Exclusive
20
min

Rosjanie, którzy z bronią wspierają Ukrainę. Kim są?

"Rosyjscy krewni mojego męża nie odzywają się do mnie. Wiedzą, że ich przeklnę" - mówi Marina, żołnierka z Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego

Julia Ladnova

Fortuna, Rosjanin walczący po stronie Ukrainy. Zdjęcie: archiwum bohatera

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Ona jest Ukrainką z 18-letnim doświadczeniem w służbie cywilnej i urzędach państwowych. Na ramieniu ma tatuaż z napisem "Irpin 07.03.2023". Maryna, pseudonim Juta, mówi, że to data jej drugich narodzin - ratując innych ledwo uciekła przed okupacją w regionie Kijowa. On jest Rosjaninem, który walczy po stronie Ukrainy w ramach Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego i nie uważa się za "dobrego". Alleksander, który posługuje się pseudonimem Fortuna, mówi, że historia o dobrych i złych Rosjanach to rosyjska narracja, która jest aktywnie wspierana przez liberalną opozycję, która wyjechała do krajów UE. W jego systemie wartości liczą się tylko ludzie, którzy chwytają za broń i idą bronić Ukrainy.

Kijów, marzec 2022 r., pierwsza grupa Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego. Zdjęcia z archiwum bohaterów publikacji

Juta i Fortuna pobrali się sześć lat temu, ich historia jest warta książki. Ona jest rodowitą Kijowianką, a on urodził się i mieszkał w Nowosybirsku.

Poznali się na Facebooku. Rok później Aleksander przyleciał do Kijowa. Straż graniczna go nie wpuściła, ponieważ już wcześniej uchwalono ustawę zakazującą mężczyznom z Rosji przyjazdu do Ukrainy. Maryna pojechała za nim do Białorusi. Pobrali się w Gruzji, by ostatecznie zamieszkać w Ukrainie.

«Тут були нацики у чорному зі зброєю. Хто їх бачив та де вони?»

Aleksander był świadkiem pełnej inwazji Rosji na Ukrainę w Irpinie w obwodzie kijowskim. Miał rosyjski paszport i zajmował wysokie stanowisko w dużej sieci handlowej. Mógł zabrać żonę i wyjechać za granicę.

"24 lutego obudziłam się wcześnie, Sasza jak zwykle pojechał do Kijowa do pracy, a ja pojechałam po mamę. Kiedy ją odbierałam, nad naszymi głowami przeleciały dwa myśliwce i rozpoczęło się rosyjskie lądowanie w Gostomlu [Gostomel to przedmieście Kijowa graniczące z Irpieniem - red.]  Zdałam sobie sprawę, że to poważna sprawa i zadzwoniłam męża, żeby do nas wrócił" - wspomina Maryna.

Rodzina spędziła następną noc w piwnicy. Szybko jednak zaczęli organizować lokalną samoobronę. Grupa Fortuny i Juty tworzyła system samoobrony i, gdy rozpoczęły się walki pomagała w ewakuacji.  Pewnego dnia otrzymali zadanie skierowania ognia na kolumnę okupantów, w której, jak się później okazało, znajdował się brat Saszki z Gwardii Rosyjskiej. Został on ciężko ranny i wysłany na leczenie do Białorusi.

"To był jeden bardzo długi dzień. Z jednej strony ludzie zjednoczyli się i aktywnie pomagali sobie nawzajem. Z drugiej strony byli tacy, którzy oferowali, że zabiorą moją teściową do Żytomierza za 2000 dolarów, a chcieli 1000 dolarów z góry" - wspomina Fortuna.

Dopiero 28 lutego parze udało się wysłać matkę Mariny samochodem do Jaremcza na zachodniej Ukrainie. Sami zdecydowali się pozostać w Irpieniu.

Marzec 2022, Kijów. Maryna i Aleksander Zdjęcie z archiwum bohaterów publikacji

Do miasta wjechała kolumna pojazdów wroga. A ich życie było w realnym niebezpieczeństwie - byli już poszukiwani przez okupantów.

"Kiedy zobaczyliśmy konwój rosyjskich pojazdów wjeżdżających do miasta, schowaliśmy broń, zmieniliśmy ubrania i zeszliśmy do piwnicy. Tej nocy wydawało mi się, że strzelają ze wszystkiego. W piwnicy było około 20 osób. Rano przyszedł rosyjski dowódca i zapytał: "Byli tutaj naziści w czerni z bronią. Kto ich widział i gdzie oni są? Chodziło o nas. Nikt nas nie zdradził" - mówi Maryna.

Tatuaż na ramieniu z datą - Maryna uważa ten dzień za swoje drugie narodziny w okupowanym Irpieniu. Zdjęcie z archiwum bohaterów publikacji

Trzy pary spodni i plecak z gotówką

Kiedy ostrzał nieco ucichł, pobiegli do mieszkania po kota i postanowili wydostać się do Kijowa. Zebrali grupę ludzi i poszli w kierunku głównej ulicy. Wszystko już płonęło, zamieniając się w piekło. Na oczach Maryny i Aleksandra na skrzyżowaniu zginęła kobieta z dzieckiem. Ze względu na ciężki ostrzał, trudno było nawet odciągnąć ciała. Chwilę to trwało.

"Nie udało nam się dotrzeć do stolicy. Musiałam spędzić noc w piwnicy szpitala. Nie było połączenia. Nikt nie wiedział, co dzieje się w mieście". Na własne ryzyko para wyruszyła ponownie, biegnąc przez lasy i pola. Kiedy ostrzał stał się bardzo intensywny, stracili kota, który uciekł z transportera.

Kotka Ewa. Zdjęcie z archiwum bohaterów publikacji

"Dotarliśmy do mostu, który był pokryty spalonymi samochodami. To była Apokalipsa na ziemi". Nagranie wysadzonego mostu do Irpienia i tysięcy ludzi ukrywających się pod nim obiegło internet.

Maryna i jej mąż dotarli do Beliczowa na obrzeżach Kijowa i spędzili noc w Kijowie u swoich przyjaciół. Był 7 marca. "Miałam na sobie 3 pary spodni i plecak - wszystko, co zostało z mojego dobytku" - mówi kobieta.

Przed rozpoczęciem Wielkiej Wojny Alłeksander otrzymywał pensję. Miał więc cały plecak gotówki. Ale na początku wojny trudno było kupić jedzenie, w sklepach był niewielki wybór towarów, zresztą podczas nalotów nie działały.

Wszystkim nam grozi od 20 lat do dożywocia

Fortuna zdaje sobie sprawę, że sytuacja nie będzie taka sama jak wcześniej, więc utworzenie Rosyjskiego Korpusu Ochotniczego było logiczne. Dziś przedstawiają się jako organizacja wojskowa i polityczna składająca się z rosyjskich ochotników, głównie obywateli Rosji mieszkających w Ukrainie, którzy walczą po stronie Ukrainy od 2014 roku i bronią jej od 24 lutego 2022 roku. Od początku wojny na pełną skalę bojownicy korpusu brali udział w działaniach wojennych w obwodach czernichowskim, kijowskim, chersońskim, zaporoskim i donieckim, a także w głośnych nalotach poza granicami Ukrainy - w regionach Briańska i Biełgorodu.

"Rosja stara się stworzyć iluzję bezpieczeństwa dla swoich obywateli, ale jej granicę państwową można przekroczyć z bronią, co wielokrotnie udowodniły nasze ataki. Rosyjska armia jest zorganizowana w sowieckim stylu, a jej dowództwo opiera się na systemie raportów. Możesz wykonać zadanie i wrócić, gdy informacje dotrą na górę. Rosyjska propaganda nazywa nas terrorystami i mordercami, ale my stawiamy sobie globalne cele: usunięcie rosyjskiego reżimu politycznego i przywrócenie integralności terytorialnej Ukrainy w granicach z 1991 roku. Chcielibyśmy zająć jeden region Rosji i uczynić z niego odwrotną Noworosję. Rosyjski Singapur z zaawansowaną technologią, sztuczną inteligencją i badaniami genetycznymi" - mówi Fortuna.

Na pytanie, komu podlega korpus, odpowiada: "W Ukrainie podlegamy Ministerstwu Obrony, a wszystkie operacje na terytorium Rosji przeprowadzamy samodzielnie, wyłącznie z własnej inicjatywy. Tam (w Rosji - red.) każdemu ochotnikowi korpusu grozi od 20 lat do dożywocia w więzieniu".

Grudzień 2022 r., Rosyjski Korpus Ochotniczy na wyspie Zmeinyi. Zdjęcie z archiwum bohaterów publikacji

Dziś organizacja aktywnie planuje nowe operacje. Uważają wolontariuszy z Polski za swoich najbliższych sojuszników.

"Jesteśmy w bliskim kontakcie z polskim Korpusem Ochotniczym, prowadzimy wiele wspólnych szkoleń i ćwiczeń. Biorą oni udział w walkach z nami w rejonie Zaporoża i Doniecka, na południowym wschodzie. To nasi najbliżsi koledzy, stale się z nimi komunikujemy, razem trenujemy i walczymy. Jesteśmy z nimi w stałym kontakcie, bardzo nam pomagają, a my pomagamy im" - powiedział Fortuna.

Maryna jest również zaangażowana w ochotniczym korpusie, pomaga w organizacji i zawsze denerwuje się, gdy czeka na powrót męża z misji bojowych. Marzą, że po wojnie przynajmniej przez pół roku będą tylko podróżować.

"Wiele będzie teraz zależeć od tego, jak Ukraina wejdzie w zimę. Rosja będzie starała się utrzymać front do wiosny, gromadzić zasoby przez zimę, mobilizować się i walczyć z nową energią na wiosnę. Ukraina potrzebuje sukcesu przed Nowym Rokiem, więc radziłbym ludziom, którzy odpoczywają w restauracji, aby dołożyli starań, aby wygrać. Nie mówię, że trzeba iść na wojnę, ale trzeba coś zmienić. Bądźcie wolontariuszami, darczyńcami, pomagajcie wojsku, jeśli zdecydowaliście się związać swoje życie z tym krajem" - uważa Fortuna.

Dla rosyjskich krewnych jest "ukraińskim nazistą"

Para wróciła do Irpiena w kwietniu 2022 roku. Maryna i Saszko natychmiast zaczęli szukać swojej kotki Ewy, która uciekła na początku wojny, i remontować swoje mieszkanie.

"Obwiniałam się, że zostawiłam Ewę w transporterze zbyt długo. Gdybym od razu włożyła ją do plecaka, nie uciekłaby. Sasha i ja odwiedziliśmy wszystkie schroniska i chodziliśmy po podwórkach, wystawialiśmy ogłoszenia, kontaktowaliśmy się z wolontariuszami, którzy ewakuowali zwierzęta - wszystko bezskutecznie. Poszukiwania trwały 2,5 miesiąca, a kiedy nie było już nadziei, zdecydowaliśmy się przygarnąć innego kota, który stracił właścicieli podczas okupacji. Wtedy znaleźliśmy naszą Ewę. Była w ciąży. I to nie w miejscu, w którym się zgubiła" - mówi Maryna.

Irpień po okupacji. Maryna ogląda zrujnowane miasto. Zdjęcie z archiwum bohaterów publikacji

Kotka urodziła cztery kocięta i wszystkie znalazły właścicieli. Ale sytuacja mieszkaniowa była bardziej skomplikowana. Dom przetrwał, ale został mocno zniszczony. Dwa piętra niżej od mieszkania pary znajdowała się dziura w ścianie z czołgu, dach budynku był zerwany, a fasada poważnie uszkodzona.

"Na początku po prostu zakryliśmy balkon celofanem, usunęliśmy gruz i nawet cieszyliśmy się, że nadal mamy gdzie mieszkać i nie zostało ono zniszczone, ponieważ już pożegnaliśmy się z tym mieszkaniem. Potem dom został wyremontowany. Jednak nigdy już nie będzie taki sam jak wcześniej - wojna nadal trwa" - mówi para.

Fortuna nie utrzymuje stosunków z krewnymi z Rosji. Nawet próba oficjalnej komunikacji z matką, która początkowo starała się zachować neutralność i za wszystko obwiniała Amerykanów, ale po atakach korpusu ochotników na terytorium Rosji zaczęła wierzyć w bajki kremlowskich propagandystów, spełzła na niczym. Sam Fortuna jest przekonany, że gdy jego dzieci dorosną i ocenią sytuację jak on i Maryna. On sam został usunięty ze swojej rodziny, umieszczono go na czarnej liście w mediach społecznościowych jako "ukraiński nazista".

Fortuna z towarzyszami broni. Zdjęcie z archiwum bohaterów publikacji

"Nie jestem tym zdenerwowany i zawsze jestem otwarty na rozsądny dialog. Zwłaszcza, że oni [rosyjscy krewni jej męża - red.] nie mieszkają z Mariną", mówi Fortuna.

"Ale oni do mnie nie piszą. Prawdopodobnie wiedzą, że ich przeklnę" - odpowiada Marina.


No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, specjalistka ds. PR. Jest mamą małego geniusza z autyzmem i założycielką klubu dla mam PAC-Piękne Spotkania w Warszawie. Prowadzi bloga i grupę TG, gdzie wspólnie ze specjalistami pomaga mamom dzieci specjalnych. Pochodzi z Białorusi. Jako studentka przyjechała na staż do Kijowa i została na Ukrainie. Pracowała dla dzienników Gazeta po-kievske, Vechirni Visti i Segodnya. Uwielbia reportaż i komunikację na żywo.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Pogoda wyznacza rytm pracy żołnierzy na linii frontu, tak jak drzewa czy opuszczone przez mieszkańców budynki. Może też dać im schronienie, chroniąc przed wypatrzeniem z góry. Bo dziś nad linią zero zapanowały drony, a ich kamery decydują o tym, czy dziś ktoś wróci do domu żywy. 

Przygraniczne widma

Maksym czeka na nas w jednym z przyfrontowych miasteczek na północ od Charkowa. Jedziemy główną drogą i rozglądamy się dookoła. Mimo ogromnych zniszczeń, uliczkami wciąż przemykają mieszkańcy. Dostrzegam głównie ludzi starszych, którzy dokądś się spieszą, z głowami spuszczonymi w dół. Do samochodu Maksyma przerzucamy kamizelki i hełmy, nasze auto zostawiamy na zrujnowanym do szczętu przez artylerię placu. Wygląda na to, że przed  bombardowaniem był tu całkiem ładny rynek. Na środku stoi okazały budynek, jakby przecięty na pół, z zachowanymi kolumnami z przodu. Z niskich kamieniczek dookoła ryneczku nie zachowało się prawie nic. Pewnie były tu kiedyś sklepy, apteka, może i poczta. Ruszamy przez miasto – widmo w kierunku północnej granicy kraju. To schemat, który powtarza się niezależnie od położenia frontu: czy to obwód charkowski, zaporoski, sumski czy doniecki – im bliżej jesteśmy granicy z Rosją, tym więcej ruin. Niektóre wioski i miasta są zmiecione z powierzchni ziemi niczym domki z kart.

Maksym. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Bezpieczniej na pozycjach

Do miejsca naszego spotkania prowadzi droga dziurawa jak sito. Samochód podskakuje na wybojach tak wysoko, że słowa zatrzymują się w gardle, uniemożliwiając rozmowę.

– Gdyby nie to, że dziś pogoda dla nas jest idealna, nie moglibyśmy tędy jechać! – Maksym krzyczy do nas z przedniego siedzenia. – Chłopcy i tak dzisiaj są nieco dalej od linii, bo zaczęło się polowanie na nich.

Choć to słowo brzmi absurdalnie w kontekście ludzi, właśnie tak to się odbywa. W powietrze są wypuszczane roje dronów FPV, czyli takich, do których podczepiona jest kamera. Operator takiego bezzałogowca może obserwować, co dzieje przed nim na żywo. Do drona może być podczepiony system zrzutowy, który zrzuca na pozycje ładunki wybuchowe. Jednak najgorsze są tak zwane drony kamikadze, czyli takie, które ruszają w misję w jedną stronę. Ich zadaniem jest znaleźć cel i po prostu wbić się w sam jego środek. Celami są pojazdy wojskowe poruszające się wzdłuż linii frontu, ale też przemieszczające się jednostki, samochody czy nawet karetki. Tak naprawdę samochodów do ewakuacji już się nawet nie oznacza, bo medyków Rosjanie zabijają najchętniej, a ich pojazdy są celem za największą liczbę punktów w tej przerażającej powietrznej rozgrywce. 

– Chłopcy zbudowali naziemnego drona na kółkach. Służy przede wszystkim do dostarczania do okopów wody i jedzenia. U nas w grupie rekordzista siedział w okopie aż 63 dni. Nie mógł wyjechać z pozycji bojowych, bo nad głową nieustannie krążyły drony FPV.

Bezpieczniej mu było siedzieć w dziurze w ziemi, niż próbować stamtąd wyjść. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by jakoś mu podrzucać picie i jedzenie

Jedną z metod wspierania pobratymców jest wysyłanie dronów z systemem zrzutowym, do których można przyczepić pojemnik z wodą i jedzeniem. Jednak gdy w okopie ktoś tkwi dwa miesiące, te transporty muszą być bardzo częste. Przy takich misjach wiele dronów zostaje strąconych albo są zagłuszane i nie docierają na miejsce przeznaczenia. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, nienarażające piechoty i pozwalające oszczędzić sprzęt. Tak narodził się pomysł stworzenia dronów naziemnych, które – tak samo jak te w powietrzu – byłyby sterowane prostym kontrolerem.

Bardzo szybko żołnierze 58. brygady zaczęli wykorzystywać te kołowe drony także do innych celów.

– Podczepiliśmy ładunek wybuchowy i zrobiliśmy z niego naziemnego drona kamikadze. Podjechał do ich blindaża, a oni nawet wyszli na zewnątrz, zaciekawieni, co to podjechało. Kiedy wybuchło, nasza ekipa stała się celem numer jeden i zaczęło się polowanie.

Operator drona podczas pracy. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Mechaniczny kurier – sanitariusz

Na miejscu sceneria przypomina plan filmowy wojennego kina: podziemne pomieszczenia i sznury okopów tworzą labirynt. Grupa żołnierzy jest skupiona na swoich zadaniach. Pracują na dwóch dronach: jeden jest w powietrzu i wskazuje drogę temu, który przesuwa się po ziemi. Na obu zamontowano kamery, dzięki którym można śledzić na żywo to, co widzi dron. Operatorem drona naziemnego jest „Kaban”.

– Ten pojazd służy do wielu zadań – wyjaśnia. – Może zaminować drogę, może przywieźć amunicję albo żywność pobratymcom, którzy znajdują się na pierwszej linii. Bo oni nie mają możliwości sami sobie to dostarczać – bezpieczniej im pozostać na pozycji bojowej. Lepiej, żeby ludzie nie przemieszczali się za żywnością pod gołym niebem. Prowiant i wodę zawieźliśmy chłopakom wczoraj.

Jeśli nie byłoby drona – samochodziku, żołnierze musieliby iść piechotą po jedzenie trzy czy cztery kilometry – potem tą samą drogą wracać. Do tego z solidnym obciążeniem, pod niebezpiecznym otwartym niebem, na którym lata absolutnie wszystko, co wymyślono na tej wojnie.

Robot na kółkach może na siebie wziąć nawet czterdzieści kilogramów i przejechać dystans do dwudziestu kilometrów

Takich transportów można zrobić nawet cztery. Potem pojazd musi trafić do podładowania, a po ośmiu godzinach znowu jest gotowy do pracy. Obok stoi jeszcze jeden pojazd. Jest mniejszy, ale ma gąsienice, niczym maleńki czołg. Może udźwignąć ponad trzysta kilogramów. Tym robotem dostarcza się nie tylko żywność czy amunicję, ale też ewakuuje się rannych żołnierzy.

– Jeśli żołnierze nie mogą sami opuścić pozycji, to ewakuacja kogoś, kto jest ranny, jest niemal niemożliwa – mówi Maksym, który jest dowódcą roty. – A ten mały robot jest bardzo szybki, porusza się niezwykle sprawnie po trudnym terenie. Rannego można przyczepić pasami, nie spadnie. W ogóle w kamizelce kuloodpornej i hełmie tu na nim całkiem wygodnie.

Cała ekipa wybucha śmiechem.

Robot na kółkach może z ciężarem 40 kg przejechać do 20 km. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Strącić latającego zabójcę

To, co nas nieustannie zadziwia, to niezwykła pogoda ducha żołnierzy, którzy w tych ekstremalnych warunkach, w nieustannym zagrożeniu i strachu o siebie i towarzyszy broni spędzają całe tygodnie. Część grupy Maksyma chroni też nieba nad głowami mieszkańców Charkowa. Bo pogoda nad Charkowem nie wyznacza rytmu miasta. Tu pociski dolatują według koordynatów albo, jak irańskie szahidy, uderzają na oślep, rujnując sklepy, galerie i przedszkola. Dwa dni po naszym wyjeździe dostaję od Maksyma wiadomość: 

Pamiętasz ten celownik z termowizją, który nam przywieźliście? Zobacz, jak niszczy szahidy

Na nagraniu widać niewiele: czarna plamka na ciemnym niebie, która pojawia się i znika. Ale za to słychać gorączkowe głosy żołnierzy, którzy wiedzą, że jeśli nie strącą tego mechanicznego zabójcy, to za chwilę uderzy w budynek mieszkalny w pogrążonym we śnie mieście. Słychać krzyki i strzały. W końcu – ulga:

– Jest, spadł! To już drugi!

Dzięki nim tej nocy Charków spał spokojnie. 

20
хв

Tam, gdzie drony polują na ludzi

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Ексклюзив
20
хв

Ondřej Kolář: – Europejscy przywódcy zdali już sobie sprawę, że za partnera mają klauna. Trump nie wie, co mówi i co robi

Ексклюзив
20
хв

By pokonać Putina, trzeba obronić demokrację przed prorosyjskimi nacjonalistami w UE

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress