Exclusive
20
min

Ihor Florko, "Anioł Instytuckiej": - Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość

„Każdego 20 lutego oglądam wideo z tamtych wydarzeń, by przypomnieć sobie, jak bardzo to boli”. W Dniu Bohaterów Niebiańskiej Sotni rozmawiamy z Ihorem Florko, który 11 lat temu, jako 17-letni chłopak, wyciągał rannych spod kul na kijowskim Majdanie

Jaryna Matwijiw

Słup światła symbolizujący aktywistów zabitych podczas protestów w 2014 roku. Majdan Niepodległości, Kijów. Zdjęcie: Maxym Marusenko/NurPhoto/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Ihor Florko jest jednym z pięciu „Aniołów Instytuckiej”. Tak Ukraińcy nazwali pięciu odważnych mężczyzn, którzy 20 lutego 2014 r. ratowali rannych na ulicy Instytuckiej w Kijowie spod ostrzału snajperów. Po wydarzeniach na Majdanie wszyscy poszli na front. Ihor Florko nadal broni Ukrainy w brygadzie „Azow”, wspiera też swoich kolegów weteranów. Wraz z jednym ze swych towarzyszy broni stworzył sieć kawiarni dla weteranów o nazwie „Kawa Militari” we Lwowie. To miejsce spotkań cywilów i weteranów.

Nieśliśmy rannych i zabitych na rękach i tarczach

Jaryna Matwijiw: Podczas straszliwej strzelaniny 20 lutego 2014 r. Ty i Twoi towarzysze wynosiliście rannych w krzyżowym ogniu snajperów...

Ihor Florko: Przed Majdanem byliśmy przyjaciółmi, sąsiadami, studentami lwowskich uczelni. Andrij Sedler, Mykoła Prytuła, Pawło Diokin, Ihor Hałuszka i ja razem poszliśmy na Majdan. Razem poszliśmy na ulicę Instytucką. Razem przetrwaliśmy.

„Anioły Instytuckiej”: Ihor Hałuszka (18), Pawło Diokin (19), Mykoła Prytuła(20), Ihor Florko (18), Andrij Sedler (20). Zdjęcie: Serhij Bobra/Gal-info

Przyjechaliśmy na Majdan rano 19 lutego, budynek związków zawodowych już płonął. W naszym kierunku oddziały Berkutu rzucały granaty hukowe, ale nikt nie zwracał na nie uwagi. 20 lutego około 9 rano przybiegli jacyś faceci i powiedzieli, że Berkut wycofuje się z kierunku pałacu Październikowego na Instytuckiej [Międzynarodowe Centrum Kultury i Sztuku – red.]. To było bardzo dziwne.

Ludzie stojący na Majdanie zobaczyli, że droga jest pusta, na barykadzie nie ma już sił bezpieczeństwa, więc zaczęli wchodzić na ten plac. Snajperzy otworzyli ogień z kilku punktów jednocześnie: z Październikowego, z hotelu Ukraina i z ulicy Instytuckiej. My poszliśmy na Instytucką. Mieliśmy śmieszny sprzęt przeciw kulom: nakolanniki hokejowe, kaski sportowe i jedną tarczę. Tylko ja miałem kamizelkę kuloodporną.

Pod ostrzałem na Instytuckiej aktywiści zaczęli grupować się w tzw. żółwia: pięć lub sześć osób, osłoniętych tarczami domowej roboty, stopniowo przesuwało się do przodu. Pierwszego „żółwia” snajperzy rozstrzelali na naszych oczach. Pobiegłem do tych ludzi, na drugą stronę ulicy, i razem z innym chłopakiem odciągnęliśmy pierwszego rannego. To był Serhij Trapezun, nauczyciel chemii, postrzelony w obie nogi. Do dziś jesteśmy przyjaciółmi. Jego żona, Oksana, pomaga mi czasem przypomnieć sobie szczegóły wydarzeń tamtego dnia, których nie pamiętam.

Ihor Florko (w czarnej kurtce, z prawej) i Jurij Krawczuk ratują rannego SerhijaTrapezuna. 20.02.2014, Kijów. Zrzut ekranu z filmu

Zanieśliśmy rannych i zabitych do hotelu Ukraina, gdzie znajdował się punkt medyczny. Zabitych kładziono na podłodze i przykrywano białym płótnem. Nie mieliśmy noszy, więc wynosiliśmy rannych na rękach i na tarczach, których ludzie używali do osłaniania się przed kulami.

Podobno uratowaliście wtedy wiele osób. Ile dokładnie?

Nie wiem, nie pamiętam wszystkich szczegółów tamtego dnia. Większość wydarzeń z tych kilku godzin na Instytuckiej i później po prostu zatarło się w mojej pamięci Dwa lata po strzelaninie przypadkowo zobaczyłem zdjęcie, na którym widać, jak pomagam wynosić rannego w nogę Jurija Krawczuka – tego, który dzień wcześniej wyciągał ze mną Serhija Trapezuna. Patrzyłem na to zdjęcie i zdałem sobie sprawę, że nic nie pamiętam!

Pamiętam za to, że po jednej stronie Instytuckiej była barykada, a po drugiej stacja metra Chreszczatyk, jakieś drzewa – i tam szli faceci, do których strzelano. Wydawało ci się, że jeśli jesteś za drzewem, jesteś bezpieczniejszy, a kiedy przebiegasz przez ulicę, trafiasz pod ostrzał. Przejście przez drogę było dla mnie najbardziej stresujące. Powtarzałem sobie: „Nie teraz, nie teraz”. Ale te drzewa nie pomogły wielu ludziom.

Każdego 20 lutego oglądam wideo z tamtych wydarzeń, by przypomnieć sobie, jak bardzo to wszystko boli. To nie są uczucia, o których trzeba zapomnieć, wymazać je z pamięci

W tym przypadku jest odwrotnie: musisz pamiętać, bo tam byłeś. Nie możesz zapomnieć o cenie, jaką chłopaki zapłacili za to, że mamy teraz Ukrainę, możliwość walki o nią.

20 lutego 2014, ul. Instytucka w Kijowie, zrzut ekranu

Czy wszyscy z Was, pięciu „Aniołów z Instytutskiej”, zostali żołnierzami?

Tak. Ihor Hałuszka poszedł na wojnę zaraz po Majdanie, a Mykoła Prytuła i ja dołączyliśmy w 2015 roku. Skończyłem studia, a następnie pojechałem do Kijowa i złożyłem podanie o przyjęcie do pułku „Azow”. Ihor Hałuszka został poważnie ranny w głowę na froncie, nauczył się chodzić, przeszedł wszystkie etapy rehabilitacji, wziął udział w Igrzyskach Niepokonanych, a teraz pracuje jako instruktor.

Przed inwazją tylko Pawło Diokin i Andrij Sedler nie byli na froncie. Dołączyli w 2022 roku. Gdyby wojna na pełną skalę wybuchła w 2014 roku, zaraz po Majdanie, nie mielibyśmy szans na obronienie Ukrainy. Od ATO [Operacja Antyterrorystyczna na wschodzie Ukrainy przeciw wspieranym przez Rosję separatystom z obwodów donieckiego i ługańskiego, prowadzona w latach 2014-2018 – red.] do 2022 roku mieliśmy możliwość przygotowania personelu do działań bojowych. ATO w Donbasie wyszkoliła oficerów, sierżantów i żołnierzy.

Wykorzystaliśmy te lata. Początkowo walczyłem w ramach „Azowa” w sektorze mariupolskim. Po inwazji w 2022 r., kiedy z powodu bombardowań nie można było już dostać się do Mariupola, zostałem artylerzystą w 80. brygadzie desantowo-szturmowej, walczyłem w kontrofensywie. W 2023 roku wróciłem do brygady „Azow”.

Gdzie zrobiono to zdjęcie, na którym stoisz z torbą chipsów na tle wyrzutni rakiet?

Na obrzeżach Sołedaru w 2022 roku, gdy walczyłem w 80. brygadzie. Ale to nie jest zdjęcie, to nie inscenizacja. To kadr z filmu wideo. Filmowaliśmy naszą pracę każdego dnia, o ile było bezpiecznie i wróg nie był w stanie nas namierzyć. Chcieliśmy pokazać, jak fajnie być artylerzystą, żeby inni wstąpili do Sił Zbrojnych Ukrainy. Chcieliśmy pokazać, że nie trzeba litować się nad ukraińską armią. Że ma być szacunek, a nie litość.

Ihor Florko: – Jeśli artylerzysta nie widzi wroga na żywo, to wszystko idziezgodnie z planem. Zrzut z filmu

Jeszcze w 2019 roku Bachmut był bardzo ładnym miastem, przytulnym, takim trochę nietypowym dla Donbasu. A kiedy byłem tam w 2022 roku, miasto było całkowicie puste, z przygnębiającą atmosferą.

Na tych obszarach Donbasu, gdzie wojna zaczęła się w 2014 r., ludzie byli obojętni i przyzwyczajeni do wojny. W większości nie patrzyli ci w oczy, nie pozdrawiali cię. Ich stosunek do ukraińskiego obrońcy wahał się od wrogiego do obojętnego.

Na terytoriach obwodu charkowskiego, które wyzwoliliśmy, ludzie byli zupełnie inni. Podczas kontrofensywy charkowskiej cieszyli się z wyzwolenia, podchodzili do nas i dziękowali. Dla nich byliśmy prawdziwymi obrońcami.

Jakie jest dla Ciebie najbardziej bolesne wspomnienie z wojny?

Przed inwazją była to śmierć mojego towarzysza, Dmytro Prohły, ze znakiem wywoławczym „Krugłyj”. A potem utrata Jurija Rufa, mojego druha, żołnierza, lwowskiego poety. Dwie straty, z którymi bardzo trudno mi było się pogodzić.

Albo jesteś w armii, albo dla armii

Jesteśmy w kawiarni „Kawa Militari”, którą otworzyłeś, by wspierać weteranów we Lwowie. Na stole stoją malowane wazony wykonane ze zużytych pocisków artyleryjskich...

Pomalowała je Daria, wolontariuszka i artystka z Równego.

Jak wpadliście na pomysł jej otwarcia?

W 2017 roku byliśmy na linii frontu z wolontariuszami z Prawego Sektora, którzy nie mieli żadnego wsparcia finansowego i wszystko robili na własną rękę: pracowali i walczyli w tym samym czasie. Razem z moim towarzyszem Rostysławem Hryćkiwem chcieliśmy spełnić dobry uczynek: zebrać dla nich amunicję, której mieli za mało. Żołnierzom „Azowa” wypłacano żołd, więc zebraliśmy amunicję dla trzech batalionów i zawieźliśmy ją Prawemu Sektorowi.

"Nie ma co litować się nad ukraińską armią. Ma być szacunek, nie litość"

Lubiliśmy pomagać naszym braciom. Zasugerowałem Rostysławowi, żebyśmy zaoszczędzone pieniądze przeznaczyli na zakup samochodu dla tej jednostki. Rostysław słusznie zauważył, że to nie będzie ostatnia rzecz, jaką moglibyśmy dla nich zrobić. Powiedziałł, że znajdzie sposób, by regularnie im pomagać. Trzeba więc było założyć własny biznes.

Rostyk zwrócił uwagę na „Veterano Coffee”, biznes, który jeszcze w wolnym Mariupolu prowadził Ołeksij Kelt, towarzysz broni z „Azowa”. To było jakieś 10 kawiarni z kawą na wynos. Chcieliśmy kupić od niego franczyzę, ale jej nie miał.

Odbyłem więc staż w różnych kawiarniach w Mariupolu, by się dowiedzieć, jak coś takiego działa.

Potem pojechałem do Kijowa, by odwiedzić Wołodymyra Szewczenkę, człowieka, który stworzył „Veterano Coffee” w Ukrainie. Spotkał się ze mną tylko dlatego, że obaj mamy przeszłość wojskową. Spędził ze mną cały dzień, ucząc mnie i opowiadając, jak to się robi. Teraz ja będę pomagał innym weteranom uczyć się podstaw biznesu, jeśli zechcą założyć własne firmy i serwować kawę. Zamierzałem wyjechać za granicę, żeby zarobić kapitał początkowy na mój biznes, miałem już nawet gotowe dokumenty. Poznałem też kilku chłopaków z Kijowa, którzy byli zainteresowani otwarciem kawiarni we Lwowie. Pierwszą lwowską kawiarnię otworzyliśmy pod franczyzą weteranów wojskowych z Kijowa. Pracowaliśmy razem przez jakiś czas, po czym uścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się.

Ihor Florko, „Anioł Instytuckiej”, artylerzysta „Azowa” i współzałożyciel kawiarnispołecznej dla weteranów

Gdy zaczęła się rosyjska inwazja, kawiarnia została zamknięta, bo pracujący w niej weterani poszli na wojnę.

Latem 2022 r. ponownie otworzyliśmy kawiarnię we Lwowie, ale już w innym miejscu. Podczas wielkiego otwarcia „Kawa Militaria” pod nogi naszych gości rzuciliśmy rosyjską flagę. Obecnie w mieście działają trzy nasze kawiarnie.

Jaka filozofia stoi za „Kawa Militaria”? Spotykanie się weteranów i cywilów przy filiżance kawy?

Tak. Chcielibyśmy również dać przykład innym weteranom, którzy po wojnie zamierzają założyć własny biznes. Raz w miesiącu zbieramy fundusze ze sprzedaży kawy i przekazujemy je różnym jednostkom, dołączamy też do innych zbiórek. Sprzedawaliśmy pocztówki artystki Ołenki Liberti, która stworzyła serię obrazów poświęconych wydarzeniom w Azowstali. Dochód z pocztówek poszedł na zakup paczek z pierwszą pomocą dla chłopaków powracających z niewoli. Sponsorowaliśmy również kampanię krwiodawstwa „Twoja krew ratuje życie” – częstowaliśmy krwiodawców kawą i pysznym jedzeniem. Nasze kawiarnie będą sprzedawać książki napisane przez żołnierzy, zwłaszcza zbiory wierszy naszego poległego towarzysza broni i poety Jurija Rufa. Można też u nas odebrać certyfikaty na spotkania z przedstawicielami firm weteranów we Lwowie.

Jak powinny wyglądać spotkania cywilów i weteranami?

Albo jesteś w siłach zbrojnych, albo dla sił zbrojnych. Jeśli jest to spotkanie między weteranem a cywilem, wojskowy powinien widzieć, że robisz coś na rzecz zwycięstwa. To wszystko. Musisz być w kontekście tego, co dzieje się w kraju. Musisz być zaangażowany w wojnę przynajmniej zdalnie. Bo ktoś płaci najwyższą cenę za to, że masz tutaj spokój.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, prowadząca programy telewizyjne, autorka programów analitycznych, pasjonatka pracy w mediach. Po ślubie w 2021 roku zamieszkała w województwie podkarpackim. We Lwowie pracowała min w gazecie „Postup”, lwowskim oddziale ukraińskiej telewizji państwowej, telewizji NTA, telewizji 5 kanał, telewizji Espreso. Była autorką programu publicystycznego „Informacyjny Wieczór-Lwów” w telewizji „5 kanał”. Z wyróżnieniem ukończyła studia magisterskie z zakresu dziennikarstwa na Lwowskim Uniwersytecie Państwowym im. Iwana Franka. Uczyła się także w szkole językowej Instytutu Dantego w Rzymie. Po zamieszkaniu w Polsce dalej zajmuje się dziennikarstwem. Jej życiowe motto: Rób cos dobrego dla Ukrainy tam gdzie jesteś. Rób dobrze to co umiesz. Kochaj życie i ludzi.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Leni Umerowa niewola Tatarzy krymscy

Po rozpoczęciu przez Rosjan okupacji półwyspu w 2014 roku Leni przeniosła się do Kijowa. Choć była wtedy jeszcze uczennicą, odmówiła przyjęcia rosyjskiego paszportu – zachowała ukraiński. Potem zaczęła studia w Kijowskim Instytucie Politechnicznym, równocześnie pracując w zespole marketingowym znanej ukraińskiej marki odzieżowej. Pod koniec listopada 2022 roku dowiedziała się, że stan jej chorego na raka ojca w Krymie pogorszył się. Postanowiła do niego pojechać.

Rosjanie zatrzymali ją podczas przekraczania granicy gruzińsko-rosyjskiej za „naruszenie zasad strefy zamkniętej”. Zarzucili jej szpiegostwo, grozili 18 latami więzienia. Jednak we wrześniu 2024 roku Leni została objęta wymianą więźniów.

Dziś opowiada nam, jak przetrwała w rosyjskim więzieniu Lefortowo, dlaczego listy były dla niej ważniejsze niż jedzenie i jak wygląda jej powrót do życia po uwolnieniu.

Z bratem i rodzicami

Sąd w środku nocy

– Wyjechałam na Krym ostatniego dnia listopada 2022 roku – wspomina. – Podróż trwała kilka dni, wiodła między innymi przez Turcję i Gruzję. Kilka dni później znalazłam się w Rosji. Zatrzymano mnie na przejściu granicznym „Werchnij Łars” [terytorium Północnej Osetii – red.]. Razem ze mną było jeszcze kilku Ukraińców. Rosjanie zażądali dokumentów. Wszyscy oprócz mnie mieli rosyjskie paszporty. Zabrano mnie na „rozmowę”.

Zapewniali, że to nie potrwa długo, jednak przesłuchanie trwało jakieś osiem godzin. Pytali o wszystko, nawet o moją rzekomą przynależność do Hizb ut-Tahrir [panislamska organizacja opowiadająca się za zjednoczeniem wszystkich muzułmanów i utworzeniem globalnego kalifatu – przyp. aut.]. Według nich to organizacja ekstremistyczna.

Zapytałam: „Nie dziwi was, że nie mam zakrytej głowy i jestem w normalnym ubraniu?”

W środku nocy wezwali taksówkę i poinformowali mnie, że wynajęli hotel, w którym mogę się przespać, a rano będę wolna. Jednak lokalni policjanci zatrzymali tę taksówkę już po 10 minutach jazdy. Najpierw poprosili o dokumenty kierowcę, potem mnie. Okazało się, że w każdym regionie Rosji obowiązują inne przepisy. W Osetii Północnej obcokrajowcy potrzebują specjalnego zezwolenia na pobyt.

Nie miałam o tym pojęcia. Zabrano mnie na posterunek, a stamtąd od razu do sądu. Rozprawa odbyła się o piątej rano. Mają tam sądy całodobowe.

Odmówili mi adwokata i wydali wyrok: deportacja. Trafiłam do więzienia dla cudzoziemców na przedmieściach Władykaukazu. Więźniów trzymają tam, dopóki z krajami, do których mają być deportowani, nie uzgodnią wszystkich szczegółów. Tyle że teraz między Ukrainą a Rosją nie ma stosunków dyplomatycznych.

„Udowodnienie przeze mnie w sądzie czegokolwiek było niemożliwe. Bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy”

Kiedyś udało mi się zadzwonić do rodziny – jedna z pracownic więzienia dała mi swój telefon. Rodzina znalazła lokalną adwokatkę, lecz dopiero po trzech miesiącach udało jej się doprowadzić do unieważnienia wyroku deportacji w sądzie kasacyjnym. Powinnam była zostać zwolniona, ale to, co się stało później, przypominało rosyjskie seriale gangsterskie z lat 90.

Gdy tylko wyszłam za ogrodzenie, podjechał biały samochód, z którego wysiedli mężczyźni w czerni i kominiarkach. Założyli mi worek na głowę i wepchnęli do samochodu. Nic nie mówili. Jechaliśmy w milczeniu przez jakąś godzinę, potem wysadzili mnie w jakiejś dzielnicy sypialnej. Nie mogłam zrozumieć, gdzie jestem i co się dzieje.

Nie wiadomo, skąd pojawili się kolejni mężczyźni. Przedstawili się jako przedstawiciele władz w Władykaukazie, którzy prowadzą operację poszukiwania „zakładników” narkotyków. Po chwili pojawił się policjant i znów zażądał ode mnie dokumentów. Potem złapali mnie pod ręce i powiedzieli, że stawiam opór. Zabrali mnie na posterunek i sporządzili raport w sprawie mojego „nieposłuszeństwa wobec władz”.

Następnego dnia miałam skończyć 25 lat. Zamiast świętować, znów trafiłam pod sąd

Dostałam 15 dni aresztu. Dwunastego dnia zainscenizowali sytuację, w której rzekomo nie chciałam oddać telefonu i znów stawiałam opór. I znowu: protokół, sąd i kolejne 15 dni. Powtórzyli to cztery razy. Udowodnienie czegokolwiek w sądzie było niemożliwe, bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy. Przez cały ten czas wożono mnie po różnych izolatkach, by utrudnić mi kontakt z adwokatem i rodziną. Żebym nie widywała się z nikim i z nikim nie rozmawiała.

Jak z człowieka robią szpiega

W Północnej Osetii spędziłam ponad pięć miesięcy. W celi był stół, żelazne łóżko, toaleta, kraty w oknach, pancerne drzwi. Całodobowy monitoring. Niemal cały czas byłam sama. Fakt: raz „podsadzili” mi kobietę. Opowiadała, że jej chłopak walczy w Charkowie; podobno tam trwały walki. Zdziwiło mnie to, bo pamiętałam, że walki toczyły się w okolicy, ale nie w samym mieście. Wciąż coś o sobie opowiadała – o życiu, o pracy. Próbowała wyciągnąć ode mnie cokolwiek. Aż pewnego razu powiedziała: „Jestem chora... i twój tata też ma chyba tę samą chorobę”.

Wtedy moja historia nie była jeszcze znana mediom, więc odpowiedziałam: „Nie mówiłam ci o tym. Skąd wiesz?”

Zabrali ją pół godziny później. Podobno ją zwolnili.

Na wolności

Karmili nas raz dziennie, nie dawali lekarstw. Z powodu stresu moje zdrowie bardzo się pogorszyło.

Pewnego dnia dali mi jakiś tekst i powiedzieli, że mam go przeczytać przed kamerą – wtedy będę wolna. W przeciwnym razie czeka mnie areszt śledczy w Lefortowie. Odmówiłam, nawet nie spojrzałam na treść. Zebrali więc moje rzeczy i samolotem przetransportowali mnie do pierwszego wydziału śledczego FSB w Moskwie.

Tam postawiono mi zarzut szpiegostwa – rzekomo przekazywałam jakieś informacje ukraińskim wojskom. Następnego dnia odbyła się kolejna rozprawa sądowa. Zastosowali wobec mnie „środek zapobiegawczy w postaci aresztu tymczasowego na czas śledztwa”. W Lefortowie spędziłam prawie półtora roku.

Strefa komfortu tam, gdzie nigdy jej nie było

Na przesłuchania zabierali mnie rzadko. Główna komunikacja ze śledczym odbywała się za pośrednictwem adwokatów, którzy znali specyfikę pracy FSB. Pewnego razu wezwali mnie i powiedzieli, że jeśli zrezygnuję z obrony, mój wyrok będzie minimalny – do 8 lat. A jeśli nie zrezygnuję, to do 18 lat. Oczywiście nie zgodziłam się, bo dałoby im to pełną swobodę działania.

Na szczęście nie stosowali wobec mnie tortur fizycznych. Za to wywierali ciągłą presję psychiczną. Robili aluzje do gwałtu, podczas przesłuchań przystawiali mi pistolet do głowy i obserwowali reakcje. To ich klasyczny element przesłuchania. Niemal wszyscy więźniowie, z którymi rozmawiałam, mieli podobne doświadczenia.

Niestety oni czasami nie żartują i naprawdę strzelają. Ale panika i histeria wydawały mi się nierozsądne.

Przez długi czas trzymali mnie w izolatce. W samotności bardzo pomagały mi ćwiczenia oddechowe i medytacja. Starałam się stworzyć strefę komfortu tam, gdzie jej nie ma.

W wyobraźni stworzyłam sobie jasny plan dnia. Wstawałam o szóstej rano. Cela o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych to ograniczona przestrzeń, ale codziennie starałam się ćwiczyć przez mniej więcej godzinę.

Jako że siedziałam sama i nie miałam z kim porozmawiać, moje struny głosowe bardzo słabły. Dlatego codziennie przez 2-3 godziny czytałam na głos książki

W areszcie śledczym jest biblioteka. Przynoszą ci katalog, na podstawie którego można wypożyczyć literaturę na 10-14 dni. Brałam książki z marketingu i prawa, żeby się czegoś nauczyć. Ze względu na szaloną cenzurę panującą w Rosji ten katalog zmieniał się co miesiąc. Za każdym razem wyjmowali stamtąd jakąś literaturę, na przykład książki Stephena Kinga.

Bardzo pomagała świadomość, że w pobliżu są Ukraińcy. W Lefortowie jest ich niewielu, ale są. Kiedyś podczas spaceru na jednej ze ścian zobaczyłam herb Ukrainy. Innym razem ktoś napisał: „Putin ch...”. Cienkimi literami przy wejściu, nie rzucało się w oczy. Ale kiedy spacerujesz tam codziennie, zwracasz uwagę nawet na najdrobniejsze szczegóły. W Lefortowie jest 16 spacerniaków i za każdym razem zaprowadzają cię na inny.

Kiedy trzy tygodnie po moim odkryciu znów trafiłam na spacerniak, na którym był ten napis, zobaczyłam pod nim kilka plusików

Niektórym było gorzej niż mnie, lecz ludzie nie tylko się trzymali, ale robili też rzeczy, które dodawały siły innym.

Z ukraińskim obrońcą praw człowieka, dziennikarzem i byłym rosyjskim jeńcem Maksymem Butkewyczem

Nie stać się częścią tego systemu

Ponieważ siedzisz w niewoli, a do tego jesteś sama, możesz stracić rozum. Dlatego wszystkim mówię, żeby pisali listy do tych, którzy siedzą w rosyjskich więzieniach.

Otrzymałam wiele listów, na wszystkie odpowiadałam. Pisali nieznani ludzie, których poruszyła moja historia. Poczta przychodziła z różnych zakątków świata – z Ameryki, Turcji, Europy, Gruzji, Armenii, a nawet z Rosji.

Listy naprawdę bardzo pomagały. Pamiętam, jak pewnego razu wróciłam z sądu, gdzie po raz kolejny przedłużyli mi odsiadkę. Byłam wściekła i smutna. I wtedy przynieśli mi list, w którym było napisane: „Znamy twoją historię. Nie trać iskry w sobie i wierz, że pewnego dnia ciemność minie i nadejdzie światło”. To były właściwe słowa w odpowiednim momencie.

Nigdy nie wiesz, kiedy napiszesz słowa ratujące życie człowiekowi, który przechodzi trudne chwile

W żadnym wypadku nie piszcie w listach o sytuacji politycznej w kraju. Ważne jest, by listy były napisane w języku rosyjskim, ponieważ cenzura innych nie przepuszcza.

Jeśli chodzi o treść – piszcie, że historia adresata jest znana, że mówi się o niej na całym świecie. Podkreślajcie, że nie jest sam, że ludzie się o niego martwią, że robią wszystko, by go stamtąd wydostać. Możecie też opowiedzieć coś o sobie. Ludzie pisali mi o swoich ulubionych książkach, opowiadali o filmach i serialach. Kiedyś napisał do mnie nieznajomy, który również był więźniem tego systemu, próbującego złamać człowieka i sprawić, by był posłuszny. Napisał: „Nie stań się częścią tego systemu. Zachowaj w sobie iskrę, niech ona cię rozpala”.

Te słowa trafiły prosto w moje serce.

Paczki od Łukaszenki

Od pierwszego dnia po zatrzymaniu miałam nadzieję, że stamtąd wyjdę. Ale nie miałam pewności ani nawet wiary, dopóki już podczas wymiany nie zobaczyłam ukraińskiej flagi. Około siódmej rano kazano mi zebrać rzeczy. Część z nich chciałam wyrzucić, jednak osoba, która je sprawdzała, zapytała: „Nie przydadzą ci się w domu?”.

Wsadzili nas do furgonetki, jechaliśmy ponad 10 godzin. Wysadzili nas w areszcie śledczym w Briańsku. Z workami na głowach zaprowadzili do cel, sfotografowali. A rano wszystkich wsadzili do czystego cywilnego autobusu... Wtedy zrozumieliśmy, że jednak wiozą nas na wymianę.

Kiedy przekroczyliśmy granicę Białorusi, do autobusu weszli lokalni funkcjonariusze KGB. Poinformowali nas, dokąd jedziemy i co się dzieje. Dali nam paczki od Łukaszenki.

Była w nich żywność – ziemniaki, pomidory, ogórki... Czułam się obrzydliwie z powodu tej hipokryzji

A na ukraińskiej ziemi, kiedy okryto nas niebiesko-żółtymi flagami, ogarnęły mnie emocje – płakałam i cieszyłam się na przemian. Nie sądzę, żeby w moim życiu były tak emocjonalnie silne chwile. Szczęście to czuć każdą komórką swojego ciała, że w końcu jesteś w domu i na wolności. Niewola i wojna ustaliły pewne priorytety w mojej głowie.

Ta historia bardzo pomogła mi zrozumieć, że jeśli sami nie będziemy o siebie walczyć, nikt nie zrobi tego za nas.

Lekcja pokazowa dla Tatarów krymskich

Teraz dochodzę do siebie. Nie było mnie dwa lata, wiele rzeczy mnie ominęło. Z zawodu jestem marketingowcem, ale będę też zajmować się rzecznictwem cywilnym dla ludzi w niewoli.

Od lewej: była więźniarka Rosjan Ludmiła Husejnowa, Leni Umerowa i obrończyni praw człowieka Aleksandra Matwijczuk

Podczas pobytu w Lefortowie, kiedy wożono nas do sądu i na badania psychologiczno-psychiatryczne, dwukrotnie jechałam z cywilnymi Ukrainkami. Jedna z nich pochodziła z obwodu chersońskiego. Porwali ją z domu i zrobili z nią wszystko, co tylko mogli zrobić. Kiedyś zaprowadzili ją do dołu i powiedzieli, że zaraz ją zakopią i nikomu nie powiedzą, gdzie jest. Druga kobieta pochodziła z obwodu zaporoskiego. Oskarżyli ją o terroryzm i szpiegostwo, torturowali, bardzo pobili, złamali szczękę, wybili część zębów, przez długi czas nie udzielali jakiejkolwiek pomocy medycznej. Takich historii jest bardzo wiele.

Mnie, jako że jestem Tataranką krymską, w Lefortowie traktowali „specjalnie”. To była lekcja pokazowa dla wszystkich Tatarów krymskich. Zwłaszcza tych, którzy mają rodziny na Krymie.

Siedząc w areszcie śledczym myślałam o tym, że historia się powtarza. Moja babcia w 1944 roku, jako dziesięciolatka, została deportowana, straciła dwóch małych braci – zmarli na dyzenterię i głód w czasie wywózki. Na początku lat 90. babcia wróciła na półwysep i przez resztę życia mówiła mi i mojemu bratu, że to nasza ojczyzna. Mówiła, że nas, Tatarów krymskich, deportowano nielegalnie, oskarżając o zdradę – chociaż jej ojciec służył w Armii Czerwonej. I że mimo wszystko znaleźli w sobie siłę, by wrócić i odbudować nasz dom.

Dlatego teraz marzę o wolnym Krymie. O domu z winnicami w górach, nad morzem. Wierzę, że kiedyś tam wrócimy. Bo tam jest mój dom i tam została część mnie

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Leni Umerowa: – Szczęście to czuć, że jesteś w domu i na wolności

Natalia Żukowska
restauracja krym

Tylko w domu oddychasz pełną piersią

Oksana Szczyrba: – Urodzili się Państwo w Uzbekistanie, dokąd deportowano Wasze rodziny. Jak zapamiętaliście swoje dzieciństwo?

Ernest Sulejmanow: – Tak, urodziliśmy się w Uzbekistanie, ale Krym zawsze był obecny w naszym życiu – w rozmowach, wspomnieniach, codzienności. Dziadek na przykład często mówił: „A u nas, na Krymie, jeż miał inny kształt – nie taki jak tutaj”. Albo: „Arbuz na Krymie jest taki soczysty, że wystarczy go wziąć, a już pęka”.

Rodzice porównywali ze sobą wszystko – i zawsze na korzyść Krymu

Elmira Seit-Ametowa: – Od dzieciństwa wiedzieliśmy, że w Uzbekistanie nie jesteśmy „swoi”, że naszym domem jest Krym i że na pewno tam wrócimy. A kiedy w końcu wróciliśmy, nawet nie myśleliśmy o inflacji czy wygodach. Po prostu spakowaliśmy rzeczy, przyjechaliśmy i budowaliśmy wszystko od zera.

Powrót był trudny?

Elmira: – Bardzo. Na początku nie sprzedawano nam domów, nie wynajmowano mieszkań, nie pozwalano się zameldować. A bez zameldowania nie można znaleźć pracy ani zapisać dziecka do przedszkola.

Mówili nam: „Wracajcie do swojego Tatarstanu”

W Taszkencie mieliśmy mieszkanie w dobrej dzielnicy, niedaleko metra. Mama pracowała w ministerstwie, była świetnie wykształcona. Po przeprowadzce na Krym wszystko się zmieniło. Znaleźliśmy się na stepie, w wiosce z rozpadającymi się domkami, bez udogodnień. Łaźnia – raz na tydzień, na dodatek zawsze była kolejka. Mama, zawsze taka piękna, w szpilkach, nagle zaczęła pracować w ogrodzie w gumowych kaloszach. To był bolesny widok.

Ernest: – Dyskryminacja była wszędzie. Na przykład nie pozwolono mi studiować na wydziale historii. Powiedzieli: „Dla Tatarów krymskich nie ma miejsca”. Nie przyjęli mnie do milicji, nie przyjęli na studia językowe, na prawo też nie. Takie kierunki były dla nas zamknięte.

Nie żałowaliście?

Elmira: – Bywało różnie, ale mama mówiła: „Tutaj jest mi lepiej. Tutaj jestem w domu”. W Uzbekistanie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. zaczęła się fala nacjonalizmu i szowinizmu. Zaczęto nam sugerować, że nie jesteśmy stąd. A tutaj, na Krymie – choć biednie, to wszystko jest twoje, jest rodzinnie, nikt nie ma prawa cię wygnać. Tylko w domu możesz oddychać swobodnie i pełną piersią.

Ernest: – Powrót na Krym nie był dla nas kwestią wyboru. Zawsze wiedzieliśmy, że za granicą jesteśmy tymczasowo, że kiedyś wrócimy do domu.

Nikt z nas nie pytał, czy będzie ciężko – po prostu wyjechaliśmy. To był odruch serca
Elmira Seit-Ametowa i Ernest Sulejmanow poznali się i zakochali w sobie na Krymie

Pielęgnujecie pamięć o deportacji, historii, kulturze?

Ernest: – Oczywiście, to nasz obowiązek. Nawet syna nazwaliśmy Dewlet Girej – na cześć jednego z krymskich chanów, który, nawiasem mówiąc, spalił Moskwę.

W 2014 roku był Pan aktywistą politycznym na Krymie, organizował wiece przeciwko rosyjskiemu pseudoreferendum. Kiedy Pan zrozumiał, że trzeba wyjechać?

Ernest: – Na początku nie wierzyłem, że to wszystko jest aż tak poważne. Ale potem w mieście pojawiły się plakaty z moim zdjęciem – z prośbą o powiadomienie policji, jeśli ktoś mnie zobaczy. Pewnego razu szedłem z dziennikarzami Al-Dżaziry, gdy nagle wokół zaczęli gromadzić się ci „przebrani” – agresywni, zorganizowani, prorosyjsko nastawieni. Rozpoznali mnie, poczułem, że niebezpieczeństwo jest realne. Poprosiłem więc dziennikarzy, by odprowadzili mnie do samochodu, i od razu odjechałem.

Zrozumiałem, że pozostanie na Krymie oznacza narażanie nie tylko siebie, ale i tych, którzy są wokół mnie

A jest coś, czego żałujecie? Czy można było jakoś zmienić bieg wydarzeń? Wiadomo przecież, że wróg długo i skrupulatnie przygotowywał się do zajęcia półwyspu.

Ernest: – Organizowałem wiece, mówiłem to, co uważałem za konieczne, nie milczałem. Być może jedynym, czego żałuję, jest to, że nie byłem wystarczająco aktywny. Teraz wydaje mi się, że mogłem zmobilizować więcej ludzi. Działałem wtedy w ramach swoich możliwości, ale być może należało działać bardziej zdecydowanie.

Elmira: – Mąż nie widział swoich rodziców od 2014 roku; zmarli na Krymie. Ja jeszcze zdążyłam zobaczyć mamę, ale też nie mogłam być przy niej w ostatniej chwili. Tato żyje, ma 86 lat. Kiedy choruje, uspokajam go stąd, ale zawsze czuję ból z powodu rozłąki.

Czy Pani ojciec opowiada, co się tam teraz dzieje?

Elmira: – Niedawno w nocy w pobliżu jego domu, niedaleko lotniska, była taka eksplozja, że sąsiedzi wybiegli na ulicę. Cieszyli się!

Ludzie tam cieszą się z każdego wybuchu, to ich nadzieja. Mówią: „Niech już nie dają nam światła ani wody – byleby tylko stąd odeszli”

Przynajmniej ich trochę potrollujemy

Dlaczego zdecydowaliście się przenieść właśnie do Warszawy?

Ernest: – Bo tutaj studiowaliśmy. Dostałem stypendium, pisałem o deportacji Tatarów krymskich. Żona też studiowała, w Akademii Sztuk Pięknych. Dobrze znaliśmy język polski, czuliśmy się tu pewnie. Kiedy syn podrósł, zdecydowaliśmy, że jeśli dostanie się na polską uczelnię, to przeprowadzimy się razem z nim. I tak się stało – w 2019 roku.

Z synem podczas remontu lokalu

Otworzyliście w Warszawie restaurację z kuchnią krymskotatarską – naprzeciwko ambasady Rosji i obok rosyjskiego centrum kultury. To wasz sposób na walkę? Skąd wziął się ten pomysł i jak go zrealizowaliście?

Elmira: – Zawsze lubiliśmy gotować, zwłaszcza dla przyjaciół. Często przychodzili do nas głodni, bo wiedzieli, że u nas można dobrze zjeść. Pewnego razu jeden z nich zapytał: „Dlaczego nie otworzycie własnej restauracji?”

Ernest: – Podczas kwarantanny zastanawiałem się, czym może się zająć obcokrajowiec w innym kraju. Postanowiłem spróbować otworzyć własną działalność. Zapisałem się do szkoły menedżerów gastronomii, ale po jej ukończeniu zdałem sobie sprawę, że wciąż brakuje mi wiedzy. Dlatego poszedłem do pracy do włoskiej pizzerii. A kiedy poczułem, że jestem gotowy, zaczęliśmy szukać lokalu na własną restaurację.

Gdy zobaczyłem to miejsce w pobliżu ambasady Rosji, zrozumiałem: albo otworzymy się tutaj, albo nigdzie

Z punktu widzenia biznesu ta lokalizacja nie jest najlepsza – nie ma parkingu, mały ruch. Dostrzegłem jednak możliwość pokazania światu, że Krym to nie Rosja, że Krym to ludzie i nie wszyscy zgadzają się z hasłem rosyjskiej propagandy: „Krym za Rosją”. Zdecydowaliśmy: nawet jeśli będziemy tu działać tylko kilka miesięcy, to już będzie jakiś gest. Jak mówi moja żona, przynajmniej ich trochę potrollujemy. Już samo to jest warte wysiłku.

Z jakimi trudnościami się mierzyliście?

Elmira: – Najtrudniej było zdać sobie sprawę z tego, jak ciężka jest praca w kuchni. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w takim tempie. W pierwszych dniach było nas tylko troje: ja, mąż i pomocnik. W ciągu dnia zakupy, wieczorem kuchnia, w nocy przygotowania na następny dzień. Wyczerpujące.

Sami byliśmy kucharzami, kelnerami i sprzątaczami. Codziennie przychodzili do nas dwaj Polacy – byli naszymi pierwszymi stałymi klientami i bardzo na nich czekaliśmy. A potem przyszedł dziennikarz z lokalnej gazety...

Ernest: – I zaczęły napływać tłumy. Nie nadążaliśmy z uzupełnianiem zapasów produktów. Nie mieliśmy wtedy zbyt wielu dań – około dziesięciu podstawowych, ale każde trzeba było przygotować.

Elmira: – Pamiętam, sala była pełna, a ja mówię do Ernesta: „Wystarczy już, zamykaj drzwi!” A on: „Nie można”. Ja zaczynam histeryzować: „Nie dam rady!” A on: „Skoro otworzyliśmy, to musimy obsługiwać”. Z czasem się dostosowaliśmy.

Potrawy deportacji

Przy wejściu do Waszej restauracji zawsze wiszą flagi, zwłaszcza ukraińska. To sygnał dla wszystkich, że „Krym” jest ukraiński?

Ernest: – Tak. Wywieszamy je każdego ranka, a wieczorem zdejmujemy, bo boimy się, że mogliby ukraść. Jedna z flag zresztą kiedyś zniknęła.

Kiedy przed ambasadą stały kolejki Rosjan, naszą ukraińską flagę wywieszałam ze szczególną satysfakcją. To taki mój cichy protest

Jak pracownicy rosyjskiej ambasady na Was reagują? Wpadają, by coś zjeść?

Ernest: – 9 maja przyszła do nas grupa polskich emerytów ze wstążkami św. Jerzego, najwyraźniej byli po wizycie w ambasadzie Rosji. Zamówili kawę, czebureki... A kiedy przyszło do płacenia, włączyliśmy hymn Ukrainy. Bardzo szybko zapłacili i uciekli.

Elmira: – Pamiętam, jak przyszła grupa Rosjan. Zjedli i wyszli, nie płacąc. I jeszcze zaczepiali naszych kelnerów, zachowywali się obrzydliwie.

W czym Wasza restauracja jest wyjątkowa? Co serwujecie? Jaka atmosfera tu panuje?

Ernest: – Filozofię lokalu kształtuję ja. Elmira mnie wspiera, jest duszą restauracji. Bardzo ważne jest dla nas to, by ludzie znali i zapamiętali nasz lokal: to właśnie ta restauracja, ten ukraiński „Krym”, który stoi naprzeciwko rosyjskiej ambasady.

Wizytówką lokalu są cziboreki i jantyk – klasyka kuchni krymskotatarskiej. Serwujemy je z różnymi nadzieniami. Jednak nie ograniczamy się do nich, chcemy pokazać również autentyczną kuchnię. Na przykład aldama – danie podobne do lagmanu, ale typowo krymskotatarskie, już na Krymie zapomniane. My je przywróciliśmy. Bo potrawy, które obecnie serwuje się w tak zwanych tatarskich kawiarniach – płow, manty, lagman – to w rzeczywistości kuchnia uzbecka. Nazywamy je „potrawami deportacji”.

Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by zniszczyć kulturę Tatarów krymskich, w tym kuchnię. Tymczasem nawet takie rzeczy jak czeburek mają nie tylko znaczenie gastronomiczne, ale także symboliczne. To część naszej tożsamości

Najbardziej interesują się tym oczywiście Ukraińcy. Bywali na Krymie, czują pewną nostalgię. Polacy czasami się dziwią, gdy słyszą, że manty nie są daniem kuchni krymskotatarskiej. Ale są zainteresowani, pytają, dowiadują się.

Niedawno dodaliśmy do menu szaszłyk z kurczakiem. Samo słowo „szaszłyk” ma krymskotatarskie pochodzenie – pochodzi od „szyszy”, czyli patyczka do mięsa.

Elmira: – Kiedy otwieraliśmy lokal, dużo eksperymentowaliśmy z przepisem na pachlawę. Uwielbialiśmy pachlawę, ale sami nigdy jej nie przygotowywaliśmy. Wypróbowaliśmy z dziesięć wariantówm i wszystko było nie tak: albo ciasto się rozpadało, albo było zbyt twarde. Aż w końcu opracowaliśmy własną recepturę.

Ernest: – Budujemy nie tylko biznes, budujemy dom. I chcemy, by każdy, kto do nas przychodzi, choć trochę poczuł atmosferę tego domu – krymskiego, ukraińskiego

Kto do Was przychodzi?

Ernest: – Około 40% to Ukraińcy, 40% to Polacy, a pozostałe 20% to goście z całego świata: anglojęzyczni, Francuzi, Niemcy, Turcy.

Wszyscy Wasi pracownicy to Tatarzy krymscy?

Elmira: – Teraz już nie, bo bardzo trudno ich znaleźć. Niektórzy wyjechali w głąb Europy, inni pracują zdalnie. Ale w 2022 roku pracowało u nas dwóch chłopaków z Krymu. Właśnie skończyli technikum budowlane i uciekli przed mobilizacją na Krymie, żeby nie walczyć przeciw swoim.

Jeden z nich zatrudnił się jako pomocnik kucharski. Pamiętam, jak wyszedł około dziesiątej wieczorem – z oczami czerwonymi jak pomidory. Myślałam, że następnego dnia nie przyjdzie, ale wrócił i pracował u nas ponad rok.

Gastronomiczna Ambasada Krymu

W restauracji wiszą obrazy członków Waszej rodziny – ojca, brata Elmiry. „Krym” to także galeria pamięci?

Elmira: – Tak. Od naszych bliskich zbieraliśmy obrazy, ceramikę – i wszystko to ozdabiało nasz dom na Krymie. Kiedy go straciliśmy, przywieźliśmy te rzeczy tutaj. Wypełniliśmy tę przestrzeń rzeczami, które są dla nas bardzo cenne.

Urządzacie w restauracji jakieś imprezy?

Ernest: – Tak. Chcemy, by nasza restauracja była nie tylko miejscem, w którym można zjeść, ale także przestrzenią kulturalno-gastronomiczną. Organizowaliśmy wieczory poetyckie, spotkania z przewodnikami, częstowaliśmy kawą, opowiadaliśmy o tradycjach krymskotatarskich. Zapraszaliśmy nawet komików stand-upowych, muzyków z Ukrainy, z Krymu.

Ludzie przychodzili, a my dzieliliśmy się z nimi naszą kulturą, historią, bólem

Jednak miejsca mamy tu mało, więc myślimy o większej przestrzeni, by stworzyć prawdziwą „Gastronomiczną Ambasadę Krymu”, miejsce mocy nie tylko dla Tatarów krymskich, ale dla wszystkich, którym Krym jest bliski, którzy tęsknią za domem.

Szukacie nowej siedziby?

Ernest: – Myślimy o tym. Ostatnio ulica, przy której znajduje się nasza restauracja, stała się jeszcze mniej przejezdna. Naprzeciwko zbudowano drogę, zniknęły przystanki, trudniej do nas trafić, a my jesteśmy całkowicie zależni od lokalizacji. Na dodatek właściciel lokalu podnosi czynsz.

Z drugiej strony, wraz przeprowadzką w inne miejsce stracimy część sensu swego istnienia. Nasza restauracja stała się sposobem na powiedzenie: „Krym jest ukraiński”, to miejsce ma znaczenie symboliczne.

Poza tym sami Ukraińcy nie wspierają nas już tak aktywnie jak kiedyś.

Przez dwa lata na powierzchni utrzymywał nas entuzjazm. Teraz potrzebujemy realnej pomocy
Jamala, sławna ukraińska piosenkarka (w środku), w warszawskim „Krymie”

Jakie uczucia budzi w Was teraz myśl o Krymie?

Ernest: – Mamy samochód na krymskich tablicach. Oczywiście moglibyśmy je już zmienić, ale dla nas to symbol. Bez względu na to, jak długo będziemy musieli czekać, wrócimy do domu właśnie tym samochodem. A kiedy już tam wrócimy, będziemy musieli wszystko budować od nowa. Jesteśmy gotowi.

Czym pachnie dla Was Krym? Za czym najbardziej tęsknicie?

Elmira: – Krym to zapach sosen, jałowca, morza. Chociaż nasze życie w Warszawie jest poukładane, brakuje nam tego, co było w domu – społeczności, tradycji, tych ważnych rytuałów: ślubów, narodzin, świąt. Ale najbardziej brakuje nam poczucia bycia w domu.

Czasami śnią mi się ludzie z przeszłości. Wtedy wydaje mi się, że nadal tam jesteśmy, że wszystko można cofnąć

Zdjęcia autorki i z prywatnego archiwum bohaterów

20
хв

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Jesteśmy nadludźmi, mamy supermoce

Ексклюзив
20
хв

Ta walka to dla mnie kwestia honoru

Ексклюзив
20
хв

Moskale lubią uderzać w święta

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress