Exclusive
20
min

Liudmyła Waskowska, lekarka z oscarowego filmu: Wiedząc, jak dzieci cierpiały w Mariupolu, nie mogę planować narodzin swojego. Jeszcze nie

Nie było czasu, żeby usiąść i zastanowić się, jak bardzo jest źle. Wiesz, że musisz pomóc już teraz. Nie możesz się odwrócić, usiąść i płakać. Może to był stan jakiegoś szoku, gdy kontynuujesz swoją pracę na automacie. Człowiek krwawi, musisz założyć opaskę uciskową i wezwać chirurga. To jak taśma produkcyjna

Oksana Szczyrba

Najważniejsze jest ratowanie ludzkiego życia. Zdjęcie: Jewhen Małoletka

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Liudmyła Waskowska jest anestezjolożką w Szpitalu nr 2 w Mariupolu, jedną z bohaterek nagrodzonego Oscarem filmu dokumentalnego „20 dni w Mariupolu”. Przez pierwsze trzy tygodnie inwazji na pełną skalę pozostała w pracy i ratowała życie. Później opuściła miasto, zmieniła kilka miejsc tymczasowego zamieszkania, wreszcie wraz z mężem przeprowadziła się do Kijowa. Dziś pracuje na dwa etaty, nadal z oddaniem wykonuje swój zawód. W osobistej rozmowie opowiedziała nam o życiu w Mariupolu w pierwszych dniach Wielkiej Wojny, pacjentach, produkcji filmu i swoich planach po zwycięstwie.

Liudmyła Waskowska (w środku) z kolegami i twórcami filmu „20 dni w Mariupolu” 31.03.2022. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Oksana Szczyrba: Jak wygląda dziś Twój dzień w Kijowie?

Liudmyła Waskowska: Każdy jest inny. To jasne, że pracuję, ale naloty i ostrzały stale zakłócają zwykły harmonogram. Więc nigdy nie wiesz, jak zacznie się twój dzień. Jeśli rano jest ostrzał, nie mogę od razu iść do pracy – wtedy ona zaczyna się i kończy później. Bardzo trudno to zaplanować. Jeśli w normalnym przedwojennym życiu żyliśmy i planowaliśmy z sześciomiesięcznym wyprzedzeniem, dziś nie możesz zaplanować niczego na następny dzień. Teraz pracuję na dwa etaty – w szpitalu w Mariupolu i w prywatnej klinice.

Niestety, pensja w publicznej klinice nie wystarcza na życie w Kijowie, więc muszę szukać czegoś dodatkowego.

Mam pięciodniowy tydzień pracy, ale mam też nocne zmiany w moim głównym miejscu pracy i dodatkowe zajęcia. To nie jest łatwe. Lekarz to dobry zawód, bo pomagamy ludziom, ale pensja jest bardzo niska. Myślę, że wszyscy lekarze się ze mną zgodzą. Trzeba to zmienić w naszym kraju.

24 lutego Twoja matka zadzwoniła do Ciebie i powiedziała, że zaczęła się wojna. Pracowałaś wtedy na oddziale intensywnej terapii. Później do pracy przyszedł również Twój mąż. Jaki był dla Ciebie luty 2022 roku?

Na początku lutego 2022 roku miałam dużo planów i nadziei. Mój mąż i ja planowaliśmy wziąć ślub w tamtym roku, ale wojna dramatycznie zmieniła nasze życie, tak jak życie milionów Ukraińców. Nawiasem mówiąc, urodziłam się w Doniecku, a potem mieszkałam w Mariupolu..

Bardzo długo nie mogłam się zdecydować na przeprowadzkę. Kiedy mieszkałam w Doniecku, nawet o tym nie myślałam. Tam dorastałam, studiowałam, mam wielu przyjaciół

Ale w Doniecku zaczęła się wojna. Rozumiem, jak trudno było moim rodzicom podjąć decyzję o przeprowadzce. Przeżyli tam całe swoje dorosłe życie, zbudowali dom. Jednak kiedy wybuchła wojna, zdali sobie sprawę, że normalnego życia nie będzie.

Bardzo trudno było mi opuścić mój dom, wyobrazić sobie, że już nigdy tam nie wrócę. Do pewnego momentu myślisz, że wszystko będzie jak dawniej, że terytoria zostaną wyzwolone. Ale zdałam sobie sprawę, że nie ma powrotu. Rosyjska propaganda urabia ludzi od dzieciństwa. Widziałam, jak oni się zmieniają, jak zmienia się moje otoczenie. I zdałam sobie sprawę, że na pewno nie będzie tak jak wcześniej. To już zupełnie inne środowisko, którego nie chcę widzieć.

Potem przyjechałam do Mariupola. Dlaczego właśnie tam? Bo na szóstym roku moich studiów w Mariupolu otwarto filię uniwersytetu, która wcześniej znajdowała się w Kramatorsku.

Widok z okna szpitala w Mariupolu 14.03.2022. Zdjęcie: z prywatnego archiwum Liudmyły Waskowskiej

Co było najtrudniejsze w Twojej pracy w pierwszych dniach inwazji?

Jeśli masz wystarczająco dużo siły psychicznej i fizycznej, wykonujesz swoją pracę. Niestety nie wszyscy lekarze byli w stanie wziąć się w garść i przyjść do pracy. Niektórzy mieli problemy psychiczne, co jest całkiem normalne. Wszyscy pracowaliśmy jako zespół i ktokolwiek był dobry w tym, co robił, automatycznie wykonywał swoją pracę. Nie było czasu na rozwiązywanie logicznych problemów i zastanawianie się, co robić dalej. To było jak taśma produkcyjna. Robisz, robisz, robisz, a potem, może jeśli masz wolną chwilę, zadajesz sobie pytanie: czy wszystko jest zrobione dobrze? Nie byliśmy przygotowani na to, co się działo. Na taką liczbę ofiar śmiertelnych, takie napięcie i stres. Ale wraz z nabywaniem doświadczenia to wszystko staje się łatwiejsze. Teraz lekarze uczą się, jak zachowywać się pod ostrzałem, jak pracować w takich warunkach.

Czy personel medyczny szpitala w Mariupolu był gotowy do pracy w takich warunkach? Jak wyglądała opieka medyczna?

W Mariupolu lekarze nie byli gotowi ani psychicznie, ani zawodowo. Baza materialna również nie była gotowa: od bandaży po leki i sprzęt. Myślę, że trudno było się na to przygotować. Kto mógł sobie wyobrazić taką inwazję? Miasto było zablokowane ze wszystkich stron i nie było skąd sprowadzić pomocy. My, lekarze, nie uczyliśmy się, jak się zachować w przypadku masowych przyjęć w czasie wojny. 

Trudno było się zorganizować. Nie robiliśmy pięciominutowych zebrań, jak w cywilu, w ogóle żadnych zebrań. W ogóle nie mogliśmy zaplanować codziennej rutyny. Pracowałam na oddziale neuroresuscytacji. Ponieważ wielu lekarzy nie mogło przyjść do pracy po rozpoczęciu inwazji lub przyszło, a potem odeszło, na niektórych oddziałach ich brakowało. 

Chirurdzy nieustannie udzielali pomocy, biegając między punktem przyjęć a salą operacyjną. Na początku każdy pracował w swojej specjalizacji, ale potem każdy robił wszystko, co było potrzeba: zszywał, opatrywał rany, zakładał opaski uciskowe... Przywożono do nas ludzi z różnymi obrażeniami: z odłamkami w ciele, po wybuchach, także z rozległymi ranami szarpanymi..

Później, gdy rozpoczął się ostrzał, pacjenci z górnych pięter, od 8. do 6., zostali przeniesieni na niższe piętra. Wielu cywilów leżało na korytarzach – właściwie wszędzie, gdzie było miejsce

Potem nastąpiły bezpośrednie trafienia w nasz szpital i zdecydowano, że wszyscy ranni, zwłaszcza ci, którzy nie mogli się samodzielnie poruszać, powinni zostać przeniesieni do piwnicy. Tyle że piwnica nie była przystosowana nie tylko dla rannych, ale w ogóle dla kogokolwiek. Warunki były fatalne – to był zwykły magazyn. Ale wtedy najważniejsze było bezpieczeństwo, więc powynosiliśmy z niego wszystko, co było niepotrzebne.

Jeśli chodzi o leki, używaliśmy tego, co mieliśmy. Kiedy zabrakło nam leków, ludzie okradali apteki i przynosili nam leki. Niektórzy przynosili je z domu. 

Zdjęcie: Jewhen Małoletka

Powiedziałaś, że trudno Ci teraz przypomnieć sobie daty i dni, ponieważ wszystko połączyło się w jeden wielki dzień. Czy są jakieś historie pacjentów, których nie możesz zapomnieć?

Wszystkie historie wpłynęły na mnie negatywnie. Było wiele dzieci, które zostały przyniesione w kocu: patrzysz na dziecko i nie widzisz żadnych ran. Wszystko jest nienaruszone, ale dziecko nie żyje. A potem znajdujesz małą ranę za uchem, którą bardzo trudno zauważyć. To odłamek, który uderzył w ważne ośrodki mózgu i dziecko zmarło natychmiast. Byli też bezgłowi pacjenci przywiezieni przez krewnych. W filmie „20 dni w Mariupolu” jest epizod, w którym ojciec płacze nad zakrytym ciałem syna. To przerażająca historia. Nie wiem, jak ten ojciec emocjonalnie przeżył taki żal. Chłopcy grali w piłkę nożną w pobliżu szkoły. Wyglądało na to, że wyszli się pobawić, wtedy w mieście było dość spokojnie. Nastolatków też trzeba zrozumieć, bo trudno im cały czas siedzieć w domu. Ale właśnie w to miejsce uderzyła rakieta. Ojciec jednego z tych chłopców natychmiast przywiózł trzech z nich do naszego szpitala.

Dwóch wciąż żyło, mieli obrażenia. Jeden miał bardzo poważną ranę klatki piersiowej, a drugiemu amputowano kończynę i miał obrażenia brzucha. Ale przeżyli. Trzeci chłopiec, syn tego mężczyzny, nie przeżył.

Kiedy ojciec wyjął ciało syna z bagażnika, było już w częściach. Ale wciąż miał nadzieję, że uda nam się uratować jego dziecko

My, lekarze, oczywiście natychmiast wybiegliśmy na zewnątrz, aby przenieść pacjentów. Przez moment staliśmy tam, patrzyliśmy i nie wiedzieliśmy, czy natychmiast zabrać tego chłopaka na oddział chirurgiczny, na salę operacyjną, czy udzielić mu pomocy na miejscu. W takich momentach bardzo trudno uświadomić sobie, że to wszystko dzieje się naprawdę, że to nie jest zły sen, jakiś film. Ciężko o tym zapomnieć. A takich historii jest wiele. Los mieszkańców Mariupola jest straszny.

Każdego dnia widziałaś wielu zabitych ludzi. Nie da się do tego przyzwyczaić. Co pomogło Ci wytrzymać psychicznie?

Nie było łatwo, ale wtedy nie też było czasu, by usiąść i pomyśleć, jak bardzo jest źle. Wiesz, że musisz pomóc tu i teraz. Nie możesz się odwrócić, usiąść i płakać. Być może to był stan jakiegoś szoku, gdy nadal wykonywałaś swoją pracę na automacie. Nie było czasu na osobne refleksje. I to mnie prawdopodobnie uratowało. Człowiek wykrwawia się na śmierć, musisz założyć opaskę uciskową i wezwać chirurga. To jak taśma produkcyjna. Nie było sposobu, by w pełni uświadomić sobie wszystko, co się działo wokół.

Zdjęcie: Jewhen Małoletka

Jak opuściłaś Mariupol?

Wyjazd był dla mnie nieoczekiwany. Kiedy Rosjanie weszli do szpitala, pojęliśmy, że nie będziemy mogli tam zostać. Oni ustalili własne zasady: musimy leczyć ich. Wtedy zaczęliśmy się zastanawiać, jak się wydostać. Jeden z naszych kolegów powiedział, że udało się dojść do porozumienia z kimś ze strony rosyjskiej i możemy wyjechać. Od razu mieliśmy w głowie plan – mózg działa inaczej w warunkach stresu. Przygotowaliśmy się i następnego ranka, o siódmej lub ósmej rano, opuściliśmy szpital, mając na sobie tylko kombinezony chirurgiczne.

Musieliśmy szybko sprawdzić, czy samochód pozostał nienaruszony, ponieważ były bezpośrednie trafienia w szpital i samochody w pobliżu płonęły. Wszyscy, którzy byli gotowi do wyjazdu, wcisnęli się jakoś do tego auta i odjechali. Opuszczenie szpitala zajęło nam kilka minut, ale wydawało się, że trwa wieczność – na każdym kroku byli uzbrojeni Rosjanie. Jakoś udało nam się wyjechać.  Potem wszystko było czarne, wszystko płonęło, ludzi prawie nie było. 

Było pytanie, którą drogą iść, bo bez łączności nie wiedzieliśmy, gdzie są zielone korytarze. W rezultacie była dla nas otwarta tylko jedna droga i wybraliśmy ją. Później okazało się, że była zaminowana.

Już po drodze zauważyliśmy, że była pokryta minami, musieliśmy ostrożnie je omijać. Później były rosyjskie punkty kontrolne

Myślę, że mieliśmy dużo szczęścia, bo ci, którzy stali na tych punktach kontrolnych, nie wiedzieli, co mają robić, jakie dokumenty sprawdzać, czego szukać. Nie wiedzieliśmy, którą drogą jedziemy i kiedy będzie ostatni punkt kontrolny. Nie było nikogo, komu moglibyśmy przekazać te informacje, ponieważ nie mieliśmy żadnego połączenia. I wtedy zbliżyliśmy się, pamiętam, i zobaczyliśmy ukraińską flagę. Dopiero wtedy odetchnęliśmy z ulgą. 

Przyjechaliśmy do Zaporoża, ponieważ jedyna droga ewakuacji wiodła właśnie przez to miasto. Dojechaliśmy późnym wieczorem i spędziliśmy tam noc. Następnego dnia ruszyliśmy do Dniepru, jako że w tym czasie przebywali tam nasi rodzice.

W Dnieprze spędziliśmy kilka dni, szukając pracy. Ale nie znaleźliśmy. Wydawało nam się, że lekarze są potrzebni wszędzie i że zostaniemy przyjęci do każdego szpitala. Tymczasem nigdzie nie byliśmy potrzebni. Musieliśmy więc zdecydować, co dalej. Ale odezwał się znajomy, który zaprosił nas do Łucka: jedna z tamtejszych rodzin, która przeprowadziła się za granicę, udostępniła nam swoje mieszkanie za darmo. Pojechaliśmy. Mieliśmy szczęście, że spotkaliśmy na swojej drodze tak życzliwych ludzi. 

W Łucku również mieliśmy trudności z pracą, lecz po pewnym czasie zaproponowano nam pracę w szpitalu rejonowym w Nowowołyńsku. To małe miasteczko w obwodzie wołyńskim. Więc pojechaliśmy do Nowowołyńska – tyle że psychicznie ciężko było tam być. Nie jestem w stanie powiedzieć Ci, dlaczego. Zostaliśmy dobrze przyjęci i wszystko było, jak trzeba. Ale z psychologicznego punktu widzenia z każdym dniem było nam coraz trudniej. 

Mąż i ja zaczęliśmy myśleć, że się nie rozwijamy. Aby nie popaść w głębszą depresję, postanowiliśmy przenieść się do Kijowa

Mąż znalazł pracę w prywatnej klinice, ja do kliniki okulistycznej trafiłam z ogłoszenia w Internecie.

Mieliśmy dużo szczęścia: przyjechaliśmy do stolicy i od razu znaleźliśmy pracę, i to nie najgorszą. Zrozumiałam jednak, że w okulistyce jest za mało pracy dla anestezjologa, nie rozwijałam się jako lekarz. W tym czasie właśnie otwarto szpital obwodowy, który przeniesiono z Mariupola do Kijowa – więc poszłam tam pracować. 

Logo mariupolskiego szpitala w Kijowie. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Jak zmieniła się praca mariupolskiego szpitala po przeniesieniu do Kijowa? Kogo teraz obsługuje?

Bardzo się zmieniła, to zupełnie inna praca. W Mariupolu każdy miał swój oddział i kierowników poszczególnych oddziałów, tutaj tego nie ma. Jako mały zespół staramy się zmienić sposób, w jaki pracowaliśmy. Na początku obsługiwaliśmy tylko uchodźców wewnętrznych z Mariupola, potem zaczęli przyjeżdżać uchodźcy z południa Ukrainy, wreszcie pojawili się pacjenci z Kijowa. Kiedy szpital został otwarty, udało nam się w Kijowie znaleźć najnowocześniejszy sprzęt. Nowa, pięknie wyremontowana placówka z obsługą są na dość wysokim poziomie. Ukraińcy z zagranicy często przyjeżdżają do nas na badania kontrolne lub operacje.

Tęsknisz za Mariupolem?

Tęsknię za tamtymi czasami, ale nie za miastem. Teraz w Mariupolu jest wielu obcokrajowców z terytoriów rosyjskich i panuje tam zupełnie inna kultura. Społeczeństwo się zmieniło, więc w ogóle za nim nie tęsknię. Nie wiem, czy kiedykolwiek coś się tam zmieni. Trudno wyplenić stamtąd wszystko, co rosyjskie. Rosyjska propaganda działa tam w każdej minucie.

Czy wielu Twoich kolegów cieszyło się z nadejścia „rosyjskiego świata”?

Tak się złożyło, że większość moich znajomych również wyjechała. A ci, z którymi nie spotykaliśmy się tak często, wysyłali zdjęcia i filmy pokazujące lekarzy wieszających rosyjskie flagi i portrety Putina w swoich gabinetach. Nagrywali filmy, na których gratulowali mu z okazji urodzin i śpiewali o nim piosenki. Zostali za to awansowani. Pewien lekarz, który nie był w stanie nic osiągnąć przez dwadzieścia lat, nagle został szefem oddziału. Ma własny gabinet i tabliczkę ze swoim nazwiskiem na drzwiach. Dobrze mu się powodzi. Jeśli ktoś miał taki cel, to dostał to, czego chciał.

W jakim stopniu wojna wpłynęła na Twoje relacje z mężem?

Nie wiem, jak by to wyglądało bez wojny, ale teraz oboje wiemy, że możemy na sobie polegać w trudnych sytuacjach. Wiele razem przeszliśmy. To najważniejsze, gdy masz u boku osobę, która wesprze cię w najtrudniejszych chwilach. Mój mąż jest bardzo dobrym człowiekiem. Sposób, w jaki traktuje swoją pracę i swoich pacjentów, zrobił na mnie największe wrażenie, kiedy się poznaliśmy – a było to w pracy. On oddaje się ludziom całkowicie i bezinteresownie.

Jesteś główną bohaterką nagrodzonego Oscarem filmu „20 dni w Mariupolu”. Brałaś udział w różnych pokazach filmu. O co najczęściej pytają Cię ludzie?

Było wiele pytań o to, jak wygląda teraz życie w Mariupolu, jak się zmieniło, co się tam dzieje, jaka jest sytuacja itp. Nigdy nie mam konkretnej odpowiedzi na te pytania, ponieważ nie komunikuję się z nikim, kto jest teraz w Mariupolu. Ludzie często pytali mnie o to, jak mieszkańcy Mariupola czują się po przybyciu Rosji. Nawet w filmie są momenty, w których Ukraińcy mówią, że ukraińskie samoloty nas bombardują, że Ukraińcy są wszystkiemu winni i że Rosjanie przybywają w pokoju. Nie wiem, co jest w głowach tych ludzi i dlaczego myślą w ten sposób. Musisz ich zapytać. Czasami dyskutowaliśmy na te tematy. Interesował nas również los pacjentów, którzy zostali sfilmowani.

Film „20 dni w Mariupolu” nie jest łatwy w odbiorze. Dlaczego radzisz ludziom go obejrzeć?

Na pewno nie tylko po to, żeby zobaczyli, jak było źle.

Ten film nie pozostawi obojętnym nikogo, kto go obejrzy. Każda osoba oglądająca ten film doświadcza jakiejś własnej tragedii, zwłaszcza jeśli są to ludzie z Mariupola lub innych miast, które doznały podobnych zniszczeń. Każdy wyciąga własne wnioski.

Ja prawdopodobnie wyciągnąłbym wnioski na przyszłość, szczególnie dla tych ludzi, którzy są w Europie. To, co widzimy teraz, dzieje się w Europie w XXI wieku, kiedy po II wojnie światowej wszyscy myśleli, że to się już nigdy nie powtórzy. Ale to się dzieje. I niestety nikt nie może nic z tym zrobić.

Świat musi być świadomy. Musimy zrozumieć, że nawet jeśli wojna jest daleko, może być wszędzie, bez względu na wszystko

Ważne jest, aby zawsze być człowiekiem i pomagać dzieciom i kobietom, które zostały same w trudnych czasach.

Były sytuacje, w których pacjenci i lekarze nie chcieli być filmowani?

Wielu pracowników medycznych sprzeciwiało się filmowaniu. Ale wszyscy musieli zrozumieć, że to ważny dowód. A teraz zobaczył to cały świat. Może wtedy ludzie nie zdawali sobie z tego sprawy. Myśleli, że to już koniec, więc po co to wszystko? Ale posłużyło to przede wszystkim jako dowód rosyjskich zbrodni przeciwko Ukrainie.

Liudmyła Waskowska w Kijowie. Zdjęcie: z prywatnego archiwum

Co dla Ciebie osobiście oznacza to, że stałaś się bohaterką tego filmu?

To nic nie znaczy. Było ze mną o wiele więcej materiału, nagrano wywiady, ale konieczne było umieszczenie w tym filmie także innych materiałów. Dziennikarze i ja mieszkaliśmy w tym samym korytarzu, każdy dzielił się tym, czym mógł. Niektórym z nas trudno było cokolwiek zapamiętać lub opowiedzieć.

Uważam, że moim obowiązkiem jest powiedzieć ludziom prawdę. Chcę, żeby wszyscy zrozumieli, dlaczego ten film w ogóle powstał i dlaczego został pokazany

Bez względu na to, jak trudne to było dla mnie, podzieliłam się prawdą.

Jakie są Twoje podstawowe wartości jako lekarza? Co jest najważniejsze w tym zawodzie?

Ratowanie ludzkiego życia. Nawet nie po to, by je ocalać, ale by je chronić.

Często jestem pytana, dlaczego wybrałam ten zawód. Moi rodzice ukończyli uczelnie techniczne, podobnie jak mój starszy brat. Wszyscy w mojej rodzinie są inżynierami. Do połowy jedenastej klasy planowałam zostać tłumaczką albo prawniczką. A potem nagle pomyślałam: „A dlaczego by nie zostać lekarzem? To całkiem interesujące. To dziedzina, która stale się rozwija. I będziesz miała okazję uczyć się przez całe życie”. Na początku marzyłam o byciu chirurgiem dziecięcym, ale na szóstym roku studiów zdałem sobie sprawę, że to nie dla mnie. Anestezjologia była dla mnie bardziej interesująca.

Snujesz plany na przyszłość?

Teraz bardzo trudno cokolwiek zaplanować. Nie wiesz, co wydarzy się jutro. Mogę zaplanować, że jutro pójdę do sklepu, ale jeśli będzie alarm, to nie pójdę. To bardzo prymitywne rzeczy, ale one składają się na życie. Trudno jest zaplanować coś na większą skalę: wakacje, wyjazd na konferencję czy na studia. Jeśli masz taką możliwość, na przykład wziąć udział w wydarzeniu w Kijowie, to bardzo fajnie. Ale czasami jest niebezpiecznie i wydarzenia są odwoływane. Wiele osób ma plany po naszym zwycięstwie. Myślę więc, że po zakończeniu wojny zaplanuję wakacje i zacznę oszczędzać na dom.

Chciałbym zaplanować narodziny dziecka. Ale dla mnie dziś to niemożliwe

Niektórzy ludzie oczywiście planują, ale rozumiem, że jeśli chodzi o dzieci, to przede wszystkim dla nich jest to niebezpieczeństwo. Wiedząc, jak było w Mariupolu i jak cierpiały tam dzieci, nie mogę jeszcze przekroczyć tej bariery. Być może z czasem coś się zmieni.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Pogoda wyznacza rytm pracy żołnierzy na linii frontu, tak jak drzewa czy opuszczone przez mieszkańców budynki. Może też dać im schronienie, chroniąc przed wypatrzeniem z góry. Bo dziś nad linią zero zapanowały drony, a ich kamery decydują o tym, czy dziś ktoś wróci do domu żywy. 

Przygraniczne widma

Maksym czeka na nas w jednym z przyfrontowych miasteczek na północ od Charkowa. Jedziemy główną drogą i rozglądamy się dookoła. Mimo ogromnych zniszczeń, uliczkami wciąż przemykają mieszkańcy. Dostrzegam głównie ludzi starszych, którzy dokądś się spieszą, z głowami spuszczonymi w dół. Do samochodu Maksyma przerzucamy kamizelki i hełmy, nasze auto zostawiamy na zrujnowanym do szczętu przez artylerię placu. Wygląda na to, że przed  bombardowaniem był tu całkiem ładny rynek. Na środku stoi okazały budynek, jakby przecięty na pół, z zachowanymi kolumnami z przodu. Z niskich kamieniczek dookoła ryneczku nie zachowało się prawie nic. Pewnie były tu kiedyś sklepy, apteka, może i poczta. Ruszamy przez miasto – widmo w kierunku północnej granicy kraju. To schemat, który powtarza się niezależnie od położenia frontu: czy to obwód charkowski, zaporoski, sumski czy doniecki – im bliżej jesteśmy granicy z Rosją, tym więcej ruin. Niektóre wioski i miasta są zmiecione z powierzchni ziemi niczym domki z kart.

Maksym. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Bezpieczniej na pozycjach

Do miejsca naszego spotkania prowadzi droga dziurawa jak sito. Samochód podskakuje na wybojach tak wysoko, że słowa zatrzymują się w gardle, uniemożliwiając rozmowę.

– Gdyby nie to, że dziś pogoda dla nas jest idealna, nie moglibyśmy tędy jechać! – Maksym krzyczy do nas z przedniego siedzenia. – Chłopcy i tak dzisiaj są nieco dalej od linii, bo zaczęło się polowanie na nich.

Choć to słowo brzmi absurdalnie w kontekście ludzi, właśnie tak to się odbywa. W powietrze są wypuszczane roje dronów FPV, czyli takich, do których podczepiona jest kamera. Operator takiego bezzałogowca może obserwować, co dzieje przed nim na żywo. Do drona może być podczepiony system zrzutowy, który zrzuca na pozycje ładunki wybuchowe. Jednak najgorsze są tak zwane drony kamikadze, czyli takie, które ruszają w misję w jedną stronę. Ich zadaniem jest znaleźć cel i po prostu wbić się w sam jego środek. Celami są pojazdy wojskowe poruszające się wzdłuż linii frontu, ale też przemieszczające się jednostki, samochody czy nawet karetki. Tak naprawdę samochodów do ewakuacji już się nawet nie oznacza, bo medyków Rosjanie zabijają najchętniej, a ich pojazdy są celem za największą liczbę punktów w tej przerażającej powietrznej rozgrywce. 

– Chłopcy zbudowali naziemnego drona na kółkach. Służy przede wszystkim do dostarczania do okopów wody i jedzenia. U nas w grupie rekordzista siedział w okopie aż 63 dni. Nie mógł wyjechać z pozycji bojowych, bo nad głową nieustannie krążyły drony FPV.

Bezpieczniej mu było siedzieć w dziurze w ziemi, niż próbować stamtąd wyjść. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by jakoś mu podrzucać picie i jedzenie

Jedną z metod wspierania pobratymców jest wysyłanie dronów z systemem zrzutowym, do których można przyczepić pojemnik z wodą i jedzeniem. Jednak gdy w okopie ktoś tkwi dwa miesiące, te transporty muszą być bardzo częste. Przy takich misjach wiele dronów zostaje strąconych albo są zagłuszane i nie docierają na miejsce przeznaczenia. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, nienarażające piechoty i pozwalające oszczędzić sprzęt. Tak narodził się pomysł stworzenia dronów naziemnych, które – tak samo jak te w powietrzu – byłyby sterowane prostym kontrolerem.

Bardzo szybko żołnierze 58. brygady zaczęli wykorzystywać te kołowe drony także do innych celów.

– Podczepiliśmy ładunek wybuchowy i zrobiliśmy z niego naziemnego drona kamikadze. Podjechał do ich blindaża, a oni nawet wyszli na zewnątrz, zaciekawieni, co to podjechało. Kiedy wybuchło, nasza ekipa stała się celem numer jeden i zaczęło się polowanie.

Operator drona podczas pracy. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Mechaniczny kurier – sanitariusz

Na miejscu sceneria przypomina plan filmowy wojennego kina: podziemne pomieszczenia i sznury okopów tworzą labirynt. Grupa żołnierzy jest skupiona na swoich zadaniach. Pracują na dwóch dronach: jeden jest w powietrzu i wskazuje drogę temu, który przesuwa się po ziemi. Na obu zamontowano kamery, dzięki którym można śledzić na żywo to, co widzi dron. Operatorem drona naziemnego jest „Kaban”.

– Ten pojazd służy do wielu zadań – wyjaśnia. – Może zaminować drogę, może przywieźć amunicję albo żywność pobratymcom, którzy znajdują się na pierwszej linii. Bo oni nie mają możliwości sami sobie to dostarczać – bezpieczniej im pozostać na pozycji bojowej. Lepiej, żeby ludzie nie przemieszczali się za żywnością pod gołym niebem. Prowiant i wodę zawieźliśmy chłopakom wczoraj.

Jeśli nie byłoby drona – samochodziku, żołnierze musieliby iść piechotą po jedzenie trzy czy cztery kilometry – potem tą samą drogą wracać. Do tego z solidnym obciążeniem, pod niebezpiecznym otwartym niebem, na którym lata absolutnie wszystko, co wymyślono na tej wojnie.

Robot na kółkach może na siebie wziąć nawet czterdzieści kilogramów i przejechać dystans do dwudziestu kilometrów

Takich transportów można zrobić nawet cztery. Potem pojazd musi trafić do podładowania, a po ośmiu godzinach znowu jest gotowy do pracy. Obok stoi jeszcze jeden pojazd. Jest mniejszy, ale ma gąsienice, niczym maleńki czołg. Może udźwignąć ponad trzysta kilogramów. Tym robotem dostarcza się nie tylko żywność czy amunicję, ale też ewakuuje się rannych żołnierzy.

– Jeśli żołnierze nie mogą sami opuścić pozycji, to ewakuacja kogoś, kto jest ranny, jest niemal niemożliwa – mówi Maksym, który jest dowódcą roty. – A ten mały robot jest bardzo szybki, porusza się niezwykle sprawnie po trudnym terenie. Rannego można przyczepić pasami, nie spadnie. W ogóle w kamizelce kuloodpornej i hełmie tu na nim całkiem wygodnie.

Cała ekipa wybucha śmiechem.

Robot na kółkach może z ciężarem 40 kg przejechać do 20 km. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Strącić latającego zabójcę

To, co nas nieustannie zadziwia, to niezwykła pogoda ducha żołnierzy, którzy w tych ekstremalnych warunkach, w nieustannym zagrożeniu i strachu o siebie i towarzyszy broni spędzają całe tygodnie. Część grupy Maksyma chroni też nieba nad głowami mieszkańców Charkowa. Bo pogoda nad Charkowem nie wyznacza rytmu miasta. Tu pociski dolatują według koordynatów albo, jak irańskie szahidy, uderzają na oślep, rujnując sklepy, galerie i przedszkola. Dwa dni po naszym wyjeździe dostaję od Maksyma wiadomość: 

Pamiętasz ten celownik z termowizją, który nam przywieźliście? Zobacz, jak niszczy szahidy

Na nagraniu widać niewiele: czarna plamka na ciemnym niebie, która pojawia się i znika. Ale za to słychać gorączkowe głosy żołnierzy, którzy wiedzą, że jeśli nie strącą tego mechanicznego zabójcy, to za chwilę uderzy w budynek mieszkalny w pogrążonym we śnie mieście. Słychać krzyki i strzały. W końcu – ulga:

– Jest, spadł! To już drugi!

Dzięki nim tej nocy Charków spał spokojnie. 

20
хв

Tam, gdzie drony polują na ludzi

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Walka kobiet na ekranie: prawdziwe historie feministek

Ексклюзив
20
хв

„Dojrzewanie” to nie jest serial o incelach

Ексклюзив
20
хв

Chcę, by oczy Ukrainki błyszczały ze szczęścia

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress