Exclusive
20
min

Czołg, który strzela do cywilów, chowając się za cerkwią, to Rosja

Po drodze minęliśmy z 15 posterunków kontrolnych. Gdyby choć jeden z naszych bagaży został sprawdzony, wpadlibyśmy. Dlatego na każdym z tych posterunków wyjmowałem paczkę Marlboro i zaczynałem palić. To przyciągało uwagę okupantów. Częstowałem ich, a oni, zajęci paleniem, nas przepuszczali – mówi Wołodymyr Nikulin, policjant z nagrodzonego Oscarem filmu „20 dni w Mariupolu”

Ksenia Minczuk

Jewhen Maloletka, Mścisław Czernow, Wasilisa Stepanenko i Wołodymyr Nikulin z córką — pierwsze zdjęcie na terytorium kontrolowanym przez Ukrainę. Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Pracuje w Głównym Departamencie Policji Narodowej w obwodzie donieckim. Jest jednym z głównych bohaterów nagrodzonego Oscarem filmu dokumentalnego „20 dni w Mariupolu”. To on pomógł Mścisławowi Czernowowi, Jewhenowi Małoletce i Wasylisie Stepanenko opuścić Mariupol i zabrać fotograficzną i filmową dokumentację zbrodni popełnionych tam przez Rosjan. W wywiadzie dla Sestr Wołodymyr Nikulin opowiada o ewakuacji, o dramatycznym spotkaniu z dziennikarzami i o tym, jak dzięki ciasteczkom zrozumiał, że wszystko do człowieka wraca: i dobro, i zło.

Wielu z tych, których znałem, zostało zdrajcami

– Trafiłem do Mariupola po tym jak Donieck, mój dom, został zdobyty – mówi Wołodymyr. – Pracuję w organach ścigania od ponad 30 lat. W 2014 roku, kiedy miały miejsce epokowe wydarzenia, pracowałem w donieckiej policji obwodowej. Broniliśmy siedziby Obwodowej Administracji Państwowej, gdy separatyści próbowali ją przejąć. Zostałem w Doniecku nawet wtedy, gdy był już niemal zdobyty. Ale w końcu, latem 2014 roku, moja rodzina i ja opuściliśmy dom. W tamtym czasie była to dla mnie jedyna możliwość kontynuowania służby. A służba jest dla mnie bardzo ważna.

Szczególnie trudno było mi zaakceptować fakt, że nie wszyscy ukraińscy policjanci opuścili wówczas okupowany Donieck – nie wszyscy pozostali wierni przysiędze. To był dla mnie cios. W końcu wielu z nich znałem osobiście, razem służyliśmy. Świadomie zdecydowali się zostać zdrajcami.

Ci, którzy zostali w Doniecku, przeszli na stronę wroga. A ci, którzy nie zdradzili, trafili do Mariupola

Trudno mi mówić o moim domu w Doniecku. Mam nadzieję, że jest bezpieczny. Opuściłem już trzy domy: w Doniecku, Mariupolu i Myrnohradzie. Kiedy wyjeżdżaliśmy z Doniecka, nie wziąłem ze sobą żadnych rzeczy. Pamiętam letnie buty z siateczką, koszulę z krótkim rękawem... Nie wziąłem nawet spodni – munduru szukałem już na miejscu, gdy na powrót zaczęła się moja służba. Ale miałem lojalnych kolegów i poczucie wolności, którego w Doniecku już nie było.

Wołodymyr Nikulin. Zdjęcie: archiwum prywatne

Rosjanie w obwodzie donieckim palili się do rozpętania wojny. Chcieli krwi, lecz mieszkańcy Doniecka nie chcieli walczyć. To tylko ich rozwścieczyło. Urządzili prowokację. Już na początku wojny zaatakowali donieckie lotnisko.

Nie było tam mieszkańców miasta, tylko ludzie z Rosji. Więc okupanci ich zabili, na alei Kijowskiej, a potem pokazywali ich ciała, żeby wywołać wojnę

Kiedy dotarliśmy do Mariupola, personel policyjny był już zredukowany. Ze 120 osób pracujących w regionalnej jednostce policji pozostało tylko 12. Gdy odtwarzano policję, przeszedłem wszystkie etapy lustracji i ponownej certyfikacji. Często jeździliśmy do Awdijiwki. Byłem zaskoczony tym, jak ludzie żyli tam pod ostrzałem. Ale żyli, bo jeszcze było państwo i wolność. Dzieci bawiły się na placach zabaw, sklepy były otwarte. Mój kolega po tym jak został ranny na froncie, kupił nawet mieszkanie w Awdijiwce. Ludzie kochali swoją ziemię i wierzyli w zwycięstwo.

Ksenia Minczuk: Przygotowywaliście się na pełnoskalową wojnę?

W 2021 roku, kiedy mieliśmy już informacje wywiadowcze, że Rosja się szykuje, również rozpoczęliśmy przygotowania. I to nam bardzo pomogło. W 2014 roku wiele straciliśmy, bo nie byliśmy przygotowani i byliśmy zdezorientowani. W Mariupolu postanowiliśmy zapobiec powtórce z historii. Dlatego gdy Rosjanie zaczęli okupować Mariupol, w ich ręce nie wpadł ani jeden dokument czy teczka. Nie przejęli też żadnej broni. Zabraliśmy wszystko, zanim rozpoczęła się inwazja. No i byliśmy gotowi do walki. Tam nie było tak wielu zdrajców, jak w Doniecku. I nie było też chaosu, byliśmy więc w stanie utrzymać porządek. Oczywiście na tyle, na ile było to możliwe w takich okolicznościach.

Dla nas, policjantów z Doniecka, wojna zaczęła się nie w 2022 roku, ale w 2014

I kiedy mój przełożony obudził mnie o 5 rano 24 lutego słowami: „alarm bojowy”, od razu wszystko zrozumiałem. Uświadomienie sobie, że cały kraj jest atakowany, było bardzo bolesne.

Tylko nie uderzajcie w dom, w którym jest moja rodzina

Jak wspomina Pan swoje 20 dni wojny w Mariupolu?

Nigdy ich nie zapomnę. Ale to wszystko przemyślę sobie później. Bo teraz, gdy rozmawiamy, wciąż trwają ataki, eksplozje, a ja myślę, co robić i gdzie się udać po zakończeniu ostrzału Kramatorska. Nie mam czasu myśleć o niczym innym. Pamiętam jednak każdy dzień i każdą osobę, która tam była.

Pamiętam początek wielkiej wojny, z tym pełzającym poczuciem katastrofy. Czułem to w każdej komórce mojego ciała. A potem zobaczyłem, jak miasto jest zabijane. Rosjanie atakowali Mariupol ze wszystkich stron. Rozumieliśmy, że bardzo go potrzebują, ale trwaliśmy, by historia z Doniecka się nie powtórzyła.

Moja żona i córka postanowiły zostać w mieście. Żona powiedziała: „Nie chcę, żeby było tak jak w Doniecku. Nie chcę już nigdzie uciekać. Chcę być w domu”

Każdego dnia wcześnie rano szedłem do pracy, patrzyłem na dom, w którym mieszkała moja rodzina, i bałem się, że po raz ostatni widzę go w nienaruszonym stanie. To było najbardziej przerażające. Ilekroć dochodziło do ostrzału (a dochodziło cały czas), modliłem się w duchu: „Proszę, tylko nie w dom, w którym jest moja rodzina”.

Jako policjant miałem dużo pracy. Najpierw musiałem wynieść dokumentację, potem zbierałem broń, przygotowywałem materiały do wznoszenia fortyfikacji. A kiedy zaczął się atak, pomagałem ludziom.

Pomoc humanitarna. Mariupol na początku marca 2022 r. Zdjęcie: archiwum prywatne

Żałuje Pan, że na tak długo został w Mariupolu?

Właściwie to żałuję, że wyjechałem, bo naprawdę nie chciałem powtórki z mojego rodzinnego Doniecka. W Mariupolu pozostało wielu ludzi, potrzebowali pomocy. Miasto było otoczone, bombardowane, szturmowane. Miejscowi nie mogli się z niego wydostać, każdy mieszkaniec był na skraju śmierci. Bomby z samolotów, rakiety, artyleria. Domy płonęły. Rosjanie celowo niszczyli wszystko, by złamać nasz opór.

Atakowali też lokalną siedzibę Państwowej Służby do spraw Sytuacji Nadzwyczajnych Ukrainy, by uniemożliwić ratownikom niesienie pomocy. A ludzie umierali straszną śmiercią.

Na przykład ci, którzy ukrywali się w piwnicach domów, w które uderzały pociski, byli zasypywani. I nie było nikogo, kto mógłby im pomóc

Lekarze wyciągali ludzi spod ostrzału, byli bohaterami. Takich historii jest wiele. Ofiar były dziesiątki, setki tysięcy. Cywile, dzieci przysypane gruzem w piwnicach. Później Rosjanie nie grzebali ich, tylko po prostu gdzieś wywozili. Nie wiemy, co zobaczymy, gdy wyzwolimy Mariupol...

Policja została w mieście do samego końca. Dostarczaliśmy pomoc humanitarną, pieluchy, szukaliśmy schronienia dla ludzi. Zawoziliśmy rannych do lekarzy. Aż nadszedł dzień, kiedy zostaliśmy otoczeni w szpitalu. Wcześniej przynosiłem do tego szpitala ciastka – takie okrągłe, z nadzieniem owocowym. Kiedy ukrywaliśmy się w podziemiach szpitala, lekarze przynosili nam te ciastka. Tak to do mnie wróciło.

Wiedzieliśmy, że odtąd będziemy trzymać się razem

Jak Pan poznał Mścisława Czernowa, Jewhena Małolietkę i Wasylisę Stepanenko?

Poznaliśmy się, kiedy Rosjanie zaatakowali szpital położniczy [9 marca 2022 r. – red.]. Byłem pod wrażeniem tego zespołu. Mariupol był już niemal zniszczony, w mieście pozostali tylko miejscowi. I wtedy zobaczyłem ludzi z napisem „Press”. Mieli na sobie hełmy i kamizelki kuloodporne. Na początku myślałem, że to zagraniczni dziennikarze – i szczerze mówiąc, bardzo się ucieszyłem na ich widok. To była trochę samolubna radość, ale nie wstydzę się jej.

Kobieta w ciąży ewakuowana z bombardowanego szpitala położniczego w Mariupolu. Zdjęcie: Yevhen Maloletka/AP Photo
Zdałem sobie bowiem sprawę, że to, co dzieje się z naszym miastem, ma szansę stać się dziedzictwem ludzkości

Rosjanie umieją kłamać i obawiałem się, że znów będą ukrywać swoje zbrodnie.

Najpierw natrafiłem na Mścisława. Powiedział, że jest z Charkowa. Zapytałem: „Jak sobie tutaj radzisz? Potrzebujesz pomocy?” Nie odpowiedział. Po prostu spojrzeliśmy na siebie i wtedy zdałem sobie sprawę, że im pomogę, bo tego potrzebują. Ja też tego potrzebowałem. Od tamtej pory jesteśmy razem.

Sposób, w jaki pracowali, zadziwił mnie. Profesjonalny, jasny, nieustraszony. Ważną sprawą był transfer materiału, który zrobili – w tamtych warunkach rzecz niemal niemożliwa. Po pierwsze, dla Rosjan byli już wrogami. Po drugie, w mieście było niewiele miejsc z dostępem do Internetu. Najpierw udaliśmy się do centrum miasta, gdzie znajdowała się stacja Kijewstar. Na filmie widać, jak siedzimy tam pod betonowymi schodami, Mścisław przesyła materiał ze swojego telefonu, podczas gdy Rosjanie bombardują całą okolicę. Kiedy Internet przestał tam działać, zaczęliśmy chodzić do punktu dowodzenia Gwardii Narodowej i Piechoty Morskiej, gdzie była sieć satelitarna. To był obiekt strategiczny, pilnowali go umundurowani policjanci z karabinami maszynowymi. Kiedy przyjeżdżaliśmy dostarczyć materiały, wszyscy policjanci na moją prośbę odłączali się od Wi-Fi, nawet nie zadawali pytań. Rozumieli, jakie znaczenie mają informacje – one później wpłynęły na wielu ludzi na całym świecie. W szczególności na przekazanie nam pomocy wojskowej.

Nie wiedziałem, czy mój samochód gdziekolwiek dojedzie

Rosjanie przypuścili atak od strony szpitala. Pamiętam, że snajper ranił pielęgniarkę w szyję. Po drugiej stronie był atak czołgów. Na jednej z klatek filmu widać, jak rosyjski czołg chowa się za cerkwią. Potem się wysunął i zaczął strzelać do domów, w których znajdowali się ludzie.

Czołg, który strzela do cywilów, chowając się za cerkwią, to Rosja.

Pamiętam oczy ludzi, którzy ukrywali się z nami w szpitalu. Wśród nich było wiele starszych osób i kobiet, patrzyły na nas z błagalną prośbą: „Zróbcie coś, żeby nas nie zabili”

Kazałem wszystkim ukryć się i nie pokazywać w oknach. Wiedziałem, że jeśli będziemy stawiać opór, wszyscy zostaniemy zabici. Z okrążenia wyprowadził nas specjalny oddział Sił Zbrojnych Ukrainy.

Bo to jest moja ziemia

Kiedy Pan zrozumiał, że czas opuścić Mariupol?

Wydarzenia rozwijały się dynamicznie. Rosjanie nie tworzyli korytarzy humanitarnych dla mieszkańców miasta, 14 marca ludzie zaczęli więc przebijać się na własną rękę. Mścisław, Jewgienij i Wasylisa usłyszeli od ekspertów ds. bezpieczeństwa, że powinni Mariupol natychmiast opuścić. Zaczęli więc szukać sposobów. Ja nie zamierzałem wyjeżdżać, ale staliśmy się już zespołem. Poza tym ich pierwsza próba wyjazdu nie powiodła się. Czułem, że muszę zostać z nimi do końca. Postanowiłem więc, że ich zabiorę. I moją rodzinę też.

Samochód Wołodymyra, 2022 r. Zdjęcie: archiwum prywatne

Samochód Jewhena, którym on i jego zespół przyjechali do Mariupola 24 lutego, został zniszczony. Mój samochód został uszkodzony przez pocisk z wyrzutni Grad, nie było w nim ani jednej całej szyby. Ale wciąż działał. Nie wiedziałem, dokąd dojedzie, lecz odpaliłem go i ruszyliśmy. Teraz część mojego samochodu jest w Niemczech, w muzeum dziennikarstwa.

Nie zabraliśmy ze sobą prawie nic – tylko małą walizkę z rzeczami mojej córki i żony. Moje rzeczy, spakowane, były w mieszkaniu od 2014 roku. Nawet ich nie przejrzałem.

Moje sztuczki zadziałały, bo posterunki kontrolne były obsadzone przez nieprofesjonalnych żołnierzy

Podróżowaliśmy, nie znając drogi. Wiedziałem, że nie powinniśmy jechać główną drogą. Pracowałem w wydziale kryminalnym, więc miałem jakieś rozeznanie. Jechaliśmy w kierunku wybrzeża, ale wcześniej musieliśmy minąć kolejkę samochodów, które wyjeżdżały. Długie kolumny samochodów czekały na wyjazd z miasta. Zdałem sobie sprawę, że musimy się przebić, by wyjechać przed zachodem słońca – to był jedyny sposób, by ocalić zdjęcia i filmy. Wpadłem na pewien pomysł…

Mścisław i Jewhen, ubrani w hełmy i kamizelki kuloodporne z napisem „Press”, biegli przed naszym samochodem.

Ludzie, widząc biegnących dziennikarzy, nie wiedzieli, co się dzieje – i się rozstępowali

Potem Jewhen usiadł na masce samochodu. To też był element przyciągnięcia uwagi – i ludzie nadal nas przepuszczali. W ten sposób przedostaliśmy się przez miasto. Ryzyko było ogromne, ale plan zadziałał.

Po drodze minęliśmy wiele punktów kontrolnych. Gdyby Rosjanie sprawdzili choćby jeden z naszych bagaży, wpadlibyśmy. Musieliśmy mieć pewność, że nie zostaniemy przeszukani. Dlatego na każdym z tych posterunków wyjmowałem paczkę Marlboro i zaczynałem palić. To przyciągało uwagę okupantów. Częstowałem ich, a oni, zajęci paleniem, nas przepuszczali. Zadziałało, ponieważ punkty kontrolne były obsadzone przez nieprofesjonalnych żołnierzy. Takich łatwiej wywieść w pole.

Pamiętam moment, kiedy przekraczaliśmy linię frontu. Wieczorem, bez żadnego oświetlenia, reflektory wyłączone. W każdej chwili konwój, w którym jechaliśmy, mógł zostać ostrzelany. Tak przejechaliśmy przez Połohy. Dotarliśmy do kolejnego posterunku kontrolnego, gdzie oświetliła nas latarnia.

I wtedy zobaczyłem żołnierza w ukraińskim mundurze. Wysiadłem z samochodu, podszedłem do niego i... przytuliłem go. A on przytulił mnie. Bez słów

Wróciłem do samochodu i pojechaliśmy dalej. Potem zatrzymała nas policja, sprawdziła nasze dokumenty i samochód. Byłem tak nabuzowany adrenaliną, że nic z tego wszystkiego nie rozumiałem. To był prawdziwy cud, że udało nam się wyjechać.

Śni Pan o Mariupolu?

Jeszcze nie. Myślę, że mój mózg wypiera wspomnienia. Sny są wtedy, kiedy masz czas na analizę. Nadal służę w obwodzie donieckim. Gdziekolwiek się znajdę, będę służył. Bo to jest moja ziemia.

No items found.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację

Marcin Meyer ma 54 lata i jest biznesmenem. Pomaga Ukraińcom od początku inwazji. Początkowo przewoził ludzi z granicy polsko-ukraińskiej, później wyjechał na wolontariat do Ukrainy. Dostarcza pomoc w najbardziej niebezpieczne rejony, gdzie nie każdy chce jechać. Przed wojną unikał mediów społecznościowych, ale gdy się zaczęła, założył konta na Instagramie i TikToku. W jednym celu: by ludzie w potrzebie mogli się z nim kontaktować. Uświadamia też obcokrajowcom, co się dzieje w Ukrainie.

Oto jego opowieść.

Pomagaj dalej i rób to, co robisz

Rankiem 24 lutego 2022 r., gdy tylko się obudziłem, natychmiast pojechałem na granicę polsko-ukraińską. Przez dwa tygodnie przewoziłem ludzi, początkowo własnym samochodem. Później przesiadłem się do busa. Przewoziłem mężczyzn wracających z zagranicy, by walczyć na wojnie, i pomoc humanitarną. W drodze powrotnej zabierałem kobiety i dzieci, w większości przerażone. Od razu włączałem Wi-Fi w telefonie, by mogli napisać do swoich rodzin, gdzie są i dokąd jadą. Chciałem, by czuły się bezpiecznie. Wiele z nich miało urazy psychiczne.

Raz podwiozłem trzy kobiety z dziećmi. Jedna z nich bała się wejść do domu, który miał być ich schronieniem. Powiedziałem: „Spokojnie, nie denerwuj się. Poczekamy, aż zrozumiesz, że tu jest bezpiecznie”. Uderzyło mnie to, że prawie wszystkie kobiety, które spotkałem, od razu były zainteresowane możliwością zatrudnienia – i to pomimo faktu, że nie pochodziły z biednych rodzin. Jedna z nich była właścicielką pięciu sklepów ze słodyczami w Charkowie, lecz wojna zmusiła ją do pozostawienia wszystkiego.

Od początku inwazji Marcin pomaga Ukrainie. Zdjęcie: prywatne archiwum

Z czasem zdałem sobie sprawę, że nie wystarczy mi już tylko przewożenie ludzi. Myślałem o wstąpieniu do wojska, jednak mój przyjaciel z Kijowa powiedział: „Marcin, nie jesteś już taki młody, masz 52 lata. Pomagaj dalej i rób to, co robisz”. Wtedy zdecydowałem się pojechać do Ukrainy i pomagać ludziom bezpośrednio tam, zwłaszcza w pobliżu linii frontu.

Dziennik wideo, czyli mówić o tym wszystkim

W marcu 2022 r., gdy tylko obwód kijowski został wyzwolony, pojechałem z pomocą humanitarną do Borodianki, Buczy i Irpienia. Wciąż trudno mi nawet wspominać te miejsca. Widziałem stosy podziurawionych kulami cywilnych samochodów, słuchałem ludzi, którzy opowiadali o rozstrzeliwaniu cywilów przez rosyjskie wojsko. Chciałem krzyczeć na cały świat o tych okropnościach, które dzieją się w XXI wieku. Niestety wiele osób w Europie zaczyna zapominać o wojnie w Ukrainie. Żyją spokojnie i nie zdają sobie sprawy, że zaledwie 400 kilometrów od nich cywile giną podczas bombardowań. Ważne było dla mnie, by mówić o tym wszystkim, bo rosyjska propaganda krzyczała, że to fejki.

„Moje posty w mediach społecznościowych były jak dziennik wideo”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Do tego czasu nie miałem konta w żadnych mediach społecznościowych. Córka namówiła mnie do założeniu konta na TikToku, a przyjaciel stworzył stronę na Instagramie. Nie jestem reporterem z telewizji, nie szukałem sensacji. Po prostu opowiadałem to, co zobaczyłem.

Wstrząsnęła mną na przykład historia pary emerytów, którzy nie chcieli opuszczać Buczy i mieszkali w namiocie na środku podwórka. Nie bali się nawet zimna

Moje posty w mediach społecznościowych były jak pamiętnik wideo. Dzięki nim informowałem też ludzi, że ich paczka dotarła do celu, a nie leży gdzieś w magazynie. Nie robię tego dla sławy w sieci, chcę tylko być otwarty i transparentny. Poza tym ludzie, którzy potrzebują pomocy, za pośrednictwem socjali mogą się ze mną skontaktować.

Podczas wolontariatu na granicy poznałem pastora Witalija z Krzywego Rogu. Odwiedzam go regularnie. Pamiętam, jak pojechaliśmy razem do jednej z okupowanych wiosek, jak zwykle przywożąc pomoc humanitarną. Podszedł do nas mężczyzna i poprosił o pomoc. Rosjanie zastrzelili jego żonę, a on chciał wykopać jej ciało, by je pochować na cmentarzu. To był dla mnie szok.

Kobieta prosi o dwa pampersy

W Krzywym Rogu rozdawaliśmy pomoc humanitarną. Podeszła do nas kobieta i zapytała, czy mamy da pampersy. Ta prośba poruszyła mnie do głębi. Nie prosiła o pieniądze ani żadną inną pomoc, tylko o dwie pieluchy – nawet nie paczkę. Czasami docierały do nas prośby od domów dziecka. Woziliśmy do nich różne rzeczy: jedzenie, lekarstwa, generatory.

Marcin Meyer przybywa z pomocą. Zdjęcie: archiwum prywatne

Najgorzej było w wiosce Paraskowijiwka niedaleko Bachmutu, która jest teraz pod rosyjską okupacją. Jechaliśmy z pomocą humanitarną w cywilnym samochodzie oznaczonym krzyżem, ale dla Rosjan to nie miało znaczenia. Strzelali do nas. Jest takie powiedzenie: „Tylko głupcy się nie boją”. Zawsze zadziwiali mnie ludzie, którzy nie chcieli opuszczać zagrożonych miejsc. Zwłaszcza emeryci, którzy siedzieli w piwnicach. Oczywiście nie mnie ich oceniać. Może niektórzy czekali na Rosjan, a może po prostu bali się jechać w nieznane.

Innym razem matka przekazała nam syna, którego trzeba było przewieźć z Krzywego Rogu do Krakowa; miał tam opiekuna prawnego. Wyraziła zgodę na przekroczenie przez niego granicy. Tego 8-letniego chłopca przerażał każdy głośny dźwięk. Przez pierwsze dziewięć godzin nie odzywał się ani słowem. Był ze mną przyjaciel, z którym na zmianę prowadziliśmy samochód. Nie zatrzymywaliśmy się. Chcieliśmy się dowieźć dziecko to na miejsce tak szybko, jak to możliwe, by jak najmniej się stresowało.

Człowiek dorasta, ale wciąż trochę jest jak dziecko

Na początku wojny na pełną skalę wojsko prosiło o wszystko – kamizelki kuloodporne, hełmy, ubrania, śpiwory, gogle taktyczne. Drony i pojazdy były potrzebne cały czas. Niektórzy ludzie oddawali swoje zwykłe drony, by chłopcy mogli nauczyć się nimi sterować. Skontaktowali się ze mną ludzie z Austrii i Norwegii, którzy chcieli przekazać armii swoje samochody.

Ostatnio dostarczyłem ich kilka – jeden dla żołnierza, którego znałem. Dwa tygodnie później zaginął. Nie wiadomo, czy został schwytany, czy zabity. Nadal nie ma o nim żadnych wieści

Za każdym razem gdy idziesz na front, jest niebezpiecznie. Raz wróg był 500 metrów od nas. Połowa wioski była pod kontrolą Rosjan, a druga połowa pod kontrolą Ukraińców. Oczywiście pojechanie tam było ryzykowne, ale musieliśmy to zrobić. Wiesz, chociaż człowiek dorasta, wciąż jest trochę jak dziecko: jak jest niebezpiecznie, to spoko. Oczywiście, nie chcę umierać. Ale nadal jeżdżę w takie miejsca, bo rozumiem, że chłopaki i dziewczyny żyją tam w bardzo niebezpiecznych warunkach na co dzień. Cieszą się, gdy ktoś ich odwiedza, że się o nich pamięta.

Marcin i ukraińscy żołnierze w obwodzie donieckim. Zdjęcie: archiwum prywatne

Zdarzało się, że od przyjazdu na front nawet na chwilę nie wychodzili z ukrycia, bo wokół latało mnóstwo dronów, wyłączali też telefony i geolokalizację. To, co udaje mi się sfilmować na linii frontu, publikuję po dwóch tygodniach albo miesiącu. Ze względów bezpieczeństwa.

Nie da się zapomnieć tych wiosek i miasteczek spalonych przez Rosjan. Czas jakby się tam zatrzymał. Widzisz rozwieszone pranie, zastawiony stół, a na nim talerze. Ludzie zostawiali wszystko w jednej chwili i uciekali. Żaden film nie jest w stanie oddać tych wszystkich okropności.

Życzą mi śmierci, a ja się uśmiecham

Wciąż dziwi mnie, że są tacy, którzy nie wierzą w realność i okrucieństwo tej wojny. Piszą o tym w komentarzach na moich mediach społecznościowych. Czasami twierdzą, że to wszystko jest zainscenizowane, że to plan filmowy. Bo na przykład żołnierz na froncie nie może być ogolony i czysty – musi być pokryty błotem, mieć brodę. Niektórzy życzą mi śmierci. Kiedy to czytam, po prostu się uśmiecham i dalej robię swoje.

Musimy zdać sobie sprawę z jednego: nikt z nas nie chciałby, żeby coś takiego wydarzyło się w naszym kraju. Oczywiście każdy musi bronić kraju, ale łatwo jest potępiać tych, którzy uciekają, którzy nie chcą walczyć.

Nikt nie wie, jak w tej sytuacji zachowaliby się na przykład Polacy. Czy opuściliby Polskę? Czy matka zabrałaby swojego 20-letniego syna do innego kraju, czy też wysłała go na front? Zrozumiesz to dopiero wtedy, gdy wejdziesz w czyjeś buty
„Nigdy nie myślałem, że tak krwawa wojna może być tak blisko Polski”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Z własnego doświadczenia wiem, jacy są Rosjanie. Mam przyjaciół w USA, gdzie kiedyś mieszkałem. Nawet tam propaganda wyprała ludziom mózgi. A Rosjanie uważają się za naród wybrany i uznają wszystkie inne narody za gorsze. Nie kochają nikogo i są zawistni. Pamiętasz, jak byli zaskoczeni, gdy zobaczyli kanalizację i toalety w ukraińskich domach? Myśleli, że tu będzie jak u nich w domu, z dziurami w ziemi zamiast toalet. Słyszałem historie o Rosjanach kradnących czajniki elektryczne, a potem stawiających je na gazie, żeby się nagrzały. Albo wyjmujących płyty pancerne z kamizelek kuloodpornych i wkładających w to miejsce kradzione laptopy. Mieszkałem w domach w pobliżu linii frontu. Rosjanie ukradli z nich nawet ramy okienne i krany.

Nie czas na historię

To wstyd, że niektórzy ludzie wciąż żyją historią, która dzieli nasze narody. Tragedia wołyńska wydarzyła się 80 lat temu, lecz nikt nie mówi, że należy o niej zapomnieć. Teraz jednak nie czas na to. Kiedy w przestrzeni informacyjnej przywołujemy smutne karty naszej historii, to jest to najlepsza melodia dla Rosjan. Tak, to trudne tematy, lecz w tym momencie nie czas na nie.

Historia jest bardzo ważna, ale czas napisać nową. To jest zasada, według której żyję

Nie rozumiem tych, którzy krzyczą: „Niech tylko podpiszą ten pokój i się dogadają!”. Moja odpowiedź jest zawsze taka sama: wyobraź sobie, że ktoś przyjeżdża do twojego kraju i zabiera ci kilka województw. Albo przychodzi do twojego domu i zabiera ci kuchnię i pokój, mówiąc: „No dobra, od dziś mieszkam w twoim pokoju i kuchni”. Ludziom łatwo mówić różne rzeczy, gdy to nie dotyczy ich ziemi.

„Poprzez wolontariat chciałem pokazać moim dzieciom, że w życiu trzeba robić coś dla innych bezinteresownie”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Przez pierwsze dwa lata w ogóle nie jeździłem na wakacje. Przyjeżdżałem do Polski na tydzień lub dwa, żeby zobaczyć się z dziećmi, a potem wracałem. Dopiero w tym roku po raz pierwszy pojechałem z nimi nad morze. Jednak moje myśli i serce zawsze były w Ukrainie. Pewnego dnia podczas spaceru spotkaliśmy dziewczynę z Ukrainy, która ze swoim chłopakiem sprzedawała lody. Rozpoznali mnie, podeszli i podziękowali. Było mi bardzo miło, zwłaszcza że moja 17-letnia córka i 8-letni syn stali obok mnie i widzieli to wszystko. To proste „dziękuję” jest dla mnie największą nagrodą. Poprzez wolontariat chciałem pokazać moim dzieciom, że w życiu trzeba robić coś dla innych bezinteresownie. Mam nadzieję, że są ze mnie dumne.

Cieszyć się każdą chwilą

Ta wojna nauczyła mnie pomagać. Kiedy robisz to z głębi serca, pomagasz też sobie. Naprawdę zacząłem doceniać każdy dzień, zauważać małe rzeczy, cieszyć się każdą chwilą z moimi dziećmi. W codziennym życiu staram się robić wszystko z myślą o innych. Nawet kiedy parkuję samochód, parkuję go tak, aby ktoś inny mógł stanąć obok mnie.

„Ta wojna nauczyła mnie pomagać”. Zdjęcie: prywatne archiwum

Nigdy nie sądziłem, że tak krwawa wojna może być tak blisko Polski. Na całym świecie wojny i konflikty trwają latami – i, swoją drogą, w prawie każdej z nich jest jakiś rosyjski ślad. Ale tamte wojny są daleko. Nawet gdybym chciał pojechać i pomóc, trudno byłoby się tam dostać. A Ukraina jest o krok.

Ludzie są naprawdę zmęczeni wojną. To gorzka prawda. Jednak kiedy myślisz o tych chłopakach i dziewczynach na linii frontu, zdajesz sobie sprawę, że nie masz prawa nawet myśleć o zmęczeniu

Jestem z Ukrainą aż do zwycięstwa. Jestem pewien, że po zakończeniu wojny ten kraj otrzyma potężny impuls do rozwoju. Macie do tego wszystko – ziemię, zasoby naturalne i ludzi. Chcę też spełnić jedno z moich marzeń: pojechać na Krym. Jeszcze tam nie byłem. Ale słyszałem od znajomych, że tam jest pięknie.

20
хв

Jestem z Ukrainą aż do zwycięstwa. I marzę, by kiedyś pojechać na Krym

Natalia Żukowska
Andrij Onistrat

Przed wojną nazywano go „biegającym bankierem” – Andrij Onistrat nie tylko był właścicielem banku, którym zarządzał, ale też biegał w poważnych maratonach. Kiedy wybuchła wielka wojna, ten ojciec pięciorga dzieci zgłosił się na ochotnika do wojska i został „bankierem, który walczy”. Teraz nie jest już bankierem. Żyje z pensji oficera.

Gdy wojna zabrała mu syna, życie Andrija zmieniło się całkowicie. Opowiedział nam o tym w osobistej rozmowie.

Od bankiera do żołnierza – od radości po depresję

Oksana Szczyrba: Dlaczego zdecydował się Pan wstąpić do wojska? Jaką rolę w tej decyzji odegrała Pana rodzina i przyjaciele?

Andrij Onistrat: W czerwcu 2022 roku poszedł na wojnę mój syn. Dwa i pół miesiąca później poszedłem za nim. Bo jeśli poszedł Ostap, to ja nie mogłem nie iść. Moja żona [Walentyna Chamajko, znana prezenterka telewizyjna, współtwórczyni marki odzieżowej – red.] zareagowała na to bardzo źle. Nie powiedziałem jej o mojej decyzji do samego końca. Bałem się, że będzie przeciw. Kiedy się dowiedziała, bardzo płakała, nie chciała, bym odchodził, była bardzo zraniona. Ale decyzja zapadła.

Na froncie

Myślał Pan o wyjeździe z kraju?

Nie mieliśmy walizki ewakuacyjnej, jednak w pierwszych tygodniach wojny rozmawialiśmy o tym. Byłem gotowy wsadzić rodzinę do samochodu i zabrać ją w bezpieczne miejsce, a potem samemu wrócić. Lecz żona powiedziała, że nie chce wyjeżdżać, bo czuje, że jeśli to zrobi, nie będzie mogła już wrócić do swojego domu.

Trudna była przemiana bankiera w żołnierza?

W tym procesie jest wiele etapów, od radości po depresję. To okazja do zmiany siebie i otoczenia. Czytałem teorię, że każda osoba może przejść drogę od wykonawcy do lidera – w dowolnym kierunku. Odwiedził mnie znajomy przedsiębiorca. Zapytałem go: „Czy kiedykolwiek myślałeś o zostaniu pracownikiem?”. „Serio?” – odpowiedział ze zdziwieniem. Oznacza to, że on już nie może wrócić na poziom wykonawcy. A ja mogę to zrobić z łatwością.

Tęskni Pan za swoim przedwojennym życiem?

Trudno powiedzieć, za czym tęsknię. Kiedy wracam do domu i kładę się do łóżka, zdaję sobie sprawę, że bardzo brakowało mi zasypiania z dziećmi, przytulania żony.

Z rodziną
Każde życie ma swoje plusy i minusy – zarówno w czasie pokoju, jak na wojnie

Kiedy byłem w Torecku, czułem adrenalinę misji bojowych. Z jednej strony jest ciężko, ale z drugiej doświadczasz emocji, których nie masz w cywilu.

Ogólnie rzecz biorąc, moje życie zmieniło się całkowicie. Mam inny krąg społeczny, inne priorytety.

Przed inwazją nie miał Pan doświadczenia wojskowego. Został Pan ojcem w wieku 18 lat i dostał odroczenie od służby. Wcześniej uważał Pan, że wojsko to strata czasu. Ale kiedy zaczęła się wojna na pełną skalę, poszedł Pan na front. Co wojsko jest dla Pana dzisiaj?

Dziś to moje życie, ponad 90% mojego czasu.

Jestem zainteresowany karierą wojskową, w której mógłbym wykorzystać swoje wcześniejsze, pokojowe doświadczenie. Wojsko to rozwój, planowanie, przetrwanie, wykonywanie rozkazów, struktura. W wojsku wydarzenia biegną bardzo szybko. A w cywilu wojna wygląda jak news.

W czym wcześniejsze doświadczenia Panu pomagają, a w czym przeszkadzają?

Nie przeszkadzają mi. Może czasami musisz przekroczyć samego siebie, na przykład gdy dostajesz idiotyczne zadanie. W cywilu tego nie robiłem.

Pomaga mi umiejętność myślenia, bo niestety w wojsku nie ma zbyt wielu ludzi, którzy potrafią myśleć

Przytuliłem go i pomyślałem, że stał się już taki duży i dorosły

Pana syn Ostap zginął podczas misji bojowej w pobliżu Wuhłedarze w 2023 roku, miał 21 lat. Jakie były wasze relacje?

To ja zainspirowałem go do wstąpienia do armii. Stymulowałem go. Kiedy teraz zadaję sobie pytanie, czy gdybym mógł cofnąć czas, zrobiłbym to samo, nie mam odpowiedzi.

Z Ostapem w okopie

Dużo myślałem i nadal myślę o przyczynach tego, co się stało. Przed wojną rozmawialiśmy rzadko, a niektóre jego działania, jak decyzja o porzuceniu studiów, mogły mnie irytować, a nawet powodować odrzucenie. Potem Ostap poszedł na wojnę i wszystko się zmieniło.

Przez rok wojny rozmawialiśmy więcej niż przez wcześniejsze 10 lat. Mieliśmy jedną małą przerwę na półtora tygodnia, ale poza tym kontaktowaliśmy się codziennie. Pisaliśmy do siebie na Signalu, rozmawialiśmy o wojsku, broni, ubraniach, dziewczynach... Nie było tematów, których byśmy nie poruszyli. Nigdy wcześniej nie miałem takiego kontaktu z moim synem.

Pewnego razu, podczas wakacji, zaprosiłem go do Charkowa. Miałem tam tylko jedno łóżko, więc musieliśmy spać na nim razem. Pamiętam, jak go przytuliłem i pomyślałem, że stał się już taki duży i dorosły.

Wszyscy byli z niego dumni. Kiedy przyjeżdżał na urlop, nosili go na rękach. Nauczył się komunikować z ludźmi, choć w cywilu było to dla niego dość trudne. W czasie wojny otworzył się, zaczął inaczej komunikować się z braćmi i siostrami. Stał się bardziej otwarty.

Jaki był podczas wojny?

Został profesjonalnym operatorem dronów, chciał zostać pilotem szturmowym – chociaż mówiłem mu, że może być przydatny na wojnie, używając nowoczesnych technologii.

Jak przetrwać taką stratę i nie oszaleć?

Jeszcze nie wiem, jak to przetrwać. Często czytam sobie to, co do siebie pisaliśmy, i płaczę.

Czas nie leczy ran

Tuż po śmierci Ostapa rozpoczęła się ofensywa. Podczas walk poczułem się trochę lepiej, ale kiedy się skończyła, przyszły ciężkie myśli i zacząłem chodzić do miejsca, gdzie to się stało, gdzie zginął mój syn. Znalazłem tam jego rzeczy. Spakowałem je do pudełka i odesłałem do domu. Potem zacząłem chodzić tam częściej.

Na przepustce. 2022 rok

Powiedziała: „Jeśli coś się stanie, nie oddadzą mi nawet twojego ciała”

O co Pan walczy?

Chcę, by nasz kraj wyrwał się z rosyjskiego paradygmatu istnienia. Chcę, byśmy wyskoczyli z niego raz na zawsze i w taki sposób, żeby nie można już było do niego wrócić.

Bo jeśli spełni się straszny sen, w którym Rosja wygra, to ja i moje dzieci nie będziemy żyć w tym kraju. Dlatego walczę. By odwrócić tę kartę historii

Jak podczas wojny wyglądają Pana relacje z rodziną?

To już zupełnie inne życie niż wtedy, gdy wstępowałem do wojska. Dzieci dorosły, Walentyna założyła własną firmę i jest jeszcze bardziej zajęta niż kiedyś. Wielokrotnie mówiła mi, że jej ciężko. Pracuje 7 dni w tygodniu, to naprawdę ciężkie czasy. Ale na razie jestem w stanie myśleć głównie o tym, jak przybliżyć nasze zwycięstwo. O reszcie pomyślę później.

Podobno był Pan u psychologa rodzinnego...

Tak, bo w pewnym momencie zaczęliśmy mówić różnymi językami. Mówisz rzeczy, które wydają się być zrozumiałe, ale bliscy wydają się ciebie nie słyszeć. To było dla mnie bardzo irytujące. Walia zasugerowała, bym poszedł do psychologa, ona bardzo chce mi pomóc. Teraz zdaję sobie sprawę, jak trudno było jej zaakceptować te wszystkie zmiany, przeżyć śmierć mojego syna [Ostap był synem Andrija z pierwszego małżeństwa – red.]. I jak trudno było jej doświadczać zmian, które we mnie zaszły.

Pobraliście się po 18 latach małżeństwa, gdy już mieliście ze sobą czworo dzieci.

Walia powiedziała mi, że jeśli coś się stanie, nie oddadzą jej nawet mojego ciała. Biorąc pod uwagę to, gdzie jestem, ryzyko jest naprawdę wysokie. To była emocjonalna decyzja i bardzo emocjonalny moment.

Ślub po 18 latach

Czerwona linia i poczucie beznadziei

Co jest najtrudniejsze w wojsku, na linii frontu?

Nie lubię się nie wysypiać. Dla mnie to rodzaj czerwonej linii, której nie lubię przekraczać. A niewyspany byłem cały czas. Z emocjonalnego punktu widzenia to było dla mnie nękanie. Znęcanie się w wojsku polega na tym, że wciąż czujesz się do czegoś zmuszany, masz poczucie beznadziei.

I jeszcze mój wiek... Jestem starszy od innych, a to niezbyt przyjemna sytuacja.

Kiedy byłem dowódcą, miałem problematyczną relację z jedną osobą. W życiu staram się nie wchodzić w drogę idiotom, bo trudno znaleźć z nimi wspólny język. Przed wojskiem nie miałem do czynienia z nieodpowiednimi ludźmi.

Ale na wojnie musisz komunikować się ze wszystkimi, nawet z idiotami. Nie możesz udawać, że oni nie istnieją. A to jest trudne

Jak przetrwać na tej wojnie?

Na linii frontu nieustannie się „przegrzewasz” z powodu ciągłych wyzwań i obciążenia pracą. Aby temu zapobiec, wysyłałem moich podwładnych do domu na kilka tygodni. To przywracało ich trochę do życia.

Andrij od dawna biega w maratonach. Teraz pomaga mu to odzyskać energię życiową

Zainwestował Pan w wojsko dużo własnych pieniędzy. Dlaczego teraz brakuje funduszy? Jakie są główne problemy w armii?

Przedstawiłem badania na temat tego, które jednostki odnoszą sukcesy, a które nie. Okazało się, że sukces odnoszą te, które mają budżet na pokrycie swoich potrzeb.

Ja na przykład zainwestowałem w zakup wideorejestratorów. Kiedyś zamawialiśmy drony z Ministerstwa Obrony, ale ich rejestratory są tak kiepskie, że drony nie latają. Jedna kamera kosztuje 2600 hrywien [ok. 260 zł – red.], dziennie zużywa się około 20 dronów. Nie możesz zamówić odpowiednich rejestratorów w ministerstwie, bo ich nie mają. Musisz więc kupić je sam. Ogólnie potrzeby jednostki są bardzo duże. Teraz armia jest w takim stanie, że musimy kupować wszystko. UE rekompensuje tylko część potrzeb.

Każda jednostka wojskowa to mały start-up. A jeśli chcesz wygrać, to ta jednostka musi kupić odpowiednią technikę

Za co został Pan odznaczony?

Armia ma ciekawe podejście do nagród. Na przykład trwa ofensywa. Liczba osób, które się wyróżniły, jest określana subiektywnie. Powiedzmy, że wyróżniło się 20 osób, a oni mówią mi: „Musimy przyznać sześć Złotych Krzyży”. Pytam: „Dlaczego tylko sześć? Przecież z powodzeniem atakowaliśmy, mój oddział wykonał zadania”. W odpowiedzi słyszę: „Bo taki jest rozkaz. Musimy wybrać najlepszych z najlepszych”.

Potem nastąpiła druga ofensywa, wzięli w niej udział ci sami ludzie. Więc po niej przyznałem odznaczenie innym, żeby nikogo nie urazić, chociaż wszyscy się sprawdzili. Ja zostałem odznaczony Srebrnym Krzyżem. Chyba za to, że szybko i skutecznie sformowałem oddział. Zostałem też awansowany do stopnia oficerskiego. Od SBU [Służba Bezpieczeństwa Ukrainy – red.] otrzymałem odznaczenie za zatrzymanie rosyjskiego zwiadu w Bałakliji [miasto w obwodzie charkowskim – red.]. To była operacja grupowa, w której brałem udział. Wszyscy otrzymaliśmy takie same odznaczenia.

Co chce Pan robić po zwycięstwie?

Na pewno zajmę się dziećmi. Kiedy jestem na froncie, nie poświęcam im wystarczająco dużo czasu, uwagi i miłości. Chciałbym to im wynagrodzić.

Zdjęcia: FB Andrija Onistrata

20
хв

Andrij Onistrat: – Przez rok wojny rozmawiałem z synem więcej niż przez 10 wcześniejszych lat

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Jestem z Ukrainą aż do zwycięstwa. I marzę, by kiedyś pojechać na Krym

Ексклюзив
20
хв

Andrij Onistrat: – Przez rok wojny rozmawiałem z synem więcej niż przez 10 wcześniejszych lat

Ексклюзив
20
хв

Exen: Będę na froncie tak długo, aż znikną stamtąd wszyscy Rosjanie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress