktykę psychologiczną. Pracuje głównie z naszymi żołnierzami, daje im wsparcie. Czasami udziela mi profesjonalnych porad. Muszę przyznać, że pomagają.

OH: Co doradził Pani syn?

LM: Żeby słuchać własnego sumienia, emocji i zdrowego rozsądku, a nie rad innych ludzi.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, piosenkarka i kompozytorka (pierwotnie była muzyka, która do tej pory nigdzie nie zniknęła). Swoją pracę w dziennikarstwie rozpoczęła od artykułów w magazynie muzycznym „Galas”. Przez wiele lat pracowała jako felietonistka kulturalna gazety „KP w Ukrainie”, była również redaktorką naczelną magazynu „Atelier”. Przez ostatnie kilka lat była krytykiem muzycznym w Vesti.ua, a wraz z wybuchem wielkiej wojny odnalazła się jako dziennikarka w reportażu społecznym.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

To właśnie od tego – od piękna, które trwa, od kobiecości, która nie znika nawet pod ostrzałem, i od wewnętrznej siły, która pachnie perfumami – rozpoczęła się nasza rozmowa.

Rymma Ziubina w Warszawie. Zdjęcie: Sestry

Teraz wszyscy jesteśmy tacy prawdziwi

Diana Balynska: – Co dzisiaj oznacza dla Pani być piękną?

Rymma Ziubina: – Być prawdziwą. Cieszę się, że standardy typu: „90-60-90” nie dominują już tak bardzo. Na początku wojny często mówiono mi: „Wszyscy jesteście teraz tacy prawdziwi”. I to prawda. Łzy w kadrze, kiedy są prawdziwe, widać od razu. Nie da się ich pomylić ze sztucznymi. I właśnie w tej szczerości tkwi prawdziwe piękno.

Czy dbanie o siebie, ta „czerwona szminka”, pomaga nam, kobietom, w sytuacjach kryzysowych?

Oczywiście! Dbanie o siebie, higiena – to pierwsze, o czym mówili psychologowie od początku inwazji. Jeśli nie brałaś prysznica od trzech dni, to jest to niepokojący sygnał. I to nie dlatego, że nie masz dostępu do wody, ale dlatego, że leżysz i nie możesz nic zrobić – a to objaw depresji. Dbanie o siebie to forma samoorganizacji. Oznacza, że przynajmniej coś kontrolujesz. To działanie, a działanie to życie.

Poza tym w każdej sytuacji pozostajesz kobietą. Pamiętam, jak byłam już w szlafroku, gdy rozległ się alarm. Zamierzałam założyć piżamę, ale zdecydowałam: nie, potrzebuję czegoś, w czym w razie czego będę mogła wybiegnąć. I najładniejszej bielizny – tak na wszelki wypadek... Zajrzałam do koszyka i zaczęłam przeglądać: „To? Nie. O! To już lepiej”.

Na Majdanie, gdy było strasznie, miałam tę samą zasadę: tylko najlepsza bielizna, żeby nikt nie śmiał powiedzieć, że na Majdanie są same bezdomne i „ubogie” kobiety – jak pisały rosyjskie media. To taka cienka granica między śmiesznym a strasznym

Jest jakaś rzecz czy rytuał, bez których nie wychodzi Pani z domu?

Perfumy. Bardzo kocham perfumy. Nawet w walizce ewakuacyjnej miałam dokumenty, maski z czasów pandemii, szminkę nie zawsze – ale i perfumy, które były tam obowiązkowo. Wciąż je zmieniam. Kocham nowe zapachy, eksperymenty.

Skoro mówimy o pięknie w czasach wojny: co dla Pani oznacza wygląd zewnętrzny i wewnętrzna siła?

Piękno to działanie. Nie wygląd zewnętrzny, nie piękne słowa, ale czyny. Tak jak miłość – nie jest rzeczownikiem, ale czasownikiem. Działanie i słowo. Kochać to działać. Tak samo jest z pięknem – to autentyczność i siła ducha.

Wspieram ukraińskich producentów, którzy dbają o naszą zewnętrzną urodę, ponieważ to, jak obecnie działa produkcja w warunkach wojny, również świadczy o niezłomności. Na przykład bardzo lubię i wspieram firmę Wiosna, która produkuje kosmetyki na bazie naszych ukraińskich ziół. Wszystko jest wytwarzane w Ukrainie, w warunkach zatrzymania produkcji podczas przerw w dostawach prądu i alarmów powietrznych. Po nieprzespanych nocach, po ostrzałach i bombardowaniach dziewczyny przychodzą rano do pracy i pracują. Właścicielka Wiosny, Inna Skarżyńska, jest mamą czworga dzieci; podczas wojny adoptowała jeszcze jednego chłopca. Jej sklepik i zakład w Buczy zostały doszczętnie zniszczone przez rosyjskich żołnierzy. A ona wszystko odbudowała, tyle że już we Lwowie.

To jest właśnie piękno.

Piękno ludzi, którzy szyją, pieką chleb, robią najsmaczniejszą pizzę we Lwowie – kiedy mężczyźni są na froncie lub właśnie z niego wrócili

Ostatnie wzruszające pokazy Ukrainian Fashion Week w Kijowie, kiedy na wybieg wyszli chłopcy po amputacjach i z protezami, były o tym samym. To nasi bohaterowie, którzy za cenę własnego zdrowia dają nam spokojne życie. Musimy brać pod uwagę wasze potrzeby – w modzie, architekturze, życiu codziennym.

Niedawno do naszego Lwowa, do Teatru Narodowego im. Marii Zańkowieckiej, przyjechali chłopcy, którzy przechodzą rehabilitację w centrum SuperHumans. Przygotowywaliśmy się do ich wizyty, przegadaliśmy szczegóły – czy jest podjazd, gdzie będzie im wygodniej siedzieć, gdzie ustawić wózki inwalidzkie.

Z weteranami z SuperHumans. Zdjęcie: archiwum prywatne

Już w 1995 roku, na festiwalu teatralnym w Edynburgu, widziałam, jak pierwsi w sali pojawili się ludzie na wózkach inwalidzkich. Przygotowano dla nich specjalne miejsca, i to nie z boku, skąd kiepsko widać, ale w środku pierwszego rzędu. Na świecie to działa od dawna, nie trzeba niczego wymyślać. Tyle że trzeba to zrobić pilnie.

Twarz bez zbędnych manipulacji

Czy rozumienie piękna się zmieniło? Obecnie często kojarzy się piękno z ingerencją – botoksem, wypełniaczami, plastyką...

Mamy tu dobre światło, możesz mnie sobie obejrzeć [śmiech]! Jest nawet anegdota wśród filmowców: „Słyszałem, że się ożeniłeś. Żona jest ładna?” – „To zależy, jak ustawić światło”.

Sama nie uciekam się do manipulacji estetycznych – trzymam się do ostatniej kropli krwi. Nie obiecuję, że tak będzie przez całe życie, ale na razie nie czuję takiej potrzeby.

Nawiasem mówiąc, na stronach castingowych, gdzie poszukuje się aktorek, coraz częściej pojawia się fraza: „Twarz bez zbędnych manipulacji”. To oczywiście kwestia indywidualnego wyboru kobiety. Ale jest też strona finansowa. Jeśli kobieta dokonuje darowizn, to mimowolnie sobie przelicza [koszty takich zabiegów]: jeden „zastrzyk” to trzy-pięć tysięcy hrywien. A potem znowu. Teraz jest to więc również kwestia priorytetów.

Jak postrzega Pani swój wiek? Czy Pani nastawienie do siebie zmienia się z upływem lat? Spotkała się Pani z przejawami ageizmu w swojej profesji?

W wieku 36 lat miałam już na koncie trzy role babci [śmiech]. Potrzebne do nich były twarze medialne, a wtedy takich twarzy nie było zbyt wiele. Ale ogólnie podchodzę do swojego wieku zupełnie spokojnie. Nie próbuję wskoczyć do ostatniego wagonu i sztucznie zatrzymać czas. Moje podejście do życia zmienia się, podobnie jak moje pragnienia.

Kiedy miałam 25 lat, wydawało mi się, że można zmienić świat – nawet poprzez zawód aktora. Dzisiaj już wiem, że nie

Chociaż... Dzisiaj podeszła do mnie kobieta i powiedziała: „Dwa lata temu, po rozwodzie, byłam całkowicie załamana. Spotkanie z panią tak mnie zainspirowało, że ponownie wyszłam za mąż”. Takie chwile są bardzo wzruszające.

Jeśli chodzi o ageizm – oczywiście, że istnieje. Obecnie mam niewiele ról filmowych, ponieważ nie gram młodych kobiet, a ról dla kobiet w moim wieku w kinie jest niewiele – nie tylko w Ukrainie, ale i na całym świecie. Jeśli Sharon Stone mówi, że w Hollywood po 45. roku życia nie piszą już dla ciebie scenariuszy i nie kręcą cię, to co ja mogę powiedzieć? Na szczęście jest teatr, w którym jestem potrzebna.

W garderobie. Zdjęcie: Disy Garby

Wiele starszych Ukrainek, które wyjechały do Polski, również spotyka się z ageizmem. Co by Pani poradziła takim kobietom, które po przeprowadzce, utracie kariery, części swojej tożsamości nie mogą odnaleźć siebie?

Nie mam już zbyt wielu rad. Trudno doradzać, kiedy się nie doświadczyło czegoś samemu. Ale widzę, że nawet w Ukrainie niektóre firmy zaczynają doceniać pracowników w starszym wieku. Tłumaczą swój wybór na korzyść pań po pięćdziesiątce tym, że oprócz doświadczenia zawodowego w tym wieku kobieta koncentruje się już na pracy, podczas gdy młodą dziewczynę czeka jeszcze małżeństwo, narodziny dzieci – co dla pracodawcy oznacza urlopy macierzyńskie, zwolnienia lekarskie, nieobecności w pracy.

Pamiętam siebie jako młodą pracującą mamę: dziecko ma gorączkę, a ja całuję je, ale biegnę do teatru. Biegnę i płaczę, bo rozumiem, że żadne przedstawienie nie jest tego warte. Ale idę, bo czuję się zobowiązana. Bo nie mogę jeszcze stawiać warunków i odwoływać przedstawień.

Jestem przekonana, że 50 lat to wspaniały czas, by przypomnieć sobie o sobie, o swoich niespełnionych marzeniach. Jeśli twój zawód pokrywa się z hobby, tak jak u mnie, to jest to dar

Jednak wiele kobiet całe życie poświęca tylko pracy i dlatego zapomniały, czego kiedyś chciały. A warto sobie przypomnieć: „Marzyłam, by nauczyć się włoskiego” albo: „Kiedyś chciałam tańczyć”. I warto to zrobić. Nawiasem mówiąc, serial „Lusia stażystka”, w którym zagrałam, jest hymnem kobiet po 50. Pod koniec 2021 roku otrzymałam nawet nagrodę za ten projekt, która nosi nazwę „Precz ze stereotypami roku”.

Wojna to nie tylko czołgi i zgliszcza

Często bywa Pani za granicą. Czy można tam jakoś rozpoznać Ukrainkę na ulicy wśród innych kobiet?

Wie pani, podczas podróży ze mną jest jak ze sportowcami, którzy widzą tylko lotniska, hotele i halę sportową. Ja mam tak samo, tylko zamiast hali sportowej jest sala kinowa albo teatralna [śmiech]. Ale przypomniało mi się, jak nasz ukraiński kierowca we Włoszech, gdzie kręciliśmy „Gniazdo gołębicy”, a w kadrze było może z dziesięć ukraińskich dziewczyn, podszedł pod koniec zdjęć: „Pani Rymmo, ja pani nie rozpoznałem! Jest pani dokładnie taka, jak te dziewczyny, które co tydzień tu wożę – tak samo ubrana, z taką samą torebką”. To był komplement – że jestem prawdziwa, jak ta emigrantka zarobkowa, którą gram w filmie. I nie chodzi nawet o ubranie. W filmie, w tych scenach z pierwszego okresu bohaterki we Włoszech, mam nawet inne oczy.

Oczy nas zdradzają. Spojrzenie. Smutek. Przerażenie. Niepewność. Nie chcę nikogo obrazić. Chcę tylko, żeby oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia.

Podczas wystąpienia publicznego. Zdjęcie: Ołeksandr Senko

A gdyby dzisiaj musiała Pani zagrać migrantkę zarobkową, to jak wyglądałaby ta postać?

Bardzo podobnie. Już wtedy pytano mnie: „Przeżyła pani coś takiego?”. A ja odpowiadałam: „Tak, częściowo”. Samotność, zwątpienie, nieporozumienia w rodzinie, poczucie, że nikt nie potrzebuje twojego zawodu... To wszystko było w moim życiu. Teraz ten obraz stał się tylko bardziej bolesny.

Po „Gnieździe gołębicy” były propozycje, by grać emigrantki zarobkowe, ale odmawiałam, bo to powielanie roli. A dla mnie ważne jest odkrywanie czegoś nowego w sobie i dla widza.

Zaproponowano mi też zagranie współczesnej historii: kobiety, która na własne oczy widziała rozstrzelanie dziecka, przeżyła traumę psychiczną... Odmówiłam, ponieważ moim zdaniem przed taką rolą trzeba przejść pewne przygotowania – porozmawiać z psychologami, pobyć w klinice, wczuć się. A zdjęcia miały rozpocząć się tydzień po przeczytaniu przeze mnie scenariusza.

Czy filmy o emigracji są teraz na czasie?

Absolutnie. Ale trzeba zrozumieć, że są różne takie filmy, tak jak filmy o wojnie. Wojna to nie tylko czołgi, lotnictwo, ruiny. To także kobieta w obcym kraju – bez języka i pracy. I dziecko, które widziało wojnę. Najgłębsze dzieła sztuki zawsze opowiadają o małym człowieku na tle wielkiej tragedii.

Jakiego kina potrzebują dziś widzowie?

Ukraińskiego. Widz naprawdę chce oglądać nasze historie, naszych aktorów, słyszeć nasz język. Jako członkini akademii filmowej obejrzałam wszystkie filmy, które powstały w ostatnich latach, by móc wybrać laureatów nagrody „Złoty Bączek”. Obecnie jest bardzo mało pełnometrażowych filmów fabularnych. Ale nawet te, które są, różnią się gatunkowo – są i dramaty, i komedie.

Mamy potężne kino dokumentalne, które prezentujemy na światowych festiwalach filmowych. Jednak współczesnych ukraińskich filmów fabularnych, które warto byłoby pokazać światu, jest na razie tylko kilka

A jak zmienił się teatr w czasie inwazji?

Teraz działa już zupełnie inaczej. Wpływa na to wszystko: odległość od linii frontu, alarmy powietrzne, godziny policyjne. Na przykład w Użhorodzie, gdzie ani przez jeden dzień nie było godziny policyjnej, spektakle zaczynają się o 19:00, jak wcześniej. Natomiast w Kijowie Teatr im. Iwana Franki gra już o 15:00 lub 17:00.

W Charkowie, Sumach i Chersoniu sytuacja jest krytyczna: przedstawienia odbywają się tylko w schronach. W Charkowie teatry dosłownie walczą o przetrwanie. Same opłacają wynajem pomieszczeń w schronach, a ludzie otrzymują 25% stawki, czyli mniej niż 100 dolarów miesięcznie.

Nie zawsze możemy zaplanować repertuar. Jeśli aktor jest w rezerwie, to gra. Jeśli przychodzi wezwanie, to dziś jest jeszcze na scenie, a jutro już nie.

Zdjęcie: Jurij Mechitow

Podczas alarmów powietrznych przerywamy przedstawienie, czekamy w schronie, a potem zaczynamy grać od tej minuty, w której przerwaliśmy. Nie zawsze jednak jest możliwość, by po zakończeniu alarmu dokończyć przedstawienie tego samego wieczoru. W końcu przez ostatnie dwa tygodnie w Ukrainie alarmy powietrzne trwały po 8 godzin. I to jest to, czego można się spodziewać po Rosjanach nie tylko w nocy.

Jeśli widzimy, że ludzie nie zdążą wrócić do domu przed godziną policyjną, przenosimy przedstawienia na inny dzień. A wyjazdy na tournee to w tej chwili dla teatru ogromne ryzyko finansowe.

We Lwowie, w naszym Teatrze im. Marii Zańkowieckiej, przed rozpoczęciem spektaklu puszczaliśmy komunikat z prośbą o wyłączenie telefonów komórkowych. Teraz taki komunikat zaczyna się słowami: „Chwała Ukrainie!”, a sala odpowiada: „Chwała bohaterom!” A potem informujemy: „W przypadku alarmu powietrznego zatrzymamy przedstawienie, a administratorzy pomogą wam zejść do schronu”. Dopiero wtedy zaczyna się przedstawienie. I niezależnie od tego, o czym ono jest, po spektaklu wychodzimy, by się ukłonić, i mówimy: „Nasze ciepłe spotkania są możliwe tylko dzięki Siłom Zbrojnym Ukrainy”. Bo w sali i na scenie znajdują się ludzie, których bliscy są na froncie: synowie, córki, mężowie, bracia, siostry, rodzice. Po każdym spektaklu w Teatrze imienia Zańkowieckiej ogłaszamy ze sceny zbiórkę datków.

W czym dziś odnajduje Pani wewnętrzne oparcie?

– W ludziach, i to nie tylko w znajomych. Mogę spotkać kogoś na ulicy, a ta osoba powie mi, że ją wsparłam – filmem, występem, słowem. Takie spotkania zdarzają mi się w chwilach zwątpienia. I to właśnie one dodają mi otuchy.

20
хв

Chcę, by oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia

Diana Balynska

Grzegorz Janikowski (PAP): – Próby do „Kaluguli” Camusa rozpoczęli Państwo w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie przed inwazją Rosji na Ukrainę. Przerwaliście na prawie trzy miesiące. Ostatecznie premiera przedstawienia odbyła się w lipcu 2022 r. Jak teraz ten spektakl jest odbierany w Kijowie? W zeszłym roku prezentowali Państwo „Kaligulę” na festiwalu w Awinionie. Jak tam został przyjęty?

Iwan Urywskij: – Pokazaliśmy „Kaligulę” nie tylko w Awinionie, ale i na kilku innych festiwalach, np. w Sarajewie. Rzecz jasna, gramy – jednak przede wszystkim w Kijowie, gdzie publiczność pokochała ten spektakl. Pokazaliśmy go już ponad sto razy.

Długo zastanawiałem się, na czym polega fenomen recepcji tego przedstawienia. Po wizytach na festiwalach i rozmowach z wieloma ludźmi doszedłem do wniosku, że temat tyranii, despotyzmu dotyczy całego świata. Oczywiście, ten problem najbardziej porusza Ukraińców, bo sytuacja wojny czyni go namacalnym. Nasze przedstawienie spotkało się również z gorącym odbiorem i zrozumieniem we Francji, mimo że Francuzów sytuacja konfliktu zbrojnego bezpośrednio nie dotyczy. Bardzo ciekawe były ich komentarze i rozmowy w Awinionie. Bo temat „Kaliguli” jest uniwersalny i nie może być obojętny dla całego świata. Widzimy, co dzieje się w różnych zakątkach globu. Konflikty zbrojne, junty, armie najemników, terroryzm. Dlatego temat dyktatury jest gorący w rożnych państwach świata. Jedni znajdują się w oku cyklonu, inni pozornie są bezpieczni i daleko im do tej problematyki. Myślę, że nie znamy dnia ani minuty, bo Kaligula może pojawić się nagle w każdej części świata.

Co oznacza dla Pana robienie teatru w kraju objętym wojną? W 2024 r. wystawił pan „Marię Stuart” Schillera, w tym roku wyreżyserował „Makbeta”. Jak to się udaje?

Przyznam, że wystawiam teraz więcej sztuk, niż robiłem to przed inwazją Rosjan. Gdy wybuchła wojna, prawie trzy miesiące nie pracowaliśmy. Przygotowywaliśmy różne koncerty i wieczory poetyckie dla naszych żołnierzy.

Czuliśmy się, jak we mgle, i nie wiedzieliśmy, czy jeszcze kiedykolwiek będziemy robić teatr

Czy on jest potrzebny? gdy wreszcie wystawiliśmy „Kaligulę”, okazało się, że widzowie bardzo potrzebują teatru. Chcą żyć w miarę normalnie, oderwać się od koszmaru wojny. Dlatego zacząłem eksperymentować z rozmaitymi gatunkami teatralnymi. Zacząłem np. reżyserować komedie, których nigdy wcześniej nie robiłem. Prawda jest taka, że przede wszystkim musieliśmy jako zespół zrozumieć siebie i swoją sytuację. Potem zaczęliśmy pytać widzów, jakiego teatru potrzebują i czym dziś ma być teatr w Ukrainie.

Wystawia Pan głównie klasykę ukraińską i światową, jak „Tramwaj zwany pożądaniem” Williamsa, „Peer Gynta” Ibsena, wspomnianą „Marię Stuart”. Na swoim koncie ma Pan także realizacje m.in. Strindberga, Gozziego i Gogola. Krąży opinia, że biorąc na warsztat sztuki klasyczne, za każdym razem Pan je dekonstruuje lub redefiniuje. Na czym polega Pańska strategia reżyserska?

Za każdym razem gdy wybieram tekst sztuki, staram się ją wystawić tak, jak ja ją rozumiem. Doskonale wiem, że obcuję z klasyką, dlatego nie dokonuję dużych zmian. Po prostu wnikliwie czytam utwór, by zrozumieć go dla siebie. Następnie oglądam lub przypominam sobie realizacje danego tytułu w innych teatrach Europy. Wreszcie przychodzi moment, że zaczynam rozumieć, dlaczego inni reżyserzy wystawili go tak, a ja mam inną wizję. Myślę, że stąd są te opinie o tym, że dekonstruuję klasyków.

„Kaligula” Urywskiego na festiwalu w Polsce. Zdjęcie: Julia Weber

Często skraca Pan tekst, dokonuje przesunięć scen?

Przedstawienie „Kaliguli” trwa godzinę i piętnaście minut. To jest bardzo skrócona wersja. Po prostu nie mogliśmy przeprowadzić tylu prób, ile chcieliśmy. Cały czas wyły syreny przeciwlotnicze, a my nie mieliśmy prawa robić prób, gdy zbliżał się nalot. Dlatego tę wersję spektaklu dopasowaliśmy do realiów wojennych. Przypomnę tylko, że zdarzało się, że musieliśmy przerywać przedstawienie i z widzami schodzić do schronu.

W 2024 r. otrzymał Pan prestiżową Nagrodę Państwową im. Tarasa Szewczenki za spektakl „Czarownice z Konotopu” według Hrihorija Kwitki-Osnowjanenko. Wiem, że w czerwcu jadą Państwo z tym przedstawieniem na tournée do Stanów Zjednoczonych i Kanady. O czym opowiada ten spektakl?

W maju pokazaliśmy to przedstawienie w Polsce, a w czerwcu rzeczywiście wyruszamy za ocean. „Czarownica z Konotopu” to obowiązkowa lektura szkolna. Hrihorij Kwitko-Osnowjanenko pierwszy pisał prozą po ukraińsku. To rodzaj burleskowej satyry. Spektakl opowiada o tym, jak zaczyna się wojna Polski z Rosją, a Kozacy chcą uniknąć poboru, bo nie chcą iść na tę wojnę. Zapraszają wójta Konotopu na tzw. sotnik, czyli spotkanie, i przekonują go, że w mieście są wiedźmy. Żeby je odnaleźć, trzeba przeprowadzić tradycyjną próbę wody, czyli topić kolejne kobiety. Kto nie utonie, ten jest wiedźmą.

To straszna historia, rodzaj horroru, ale napisana jako komedia. Nasz spektakl odwołuje się do ukraińskiego folkloru i ludowości. To rodzaj wyobrażenia, jak to mogło wyglądać. Publiczność pokochała to przedstawienie. Zagraliśmy je już ponad dwieście razy.

Co zamierza Pan wystawić w najbliższym czasie?

W sobotę, 31 maja, w Narodowym Lwowskim Teatrze Opery i Baletu miała miejsce premiera opery „Złoty pierścień” Zachara Berkuta w mojej reżyserii. W kijowskiej Operze Narodowej Ukrainy im. T. Szewczenki przygotuję kolejną operę. Będą to „Bajki” E. T. A. Hoffmana.

Iwan Urywskij (ur. 9 marca 1990 r. w Krzywym Rogu) jest ukraińskim reżyserem teatralnym i operowym. Zrealizował ponad 20 spektakli w większości opartych na ukraińskiej klasyce. Był głównym reżyserem Ukraińskiego Teatru Muzyczno-Dramatycznego im. Wasyla Wasylki w Odessie. Od 2020 r. jest zatrudniony jako reżyser w Narodowym Akademickim Teatrze Dramatycznym im. Iwana Franki w Kijowie. Współpracował również z teatrami w Iwano-Frankowsku, we Lwowie, w Kownie i Pradze.

20
хв

Kaligula może pojawić się wszędzie

Polska Agencja Prasowa

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Artyści i odrodzenie narodu

Ексклюзив
20
хв

Żanna Kadyrowa: „Rośliny, które znalazłam na terenach przyfrontowych, podobnie jak ukraińscy uchodźcy, podróżują teraz po świecie i dzielą się doświadczeniem”

Ексклюзив
20
хв

Jurij Andruchowycz: Dziś polityczni liderzy nie prowadzą — oni gonią społeczne trendy. I zamieniają się w klaunów

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress