Exclusive
20
min

Jak się żyje ukraińskim uchodźcom w Szwecji i dlaczego co drugi stamtąd wyjechał

Ukraińcy w Szwecji nie tylko przystosowują się do życia na nowych zasadach – upominają się też o swoje prawa. Petycje, spotkania z politykami i mediami skłoniły szwedzkich urzędników do wprowadzenia zmian legislacyjnych mających poprawić sytuację ukraińskich uchodźców. Mają wejść w życie 1 listopada

Olga Gembik

Budynek szwedzkiego parlamentu oświetlony kolorami flagi ukraińskiej. Zdjęcie: Ukrinform/East News

No items found.

– Na początku wielkiej wojny przez tydzień siedziałam na walizkach w Polsce, nie ubiegając się o żaden status. Kiedy ośrodek dla uchodźców zaoferował mi darmowe bilety promowe z Niemiec do Skandynawii, pomyślałam, że to znak. Tak trafiłam do Malmö, wraz z inną rodziną z Chersonia. W zeszłym roku oni wrócili do Ukrainy. Ja wciąż się trzymam – mówi Myrosława.

Jest uchodźczynią wojenną i obecnie pracuje w sektorze IT. Dwa lata temu dołączyła do międzynarodowej firmy z biurem w Sztokholmie. Myrosława należy do tych Ukraińców, którym udało się znaleźć w Szwecji pracę i dość dobrze się w tym kraju zadomowić.

Według nowego raportu Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji 88% ukraińskich uchodźców w wieku produkcyjnym, żyjących w Szwecji, funkcjonuje na tamtejszym rynku pracy – albo już znaleźli bądź zmienili zatrudnienie, albo aktywnie go szukają. 66% Ukraińców jest zatrudnionych. To o 56% więcej niż w ubiegłym roku.

Po rozpoczęciu inwazji do Szwecji przybyło 60 tysięcy ukraińskich uchodźców. Do dziś ta liczba zmniejszyła się o blisko połowę. Według Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców w 10-milionowej Szwecji jest zarejestrowanych jest około 32 tysięcy Ukraińców. Co drugi albo wrócił do Ukrainy, albo wyjechał do innego kraju Unii Europejskiej, Kanady bądź Stanów Zjednoczonych.

Pierwsze wrażenia

Ołena, pisarka i nauczycielka angielskiego z Kijowa, jest jedną z tych, którzy przybyli do Szwecji zaraz po wybuchu pełnoskalowej wojny. Wraz z dwójką dzieci zamieszkała u przyjaciółki w Sztokholmie.

– W Szwecji jest duże poparcie dla Ukrainy – czy to na placu zabaw, czy w pracy, czy w międzynarodowej szkole, wśród ludzi z różnych krajów – mówi. – Partie polityczne się zmieniają, ale wszyscy wspierają Ukrainę i jest to wyczuwalne.

Dzieci Ołeny. Zdjęcie: prywatne archiwum

W Sztokholmie uczestniczyła w kursach języka szwedzkiego, zorganizowanych przez dwie Szwedki. Zapewniły dwudziestu Ukrainkom podręczniki, wspierały je, organizowały im wycieczki, chodziły z nimi na kawę.

– Matka jednej z nich zaprosiła nas do swojej daczy na wyspie. Wręczyła nam klucze i powiedziała: „Zostańcie tak długo, jak potrzebujecie, odpocznijcie” - wspomina z sentymentem Ołena. – Chociaż Szwedzi są na ogół zimni. Musisz zgadywać, co mają na myśli. Uśmiechają się, ale nie mówią niczego wprost. Czasami trudno było odczytać te niewerbalne komunikaty.

Poszanowanie prywatności ludzi, a także szwedzka koncepcja życia „lagom”, która opiera się m.in. na posiadaniu tylko niezbędnych rzeczy, odróżnia Szwecję od innych krajów

– Byłam gotowa na szwedzki minimalizm, słyszałam o nim już wcześniej – mówi Myrosława. – Kompostowałam odpady organiczne, nie kupowałam niepotrzebnych rzeczy i opróżniłam swój dom do białych ścian. Ale kiedy wynajęłam mieszkanie w Sztokholmie i zobaczyłam łazienkę, doznałam objawienia. Pomieszczenie dwa metry na dwa metry, cerata, konewka, gwóźdź – wszystko. Płacę za to 1200 euro miesięcznie.

Szwedzkie mieszkania. Zdjęcie: prywatne archiwum

Standard życia

Ukraińcy, którzy znaleźli się w Szwecji na początku inwazji, otrzymali „zestaw startowy” dla uchodźców: status tymczasowej ochrony, zakwaterowanie od gminy i pomoc społeczną.

Przyznano im też zapomogę w wysokości 71 koron dziennie (7 euro). Według wspomnianego raportu Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji obecnie z pomocy państwa korzysta już tylko 17% Ukraińców przebywających w Szwecji.

– Szwecja okazała się dla Ukraińców jedną wielką loterią: niektórzy zostali osiedleni w akademikach w mieście, niektórzy w domach w lesie, inni mieli szczęście znaleźć pracę w pobliżu miejsca zamieszkania, a jeszcze inni zostali zmuszeni do szukania sobie nowego kraju, ponieważ w okolicy nie było dla nich pracy – mówi Myrosława. – Dobrze, że w pobliżu miejsca, w którym mieszkałam, były sklepy socjalne, w których można było kupić mąkę, olej, konserwy.

Bo żywność w Szwecji jest ponadtrzykrotnie droższa niż w Ukrainie. A mięso jest droższe 4-5 razy

Ołenie udało się dostać pracę asystentki nauczyciela w międzynarodowej szkole dla dzieci dyplomatów w Sztokholmie. Jednak po pięciu miesiącach wróciła z dziećmi do Kijowa:

– Chociaż pracowałam i miałam gdzie mieszkać, mój standard życia znacznie się obniżył. Paradoks: byłam w kraju o wysokim standardzie życia, a musiałam zrezygnować z poziomu, na którym żyłam w Ukrainie.

Około 55% ukraińskich uchodźców uważa swoją sytuację finansową w Szwecji za zadowalającą. Zdjęcie: Shutterstock

Tymczasem około 55% ukraińskich uchodźców uważa, że ich sytuacja finansowa w Szwecji jest zadowalająca, a dochody wystarczają im do zaspokojenia potrzeb. To o 5% więcej niż w ubiegłym roku. 15% Ukraińców żyje z pieniędzy otrzymywanych od rodziny lub przyjaciół.

Kolejnym ważnym względem, który nie zatrzymał Ołeny w skandynawskim kraju, jest problem z dostępem do opieki zdrowotnej dla ukraińskich uchodźców:

– Mam problemy zdrowotne, muszę monitorować pewne zagrożenia związane z rakiem. W Ukrainie mogłabym o to zadbać dzięki prywatnym lekarzom. W Szwecji nie ma prywatnej służby zdrowia. Chyba że już umierasz – wtedy przyjeżdża karetka. Ale jeśli okaże się, że sprawa nie była szczególnie pilna, możesz nawet zostać zmuszona do zwrotu pieniędzy za wezwanie ambulansu.

Osobista dziesięciocyfrówka

Do tej pory największym problemem Ukraińców w Szwecji był brak numeru osobistego. To dziesięciocyfrowy kod identyfikujący mieszkańca kraju. Poza obywatelami Szwecji jest on również nadawany osobom posiadającym pozwolenie na pobyt przez 13 miesięcy lub dłużej. Tyle że ukraińscy uchodźcy nie należeli do tej kategorii: wydawano im zezwolenia na pobyt tylko na 12 miesięcy, które co roku były odnawiane na kolejny rok.

Numer identyfikacyjny zapewnia dostęp do pełnej opieki medycznej, bankowości internetowej i usług publicznych. Bez niego otwarcie konta bankowego, wynajęcie mieszkania, surfowanie po Internecie, sprawdzenie dziennika elektronicznego studenta, a nawet korzystanie ze zniżek w sklepach – jest niemożliwe.

Zamiast numeru osobistego ukraińscy uchodźcy używają tzw. numerów koordynacyjnych, ale dają one bardzo ograniczone możliwości.

3 października uchwalono ustawę, która od 1 listopada 2024 roku wprowadza zmiany dla Ukraińców w Szwecji. Oprócz przyznania im numerów osobistych, rząd planuje również zwiększyć zasiłek socjalny – do 308 koron dziennie (30 euro)

Chrystyna Hewczuk, koordynatorka integracji ukraińskich uchodźców w Szwecji, która znalazła tu schronienie wraz z rodziną, przyczyniła się do tych zmian. To ona była bowiem inicjatorką petycji w sprawie zapewnienia Ukraińcom numeru osobistego.

– Po licznych spotkaniach ze szwedzkimi politykami i mediami w końcu zaczęły się zmiany – mówi. – W lutym tego roku szwedzki rząd przygotował ustawę mającą na celu poprawę warunków dla osób objętych tymczasową ochroną, co dotyczy przede wszystkim uchodźców z Ukrainy. Jeszcze w maju mówiło się, że Unia Europejska może przedłużyć obowiązywanie dyrektywy dla Ukraińców do 2026 roku. Oznacza to, że ukraińscy uchodźcy, którzy mieszkają w Szwecji od dwóch lat, mają prawo do otrzymania indywidualnego szwedzkiego numeru już teraz – i nie muszą czekać na 1 listopada, kiedy ustawa wejdzie w życie. W związku z tym wiele osób już od czerwca zaczęło ubiegać się o te numery – i je otrzymywać.

Dzięki numerowi indywidualnemu uzyskasz m.in. pełny dostęp do opieki medycznej, także dentystycznej. Ukraińscy uchodźcy będą mogli też korzystać z urlopu rodzicielskiego, a nawet założyć własną firmę.

– Szwecja jest jednym z krajów, w których najłatwiej zarejestrować indywidualnego prywatnego przedsiębiorcę lub małą firmę składającą się z dwóch lub więcej osób – dodaje Irena, która również mieszka w Sztokholmie. – Do tej pory bez numeru osobistego Ukraińcy w Szwecji nie mieli możliwości założenia własnej firmy. Teraz to bardzo łatwe.

Zostać na zawsze?

Opóźnienie w przyznaniu indywidualnego numeru przekonało niejednego Ukraińca, że Szwecja nie jest zainteresowana jego dłuższym pobytem. Wielu przyklaskiwało inicjatywom sąsiednich krajów, Norwegii i Finlandii, gdzie ukraińscy uchodźcy zostali natychmiast włączeni do rządowych sieci cyfrowych.

Ograniczenia dotyczące usług i skromne płatności skłoniły wielu Ukraińców do opuszczenia Szwecji i szukania schronienia gdzie indziej – najczęściej w Norwegii, Niemczech, Danii i Kanadzie.

– Szwedzi to specyficzny naród. Trudno się tu porozumieć, trudno znaleźć przyjaciół – mówi Anna Topilina, pisarka i blogerka. Mieszka w Szwecji od 15 lat i jest zaangażowana w pracę na rzecz imigrantów. – Ale kiedy zaczęła się wielka wojna, w pomoc włączyli się wszyscy. Szwedzi przyjmowali do swych domów ukraińskie rodziny i angażowali się w pomoc humanitarną. Społeczeństwo było bardzo zdeterminowane, by Ukraińcy się osiedlali się w Szwecji. Bo wojna, którą Ukraina toczy z Rosjanami, jest im emocjonalnie bliższa niż np. ta na Bliskim Wschodzie.

Anna Topilina zna wiele pozytywnych historii ukraińskich uchodźców, którzy znaleźli w Szwecji drugi dom. Wśród nich jest rodzina z Enerhodaru, która zostawiła w Ukrainie swój biznes i dom, uciekając przed najeźdźcami. Przybyli do Szwecji z trójką dzieci i psem. Dziś oboje pracują, mają dobre dochody i dom od gminy. Ich dzieci chodzą do szkoły i mówią już po szwedzku.

81% Ukraińców w Szwecji chce pozostać w kraju. Zdjęcie: OPU

Według wspomnianego raportu Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji 47% Ukraińców w kraju twierdzi, że potrafią mówić po szwedzku – to o 23% więcej niż w ubiegłym roku. Ponad połowa z nich ocenia swoje umiejętności językowe jako „dobre” lub „bardzo dobre”. To bardzo wysoki odsetek, który może wskazywać na chęć integracji i pozostania w Szwecji na dłużej.

– Szwecja ma obecnie antyimigrancki rząd, którego polityka ma na celu jak najszybsze odesłanie uchodźców do domu – mówi Anna Topilina. – Ale jak widzę, Ukraińców to nie dotyczy. Ustawa o nadawaniu indywidualnych numerów ma na celu umożliwienie im integracji. To pierwszy krok, który może sprawić, że Ukraińcy pozostaną w Szwecji, jeśli wojna nie zakończy się w najbliższej przyszłości.

Nowe prawo, oprócz poprawienia sytuacji ukraińskich uchodźców w Szwecji, nakłada na nich również obowiązki. Na przykład obowiązek szkolny – dzieci z Ukrainy muszą uczęszczać do lokalnych szkół

Kroki podjęte przez szwedzki rząd i przedłużająca się wojna w Ukrainie zachęcają uchodźców do bardziej precyzyjnego planowania swojej najbliższej przyszłości. Znajduje to odzwierciedlenie w wynikach ankiety.

Obecnie 81% Ukraińców w Szwecji chce pozostać w tym kraju w przyszłości, a tylko 13% zamierza wrócić do Ukrainy po zwycięstwie (w ubiegłym roku odsetek ten wynosił 24%).

Odsetek „niezdecydowanych”, czyli tych, którzy nadal nie wiedzą, co chcą robić w przyszłości, również się zmniejszył – do 33% w porównaniu z 24% w ubiegłym roku. Odsetek osób, które nie zamierzają wracać, wzrósł w ciągu roku do 58%. Dwie trzecie respondentów stwierdziło, że ich przyszłe plany dotyczące kraju zamieszkania zmieniły się w ciągu minionego roku.

– Jest wiele osób mieszkających w Szwecji, które pracują i zarabiają na życie, ale planują powrót do Ukrainy – dodaje Anna Topilina. – Pobyt za granicą jest dla nich okazją do nauczenia się czegoś, stania się w czymś lepszym, zdobycia dodatkowego wykształcenia i wykorzystania go w kraju.

No items found.

Redaktorka i dziennikarka. Ukończyła polonistykę na Wołyńskim Uniwersytecie Narodowym Lesia Ukrainka oraz Turkologię w Instytucie Yunusa Emre (Turcja). Była redaktorką i felietonistką „Gazety po ukraińsku” i magazynu „Kraina”, pracowała dla diaspory ukraińskiej w Radiu Olsztyn, publikowała w Forbes, Leadership Journey, Huxley, Landlord i innych. Absolwent Thomas PPA International Certified Course (Wielka Brytania) z doświadczeniem w zakresie zasobów ludzkich. Pierwsza książka „Kobiety niskiego” ukazała się w wydawnictwie „Nora-druk” w 2016 roku, druga została opracowana przy pomocy Instytutu Literatury w Krakowie już podczas inwazji na pełną skalę.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Mateusz Wodziński „Exen”, Donieck, portret

Aldona Hartwińska: Funkcjonujesz w przestrzeni medialnej, głównie w mediach społecznościowych. Zgromadziłeś spore audytorium, ale nie zawsze są to ludzie Tobie przychylni. Krótka lektura komentarzy pod twoimi postami na “X” i można tam znaleźć nawet i groźby. Jak sobie z tym radzisz? Przede wszystkim, co odpowiadasz tym, którzy krzyczą „To nie jest nasza wojna, to nigdy nie dotrze do Polski, pomagaj polskim dzieciom!”.

Mateusz Wodziński „Exen”: Po pierwsze - nie odpowiadam, ignoruję. Ale jeśli rzeczywiście miałbym odpowiedzieć… Trochę w tym jest racji, że to nie jest nasza wojna, wojna Polski. Ale ja od samego początku podchodzę do tego tak, że żyję w konkretnym miejscu w Polsce, czyli na pograniczu. U nas jest inna sytuacja, niż w pozostałej części kraju, gdzie wojna rzeczywiście nie jest aż tak odczuwalna. Natomiast ja mam u siebie od ponad trzech lat kryzys migrancki. Jest pełno wojska, policji, służb wszelakich. Kiedy zaczęła się pełnoskalowa inwazja już wiedziałem, że jeśli wojna rozciągnie się na całe terytorium Ukrainy, czyli do naszej granicy, to także nasze miejsce nie będzie bezpieczne. Bo to, że do Warszawy ta wojna nie dotrze - było dla mnie jasne. Ale jasne jest też, że pojawiłaby się taka szara strefa, przygraniczny pas. Niebezpieczny i nieprzewidywalny.

Czyli myślisz, że jeśli Ukraina nie zatrzyma Rosji, to jej wojska pójdą dalej, na kraje bałtyckie? Zrobią sobie przejście do Królewca?

Nie wiem, jakby to się wszystko potoczyło, ale to nie musiałaby być wojna pełnowymiarowa. Żebyśmy lokalnie odczuli jej skutki, wystarczy, że dotrze do naszej granicy. A to byłyby jakieś prowokacje, a to by coś spadło za naszą granicą częściej, niż to się dzieje teraz. A to grupa rosyjskich żołnierzy “zabłądziłaby”, by źle znak przeczytali i pojechali w prawo do nas, a nie w lewo tam, gdzie chcieli.

Właśnie dlatego zacząłem pomagać Ukraińcom. Wszystko zaczęło się w czerwcu 2022 roku.

Zrobiłem to trochę w podziękowaniu za to, że udało im się wybronić stolicę i odepchnąć Rosjan, i tę wojnę 1500 kilometrów od nas

Gdy zaczęła się okupacja obwodu kijowskiego, nie wiadomo było, co będzie dalej. Czy zajmą Kijów i pójdą na zachód? Im wojna jest dalej od naszych granic, tym my jesteśmy bezpieczniejsi.

Pierwszy samochód zawiozłeś do Kijowa. Dlaczego jeździsz coraz dalej i dalej?

Im więcej ukraińskich żołnierzy poznawałem, im więcej samochodów im zawoziłem, tym sprawniej się poruszałem po Ukrainie. Ale to nie było tak, że zawiozłem auto do Kijowa, a już na następnym wyjeździe byłem w Bachmucie. Przesuwaliśmy się powoli, kawałek po kawałku dalej. Do Bachmutu pojechaliśmy w styczniu 2023 roku. No i tam, rzeczywiście, zobaczyłem prawdziwą wojnę na żywo.

Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Co to znaczy?

Tam był może… kilometr do Rosjan? Było bardzo głośno i bardzo niebezpiecznie. 

Ale to był pierwszy raz, kiedy usłyszałeś artylerię?

Nie, słyszałem wcześniej. Ale nie tak blisko, nie tak, że spadało wszędzie i co kilka sekund.

W każdym swoim poście w mediach społecznościowych podkreślasz, że teraz się już nie cofniesz, że będziesz pomagać dopóki ostatni Rosjanin nie opuści okupowanych przez nich terytoriów. Miałeś kiedykolwiek moment zwątpienia: po co ja to robię?

Ciągle zadaję sobie to pytanie. Dlatego jestem tu może setny raz i żyję. Mówi się, że są dwie „szkoły” pomagania. Można pomagać z głową, jak my. Czasem faktycznie podjeżdżamy dosyć blisko linii frontu, bo trzeba. Ale można umówić się pięć, dziesięć kilometrów dalej. Można pomagać dużo bardziej bezpiecznie i nie ryzykować. 

Byłeś w prawdziwym niebezpieczeństwie?

Kilka razy. I takich sytuacji przybywa. Kiedyś była artyleria lub po prostu człowiek miał pecha. Raczej nikt bezpośrednio w ciebie nie celował, ale jak spadło gdzieś blisko, można było dostać odłamkiem. Teraz jest już zupełnie inaczej. Jeśli auto porusza się bliżej linii frontu, to Rosjanie na nie polują. 

Mówisz o dronach kamikadze?

Artyleria dalej jest zagrożeniem, bo dalej strzelają z GRAD-ów czy moździerzy. Ale trzeba mieć naprawdę pecha, żeby im się udało trafić w ciebie, szczególnie jak przemieszczasz się samochodem. A z dronami jest tak, że wystarczy, że operator takiego drona, który ma pogląd w kamerce na żywo cię wypatrzy, od razu zaczyna się polowanie.

Polował na ciebie dron?

Tak, raz. To było jakieś trzy miesiące temu. Byliśmy na drodze między Toreckiem a Nju-Jorkiem. Wszystko, jak widzisz, skończyło się szczęśliwie, bo siedzę przed tobą, ale ta sytuacja uświadomiła mi, że to już jest zupełnie inna wojna niż ta sprzed roku. Doszliśmy do takiego momentu, że bezpieczniej jest siedzieć na pozycjach, w okopach, niż z nich wyjechać poza strefę działań wojennych. Wcześniej mogliśmy wjechać do Bachmutu i znaleźć się w odległości kilometra od Rosjan. W tej chwili sama droga w kierunku frontu, w dość sporej odległości od linii, jest już bardzo niebezpieczna. 

My wolontariusze też kiedyś umieliśmy się poruszać w miarę bezpiecznie, by zminimalizować zagrożenie z artylerii. 

A teraz jeśli namierzy cię, to ciężko przed nim uciec.

Wojna się zmieniła. Wojna dronów, wojna technologiczna, informacyjna. Ale jak zmienił się Exen? Kim jest teraz, po tych trzech  latach pełnoskalowej inwazji?

Mimo obciążenia psychicznego i fizycznego wciąż się dobrze czuję blisko frontu. W takim sensie, że strach choć ciągle jest ze mną, nie paraliżuje mnie. 

Albo dajesz sobie z nim radę, albo to po prostu nie jest dla ciebie i rezygnujesz. Ja nie zrezygnowałem i nie zamierzam.

Mateusz Wodziński „Exen”. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Czyli strach wciąż jest, nie zniknął?

No, pewnie, że jest. Tym bardziej, jeśli jedziemy w cztery czy pięć osób to dochodzi jeszcze strach o innych, za których jestem odpowiedzialny. Często są to też ludzie, którzy są pierwszy albo drugi raz w tak niebezpiecznym miejscu. Oni nie do końca rozumieją sytuację. Ja też nie wiem, jak się zachowają, gdy znajdą się w bezpośrednim zagrożeniu. Ale to nie strach, jaki odczuwają żołnierze: non stop, dzień w dzień gdzieś na pozycji kilkadziesiąt metrów od wroga. Tego nie mogę sobie nawet wyobrazić. Nas strach dopada na chwilę, w momencie, w którym podjeżdżamy, żeby zostawić auto. Potem wracamy w bezpieczne miejsce, możemy odreagować. A żołnierze tkwią w tym, nie wiedząc nawet jak długo jeszcze. 

Ale oni się też do tego strachu trochę przyzwyczaili.

Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ale strach nie znika. Niedawno poszła w mediach informacja, że Rosjanie weszli do Kupiańska. Ja tam byłem, w mieście, dosłownie półtora tygodnia wcześniej. A tam? Mnóstwo ludzi. Sklepiki pootwierane, stragany działają, życie się toczy. Tam zostali starsi ludzie, niedołężni, którzy na pewno nigdzie się nie ruszą. Może nie mają dokąd, może nie chcą być dla nikogo ciężarem. Będą siedzieć w piwnicach. 

Dla ukraińskiego wojska cywile w takim miejscu to problem, utrudniają działania, uniemożliwiają użycie takiej siły, jaka byłaby potrzebna w danym momencie. Rosjanie w ogóle z cywilami się nie liczą, po prostu zabijają ich.

A Ukraińcom zależy na obywatelach. Wiele razy słyszałem historie o tym, że trwały walki w mieście i nagle z piwnicy wychodzi cywil, i żołnierze wstrzymują ogień, bo gość sobie po prostu stał na ulicy 

A Rosjanie takiego dylematu nie mają, po prostu nie przerywają ognia. Ja sam na własne oczy widziałem cywili w takich miejscach, w jakich ich dawno nie powinno być. To jest najlepszy dowód na to, że człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Bo jeśli oni przywykli do takiego życia, że siedzą non stop w piwnicach, gdzie spadają ciągle rakiety… 

Przekroczyłeś już okrągłą liczbę: 280 samochodów, dostarczonych dla ukraińskiej armii. Teraz cel to 300. Kiedy wiozłeś swój prywatny samochód Kijowa myślałeś, że to mogłoby się tak rozwinąć, że w Polakach jest taka siła, że będą wspierać Cię na tak ogromną skalę?

Nie. Planowałem zawieźć swoje pierwsze auto, Grand Vitarę. Jednocześnie założyłem zrzutkę na kwotę stu tysięcy złotych. Pomyślałem sobie, że jeżeli pokażę, że dowiozłem swoje auto, to może ktoś będzie chciał wesprzeć zakup trzech kolejnych. Na początku to szło bardzo powoli. Był czas wakacji, na pozycje bojowe w niektórych przypadkach można było dojechać normalnie osobówką. Ale kiedy przyszła jesień i deszcze, zrobiło się mega błoto, to na frontowe drogi wjechały pick-upy. One robiły absolutnie wszystko: woziły żołnierzy na pozycje, ewakuowano na nich rannych, nawet z nich strzelano. Wtedy też każdy w Polsce zobaczył, że tam są naprawdę trudne warunki i te samochody są po prostu potrzebne. Dzięki temu, że woziłem te samochody już czwarty miesiąc to zdobyłem zaufanie. 

Stanisław, Jasiek, Daniel, Exen i Aldona. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Akcja rozrosła się do takich rozmiarów, że ty sam w tej chwili mało co innego ogarniasz, poza samochodami. Z czego żyjesz?

Na początku jeszcze pomagałem i pracowałem. Ale teraz nie ma już czasu na normalną pracę. Z pół roku temu przyszedł z pomocą Patronite. Od tamtego czasu moimi pracodawcami są ludzie, którzy wpłacają tam pieniądze.

Wierzyłeś, że tak się to potoczy? Że aż tylu Polaków będzie chciało cię wesprzeć?

No, aż tylu - nie. Wyszło nieźle, cieszę się. Dlatego możemy dalej jeździć i pomagać.

Jak od środka wygląda wasza praca? Ile samochodów kupujecie ze zbiórki?

Zbiórka jest jedna i ta sama, od samego początku, od czerwca 2022 roku i ona trwa. Ludzie wpłacają pieniądze, a ja za nie kupuję auta. Jeśli uzbiera się na tyle duża kwota, że mamy gotowe dwa czy trzy auta, to zawozimy je na front. Staramy się wszystko na bieżąco dokumentować w trakcie podróży - ludzie lubią wiedzieć, co się dzieje z ich pieniędzmi. Więc mamy metodę: ile uda się uzbierać kasy, tyle będzie samochodów. Bo jest też druga droga: przyjmować „zamówienia”, czyli zgadzać się na pomoc konkretnej jednostce, a potem szukać odpowiedniej kwoty. I to jest najlepsza droga do tego, by się po prostu zaorać. Bo kolejka jest długa, zapotrzebowania nigdy nie zabraknie. Dlatego ja staram się nikomu nic nie obiecywać, a o samochodzie mówić wtedy, kiedy ono już fizycznie jest.

Ty też starasz się bardzo różnicować tą pomoc, by trafiała do różnych jednostek na Donbasie, Zaporożu, Sumszczyźnie czy Chersoniu. Tych jednostek, którym przekazałeś auta jest bardzo dużo. Choć masz swoich ulubieńców, czego nie ukryjesz np. Trzecią Brygadę Szturmową. Jak oceniasz, komu jest bardziej potrzebny samochód?

Trudno powiedzieć. Trzecia Brygada Szturmowa to po prostu bezpieczny wybór. Z nimi mam pewność, że auto będzie wykorzystane do tego, do czego my je przygotowaliśmy i że będzie używane na froncie. Bo to jest porządna, profesjonalna brygada. Jest ogromna i potrzebują dużo aut.

Czyli dla ciebie najważniejsze jest to, żeby mieć pewność, że żona dowódcy nie będzie jeździła tych samochodem po Lwowie, bo takie przypadki niestety nie raz widzieliśmy. Bo to się zdarza, nie tylko w Ukrainie. Wojna do świetna okazja, by się dorobić, a niektórzy cynicznie do wykorzystują. 

Są takie sytuacje, można by o tym długo rozmawiać. Ale my już wypracowaliśmy optymalną strategię. Dobrze wiemy, komu przekazujemy auta, później mamy kontakt z obdarowanymi, chwalą się zdjęciami czy filmikami. Czasem proszą o jakieś części do tych samochodów.

Choć my staramy się, żeby przywozić najlepsze i najdroższe auta, żeby nie stały w warsztatach.

Mówiłeś nie raz, że będziesz na froncie dopóki będzie tam choć jeden Rosjanin. Czyli do kiedy? Kiedy to się wszystko skończy?

Ja już dawno przestałem zadawać to pytanie, bo tutaj nikt na pewno nie wie, kiedy to się skończy. To się ciągnie już tak długo, że zadawanie tego pytania nie ma sensu.

Ale, tak, ja będę tutaj do końca. Do tego momentu, aż przestanę być potrzebny
20
хв

Exen: Będę na froncie tak długo, aż znikną stamtąd wszyscy Rosjanie

Aldona Hartwińska
pole, Izium, ostrzał

Luty 2023

Vova i Katja czekają na nas na pozostałościach przystanku autobusowego. Dostrzegam ich z daleka, bo miasto po tej stronie rzeki jest jeszcze wymarłe i to jedyne żywe dusze w pobliżu. Starsza pani w niebieskiej kurtce nerwowo przebiera nogami. Mężczyzna, ubrany na czarno, wlepia wzrok w nasz nadjeżdżający samochód ze spokojną miną. Może mieć nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczenie na twarzy i zmarszczki dodają mu powagi. 

Wiedzą o nas tylko tyle, że jesteśmy wolontariuszami z Polski. Decydują się przyjąć nas na noc, bo podróżowanie po zmroku tymi rejonami jest niebezpieczne. Choć miasto jest już wyzwolone spod rosyjskiej okupacji, to wciąż zdarzają się tu ataki rakietowe. Dziwi mnie, że ktoś chce przyjąć zupełnie obcych ludzi do siebie do domu, ale zmrok zapada tak szybko, że jestem w stanie niemal wyczuć ogarniającą nas ciemność.

Atak zombie?

Izium. To właśnie stąd pochodzą obrazy masowych grobów w lesie, odkrytych po wyzwoleniu miasta. W jednym z nich znaleziono czterysta pięćdziesiąt bezimiennych ciał, zasypanych ziemią, pod którą próbowano ukryć bestialstwo. Obrazy tak bliskie zdjęciom z naszych podręczników do historii. Większość z pomordowanych zmarła gwałtowną śmiercią, a część z nich nosiła ślady po torturach i egzekucji - liny zaciśnięte na szyi, ręce skrępowane za plecami, okaleczone genitalia. My umiemy to dobrze nazwać po imieniu: zbrodnia wojenna. Trudno sobie wyobrazić, że obok miejsca takiej tragedii, kiedy jeszcze trwają ekshumacje, a okolica jest zaminowana i pełna niebezpiecznych odłamków po wybuchach bomb, zaczyna wracać życie. Do zniszczonego miasta, podziurkowanego jak sito, wracają zmęczeni tułaczką mieszkańcy, którzy mogą już tylko wrócić, bo iść dalej nie mają dokąd.

Za dnia udało mi się zobaczyć główną arterię miasta. Spacer centrum Izium zmusza mnie do myśli, że jestem na jakimś planie filmowym, w otoczeniu doskonale przygotowanej scenografii. Film postapokaliptyczny, może atak zombie, przed którymi uciekli mieszkańcy. Sklepowe szyldy, pozrywane, skrzypią na wietrze, dyndając w tę i z powrotem. Wokół rozbite na pół budynki, wypalone okna jak wyłupione z oczodołów oczy, świecące pustką. Na centralnym placu stoi kawiarenka, a dokładniej jej szkielet - okrągły stelaż bez szyb i drzwi, z zerwanym dachem. Przy tym, co mogło być wcześniej wejściem do kawiarenki, stoi podziurkowana lodówka z lodami “Chreszczatyk”. Na przeciwległej ścianie musiała być kuchenka, a może grill. Na ziemi - dywan z potłuczonego szkła.

Nie ma wokół mnie budynku, który nie nosiłby śladów eksplozji. Wszędzie te małe, czarne dziurki po odłamkach, jak jakaś uciążliwa wysypka, której nie można ukryć

Do moich uszu docierają krzyki. Ale nie ból, czy przerażenia. Raczej zaciętej rywalizacji. Idę w kierunku głosów, a moim oczom ukazuje się potężny budynek szkoły. Dwa skrzydła i front z eleganckim portalem, układają się w literę “U”, tworząc dziedziniec. Pewnie tu odbywały się rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego, apele i świętowanie ważnych wydarzeń. Dziś szkoła, jak wszystkie inne budynki, jest podziurkowana jak sito, świeci czerwoną cegłą spod białej, odrapanej farny, a dach kompletnie spalony. Chcę wejść do środka, ale przez dziury w okiennicach dostrzegam boisko. Ośmiu chłopców gra w piłkę nożną. Pośród ruin i ciszy tego miasta-widma, krzyczą do siebie, mam wrażenie, że chyba się do siebie nawet uśmiechają.

Izium. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka

Dożywanie, nie życie

Zapada ciemna noc. Z przygaszonymi światłami turlamy się samochodem po dziurawej, piaszczystej drodze, śladem za naszymi gospodarzami, którzy prowadzą nas do dzisiejszego schronienia. Do Katii i Wowy dołączyła jeszcze sąsiadka i jej córka, choć w świetle przytłumionych reflektorów widzę tylko ich nogi.

Dom Katii ma zabite deskami okna, spod których dociera do moich oczu delikatna smuga jarzeniówki. Kiedy wysiadamy proszą nas, żebyśmy nie rozpalali więcej świateł. Tutaj, gdzie jesteśmy, lepiej nie zdradzać swojej obecności. Nad samym Izium często latają rosyjskie drony, a po tej stronie rzeki do wroga jest jeszcze bliżej. Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Ci, którzy zostali i przetrwali okupację, raczej dożywają, niż żyją. Sama okupacja trwała pół roku, wówczas w mieście przebywało piętnaście tysięcy osób.

Wspinamy się po kamiennych schodach do przedsionka. Czuję zapach wilgoci, zastałego i stęchłego powietrza, starych mebli. Zapach, jaki przypomina mi drewnianą chatę dziadka w Beskidzie Sądeckim. Zapach wsi, trochę też i biedy, który nie jest mi obcy. Czuć, że życie tutaj jakby zamarło, zatrzymało się. W przedsionku stoi maleńka, stara lodówka i metalowy zlew z wiadrem pod spodem, do którego zlatuje woda. Katja stawia czajnik na maleńkiej kuchence z podwójnym palnikiem i zaprasza nas do środka. W saloniku stoi rozkładana kanapa, a za nią dywan na ścianie. Stoją też regały z książkami i porcelaną. Mnóstwo zdjęć - na kilku z nich widzę ładną, młodą dziewczynę i uśmiechniętego chłopczyka. Pustka w tym domu teraz wybrzmiewa znacznie mocniej.

- Ludzie znikali. Nie wiadomo gdzie. Czasem ich zabierali, czasem po prostu znikali. Wojskowych oni od razu rozstrzeliwali - opowiada Wowa - Ale najbardziej poszkodowane były młode dziewczyny. To je teraz wykopują w tym lesie. Pobite i zgwałcone

Niektórzy ludzie, w dzień wkroczenia Rosjan do miasta, schodzili do piwnic i tam siedzieli miesiącami. Niektórzy okupanci wchodzili do domów, wyrzucali mieszkańców, i po prostu zaczynali sobie tam mieszkać. Ale nie przychodzili do każdego domostwa. Wybierali sobie raczej te piętrowe, ładne, bardziej luksusowe, z których można było też coś ukraść. A wynosili wszystko - telewizory, mikrofalówki, pralki. Kiedy rosyjscy wojskowi podchodzą pod dom Katii, pijani i z bronią, jej córka najpierw przerzuca przez okno synka, potem wyskakuje sama. Przebiegają podwórko za domem i przeskakują przez płot. Udaje im się zabrać z niemal ostatnim transportem, którym ewakuują się uciekinierzy, i wyjeżdżają z miasta. Są bezpieczni. Ale wtedy Katia widzi ich po raz ostatni. Zostały jedynie zdjęcia na regałach, oparte o porcelanowe filiżanki.

Tu żyją ludzie, dzieci

Na rozmowach zastaje nas głęboka noc, a zmęczenie zaczyna nakrywać nas falami. Dostajemy jeszcze herbatę i kanapki. Sprawdzamy balistykę - hełmy, kamizelki kuloodporne. Kontrolujemy zawartość osobistych apteczek. Kiedy gaśnie światło, ja długo nie mogę zasnąć. Leżę w swoim śpiworze i myślę tylko o tym, że rano ruszamy w kierunku Bachmutu. Patrzę w sufit i wtedy po raz pierwszy pomyślę: po co ja to w ogóle robię? Ale motywacja przychodzi o poranku.

Chwilę po wschodzie słońca pod dom Katii przychodzi Wowa. Wie, że za chwilę wyjeżdżamy, ale uważa, że powinniśmy przejść się razem z nim. Żadne opowieści nie zastąpią tego, co można zobaczyć na własne oczy. Dopiero w dziennym świetle widzę, że ślady okupacji są nawet na ulicy Katii - ostrzelany i doszczętnie spalony samochód stoi na skraju drogi. Niemal każde ogrodzenie, każda brama jest podziurkowana odłamkami.

Na drzwiach wejściowych napisy:

Tu żyją ludzie.

Tu są dzieci.

Ludzie, dzieci.

Idziemy przez tę część miasta, która pod okupacją była kompletnie odcięta od świata. Izium podzielone jest na dwie połówki przez rzekę. Jedyny most ukraińskie wojsko wysadza od razu, kiedy rosyjskie wojska przełamują linię obrony. Wiedzą, że odcinają jedyną drogę ucieczki, ale zdają sobie sprawę, że w ten sposób kupią więcej czasu przed idącymi już w tę stronę hordami rosyjskich wojsk. Wtedy Rosjanie rozstawiają na polach baterie rakiet i zaczynają bestialsko ostrzeliwać miasto, rujnując całe centrum, budynki mieszkalne, szkoły i szpital. Stoję nad wykopaną, głęboką dziurą w ziemi, gdzie leżą spalone szczątki ciężarówki. Na niej rozstawiono system Grad, który niejednokrotnie nakrywał cywilne bloki, mordując dziesiątki istnień. Takich dziur na polu, na którym stoimy, naliczyłam około pięciu. Stawiam każdy krok ostrożnie, po ścieżce, którą wcześniej przeszedł Wowa. Spod śniegu przeraźliwie wyzierają odłamki, fragmenty mundurów, wojskowy ekwipunek. Dostrzegam, że wszędzie dookoła powiewają czerwone taśmy, przyczepiane do wbitych w ziemię prętów.

- Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny - mówi Wowa i wskazuje palcem na las w oddali. - A tam, pięćset, może sześćset metrów stąd znaleziono zakopane ciała tych, których zabili podczas okupacji. Głównie kobiet. Trzymajcie się blisko mnie i nie schodźcie z drogi

W miejscu takim jak to jest bardzo prosta zasada: jeśli czegoś nie zostawiłeś sam, lepiej tego nie podnoś. Najlepiej w ogóle niczego nie dotykać i nie schodzić z udeptanej ścieżki, a jeśli to możliwe, trzeba trzymać się asfaltu. Również w momencie załatwiania fizjologicznych potrzeb. Rosjanie, wycofując się z Izium, rozrzucają wszędzie przeciwpiechotne miny. Ale można sobie zrobić krzywdę nieuważnie stawiając nogę na ostre jak nóż fragmenty rakiet, które rozerwały się na kawałki.

Na niektórych bramach widzę napisy: nie wchodzić, miny. Wowa zatrzymuje się przed jednym z budynków. W miejscu, w którym prawdopodobnie były drzwi wejściowe jest wielka dziura i kupa gruzu dookoła. Właściciele domu wrócili tu chwilę po wyzwoleniu miasta. W ich mieszkaniu żyli okupanci, a kiedy je opuszczali, zostawili na klamce zapalnik od bomby. Kiedy sąsiadka nacisnęła klamkę -  bomba eksplodowała. Takich niespodzianek było wiele - we włącznikach światła, pośród dziecięcych zabawek, w szufladach. Wowa opowiada o tym, jak ranili sukę, która miała małe szczeniaki. Ranili ją tak, by nie zabić, więc ona wyła. Długo i głośno, aż ktoś nie przyszedł jej pomóc. Kiedy mężczyzna podniósł ją w górę, okazało się, że bomba była schowana w psim posłaniu. Zginęli na miejscu - suka, szczeniaki i człowiek, który chciał jej pomóc.

Aldona i Katia. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka

Czerwony rzemyk z krzyżykiem na szczęście

Idziemy może kilometr, a moim oczom ukazuje się pobojowisko - spalone czołgi stoją pomiędzy zrujnowanymi domami. Wszędzie leżą odłamki, szkło, wraki samochodów. W gruzowisku, po eksplozji bojowego wozu pancernego, dostrzegamy zakrwawiony rosyjski mundur. Tu musiała być toczona główna bitwa o Izium. Wojennych “fantów” jest znacznie więcej: zimowe rękawiczki, hełm z potężnym wgnieceniem, zapakowany rzeczami plecak. Jest zima, wszystko skute lodem i zasypane śniegiem, a ja mam wrażenie, że czuję w powietrzu krew. Duch przeszłości nie zniknie stąd nigdy, nawet, jeśli uprzątną te upiorne wraki.

Kiedy wsiadamy do samochodu, Katja zawiązuje mi na ręku czerwony rzemyk z krzyżykiem. Chce, żeby przyniósł mi szczęście i żebym o niej zawsze pamiętała. Tego dnia ruszamy w kierunku Bachmutu. Jeszcze tego nie wiem, ale do Katii będę wracać wielokrotnie. Czasem po to, by ją tylko na chwilę przytulić.

***

Półtora miesiąca po naszym wyjeździe dostaję wiadomość od Katii. “Wowa nie żyje. Poległ pod Bachmutem”.

Książka wydana przez Patronite Publishing, do kupienia na patronite-sklep.pl

20
хв

Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Język i zło

Ексклюзив
20
хв

Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny

Ексклюзив
20
хв

Paweł Kowal: Ekshumacje to nie wielka polityka, ale kwestia godności

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress