Exclusive
20
min

Dlaczego „kobiety – kanapki” nie mają prawa do zmęczenia

Po raz trzeci w tym roku podaję paszport polskiemu pogranicznikowi. Odrywa wzrok od monitora i patrzy na mnie jakby z potępieniem. Tyle że ja nie jestem turystką socjalną, która przyjeżdża po zasiłki. Jestem kobietą z tzw. pokolenia kanapek. Po jednej stronie granicy mam rodziców, którzy już potrzebują mojej opieki. Po drugiej – dzieci wciąż potrzebujące wsparcia, a w czasie wojny także ochrony

Halyna Halymonyk

Ilustracja: Adriana Sanchez

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Ależ ja jestem zmęczona!

Koleżanka żartuje: „Nie zdążyłyśmy stać się milfami [od angielskiego MILF – mamuśka, z którą chciałoby się przespać – red.], a już stałyśmy się „kobietami – kanapkami”. Termin „pokolenie kanapek” („sandwich generation”) wprowadziła w 1981 roku pracownica socjalna Dorothy Miller. To ludzie (głównie kobiety) w wieku 35-65 lat – czyli w wieku, kiedy większość ma już dorosłe dzieci i chce żyć dla siebie – którzy muszą opiekować się zarówno starzejącymi się rodzicami, jak własnym potomstwem.

Problemy ściskają te kobiety z obu stron, jak kromki chleba w kanapce. Ale te kobiety dobrze wiedzą, że świat nie lubi słabych. Nauczyły się grać w tę grę, radzić sobie, polegać tylko na sobie, żonglować dziesiątkami obowiązków. Prawie nie narzekają, chociaż w skroniach coraz częściej pulsuje im myśl: „Ależ ja jestem zmęczona!”.

Moja historia trwa już ponad pół roku. Najpierw mama – z pokolenia, które nie było przyzwyczajone do dbania o siebie. Nagle dzwoni i mówi, że źle się czuje. Po chwili okazuje się, że to „źle” trwa już od dawna. Po prostu nie chciała mnie martwić

Rzucasz wszystko. Kupujesz pierwszy z brzegu bilet do Ukrainy, podczas gdy wszyscy świętują Boże Narodzenie. Zostawiasz chorego na przeziębienie nastolatka w Wigilię w obcym domu, tego samego wieczoru pędząc kilkoma pociągami do matki. Przez miesiąc chodzisz od jednego lekarza do drugiego: dziesiątki badań, kilometrowe rachunki – aż w końcu słyszysz diagnozę, od której serce zamiera w piersi. Zostajesz przy mamie, gdy ona przechodzi operację, a potem wracasz do Polski, żeby trochę odetchnąć...

A tu czeka na ciebie dziecko, które podczas twojej nieobecności miało problemy w relacjach z koleżankami, burzę hormonów, nieporozumienia w szkole... Nie wspominając już o nowych rachunkach i własnych nierozwiązanych sprawach w pracy.

Pod podwójną presją

Profesor Barbara Józefik z Uniwersytetu Jagiellońskiego wyjaśnia fenomen „pokolenia kanapki” na przykładzie polskich kobiet. Przeżyły stres podczas pandemii COVID-19, a potem wybuch wojny za wschodnią granicą. Wszystko to podniosło już poziom ich niepokoju na najwyższy poziom – a tu nagle nowe wyzwania: rodzice się starzeją, a dzieci niby dorosły, lecz nadal są zależne. Do tego własne ciało zaczyna zawodzić: nie jest już tak odporne na stres, nie jest tak wytrzymałe, wymaga opieki i troski.

„Pokolenie kanapek” („sandwich generation”) to ludzie (głównie kobiety) w wieku 35-65 lat, którzy muszą opiekować się zarówno starzejącymi się rodzicami, jak własnym potomstwem. Ilustracja: Shutterstock

Wyjaśnienie tego zjawiska jest następujące: kobiety zaczęły później rodzić dzieci, a jednocześnie wydłużyła się średnia długość życia. W rezultacie kiedy nasi rodzice osiągają wiek, w którym potrzebują naszej pomocy, my nadal mamy dzieci, którymi musimy się opiekować. I jakoś już bez dawnego sceptycyzmu przypominają się słowa starszych, które często słyszało się w młodości: „Trzeba urodzić przed 25. Wyobraź sobie: jesteś jeszcze młoda, a dzieci już dorosłe i samodzielne”.

Do tego dochodzi wzrost liczby samotnych matek, które nie mają z kim dzielić ciężaru utrzymania i wychowania dzieci. W związku z tym kobieta musi utrzymywać rodzinę i dbać o swój rozwój zawodowy za granicą.

Kolejnym trendem, na który zwraca uwagę polska badaczka, jest zanikanie modelu wspólnego życia kilku pokoleń pod jednym dachem. Dzisiaj nie jest to już powszechna praktyka, więc nawet podstawowa logistyka opieki nad rodzicami wymagającymi wsparcia znacznie się komplikuje.

Dodatkowo traci się wsparcie rodziców – nie można po prostu zostawić dzieci u kogoś z rodziny, by trochę odpocząć

Prof. Józefik zauważa też, że podwójna presja na kobiety często prowadzi do depresyjnych myśli i wypalenia zawodowego. W ich głowach wciąż krążą sprzeczne myśli: „Jestem złą córką”, „Jestem złą matką”, „Nie radzę sobie”, „Kocham swoich rodziców, ale marzę, by ktoś inny się nimi opiekował” itp.

Długotrwały stres osłabia układ odpornościowy, pogarsza się również zdrowie somatyczne. Kobiety często skarżą się: „Sama mam problemy z sercem, ciśnieniem, kręgosłupem. Ale nie mam czasu, żeby się tym zająć, pójść na jogę albo pilates”. W życiu kobiet – kanapek niemal nie ma miejsca dla siebie.

A wszystko to na tle wojny

Miałam szczęście, nie jestem jedynaczką. Mam brata, wychowanego w atmosferze równych praw i obowiązków, który dzielił ze mną opiekę nad mamą. Jednak nawet to nie ratuje, gdy w twoim kraju trwa wojna.

Typowa sytuacja, gdy niespodziewanie w nocy rozlega się dzwonek telefonu: „Nasze miasto (jestem z Odesy) znalazło się pod zmasowanym atakiem dronów. Wybuchy słychać ze wszystkich stron. Płoną domy na sąsiedniej ulicy”. I nie śpisz do rana, bo martwisz się o bliskich.

Pytam inne ukraińskie uchodźczynie z „pokolenia kanapek”, jak sobie radzą (ich historie są opisane poniżej). Bo to, co dla innych jest sytuacją wyjątkową, dla Ukraińców jest teraz normą. Wojna zniszczyła nasz majątek i status społeczny, pochłonęła oszczędności, wiele Ukrainek za granicą żyje bez wsparcia partnerów, jednocześnie opiekując się dziećmi i rodzicami. Często nie mamy nawet wyboru – opłacić opiekunkę dla rodziców czy letni obóz dla dzieci, bo zarobione pieniądze idą na czynsz. A jako że wielu rodziców kategorycznie nie chce opuszczać Ukrainy, kobiety jeżdżą tam i z powrotem przez granicę, bo nie mogą sobie nawet wyobrazić, że wrócą z dziećmi do miejsc, na które spadają drony i rakiety.

Wróciłam z dziećmi do mamy, żeby nie umierała sama

Amerykańska geriatrka Paula Banks proponuje sześć kroków: wydech i uspokojenie, zaprzestanie obwiniania siebie, uwolnienie się od wstydu z powodu proszenia członków rodziny o pomoc (w szczególności finansową), zaangażowanie nastoletnich dzieci w opiekę nad starszymi członkami rodziny, włączenie dbania o siebie do harmonogramu dnia, niezrywanie kontaktów z przyjaciółmi i regularne spotkania z nimi.

Brzmi dobrze, lecz większość tych rad nie sprawdza się w warunkach wojny i przymusowej migracji.

– Wyjechaliśmy z Charkowa do Irlandii – mówi 51-letnia Iryna. – Przez półtora roku, kiedy mieszkaliśmy razem – ja, moja 74-letnia mama i mój 16-letni syn – kilka razy przyłapałam się na myślach:

„Ojej, ale most! Czy jeśli z niego skoczę, to będzie bardzo bolało?”; „Czy jeśli zatrzymam się na środku drogi, to ten czerwony samochód mnie potrąci?”

Te myśli mnie nie przerażały, przynosiły wyzwolenie. Wszystko się na mnie zwaliło: mama, która nie może bez mnie nawet wyjść z mieszkania; syn z pretensjami, że odciągnęłam go od domu, nauki, przyjaciół; poszukiwanie pracy; nowy język; problemy zdrowotne; strach o męża, który poszedł do wojska. Poczułam ulgę, kiedy udało nam się z mamą zamieszkać w różnych mieszkaniach. Okazało się, że nie jest aż tak bezradna.

41-letnia Natalia z Wuhłedaru: – „Podzieliliśmy” starszych członków naszej rodziny. Mama, która kategorycznie nie chciała opuścić Ukrainy, mieszka z bratem, a ja wysyłam jej pieniądze pokrywające połowę czynszu za mieszkanie w Połtawie i kupno niezbędnych leków. Przyjechałam do Polski z dwójką nastoletnich dzieci i rodzicami męża – 69 i 73 lata. Mieszkaliśmy wszyscy razem w mieszkaniu o powierzchni 36 metrów kwadratowych. Dużo pracowałam. Najpierw w fabryce, w weekendy ucząc się robić manicure, a teraz pracuję na własny rachunek. Rodzice męża nie byli dla nas ciężarem. Wręcz przeciwnie, zajęli się opieką nad dziećmi, gotowaniem, sprzątaniem domu. Niestety oderwanie od ojczyzny wpędziło ich w choroby. Teść zmarł w zeszłym roku. Musieliśmy pochować go w Polsce, bo nasze miasto jest okupowane.

– Mój nastoletni czas przypadły na jesień życia mojego dziadka i babci. Babcia była już wtedy bardzo chora – wspomina 45-letnia Ołena. – Miałam 15 lat i bardzo prosiłam mamę, żeby pozwoliła mi zaprosić przyjaciół na urodziny. Mama nazwała mnie egoistką, która myśli tylko o sobie. Z jakiegoś powodu często o tym wspominam. W mojej rodzinie interesy starszego pokolenia zawsze były priorytetem, a teraz tego samego wymagają ode mnie rodzice. Ale ja wybrałam bezpieczeństwo dzieci. Zatrudniłam osobę, która odwiedza rodziców i pomaga im w domu dwa razy w tygodniu. Jeśli nagle wydarzy się coś złego, będę szukać domów z zakwaterowaniem i opieką. Zarazem w mojej głowie nieustannie rozbrzmiewają rozmowy z przeszłości, w których potępia się „zachodni styl życia”, kiedy to starsi ludzie dożywają samotności w domach spokojnej starości.

Profesor Barbara Józefik jest przekonana, że nie powinniśmy czuć się winni, podejmując decyzję o opłaceniu opieki wysokiej jakości nad starszymi członkami rodziny. I że warto wyjść z matrycy o nazwie: „bycie ofiarą to wyczyn”.

Jednocześnie w sytuacji z rodzicami często nie chodzi o poczucie poświęcenia, ale o miłość

To właśnie ona skłania do bycia blisko, dopóki jest taka możliwość. Część ukraińskich uchodźczyń, nawet ryzykując bezpieczeństwo swoich dzieci, wraca do Ukrainy, by opiekować się starszymi rodzicami.

– Wiem, że nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby mama umarła samotnie – wyznaje 47-letnia Margarita. – Wróciłam z Wielkiej Brytanii z dwójką dzieci, które były już tam całkowicie zintegrowane, bo dowiedziałam się o śmiertelnej diagnozie mamy. Przez rok byliśmy z nią, nie żałuję tego. Żałuję tylko, że nie było mnie wcześniej. Teraz pracuję z psycholożką, która mówi, że nie przeszłam procesu separacji, dlatego tak trudno mi pogodzić się ze stratą. Ale ja po prostu bardzo kochałam swoją mamę, była najlepszą mamą na świecie.

Lody zamiast Londynu

Szukając odpowiedzi na pytanie, jak nie udusić się pod presją obowiązków napierających z dwóch stron, doszłam do nieoczekiwanego wniosku: w tej sytuacji niezwykle ważne jest, by zadbać o siebie. Bo tak jak ja teraz, tak i moja córka za 15-20 lat może potrzebować nie wsparcia finansowego, ale po prostu obecności mamy, rozmowy, uścisku.

Jeśli nie zadbam o siebie teraz, córka odziedziczy nie tylko mój niepokój, ale także matrycę ofiary i potrzebę dbania o mnie

Ważne, by znaleźć czas na wartościową komunikację z nastoletnimi dziećmi, szczere rozmowy z nimi i prośby o wsparcie (w szczególności o przejęcie części obowiązków domowych). W krytycznym momencie, kiedy zgromadziły się duże rachunki za operacje mamy, moja córka sama zaproponowała, że zrezygnuje z wycieczki z klasą do Londynu. To było jej marzenie, nie zmuszałam jej do tego, to była jej decyzja. Zaczęłyśmy częściej razem wychodzić – po prostu na kawę albo na lody. Wydaje mi się, że to tylko wzmocniło nasze relacje.

Potwierdzają to podcasty MD Anderson Cancerwise, w których omawiane jest wsparcie dla opiekunów – osób zajmujących się rodzicami lub krewnymi z rozpoznaniem nowotworu. W jednym z podcastów pracownica socjalna Mary Deff dzieli się radami wynikającymi z wieloletniej praktyki pracy w hospicjach:

„W sytuacjach długotrwałej opieki szczególnie ważne jest to, by nie zapominać o opiekującej się osobie.

Proste pytanie: ‘Jak się czujesz?’ może być sygnałem, że nie zapomniałaś o tej osobie. To nie tylko apel do lekarzy, ale także do nas wszystkich – kolegów, przyjaciół, sąsiadów, którzy mogą wesprzeć prostym słowem tych, którzy znaleźli się w sytuacji „sandwicha”

W hospicjach jest to już część protokołu: monitoruje się nie tylko stan pacjenta, ale także stan opiekuna – czy nie jest wyczerpany, czy ma dostęp do grup wsparcia.

Ważne, by mieć plan: jak stworzyć w domu możliwie najbardziej komfortowe i bezpieczne warunki dla osoby starszej, dążąc do jej maksymalnej samodzielności. Specjaliści radzą zwrócić szczególną uwagę na stan emocjonalny starszych rodziców. Utrata samodzielności jest ciosem dla ich tożsamości. Może objawiać się irytacją, rezygnacją, niechęcią do przyjmowania pomocy. Jednak właśnie ta cicha obecność, współczucie i wsparcie mogą pomóc zachować godność – i dać ci trochę więcej przestrzeni dla siebie.

Kolejna kluczowa kwestia: szczera ocena własnego systemu wsparcia. Czy dam sobie radę sama, mając pracę, dzieci, inne obowiązki? Czy mogę polegać na mężu, braciach, siostrach, przyjaciołach, sąsiadach? Czasami najlepszym rozwiązaniem jest przekazanie części obowiązków, nawet jeśli jest to trudne psychicznie”.

Jedna z kobiet, które pojawiły się w podcaście, powiedziała: „Wiedziałam, że jeśli nie zadbam o siebie, nie będę w stanie zadbać o rodziców, dzieci i męża”. Dbanie o siebie jest częścią dbania o rodzinę. Jeśli więc świadomość tego może pomóc ci uwolnić się od presji społecznej i wewnętrznego poczucia wstydu, że robisz za mało – przynajmniej tego argumentu wysłuchaj.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Redaktorka i dziennikarka. W 2006 roku stworzyła miejską gazetę „Visti Bilyayivka”. Publikacja z powodzeniem przeszła nacjonalizację w 2017 roku, przekształcając się w agencję informacyjną z dwiema witrynami Bilyayevka.City i Open.Dnister, dużą liczbą projektów offline i kampanii społecznych. Witryna Bilyayevka.City pisze o społeczności liczącej 20 tysięcy mieszkańców, ale ma miliony wyświetleń i około 200 tysięcy czytelników miesięcznie. Pracowała w projektach UNICEF, NSJU, Internews Ukraine, Internews.Network, Wołyńskiego Klubu Prasowego, Ukraińskiego Centrum Mediów Kryzysowych, Fundacji Rozwoju Mediów, Deutsche Welle Akademie, była trenerem zarządzania mediami przy projektach Lwowskiego Forum Mediów. Od początku wojny na pełną skalę mieszka i pracuje w Katowicach, w wydaniu Gazety Wyborczej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Program „Szkoła dla wszystkich” wraz ze swoim zespołem opracowała wiceministra edukacji Joanna Mucha, która była odpowiedzialna m.in. za edukację dzieci z rodzin migranckich i uchodźczych. Właśnie ogłosiła, że podała się do dymisji.

„Drodzy państwo, dziś złożyłam rezygnację z funkcji sekretarza stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej (...) Przez wiele ostatnich miesięcy intensywnie pracowałam nad projektami, które – głęboko w to wierzę – mogły zmieniać polską szkołę. NIestety, mimo wielu prób i rozmów, nie udało się zbudować poparcia dla ich realizacji w kierownictwie MEN i w rządzie. W tej sytuacji kontynuowanie pracy na dotychczasowym stanowisku uznałam za niezasadne” – napisała Mucha w mediach społecznościowych.

Ogromny grant z UE

Jednym z największych projektów edukacyjnych była właśnie „Szkoła dla wszystkich”. Prace nad nim trwały od jesieni ubiegłego roku, a w planach było między innymi przeznaczenie środków na zatrudnienie w latach 2025-27 ponad tysiąca asystentów i asystentek międzykulturowych dla dzieci z Ukrainy oraz szkolenia dla nauczycieli i dyrektorów na temat pracy dzieci z doświadczeniem migracji. Na ten cel z Unii Europejskiej pozyskano 500 mln złotych. 

Tak Joanna Mucha mówiła o tym projekcie i pozyskanych z UE pieniądzach w rozmowie z Sestrami: „Udało nam się uzyskać ogromny grant unijny – 500 mln złotych – i w zaledwie kilka miesięcy napisaliśmy program rządowy, który będzie obowiązywał od stycznia. Wiem, że późno – ale to jest chyba najszybciej napisany program rządowy w polskiej administracji. Dodała, że „pewnym jest, że (rząd) będzie finansował zatrudnienie asystentów międzykulturowych”, co – jak podkreślała – uważa za jedną z najważniejszych kwestii. Wyrażała nadzieję, że samorządy będą korzystać z tej nowej możliwości. 

Z kolei Maria Kowalewska, pedagożka i nauczycielka języka polskiego jako obcego związana z inicjatywą Wolna Szkoła, stwierdziła w rozmowie z nami, że asystent międzykulturowy to „ważne i potrzebne stanowisko”. Takie osoby tłumaczą, biorą udział w spotkaniach z rodzicami, ułatwiają komunikację i wyjaśniają rodzicom, jeśli jest taka potrzeba, jak działa polski system oświatowy. Pomagają. 

Bez asystenta i bez języka

Dziś Maria Kowalewska tak komentuje doniesienia o rezygnacji z programu: – Byłam bardzo zaskoczona, kiedy o tym usłyszałam. Mamy 200 tys. dzieci Ukrainy w szkołach. W tej, w której pracuję, w każdej klasie jest co najmniej jedno dziecko z Ukrainy.

Co tracimy?

  • Asystenów międzykulturowych – osoby znające ukraiński i polski oraz pomagające dzieciom w komunikacji i adaptacji. Przede wszystkim taki asystent mógł rozmawiać z dziećmi bez żadnych barier o ich problemach i trudnościach.
  • Dodatkowe lekcje języka polskiego, będące kluczem do integracji.
  • Wsparcie psychologiczne – ukraińskie dzieci uczą się w obcej szkole obcej i w obcym języku. Są wśród nich dzieci z PTSD, takie, które siedziały w schronach, które prowadzą ćwiczenia przeciwpożarowe powodujące ataki paniki.

200 tysięcy porzuconych dzieci

– Mam wrażenie, że nie myślimy o dzieciach z Ukrainy jako naszych przyszłych obywatelach, którzy będą tutaj głosować, pracować, płacić podatki. Inwestycja w ukraińskie dzieci to po prostu także inwestycja w nasze społeczeństwo, bo te osoby w przyszłości będą tu żyć, leczyć nas, pracować w usługach – podkreśla aktywistka.  

Dodaje, że jest „zdziwiona i rozgoryczona” wycofaniem tych pieniędzy.

– Jesteśmy w bardzo trudnym momencie, jeśli chodzi o edukację dzieci z Ukrainy, skoro zaczynamy zapominać, że to duża, różnorodna grupa potrzebująca wsparcia. Mam wrażenie, że porzucamy te dzieci i nie myślimy o konsekwencjach.

W polskich szkołach uczy się ponad 200 tys. uczniów i uczennic z Ukrainy. 150 tys. przybyło do Polski po wybuchu wojny, 50 proc. to dzieci i młodzież z rodzin, które przyjechały tutaj przed 2020 rokiem. We wrześniu 2024 roku wszystkie dzieci z Ukrainy zostały objęte obowiązkiem szkolnym, co oznacza, że muszą chodzić do zerówki, szkoły podstawowej i ponadpodstawowej. W tym samym czasie otrzymanie świadczenia 800 plus zostało uwarunkowane uczęszczaniem dzieci do polskiej szkoły.

20
хв

Szkoła jednak nie dla wszystkich? Nie będzie pieniędzy na asystentów kulturowych i dodatkowe lekcje polskiego

Anna J. Dudek

Tysiące Ukraińców i Ukrainek na tymczasowo okupowanych terytoriach żyje w strachu i pod presją. Rosjanie zmuszają ich do przyjmowania obcych paszportów, prześladują za miłość do Ukrainy, próbują wymazać pamięć o tym, kim są. Mimo to Ukraińcy się nie poddają.

Olga Mucha – ekspertka w dziedzinie komunikacji, studiów nad pamięcią i prawami człowieka, kierowniczka działu edukacji i współpracy międzynarodowej Miejskiego Muzeum „Terytorium Terroru” – zbiera świadectwa tych, którzy pod okupacją stawiają opór wrogowi.

Olga Mucha

Zaufanie, główna waluta wojny

Natalia Żukowska: – Jakie formy oporu i sprzeciwu Ukraińców na okupowanych terytoriach uważa Pani za najskuteczniejsze?

Olga Mucha: – Nasza skuteczność polega przede wszystkim na tym, że jesteśmy społeczeństwem obywatelskim o horyzontalnych powiązaniach. I dobrze, że mamy wiele takich grup (choć wciąż jest ich za mało). Jednym z powodów, dla których Rosjanom nie udało się „zdobyć Kijowa w 3 dni”, jest nieobecność u nas sztywnej, scentralizowanej hierarchii decyzyjnej (słynnych „centrów podejmowania decyzji”). W działaniach okupacyjnych ta cecha strukturalna ma kluczowe znaczenie. Bo kogo byś nie wyrwał z takiego systemu, to system się nie rozpadnie. Natomiast struktura rosyjska jest sztywno zhierarchizowana, scentralizowana i kierowana przez jedno centrum.

Nie można stwierdzić, który z ruchów oporu jest najskuteczniejszy, ponieważ wszystkie są skuteczne na swój sposób. Pierwotny opór ma oczywiście charakter militarny. Dalej idą różne ruchy partyzanckie, które dokonują rozmaitych aktów dywersji. Istnieją również siły cyfrowe czy cyberwojsko, które działają w warunkach ścisłej tajemnicy i zadają wrogowi potężne straty.

Pewnego razu rzecznik Centrum Narodowego Oporu o pseudonimie „Ostap”, odpowiadając na pytanie: „Jaki jest udział oporu pokojowego?”, powiedział: „Kiedy żołnierz Federacji Rosyjskiej idzie przez Melitopol i widzi namalowany trójząb, a potem czyta na Telegramie, że gdzieś wysadzono samochód, układa mu się to puzzle. Rozumie, że przeciwko niemu działają zarówno grupy bojowe, jak cywile”.

I rozumie, że to nie jego ziemia. I czuje, że nie jest tu mile widziany. Ten wielopoziomowy ekosystem działa w długiej perspektywie

Dlaczego „niewidzialny” opór cywilów ma tak wielką siłę?

Bo to jest świadectwo nastrojów społecznych. Nie chodzi o: „moja chata z kraja, nic nie wiem”, ale o: „spotykam wroga”, „to moja ziemia”. Chodzi również o wewnętrzną nieobojętność. Ludzie, którzy nie mają takiego doświadczenia, nie rozumieją wszystkich wyzwań, przed którymi stoją mieszkańcy okupowanych terytoriów.

Istnieje niebezpieczny stereotyp, że wszyscy, którzy potrzebowali Ukrainy, już dawno wyjechali na terytoria przez nią kontrolowane. W rzeczywistości jest wiele powodów, dla których ludzie pozostali na okupowanych terenach. W większości są to powody osobiste i związane z bezpieczeństwem.

Proszę sobie wyobrazić, że aby wyjechać z tymczasowo okupowanych terytoriów, trzeba minąć około 16 wrogich blokad, z których każda stanowi zagrożenie dla życia. Poza tym wyjazd nie jest tani, koszt wynosi od 1,5 do 2 tysięcy dolarów

Nie jest tajemnicą, że Rosjanie skrupulatnie sprawdzają osoby chcące wyjechać i przeprowadzają rewizje. Jeśli znajdą proukraińskie tatuaże, informacje o udziale w protestach lub coś będzie nie tak w telefonie – problemów nie uda się uniknąć. Dlatego jeśli nie wyjechałeś wcześniej, a byłeś zaangażowanym Ukraińcem, to przez blokadę nie przejdziesz. I może to dotyczyć nie tylko ciebie, ale także twoich bliskich.

Są historie o ludziach, którzy chcieli wyjechać z okupowanych terytoriów – i zniknęli. I do tej pory nikt nic o nich nie wie. Jest ogromna liczba osób z grup szczególnie wrażliwych, które nie wyjechały. To osoby starsze, które nie chciały opuścić swoich domów, chore. Inne mają krewnych leżących lub niezdolnych do transportu. Dlatego jeśli chcesz coś zrobić na okupowanym terytorium, musisz stać się „niewidzialnym człowiekiem”.

Aktywistka ruchu „Żółta wstążka” w Symferopolu

Właśnie od tego zaczęły się „Złe Mawki” [Złe Wróżki – red.].

One w pewnym momencie zrozumiały, że kobiety w średnim wieku są dla okupantów niewidoczne. A przecież mogą chodzić, fotografować, rozdawać ulotki lub gazety

Te kobiety mogą być bardzo potężną siłą. Jak potężną? Na przykład ruch „Żółta wstążka” zorganizował wiele akcji przed pseudowyborami na okupowanych terytoriach – w szczególności fałszywe strony internetowe, na które wprowadzano dane osobowe kolaborantów.

Zadaniem tych ruchów jest maksymalne uprzykrzanie wrogowi pobytu na ukraińskiej ziemi. Każdy może pomóc w miarę swoich możliwości – bronią, operacjami specjalnymi, presją moralną lub psychologiczną, kreatywnymi działaniami.

Co i skąd wiadomo o podziemnym ruchu oporu na Krymie – w szczególności o „Atesz” i „Złych Mawkach”, w których działają setki odważnych ludzi?

Na Krymie jest tak naprawdę „najłatwiej”, o ile w ogóle można tak powiedzieć, bo nie ma tam tak ścisłej kontroli, jak na nowo zajętych terytoriach. No i na tych terytoriach wróg stara się przekupić ludzi, na przykład podwyższając im pensje. Rosjanie bardzo dobrze potrafią wykorzystywać czynnik ekonomiczny.

Niedawno w „Dziennikach Mawek z okupacji”, które piszą dziewczyny i kobiety z okupowanych terytoriów, znalazłam historię, która mnie do głębi poruszyła. Jedna z nich napisała:

„Pracowałam w muzeum i trzymałam się do ostatka. Ale nie mam już żadnych oszczędności i jestem zmuszona iść do pracy na rzecz okupanta”

Z ciekawości sprawdziłam w Internecie, jakie tam są pensje. Okazało się, że są znacznie wyższe niż w Ukrainie, a nawet w niektórych miejscach w samej Rosji. Rozumiemy jednak, że jest to tymczasowa „akcja reklamowa” i gdy tylko wróg osiągnie swój cel, hojność zniknie. Ale na razie to działa.

Trump silnoręki, czyli sympatie Rosjan

Na Krymie jest nieco łatwiej w sensie monitorowania. Dlatego to tam aktywne są „Żółta wstążka” i „Złe Mawki”. Wiele dobrego robi też na półwyspie ruch partyzancki „Atesz”, przeprowadzając na przykład regularne dywersje. Pomocni mogą być także cywile, którzy czasami mają możliwość przekazania informacji umożliwiających służbom specjalnym przeprowadzanie ważnych operacji.

Samochód rosyjskich wojskowych spalony przez partyzantów z „Atesz”

Co jakiś czas komunikuje się Pani z przedstawicielami „niewidzialnego oporu”. Jak zdobyła Pani ich zaufanie?

Zaufanie to chyba podstawowa waluta podczas wojny. Zwłaszcza w takiej pracy, jak moja, gdy zbierasz zeznania lub pracujesz z materiałami wrażliwymi. Nie pracuję jako dziennikarka. Jestem muzealniczką, pisarką, kuratorką. Ufają mi, bo rozumieją, że uzyskane przeze mnie informacje nie zostaną wykorzystane dla clickbaitów.

Ludzie potrzebują zaufania, ale czasami trzeba miesięcy, zanim ktoś zacznie ze mną rozmawiać. Na przykład kiedy po raz pierwszy rozmawiałam z przedstawicielką „Złych Mawek”, miała na sobie maskę i kaptur, a jej głos był skrzypiący, zabawny, komputerowy. Po raz pierwszy ta dziewczyna pokazała twarz dopiero po miesiącach naszej komunikacji. Poza tym nawet wtedy zapytała: „Nie piszesz, prawda?”. Odpowiedziałam: „Nie, nie piszę”.

Gdy zdjęła kaptur, opadły jej bujne, długie włosy. Nie wytrzymałam i wykrzyknęłam: „To naprawdę wróżka!”. A ona się uśmiała: „Ty zupełnie jak rosyjski żołnierz. Oni myślą, że jesteśmy ze służb specjalnych, a my jesteśmy zwykłymi dziewczynami i kobietami”

Ta mawka szczerze przyznała, że boi się tego, czym się zajmuje, lecz nie może stać z boku. Proszę sobie wyobrazić, jaka to niesamowita praca nad sobą, nad swoimi lękami, wartościami. Bardzo trudno kontaktować się z przedstawicielami ruchów oporu, a nawet z poszczególnymi aktywistami. Bo wystarczy jedno niewłaściwe pytanie i kontakt się urywa.

Plakat „Mawki przeciw okupantom”

Jest taka dziewczyna na Krymie, która pisze dziennik online. Mam do niego dostęp i mogę go czytać. To artystka, więc bardzo ciekawie opisuje swoje życie. Na przykład ironicznie opowiada o tym, że kiedy ona i jej przyjaciele planują wyjazd na plażę, wybierają taką, na którą nic nie lata.

Była też historia o przyjaciółce, która zaczęła spotykać się z „idealnym chłopakiem”.

Pewnego razu ta przyjaciółka wspomniała o wydarzeniach w Buczy, a chłopak powiedział, że to fejk. Dostał w twarz i zerwali ze sobą

Ciekawie jest przyglądać się tej dziewczynie, ponieważ całe życie mówi po rosyjsku, ale jest osobą o ukraińskich wartościach – z naszym, typowo ukraińskim, pragnieniem wolności. Pamiętam, jak pisała o referendum, że Putin wychodzi ze wszystkich dziur. Nawet chcąc wypłacić pieniądze z bankomatu, musiałaś obejrzeć filmik o nim. Niedawno pisała, że Rosjanie lubią Trumpa, bo jest „silnoręki”.

Kiedy odzyskamy nasze terytoria z tymi głęboko straumatyzowanymi przez okupację ludźmi, czeka nas ogromna praca nad reintegracją. Dlatego już dziś trzeba rozumieć wyzwania i rzeczywistość, z którą oni się borykają.

Supermoc ukraińskich kobiet

Skąd wziął się pomysł z mawką jako symbolem oporu?

Ten ruch ma trzy założycielki. Uznały, że to jasny i trafny obraz: dziewczyna, niczym mawka, najpierw wabi, a potem wciąga do lasu i łaskocze na śmierć. Ich pierwszy plakat był poświęcony 8 marca i stał się viralem. Widnieje na nim dziewczyna, która bije rosyjskiego żołnierza bukietem kwiatów po łbie. I napis: „Nie chcę kwiatów! Chcę moją Ukrainę!”. Rozklejały go i rozpowszechniały między innymi za pośrednictwem kont na Telegramie. Z tej serii był też plakat z uwodzicielską dziewczyną i napisem:

„Okupancie, nie wiesz, jak skończy się ten wieczór”
„Nie chcę twoich kwiatów! Chcę moją Ukrainę!”

Moim zdaniem to bardzo fajna historia, ponieważ Rosjanie postrzegają młode Ukrainki wyłącznie jako obiekty seksualne, a te nieco starsze lub w ogóle stare nie są dla nich interesujące, chociaż zadania wykonują tam kobiety w różnym wieku. W ich zespole są nawet babcie, które wymyśliły „kuchnię Mawki”: do bibmru dodawały środek przeczyszczający i przynosiły go do jednostek wojskowych, szczególnie podczas rosyjskich świąt. Bo co najbardziej lubi rosyjski żołnierz? Darmowe rzeczy i wódkę. Więc to był strzał w dziesiątkę. Oczywiście, to ogromne ryzyko. Trzeba zdobyć zaufanie, podarować „smakołyki” i szybko zniknąć, by nie zostać zdemaskowaną.

Kim są kobiety, które stają się „Złymi Mawkami”?

Kimkolwiek. Jedyne, co je łączy, to to, że nie są obojętne. Czasami przychodzą do społeczności, żeby porozmawiać, wyrzucić coś z siebie, bo nie mają z kim się tym podzielić. Myślę, że to przede wszystkim kobiety, które potrzebują wolności i wyboru.

Jedynym formalnym wymogiem, który łączy wszystkie te ruchy, jest to, że nie angażują nieletnich. I to też odróżnia je od Rosjan, którzy – przeciwnie – polują na naszych nastolatków, przede wszystkim tych z problemami

Rosjanie działają według znanego schematu. Najpierw dają proste zadanie i niewielkie, ale namacalne pieniądze. Młody chłopak lub dziewczyna dają się złapać na haczyk. Ukraińskie ruchy oporu tak nie postępują. Do pokojowego oporu potrzeba niewiele: chęci, wyobraźni i odrobiny fantazji, by wymyślić coś, co można zrobić. A także godności, gdy zadajesz sobie pytanie: „Kto, jeśli nie ja?”. Dziś „Złe Mawki” są obecne na wielu okupowanych terytoriach. Nawet z Rosji pojawiły się osoby chętne do przyłączenia się do ruchu, ale z jakiegoś powodu nie są przyjmowane (śmiech).

„Tu nie miejsce na rosyjskie wybory”

Jaką rolę odgrywa przywództwo kobiet w ruchu oporu?

Ogromną.

W walce z takim wrogiem jak „ruski mir”, który nie uznaje i nie akceptuje roli kobiet, to właśnie kobiety stają się dodatkową supermocą

W czasie wojny to na kobiety spada większość obowiązków domowych i odpowiedzialność za inne wrażliwe grupy: dzieci, osoby starsze, chore, weteranów. Dzieje się tak pomimo tego, że wiele kobiet jest również na froncie i coraz bardziej wykazują się jako utalentowane wojowniczki. Nasze kobiety potrafią wszystko. Jeśli dla wroga wyglądasz jak osoba, które nie potrafi nic zrobić, to jest to twój atut, którego nie można lekceważyć.

Cyberpartyzanci albo niesamotni w sieci

Co odróżnia obecną wojnę od wojen z przeszłości?

Cyfryzacja. Dlaczego wróg tak rzadko zatrzymuje uczestników „niewidzialnych” ruchów oporu? Bo cały system opiera się na anonimowych czatach. Na przykład kto jest liderem „Żółtej wstążki”? Nie ma jednego lidera.

Nawet jeśli gdzieś ktoś wypadnie z obiegu, działalność ruchu nie zatrzymuje się. Można zabić człowieka, charyzmatycznego przywódcę, inspiratora, ale nie można zabić idei, która jednoczy

Ta wewnętrzna genetyczna anarchiczność i skłonność do tworzenia poziomych powiązań jest kolejną naszą supermocą i podstawą społeczeństwa obywatelskiego. Zbudowaliśmy państwo w państwie, które przejmuje znaczną część funkcji państwowych. Tak, jest niedoskonałe i nigdy nie będzie idealne, ale działa.

Symbol ruchu „Żółta wstążka”

Natomiast co do cyfryzacji operacyjnej: wcześniej musiała być jakaś kryjówka, w której chowało się różne rzeczy. Teraz ta „dziupla” znajduje się w sieci, dzięki czemu wszystko stało się znacznie bezpieczniejsze.

Jak na przykład odbywa się dystrybucja gazety samizdatowej? Otóż rozpowszechniana jest makieta, z której usunięto wszystkie ślady cyfrowe: do czatu wysyłany jest plik w formacie PDF. Kto ma w domu drukarkę — drukuje i roznosi gazetę. Jedna z zasad brzmi: jeśli widzisz niebezpieczeństwo – natychmiast wyrzuć gazety lub plakaty; nie ma na nich żadnych śladów. Oczywiście zdarzają się prowokatorzy, którzy chcą dostać się do ruchu. Dlatego jeśli ktoś koniecznie chce spotkać się fizycznie, żaden aktywista się na to nie zgodzi. Nikt nie jest zainteresowany tym, by się odsłonić.

A nawet jeśli złapią cię z plakatami i zapytają: „Skąd to masz?”, szczera odpowiedź będzie brzmiała: „Znalazłem w Internecie”. „A kto jest twoim kuratorem?” „Nie ma żadnego kuratora”. Nie możesz nikogo „wydać”, bo nigdy go w życiu nie widziałeś

Co daje ludziom siłę, by stawiać opór nawet w najniebezpieczniejszych warunkach?

Też mnie to ciekawi. Mieszkam w Londynie od 2017 roku, ale od początku wojny w Ukrainie spędzam więcej czasu niż w Wielkiej Brytanii. Mogłabym „żyć spokojnie” i nigdzie nie jeździć, tym bardziej że mam nieletnią córkę. Ale nie potrafię. Wydaje mi się, że to właśnie ta grupa ludzi potrzebuje tego najbardziej. A takich ludzi od czasu wybuchu wojny na pełną skalę jest coraz więcej.

Nawet w przypadku diaspory widać, jak bardzo wzrosła potrzeba przynależności. Przed wybuchem wojny w Londynie były 2 czy 3 filie sobotniej szkoły ukraińskiej. Dzisiaj jest ich już 13. Przychodzą między innymi ci, którzy mieszkają tu od dawna, lecz wcześniej nie mieli potrzeby wyrażania swojej tożsamości. Teraz ta potrzeba jest bardzo ważna. To wszyscy nasi przyszli ambasadorzy i adwokaci interesów Ukrainy na świecie.

Pewna znajoma dziennikarka opowiadała mi, jak musieli wywieźć spod okupacji rodziców jednego z aktywistów. Po przejściu przez ostatnią blokadę zatrzymali się na pierwszej stacji benzynowej. Wracając z toalety, kobieta rozpłakała się. „Jak nisko upadliśmy” – powiedziała. Wstrząsnęło nią to, że w toalecie było światło i pachniało, że był papier toaletowy i mydło w płynie.

Pochodziła z Doniecka, który w 2012 roku był jednym z najbogatszych miast Ukrainy. „Ruski mir” przyniósł mu upadek

Gdy zaczęła się wojna, siedziałem na wiśni

W jaki sposób okupanci próbują kontrolować przestrzeń informacyjną? I jak nasi ludzie to obchodzą?

Sytuacja jest naprawdę napięta, ponieważ wróg kontroluje komunikację ludzi za pośrednictwem dostawców Internetu. Nawet jeśli długo siedzisz na Zoomie, może to być dla nich lampka ostrzegawcza. Na razie nie ma więc lepszego rozwiązania niż płatny VPN.

No i oczywiście nie należy zapominać o podstawowych zasadach higieny informacyjnej. Zawsze trzeba mieć dwa telefony – domowy i ten na ulicę. Do komunikacji należy używać Signala na domowym. Porozmawiałeś – skasuj. Dodatkowo zawsze musisz mieć przykrywkę. Oznacza to, że należy dodać do telefonu np. „Moskiewskiego Komsomolca” i inne rosyjskie kanały telegramowe. Telefon nie może być „sterylny”, bo to od razu wzbudzi podejrzenia. Trzeba również wiedzieć, gdzie i co można czytać, a czego i gdzie nie. I jak czyścić historię wyszukiwania.

W niektórych regionach nie ma w ogóle dostępu do internetu. Jest taka autorka „Dzienników z Ługańska”, która, by coś opowiedzieć, specjalnie jedzie do Ługańska, bo w jej miejscowości nie ma żadnego połączenia.

Trójząb, herb Ukrainy, na skale w tymczasowo okupowanym przez Rosję ukraińskim Krymie

Jaki czyn albo historia najbardziej Panią poruszyły?

Są historie, które rozdzierają człowieka emocjonalnie. Na przykład pewna kobieta długo nie wyjeżdżała z okupowanego Mariupola, ponieważ miała obłożnie chorego męża. Kiedy zmarł, sama pochowała go na podwórku. Opowiadała, że w tamtej chwili nawet nie płakała. Rozpłakała się dopiero wtedy, kiedy wyjechała z terytoriów okupowanych i na Zaporożu usłyszała piosenkę „Nie mam domu”.

Kiedyś w muzeum „Terytorium Terroru” realizowaliśmy projekt „Utracon? dzieciństwo” – o tych, którzy jako dzieci zostali deportowani do Kazachstanu i na Syberię. Był wśród nich pan Stepan, który opowiadał: „Gdy zaczęła się II wojna światowa, siedziałem na wiśni...”. A teraz, w 2022 roku, w ośrodku dla uchodźców w Warszawie rozmawiam z chłopcem z Chersonia. I on mi mówi: „Gdy zaczęła się wojna, siedziałem na wiśni...”. To było jak rażenie prądem! Minęło prawie sto lat, a tu masz pana Stepana, mężczyznę prawie dziewięćdziesięcioletniego, który przeżył deportację i wrócił – i tego chłopca, który mówi te same słowa.

W takich chwilach rozumiesz, że nic się na świecie nie zmienia. I zaczynasz silniej odczuwać swoją odpowiedzialność za to, by wszystko to zostało udokumentowane i nigdy więcej się nie powtórzyło

Albo historia Tetiany Tipakowej z Chersonia, która otwarcie opowiada o torturach. Przed inwazją zajmowała się działalnością turystyczną, nigdy nie była aktywistką społeczną. Ale kiedy przyszli Rosjanie, stanęła na czele pokojowych protestów. Z tego powodu zabrano ją „do piwnicy” i poddano torturom. Rosjanie chcieli, żeby nagrała film z przeprosinami i zaczęła dla nich pracować, organizując protesty na rzecz „ruskiego miru”. Przypomniała sobie film o izraelskiej armii, w którym powiedziano: „Kiedy jesteś w niewoli, masz jedno zadanie – przetrwać”. Wyczerpana zgodziła się na nagranie z przeprosinami, a oni założyli jej worek na głowę i gdzieś ją zawieźli. Potem powiedzieli: „Zrób dziesięć kroków”. Pomyślała, że zostanie rozstrzelana.

Kiedy opowiadała o tych dziesięciu krokach, wydawało mi się, że przeszłam je razem z nią. Czekała na rozstrzelanie, lecz nic się nie działo. Nie wie, ile czasu tak stała. W końcu odważyła się zdjąć worek i zobaczyła, że porzucono ją gdzieś na polu. Pieszo dotarła do domu, gdzie czekała na nią córka, która przedostała się do okupowanego miasta z zagranicy, gdy tylko dowiedziała się o zaginięciu matki. Siadając do obiadu, Tetiana zobaczyła w oknie ten sam samochód, który wywiózł ją na tortury. Natychmiast zorientowała się w sytuacji i siłą wyprowadziła oszołomioną córkę za drzwi, głośno mówiąc: „Podziękuj mamie za jedzenie, które mi przekazała”. Tak uratowała swoje dziecko.

Norymberga 2, czyli iluzja

Czy zeznania ocalałych mogą stać się podstawą dla przyszłych trybunałów na wzór procesu norymberskiego?

By zebrać materiały do procesu takiego jak w Norymberdze, trzeba mieć pełną informację o poszczególnych przypadkach. Zajmują się tym organizacje praw człowieka. Jeśli jest jakaś osoba gotowa złożyć pełne zeznania, kierujemy ją dalej. Bo naszym zadaniem jako muzeum jest zachowanie historii środowiska muzealnego w czasie wojny, a jako projektu „Niewidzialna siła” – utrwalenie informacji o ruchach pokojowego oporu. Nie da się ogarnąć wszystkiego, zawsze trzeba mieć jakiś punkt skupienia. Ale wszyscy ze sobą współpracujemy.

Przez prawie 8 lat pracowałam w siedzibie PEN International i sceptycznie podchodzę do wszystkich tych trybunałów.

Tysiące udokumentowanych przypadków gwałtów jako zbrodni wojennych na Bałkanach. Małe Kosowo – 20 000 przestępstw seksualnych. I wie pani, ile osób zostało skazanych? Jedna

Na dodatek ta sprawa przez lata wisiała w sądzie apelacyjnym. Wszystko na ten temat. Dlatego nie wierzę w sprawiedliwy międzynarodowy sąd nad wrogiem.

Najlepszą zemstą jest siła i szczęśliwe, pełne, bezpieczne życie. Jednocześnie należy starać się przełamać ten schemat „międzynarodowej bezodpowiedzialności” i doprowadzić sprawy do Hagi, pamiętając jednak, że to nie jest panaceum.

Świat zna wiele szczegółów naszej wojny, ale zamiast efektu, na który liczymy, mamy sytuację, w której z powodu natłoku negatywnych informacji ludzie odwracają się od tematu wojny. Co można z tym zrobić?

Przede wszystkim musimy zrozumieć, że nasza wojna nie jest jedyną na świecie. Obecnie trwa około 30 konfliktów zbrojnych. Twierdzenie, że „jesteśmy najbiedniejsi” w pokoju, w którym siedzą też Izrael, Palestyna, Syria, Jemen, Sudan, Mjanma, Wenezuela itp., nie jest najlepszą strategią. Trzeba pomyśleć, co możemy zaoferować światu.

A jesteśmy właściwie jedynymi na świecie, którzy mają tak duże doświadczenie w prowadzeniu współczesnej wojny na taką skalę w terenie miejskim i nie tylko. I realnie wyszkoloną w prawdziwych działaniach bojowych armię

Co robić? Na początek sami powinniśmy przejść takie „dekolonizacyjne rozpakowywanie” i zrozumieć, na ile jesteśmy... obiektywnie fajni (śmiech). I przekazywać innym, że jesteśmy pełnoprawnymi partnerami. Nie tylko ofiarami, ale także bojownikami, zwycięzcami. Profesjonalnymi „ocalałymi” (angielskie „survivor” podoba mi się nawet bardziej). Tak się złożyło, że mamy nieodpowiedniego i chorego sąsiada. Ale dzięki partnerom możemy budować współpracę na wszystkich poziomach – od baletu po szkolenia wojskowe. Na razie mamy na to zasoby.

Zdjęcia udostępnione przez Olgę Muchę

20
хв

Olga Mucha i wojna niewidzialnych ludzi

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Polska a broń jądrowa: ambicje i rzeczywistość

Ексклюзив
20
хв

Podzielone rodziny ukraińskich migrantów: badanie postaw

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress