Exclusive
20
min

Ben Hodges: Rosja wytrzyma może jeszcze ze dwa lata

Rosjanie już nic nie mogą zrobić, ich ofensywa jest martwa – ocenia generał Ben Hodges, były dowódca generalny Armii Stanów Zjednoczonych w Europie

Robert Siewiorek

Ukraiński żołnierz 141. brygady niesie tarczę ze zdjęciem prezydenta Rosji Putina po ostrzale na linii frontu w obwodzie zaporoskim na Ukrainie, wtorek, 18 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Andriy Andriyenko/AP/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Jeden z najbardziej znanych amerykańskich generałów, od 2022 r. pełniący funkcję starszego doradcy Human Rights First, amerykańskiej organizacji zajmującej się prawami człowieka, w wywiadzie dla Times Radio, udzielonym podczas niedawnego szczytu NATO, zdiagnozował sytuację Zachodu, Rosji i Ukrainy w kontekście toczącej się od dwóch i pół roku wojny. 

Co mogą Rosjanie

Hodges uważa, że Rosja ma już niewielkie pole manewru, albowiem nie posiada już zdolności wyeliminowania Ukrainy z wojny. Rosyjscy dowódcy i politycy z Putinem na czele, niedbający o własnych żołnierzy, będą więc nadal dzień w dzień skazywać na śmierć i kalectwo kolejne tysiące z nich.

„Nie sądzę jednak, by to miało trwać bez końca – ocenia wojskowy. – Ich zasoby ludzkie nie są niewyczerpane. Nawet jeśli nie podchodzimy poważnie do sankcji i przecięcia ich zdolności do transportowania ropy, nie wiem, czy wytrzymają kolejne dwa lata – także biorąc pod uwagę braki w sile roboczej i w komponentach, których potrzebują”.

Według generała w przyspieszeniu upadku Rosji Zachód odegra kluczową rolę, o ile poważnie podejdzie do potężnych narzędzi ekonomicznych, które od dawna ma do dyspozycji

Teraz bowiem Rosja „robi to, co może, czekając, aż odpuścimy, i licząc, że potencjalna administracja Trumpa ułatwi jej życie”. I to z grubsza wszystko, na co ją teraz stać.

Ben Hodges. Zdjęcie: materiały prasowe

Putin: kalkulacje złego człowieka

W oczach Hodgesa Putin to człowiek bardzo inteligentny, lecz przy tym zły, bezwzględny i niedbający o nic poza zachowaniem władzy. Jego nadzieje związane z ewentualną wygraną Trumpa są powszechnie znane: liczy, że USA przestaną wspierać Ukrainę i zmuszą ją do zawarcia pokoju na warunkach Rosji. Natomiast jeśli wygra Biden [czytaj: kandydat Demokratów, ponieważ wywiad przeprowadzono przed ustąpieniem prezydenta USA z wyborczego wyścigu – red.], Putin będzie kierował się znaną już dziś kalkulacją: dalsze akcje sabotażowe w krajach Zachodu i nasilenie dezinformacji, co mają podmyć zaufanie obywateli wolnych państw do ich przywódców i demokratycznych instytucji. 

Polityka Bidena, czyli łapanie strzał

Hodges docenia ostatnie deklaracje prezydenta Bidena o wysłaniu do Ukrainy większej ilości sprzętu przeciwlotniczego: to ważna pomoc, która odpowiada realnym potrzebom broniących się Ukraińców. Rzecz w tym, że rozwiązuje ona tylko część problemu. „Znacznie bardziej skuteczne jest zabicie łucznika niż próby przechwycenia wszystkich strzał, które wypuszcza – zaznacza generał. – Ten pakiet pomocy pomaga przechwycić więcej strzał, ale w żadnym stopniu nie pomoże zabić łucznika”.

Według wojskowego administracja prezydenta Bidena nadal prowadzi „okropną politykę”, zgodnie z którą Ukraina nie może atakować rosyjskich baz wewnątrz Rosji, używając do tego np. dostarczonych jej przez USA systemów ATACMS. W praktyce taka polityka daje Rosji ochronę w prowadzeniu ataków na ukraińskie miasta. Owszem, generał cieszy się z większej liczby Patriotów i NASAMS-ów dla Ukrainy, ale to wciąż za mało. „Nie wiem, co musiałoby się jeszcze stać, by Biały Dom zaczął poważnie pomagać Ukrainie w pokonaniu Rosji. Putin widzi, że nie robimy wszystkiego, co potrzebne. Nadal ma głównego odbiorcę swojego gazu, Indie, więc dopóki nie zaczniemy serio pomagać Ukrainie w pokonywaniu Rosji, Rosjanie nadal będą bombardować Ukrainę” – przestrzega.

Nadmiarowy strach i wirtualne gwarancje

Hodges chciałby, aby – jak deklarują sojusznicy i sam prezydent Zełenski – droga Ukrainy do NATO rzeczywiście była nieodwracalna. „Problem w tym, że na tej drodze nie ma ruchu”. Na szczycie w Szwajcarii wielu polityków długo rozwodziło się na temat tego, co mogliby zrobić w tej sprawie – tyle że nic w tej gadaninie nie wydaje się prowadzić do nieuniknionych i nieodwracalnych decyzji. Przez kogo tak jest? Przez Stany Zjednoczone, a zwłaszcza Niemcy, które wciąż blokują sprawę – co wynika z nadmiarowego strachu przed tym, że Rosja może użyć broni nuklearnej. „Dopóki nie uporamy się z tym nadmiernym strachem, nic nie zmieni się na lepsze” – twierdzi generał .

– Jakie gwarancje NATO może dać Ukrainie i jaki dyplomatyczny cios jest w stanie zadać Rosji, skoro teraz nie jest w stanie zaoferować Ukraińcom członkostwa? – pyta więc dziennikarka.

Choć Hodges nie mówi tego wprost, z jego słów wynika, że w tej sytuacji żadne. Nie ma bowiem stuprocentowej pewności, że Ukraina do NATO wejdzie. Zważywszy na fakt, że memorandum budapeszteńskie z 1994 r. [w którym USA, Wielka Brytania i Rosja w zamian za oddanie przez Ukrainę arsenału atomowego gwarantowały jej suwerenność i integralność terytorialną – red.] okazało się pustym zobowiązaniem – Hodges nie ma pewności, że kolejne tego typu zobowiązania będą bardziej wypełnione treścią. 

Żołnierze obrony powietrznej 42. brygady ukraińskiej armii testują broń do zwalczania rosyjskich dronów w obwodzie charkowskim na Ukrainie, 24 czerwca 2024 r. Zdjęcie: Pablo Miranzo/Anadolu/ABACAPRESS.COM

Jeśli Zachód znów zawiedzie

Całą swą ufność generał pokłada w zrozumieniu przez wiele krajów faktu, że Ukraina nie może upaść, że musi wygrać – bo jej przegrana byłaby katastrofą dla reszty Europy, a w konsekwencji także dla świata. Gdyby bowiem do tego doszło, kolejne miliony ukraińskich uchodźców trafiłyby do Polski i Niemiec, natomiast dziesiątki tysięcy ukraińskich żołnierzy zostałoby przymusem wcielonych do rosyjskiej armii, wzmacniając jej potencjał. 

Jeśli USA zawiodą – bo do władzy dojdzie nowa ekipa (Trumpa) albo z jakiegokolwiek innego powodu, zawiodą, nie robiąc tego, co należy zrobić – zagrożenie dla Europy wzrośnie, zamiast zmaleć

Zresztą w niespełnieniu oczekiwań przez USA, a szerzej – przez tzw. kolektywny Zachód, nie byłoby nic zaskakującego. W ciągu kilkunastu ostatnich lat jeden i drugie nie raz już zawodziły. „W 2008 r., gdy Rosja najechała na Gruzję, nie zrobiliśmy nic. Podobnie było, gdy Rosjanie przeskoczyli czerwone linie, nakreślone przez prezydenta Obamę w Syrii, i gdy w 2014 r. napadli na Ukrainę” – punktuje Hodges. Nie dziwi więc, że w 2021 r., przygotowując inwazję, i w 2022 r. przeprowadzając ją, Putin zakładał, że i tym razem gniew Zachodu skończy się niczym. 

Reanimować odstraszanie

Amerykanin wylicza też inne spektakularne oznaki słabości Zachodu, które utwierdziły Putina w przekonaniu, że ma rację: atak trumpistów na Kapitol 6 stycznia 2021, bezładne wycofanie amerykańskich wojsk z Afganistanu, niezaprzestanie – mimo rosyjskiej aneksji Krymu i znacznych części Doniecczyzny i Ługańszczyzny – przez Niemcy budowy Nord Stream 2, słowa prezydenta Macrona o „mózgowej śmierci NATO” . 

„Można sobie wyobrazić, że w obliczu tego wszystkiego na Kremlu pomyśleli: ‘Dokończmy robotę’” – komentuje Hodges. 

Wojna w Ukrainie wybuchała dlatego, że zawiodło odstraszanie. Trzeba więc odstraszanie przywrócić, ponieważ świat to system naczyń połączonych. Ekonomiczna prosperity USA, jak zauważa doradca Human Rights First, zależy od dobrobytu Europy – a ten jest niemożliwy, jeśli na Starym Kontynencie brakuje stabilności i bezpieczeństwa. 

Robocza wizyta Prezydenta Ukrainy i Pierwszej Damy w Stanach Zjednoczonych w związku z udziałem w 75. szczycie NATO. Zdjęcie: materiały prasowe

„Jeśli pomożemy Ukrainie pokonać Rosję, pozwoli to izolować Iran, a potem Koreę Północną – co z kolei odstraszy Chiny. Bo Chińczycy zobaczą, że Zachód ma odpowiednią polityczną wolę, możliwości przemysłowe i zdolności militarne” – argumentuje Hodges. Klęska Rosji to także jedyne poważne zabezpieczenie Zachodu na wypadek dojścia do władzy Trumpa – izolacjonisty.

Jeśli jednak Ukraina przegra, ryzyko podejmowania przez Chiny „przerażających decyzji” drastycznie wzrośnie.

Kiedy Putin spadnie z klifu

To, jak szybko Rosjanie osiągną na tej wojnie punkt krytyczny i jak długo jeszcze Putin utrzyma władzę, zależy od ludzi w najbliższym otoczeniu dyktatora. Bo on odpowiada tylko przed nimi – oligarchami i osobami z wewnętrznego kręgu kremlowskiej władzy – a nie przed parlamentem, wyborcami czy dziennikarzami zadającymi w imieniu tych wyborców niewygodne pytania, jak to się dzieje w każdym normalnym kraju. Więc kiedy ci ludzie zdadzą sobie sprawę, że na zwycięstwo Rosji nie ma już szans, „zaprowadzą Putina nad klif i się go pozbędą”. 

Owszem, póki co kremlowski dyktator nie ma jeszcze twardego powodu, by myśleć, że przegra. Ale dzień, w którym to sobie uzmysłowi, będzie początkiem jego końca
No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarz, redaktor, publicysta, autor książek, historyk literatury, doktor nauk humanistycznych

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Pogoda wyznacza rytm pracy żołnierzy na linii frontu, tak jak drzewa czy opuszczone przez mieszkańców budynki. Może też dać im schronienie, chroniąc przed wypatrzeniem z góry. Bo dziś nad linią zero zapanowały drony, a ich kamery decydują o tym, czy dziś ktoś wróci do domu żywy. 

Przygraniczne widma

Maksym czeka na nas w jednym z przyfrontowych miasteczek na północ od Charkowa. Jedziemy główną drogą i rozglądamy się dookoła. Mimo ogromnych zniszczeń, uliczkami wciąż przemykają mieszkańcy. Dostrzegam głównie ludzi starszych, którzy dokądś się spieszą, z głowami spuszczonymi w dół. Do samochodu Maksyma przerzucamy kamizelki i hełmy, nasze auto zostawiamy na zrujnowanym do szczętu przez artylerię placu. Wygląda na to, że przed  bombardowaniem był tu całkiem ładny rynek. Na środku stoi okazały budynek, jakby przecięty na pół, z zachowanymi kolumnami z przodu. Z niskich kamieniczek dookoła ryneczku nie zachowało się prawie nic. Pewnie były tu kiedyś sklepy, apteka, może i poczta. Ruszamy przez miasto – widmo w kierunku północnej granicy kraju. To schemat, który powtarza się niezależnie od położenia frontu: czy to obwód charkowski, zaporoski, sumski czy doniecki – im bliżej jesteśmy granicy z Rosją, tym więcej ruin. Niektóre wioski i miasta są zmiecione z powierzchni ziemi niczym domki z kart.

Maksym. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Bezpieczniej na pozycjach

Do miejsca naszego spotkania prowadzi droga dziurawa jak sito. Samochód podskakuje na wybojach tak wysoko, że słowa zatrzymują się w gardle, uniemożliwiając rozmowę.

– Gdyby nie to, że dziś pogoda dla nas jest idealna, nie moglibyśmy tędy jechać! – Maksym krzyczy do nas z przedniego siedzenia. – Chłopcy i tak dzisiaj są nieco dalej od linii, bo zaczęło się polowanie na nich.

Choć to słowo brzmi absurdalnie w kontekście ludzi, właśnie tak to się odbywa. W powietrze są wypuszczane roje dronów FPV, czyli takich, do których podczepiona jest kamera. Operator takiego bezzałogowca może obserwować, co dzieje przed nim na żywo. Do drona może być podczepiony system zrzutowy, który zrzuca na pozycje ładunki wybuchowe. Jednak najgorsze są tak zwane drony kamikadze, czyli takie, które ruszają w misję w jedną stronę. Ich zadaniem jest znaleźć cel i po prostu wbić się w sam jego środek. Celami są pojazdy wojskowe poruszające się wzdłuż linii frontu, ale też przemieszczające się jednostki, samochody czy nawet karetki. Tak naprawdę samochodów do ewakuacji już się nawet nie oznacza, bo medyków Rosjanie zabijają najchętniej, a ich pojazdy są celem za największą liczbę punktów w tej przerażającej powietrznej rozgrywce. 

– Chłopcy zbudowali naziemnego drona na kółkach. Służy przede wszystkim do dostarczania do okopów wody i jedzenia. U nas w grupie rekordzista siedział w okopie aż 63 dni. Nie mógł wyjechać z pozycji bojowych, bo nad głową nieustannie krążyły drony FPV.

Bezpieczniej mu było siedzieć w dziurze w ziemi, niż próbować stamtąd wyjść. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by jakoś mu podrzucać picie i jedzenie

Jedną z metod wspierania pobratymców jest wysyłanie dronów z systemem zrzutowym, do których można przyczepić pojemnik z wodą i jedzeniem. Jednak gdy w okopie ktoś tkwi dwa miesiące, te transporty muszą być bardzo częste. Przy takich misjach wiele dronów zostaje strąconych albo są zagłuszane i nie docierają na miejsce przeznaczenia. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, nienarażające piechoty i pozwalające oszczędzić sprzęt. Tak narodził się pomysł stworzenia dronów naziemnych, które – tak samo jak te w powietrzu – byłyby sterowane prostym kontrolerem.

Bardzo szybko żołnierze 58. brygady zaczęli wykorzystywać te kołowe drony także do innych celów.

– Podczepiliśmy ładunek wybuchowy i zrobiliśmy z niego naziemnego drona kamikadze. Podjechał do ich blindaża, a oni nawet wyszli na zewnątrz, zaciekawieni, co to podjechało. Kiedy wybuchło, nasza ekipa stała się celem numer jeden i zaczęło się polowanie.

Operator drona podczas pracy. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Mechaniczny kurier – sanitariusz

Na miejscu sceneria przypomina plan filmowy wojennego kina: podziemne pomieszczenia i sznury okopów tworzą labirynt. Grupa żołnierzy jest skupiona na swoich zadaniach. Pracują na dwóch dronach: jeden jest w powietrzu i wskazuje drogę temu, który przesuwa się po ziemi. Na obu zamontowano kamery, dzięki którym można śledzić na żywo to, co widzi dron. Operatorem drona naziemnego jest „Kaban”.

– Ten pojazd służy do wielu zadań – wyjaśnia. – Może zaminować drogę, może przywieźć amunicję albo żywność pobratymcom, którzy znajdują się na pierwszej linii. Bo oni nie mają możliwości sami sobie to dostarczać – bezpieczniej im pozostać na pozycji bojowej. Lepiej, żeby ludzie nie przemieszczali się za żywnością pod gołym niebem. Prowiant i wodę zawieźliśmy chłopakom wczoraj.

Jeśli nie byłoby drona – samochodziku, żołnierze musieliby iść piechotą po jedzenie trzy czy cztery kilometry – potem tą samą drogą wracać. Do tego z solidnym obciążeniem, pod niebezpiecznym otwartym niebem, na którym lata absolutnie wszystko, co wymyślono na tej wojnie.

Robot na kółkach może na siebie wziąć nawet czterdzieści kilogramów i przejechać dystans do dwudziestu kilometrów

Takich transportów można zrobić nawet cztery. Potem pojazd musi trafić do podładowania, a po ośmiu godzinach znowu jest gotowy do pracy. Obok stoi jeszcze jeden pojazd. Jest mniejszy, ale ma gąsienice, niczym maleńki czołg. Może udźwignąć ponad trzysta kilogramów. Tym robotem dostarcza się nie tylko żywność czy amunicję, ale też ewakuuje się rannych żołnierzy.

– Jeśli żołnierze nie mogą sami opuścić pozycji, to ewakuacja kogoś, kto jest ranny, jest niemal niemożliwa – mówi Maksym, który jest dowódcą roty. – A ten mały robot jest bardzo szybki, porusza się niezwykle sprawnie po trudnym terenie. Rannego można przyczepić pasami, nie spadnie. W ogóle w kamizelce kuloodpornej i hełmie tu na nim całkiem wygodnie.

Cała ekipa wybucha śmiechem.

Robot na kółkach może z ciężarem 40 kg przejechać do 20 km. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Strącić latającego zabójcę

To, co nas nieustannie zadziwia, to niezwykła pogoda ducha żołnierzy, którzy w tych ekstremalnych warunkach, w nieustannym zagrożeniu i strachu o siebie i towarzyszy broni spędzają całe tygodnie. Część grupy Maksyma chroni też nieba nad głowami mieszkańców Charkowa. Bo pogoda nad Charkowem nie wyznacza rytmu miasta. Tu pociski dolatują według koordynatów albo, jak irańskie szahidy, uderzają na oślep, rujnując sklepy, galerie i przedszkola. Dwa dni po naszym wyjeździe dostaję od Maksyma wiadomość: 

Pamiętasz ten celownik z termowizją, który nam przywieźliście? Zobacz, jak niszczy szahidy

Na nagraniu widać niewiele: czarna plamka na ciemnym niebie, która pojawia się i znika. Ale za to słychać gorączkowe głosy żołnierzy, którzy wiedzą, że jeśli nie strącą tego mechanicznego zabójcy, to za chwilę uderzy w budynek mieszkalny w pogrążonym we śnie mieście. Słychać krzyki i strzały. W końcu – ulga:

– Jest, spadł! To już drugi!

Dzięki nim tej nocy Charków spał spokojnie. 

20
хв

Tam, gdzie drony polują na ludzi

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Ексклюзив
20
хв

Nowe pokolenie inceli, wychowane przez PiS

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress