Exclusive
20
min

Tetiana Zinyk, lekarz dla bezdomnych : „Bezdomni często nie chcą, aby ich rodziny wiedziały, że mieszkają na ulicy”

„Bezdomni chodzą w mokrych butach przez długi czas, nawet w zimnie. W rezultacie doznają odmrożeń. Wielu z nich ma rany, które nie goją się przez długi czas. Naszym zadaniem jest im pomóc”.

Natalia Żukowska

Tetiana Zinyk z założycielem Fundacji MiserArt. Zdjęcie: radiowroclaw.pl

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

23-letnia Ukrainka Tetiana Zinyk została Wrocławianką Roku 2024 w kategorii Youth Now - Youth Power. Nagrodę otrzymała za pracę jako street worker w przychodni Uliczne MiserArt. Tetiana jest studentką V roku medycyny na Uniwersytecie Medycznym we Wrocławiu, a wieczorami wraz ze swoim zespołem przemierza ulice Wrocławia i pomaga bezdomnym. Opatruje ich trudno gojące się rany, a w razie potrzeby zawozi do placówek medycznych. Projekt wolontariatu ma już ponad 10 lat, a Tetiana dołączyła do zespołu trzy lata temu. Tetiana Zinyk opowiada nam historie ludzi żyjących na ulicach i swoje interakcje z nimi.

Tetiana Zinyk, „Wrocławska Kobieta Roku 2024” w kategorii „Młodzież teraz — siła młodzieży”. Zdjęcie: Wojciech Skibicki

Choroby ulicy

— „Zaczęłam pomagać bezdomnym w 2022 roku, kiedy byłam na trzecim roku studiów medycznych we Wrocławiu” - mówi Tetiana Zinyk - „Jeździmy karetką do miejsc, gdzie są bezdomni, odwiedzamy parki, opuszczone domy, śmietniki. Tam mieszkają lub nocują. Pytamy ludzi, jakiej opieki medycznej potrzebują.

Będąc cały czas na ulicy, bezdomni często mają poważne problemy zdrowotne. Wielu z nich ma uszkodzone kończyny. Bezdomni chodzą przez długi czas w mokrych butach, nawet w niskich temperaturach. Nie zawsze mają możliwość zmiany skarpet. W rezultacie doznają odmrożeń lub oparzeń termicznych. Wielu z nich ma ropiejące rany. Naszym zadaniem jest im pomóc. Oczyszczamy rany i robimy opatrunki. Niektórzy cierpią na choroby zakaźne, takie jak grypa czy ból gardła. Jeśli dana osoba potrzebuje specjalistycznej pomocy, możemy zabrać ją na oddział ratunkowy.

Zapewniamy również pomoc psychologiczną. Gdy dana osoba nie ma ran ani innych potrzeb medycznych, możemy z nią po prostu porozmawiać.

Podczas rozmowy staramy się przekonać ją, by spróbowała wrócić do normalnego życia

Czasami spotykamy osoby uzależnione od alkoholu i narkotyków. Nie są one agresywne. Reagują na nas normalnie. Dla nich na przykład alkohol jest okazją do zapomnienia na chwilę o swoich traumach i porażkach. Rozumiemy, że to choroba i że ci ludzie potrzebują wsparcia. Jednocześnie nie etykietujemy ich.

„Nie zawsze bezdomni chcą, aby w ogóle zwracano na nich uwagę”.

Śpię pięć godzin dziennie - i jest idealne

Nasz zespół składa się z osób, które ukończyły kursy pierwszej pomocy. Ja jestem studentką medycyny. Niektórzy z nas ukończyli psychologię. Od tego roku zaczęły z nami pracować jeszcze dwie pielęgniarki, które pomagają przy opatrunkach. Odwiedzamy teren pięć razy w tygodniu. Zmiana trwa 6-7 godzin.

Ale czasami zdarza się, że zaczynasz z kimś rozmawiać i zmiana trwa do 9 godzin

Za każdym razem w zespole są 3-4 osoby. Ja, street workerka Beata, Sylwia i Mateusz, który uczy się na psychologa. Jeździmy po mieście. Karetkę prowadzę ja lub Sylwia. Tylko my mamy prawo jazdy. Dwie z nas - zwykle pielęgniarki - cały czas przebywają w przychodni, gdzie robią opatrunki. Mamy pokój ze wszystkim, czego potrzebujemy do pracy - bandaże, plastry.

„W większości udajemy się do określonych miejsc, które znamy”

Jeśli chodzi o moje studia, rok temu mój harmonogram był bardziej napięty niż teraz. Wychodziłam wieczorem, wracałam o drugiej nad ranem, uczyłam się jeszcze dwie godziny, spałam dwie godziny, wstawałam o szóstej rano i szłam na zajęcia. W weekendy mogłam się wyspać. Teraz jest inaczej. Staram się skończyć pracę przed pierwszą w nocy, uczę się wcześniej, nawet przed wyjazdem. Śpię pięć godzin i jest idealnie.

Bezdomni nie zawsze chcą uwagi

Przeważnie chodzimy do miejsc, które znamy. Bezdomni mieszkają tam od lat. Znam przypadek, gdy mężczyzna, który miał mieszkanie, żył na ulicy od ponad 10 lat. Miał problemy z płatnościami, były ciągłe sprawy sądowe, więc nie mógł mieszkać w swoim mieszkaniu. Po posiłki chodził do organizacji charytatywnych lub kościoła. Zazwyczaj ci ludzie nie chcą opowiadać o szczegółach swojego życia. Czasami nawet nie mówią swojego imienia, ale raczej pseudonim. Wstydzą się. Staramy się pomóc, jak tylko możemy, ale nigdy nie wywieramy presji, aby nie wprowadzać jeszcze większego dyskomfortu do ich życia.

Nigdy nie spotkaliśmy się z agresją podczas pracy. Jeśli widzimy, że dana osoba nie chce z nami rozmawiać, po prostu jedziemy dalej. Oczywiście, jest strach. Nie zawsze da się wejść w każdy zakamarek. Mamy nasze mundury ratowników, ale czasami nosimy zwykłe ubrania, aby nie przyciągać niepotrzebnej uwagi. Ale na czarno, żeby nie rzucać się w oczy.

Nie zawsze bezdomni chcą być w ogóle zauważani. Oczywiście bierzemy pod uwagę bezpieczeństwo. Zawsze sprawdzamy, czy dana osoba nie jest agresywna. Nie mamy żadnego sprzętu ochronnego. Dodatkowo zawsze mamy ze sobą mężczyznę w zespole, ale jak do tej pory na szczęście wszystko było w porządku.

Największym problemem jest dla nas brak leków i materiałów do robienia opatrunków. Liczba potrzebujących przewyższa liczbę materiałów. Kiedyś nasza praca była sponsorowana przez miasto. Ale teraz projekt jest zagrożony. Finansowanie jest ograniczone. Dlatego prosimy ludzi o pomoc.

Czasami ogłaszamy zbiórki pieniędzy w mediach społecznościowych, gdzie ludzie mogą przekazywać darowizny. Jeśli możemy, sami kupujemy to, czego potrzebujemy. Ale większość materiałów nie jest tania. Jedna paczka, która wystarcza na jeden opatrunek, może kosztować 30-40 złotych. A ludzi jest bardzo dużo. Kiedyś ustanowiłam rekord. Zrobiliśmy 15 opatrunków w ciągu pięciogodzinnej zmiany
Podczas świadczenia opieki medycznej bezdomnym

Dlaczego ludzie stają się bezdomni

W rzeczywistości wśród bezdomnych można spotkać trzeźwych, a nawet czystych ludzi. Każdy ma swoją własną historię. Niektórzy znaleźli się na ulicy, ponieważ nie mieli wystarczająco dużo pieniędzy i musieli wybierać między wydaniem ich na leki a opłaceniem mieszkania. Była na przykład kobieta, która pracowała jako nauczycielka. Kiedyś stanęła przed dokładnie takim samym wyborem. Skończyło się na tym, że przez kilka miesięcy żyła na ulicy. Zapisaliśmy ją do programu „Najpierw mieszkanie”, a teraz otrzymała mieszkanie socjalne od państwa. W ciągu roku spotkałam ponad 150 osób. Każdy powiedział mi coś innego. Oczywiście nie wiemy, czy te historie są prawdziwe.

Pamiętam mężczyznę, który okazał się weteranem wojny w Iraku. Po powrocie do Polski nie otrzymał żadnej pomocy od rządu. Żona go zostawiła. Firma, której był właścicielem, zbankrutowała. Został z niczym. Był nagi, bosy i na ulicy. Mieszkał w spalonym domu i jakoś przeżył. Odwiedziliśmy go kilka razy i w końcu przygarnęliśmy. Okazało się, że potrafi dobrze gotować. Przeszedł badania lekarskie i zatrudniliśmy go w naszej kuchni. Gotował zupy dla ludzi z ulicy, które następnie rozwoziliśmy po mieście. Dziś ten człowiek nie jest już bezdomny. Czasami do nas dzwoni, czasami nas odwiedza.

„Na ulicy można spotkać zarówno młodych ludzi, jak i ludzi w przyzwoitym wieku”. Zdjęcie: Wojciech Olkusnik/East News

Była też kobieta, która powiedziała, że nigdy więcej nie wróci do mieszkania, bo lepiej jej będzie na ulicy. Po każdym spotkaniu otwierała się przed nami coraz bardziej. Okazało się, że była trzykrotnie nieudanie zamężna. Pierwszy mąż ją bił. Drugi wziął na nią pożyczkę, po czym ją pobił i zostawił. Musiała spłacić pożyczkę. Trzeci również zachowywał się źle. Powiedziała, że straciła wiarę w ludzi i teraz lepiej czuje się na ulicy. Mimo to zgłosiliśmy ją do udziału w projekcie, który daje szansę na otrzymanie mieszkania socjalnego.

Jeśli chodzi o wiek, na ulicy można spotkać zarówno młodych, jak i starszych ludzi. Są historie młodych ludzi, którzy kłócą się z rodzicami i po prostu nie chcą z nimi mieszkać. Wychodzą na ulicę, wpadają w złe towarzystwo, gdzie jest alkohol i narkotyki. W rezultacie pogrążają się w życiu ulicznym.

Pamiętam historię pewnego artysty, który żył na ulicy. Niestety zmarł w 2024 roku. Mężczyzna miał własne mieszkanie, ale czuł się lepiej, gdy siedział na dworcu, obserwował ludzi i malował. Po prostu nie chciał być w domu. Miał około 70 lat. Nie miał dzieci i nigdy nie był żonaty. Lepiej czuł się wśród ludzi na ulicy niż w swoim mieszkaniu. Nie zawsze znamy powód, dla którego dana osoba jest na ulicy. Wiele osób na ulicy nie chce, aby ich rodziny wiedziały, gdzie się znajdują.

„Lubię pomagać ludziom w ciszy”

Zostałam nominowana do nagrody Power of Youth przez Soroptimist International Klub Wratislavia. Jest to globalna międzynarodowa organizacja kobieca, która została założona w Stanach Zjednoczonych w 1921 roku i ma oddziały w ponad 120 krajach. Powiedzieli, że są pod wrażeniem mojej pracy. W ogóle nie spodziewałam się, że otrzymam tę nagrodę. Kobiety, które wygrały poprzednie konkursy zrobiły na mnie wrażenie. Są to osoby, które realizują naukowe, ważne społecznie projekty. Zawsze myślałam, że to, co robię, jest czymś mało znaczącym. Okazało się jednak, że tak wiele osób mnie wspierało.

Tetyana Zinik podczas otrzymania nagrody. Zdjęcie: Grzegorz Rajter

Zostałam nominowana do nagrody Power of Youth przez Soroptimist International Klub Wratislavia. Jest to globalna międzynarodowa organizacja kobieca, która została założona w Stanach Zjednoczonych w 1921 roku i ma oddziały w ponad 120 krajach. Powiedzieli, że są pod wrażeniem mojej pracy. W ogóle nie spodziewałam się, że otrzymam tę nagrodę. Kobiety, które wygrały poprzednie konkursy zrobiły na mnie wrażenie. Są to osoby, które realizują naukowe, ważne społecznie projekty. Zawsze myślałam, że to, co robię, jest czymś mało znaczącym. Okazało się jednak, że tak wiele osób mnie wspierało.

Po uroczystości ludzie podchodzili do mnie i mówili, że śledzą to, co robię od dłuższego czasu i że są pod wielkim wrażeniem. To znaczy, że ludzie naprawdę wierzą, że to co robię jest ważne. Dla mnie to przede wszystkim okazja do pokazania, że pomaganie ludziom i wolontariat to niezwykle ważne rzeczy.

Są ludzie, którzy nie mają nikogo. Musimy pokazać, że nam na nich zależy.

Muszą czuć, że też są ważni w społeczeństwie, że są widziani i słyszani. To wyróżnienie pomogło zwrócić uwagę ludzi na problem bezdomności w Polsce. Dało nam możliwość współpracy z innymi organizacjami, które o nas nie wiedziały. Moja uczelnia zobaczyła, że robię coś pożytecznego poza studiami. Napisali nawet o mnie mały artykuł i zaprosili mnie na śniadanie z rektorem. Nie przepadam za popularnością, zawsze staram się być szarą myszką. Lubię pomagać ludziom w ciszy. Staram się więcej robić, a mniej o tym mówić.

W planach mam oczywiście studia. Muszę zdecydować się na specjalizację. Planuję wybrać specjalizację chirurgiczną lub urologię. Nie chcę tylko siedzieć w ciepłym biurze, chcę mieć napęd od życia. Bardzo chciałabym też stworzyć projekt dla kobiet w sytuacji bezdomności. Generalnie mam wiele różnych pomysłów, ale ich realizacja wymaga dużych dotacji i grantów.

Jednocześnie moim największym marzeniem jest, aby wojna w Ukrainie się skończyła. Mówię to życzenie w każde urodziny, kiedy zdmuchuję świeczki. Kiedy skończę studia, chciałbym pomóc wojskowym w powrocie do zdrowia i rehabilitacji. Jestem pewna, że wiedza, którą tu zdobywam, bardzo mi się przyda.

Zdjęcie: archiwum prywatne

Data publikacji: 12.03.2025

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Leni Umerowa niewola Tatarzy krymscy

Po rozpoczęciu przez Rosjan okupacji półwyspu w 2014 roku Leni przeniosła się do Kijowa. Choć była wtedy jeszcze uczennicą, odmówiła przyjęcia rosyjskiego paszportu – zachowała ukraiński. Potem zaczęła studia w Kijowskim Instytucie Politechnicznym, równocześnie pracując w zespole marketingowym znanej ukraińskiej marki odzieżowej. Pod koniec listopada 2022 roku dowiedziała się, że stan jej chorego na raka ojca w Krymie pogorszył się. Postanowiła do niego pojechać.

Rosjanie zatrzymali ją podczas przekraczania granicy gruzińsko-rosyjskiej za „naruszenie zasad strefy zamkniętej”. Zarzucili jej szpiegostwo, grozili 18 latami więzienia. Jednak we wrześniu 2024 roku Leni została objęta wymianą więźniów.

Dziś opowiada nam, jak przetrwała w rosyjskim więzieniu Lefortowo, dlaczego listy były dla niej ważniejsze niż jedzenie i jak wygląda jej powrót do życia po uwolnieniu.

Z bratem i rodzicami

Sąd w środku nocy

– Wyjechałam na Krym ostatniego dnia listopada 2022 roku – wspomina. – Podróż trwała kilka dni, wiodła między innymi przez Turcję i Gruzję. Kilka dni później znalazłam się w Rosji. Zatrzymano mnie na przejściu granicznym „Werchnij Łars” [terytorium Północnej Osetii – red.]. Razem ze mną było jeszcze kilku Ukraińców. Rosjanie zażądali dokumentów. Wszyscy oprócz mnie mieli rosyjskie paszporty. Zabrano mnie na „rozmowę”.

Zapewniali, że to nie potrwa długo, jednak przesłuchanie trwało jakieś osiem godzin. Pytali o wszystko, nawet o moją rzekomą przynależność do Hizb ut-Tahrir [panislamska organizacja opowiadająca się za zjednoczeniem wszystkich muzułmanów i utworzeniem globalnego kalifatu – przyp. aut.]. Według nich to organizacja ekstremistyczna.

Zapytałam: „Nie dziwi was, że nie mam zakrytej głowy i jestem w normalnym ubraniu?”

W środku nocy wezwali taksówkę i poinformowali mnie, że wynajęli hotel, w którym mogę się przespać, a rano będę wolna. Jednak lokalni policjanci zatrzymali tę taksówkę już po 10 minutach jazdy. Najpierw poprosili o dokumenty kierowcę, potem mnie. Okazało się, że w każdym regionie Rosji obowiązują inne przepisy. W Osetii Północnej obcokrajowcy potrzebują specjalnego zezwolenia na pobyt.

Nie miałam o tym pojęcia. Zabrano mnie na posterunek, a stamtąd od razu do sądu. Rozprawa odbyła się o piątej rano. Mają tam sądy całodobowe.

Odmówili mi adwokata i wydali wyrok: deportacja. Trafiłam do więzienia dla cudzoziemców na przedmieściach Władykaukazu. Więźniów trzymają tam, dopóki z krajami, do których mają być deportowani, nie uzgodnią wszystkich szczegółów. Tyle że teraz między Ukrainą a Rosją nie ma stosunków dyplomatycznych.

„Udowodnienie przeze mnie w sądzie czegokolwiek było niemożliwe. Bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy”

Kiedyś udało mi się zadzwonić do rodziny – jedna z pracownic więzienia dała mi swój telefon. Rodzina znalazła lokalną adwokatkę, lecz dopiero po trzech miesiącach udało jej się doprowadzić do unieważnienia wyroku deportacji w sądzie kasacyjnym. Powinnam była zostać zwolniona, ale to, co się stało później, przypominało rosyjskie seriale gangsterskie z lat 90.

Gdy tylko wyszłam za ogrodzenie, podjechał biały samochód, z którego wysiedli mężczyźni w czerni i kominiarkach. Założyli mi worek na głowę i wepchnęli do samochodu. Nic nie mówili. Jechaliśmy w milczeniu przez jakąś godzinę, potem wysadzili mnie w jakiejś dzielnicy sypialnej. Nie mogłam zrozumieć, gdzie jestem i co się dzieje.

Nie wiadomo, skąd pojawili się kolejni mężczyźni. Przedstawili się jako przedstawiciele władz w Władykaukazie, którzy prowadzą operację poszukiwania „zakładników” narkotyków. Po chwili pojawił się policjant i znów zażądał ode mnie dokumentów. Potem złapali mnie pod ręce i powiedzieli, że stawiam opór. Zabrali mnie na posterunek i sporządzili raport w sprawie mojego „nieposłuszeństwa wobec władz”.

Następnego dnia miałam skończyć 25 lat. Zamiast świętować, znów trafiłam pod sąd

Dostałam 15 dni aresztu. Dwunastego dnia zainscenizowali sytuację, w której rzekomo nie chciałam oddać telefonu i znów stawiałam opór. I znowu: protokół, sąd i kolejne 15 dni. Powtórzyli to cztery razy. Udowodnienie czegokolwiek w sądzie było niemożliwe, bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy. Przez cały ten czas wożono mnie po różnych izolatkach, by utrudnić mi kontakt z adwokatem i rodziną. Żebym nie widywała się z nikim i z nikim nie rozmawiała.

Jak z człowieka robią szpiega

W Północnej Osetii spędziłam ponad pięć miesięcy. W celi był stół, żelazne łóżko, toaleta, kraty w oknach, pancerne drzwi. Całodobowy monitoring. Niemal cały czas byłam sama. Fakt: raz „podsadzili” mi kobietę. Opowiadała, że jej chłopak walczy w Charkowie; podobno tam trwały walki. Zdziwiło mnie to, bo pamiętałam, że walki toczyły się w okolicy, ale nie w samym mieście. Wciąż coś o sobie opowiadała – o życiu, o pracy. Próbowała wyciągnąć ode mnie cokolwiek. Aż pewnego razu powiedziała: „Jestem chora... i twój tata też ma chyba tę samą chorobę”.

Wtedy moja historia nie była jeszcze znana mediom, więc odpowiedziałam: „Nie mówiłam ci o tym. Skąd wiesz?”

Zabrali ją pół godziny później. Podobno ją zwolnili.

Na wolności

Karmili nas raz dziennie, nie dawali lekarstw. Z powodu stresu moje zdrowie bardzo się pogorszyło.

Pewnego dnia dali mi jakiś tekst i powiedzieli, że mam go przeczytać przed kamerą – wtedy będę wolna. W przeciwnym razie czeka mnie areszt śledczy w Lefortowie. Odmówiłam, nawet nie spojrzałam na treść. Zebrali więc moje rzeczy i samolotem przetransportowali mnie do pierwszego wydziału śledczego FSB w Moskwie.

Tam postawiono mi zarzut szpiegostwa – rzekomo przekazywałam jakieś informacje ukraińskim wojskom. Następnego dnia odbyła się kolejna rozprawa sądowa. Zastosowali wobec mnie „środek zapobiegawczy w postaci aresztu tymczasowego na czas śledztwa”. W Lefortowie spędziłam prawie półtora roku.

Strefa komfortu tam, gdzie nigdy jej nie było

Na przesłuchania zabierali mnie rzadko. Główna komunikacja ze śledczym odbywała się za pośrednictwem adwokatów, którzy znali specyfikę pracy FSB. Pewnego razu wezwali mnie i powiedzieli, że jeśli zrezygnuję z obrony, mój wyrok będzie minimalny – do 8 lat. A jeśli nie zrezygnuję, to do 18 lat. Oczywiście nie zgodziłam się, bo dałoby im to pełną swobodę działania.

Na szczęście nie stosowali wobec mnie tortur fizycznych. Za to wywierali ciągłą presję psychiczną. Robili aluzje do gwałtu, podczas przesłuchań przystawiali mi pistolet do głowy i obserwowali reakcje. To ich klasyczny element przesłuchania. Niemal wszyscy więźniowie, z którymi rozmawiałam, mieli podobne doświadczenia.

Niestety oni czasami nie żartują i naprawdę strzelają. Ale panika i histeria wydawały mi się nierozsądne.

Przez długi czas trzymali mnie w izolatce. W samotności bardzo pomagały mi ćwiczenia oddechowe i medytacja. Starałam się stworzyć strefę komfortu tam, gdzie jej nie ma.

W wyobraźni stworzyłam sobie jasny plan dnia. Wstawałam o szóstej rano. Cela o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych to ograniczona przestrzeń, ale codziennie starałam się ćwiczyć przez mniej więcej godzinę.

Jako że siedziałam sama i nie miałam z kim porozmawiać, moje struny głosowe bardzo słabły. Dlatego codziennie przez 2-3 godziny czytałam na głos książki

W areszcie śledczym jest biblioteka. Przynoszą ci katalog, na podstawie którego można wypożyczyć literaturę na 10-14 dni. Brałam książki z marketingu i prawa, żeby się czegoś nauczyć. Ze względu na szaloną cenzurę panującą w Rosji ten katalog zmieniał się co miesiąc. Za każdym razem wyjmowali stamtąd jakąś literaturę, na przykład książki Stephena Kinga.

Bardzo pomagała świadomość, że w pobliżu są Ukraińcy. W Lefortowie jest ich niewielu, ale są. Kiedyś podczas spaceru na jednej ze ścian zobaczyłam herb Ukrainy. Innym razem ktoś napisał: „Putin ch...”. Cienkimi literami przy wejściu, nie rzucało się w oczy. Ale kiedy spacerujesz tam codziennie, zwracasz uwagę nawet na najdrobniejsze szczegóły. W Lefortowie jest 16 spacerniaków i za każdym razem zaprowadzają cię na inny.

Kiedy trzy tygodnie po moim odkryciu znów trafiłam na spacerniak, na którym był ten napis, zobaczyłam pod nim kilka plusików

Niektórym było gorzej niż mnie, lecz ludzie nie tylko się trzymali, ale robili też rzeczy, które dodawały siły innym.

Z ukraińskim obrońcą praw człowieka, dziennikarzem i byłym rosyjskim jeńcem Maksymem Butkewyczem

Nie stać się częścią tego systemu

Ponieważ siedzisz w niewoli, a do tego jesteś sama, możesz stracić rozum. Dlatego wszystkim mówię, żeby pisali listy do tych, którzy siedzą w rosyjskich więzieniach.

Otrzymałam wiele listów, na wszystkie odpowiadałam. Pisali nieznani ludzie, których poruszyła moja historia. Poczta przychodziła z różnych zakątków świata – z Ameryki, Turcji, Europy, Gruzji, Armenii, a nawet z Rosji.

Listy naprawdę bardzo pomagały. Pamiętam, jak pewnego razu wróciłam z sądu, gdzie po raz kolejny przedłużyli mi odsiadkę. Byłam wściekła i smutna. I wtedy przynieśli mi list, w którym było napisane: „Znamy twoją historię. Nie trać iskry w sobie i wierz, że pewnego dnia ciemność minie i nadejdzie światło”. To były właściwe słowa w odpowiednim momencie.

Nigdy nie wiesz, kiedy napiszesz słowa ratujące życie człowiekowi, który przechodzi trudne chwile

W żadnym wypadku nie piszcie w listach o sytuacji politycznej w kraju. Ważne jest, by listy były napisane w języku rosyjskim, ponieważ cenzura innych nie przepuszcza.

Jeśli chodzi o treść – piszcie, że historia adresata jest znana, że mówi się o niej na całym świecie. Podkreślajcie, że nie jest sam, że ludzie się o niego martwią, że robią wszystko, by go stamtąd wydostać. Możecie też opowiedzieć coś o sobie. Ludzie pisali mi o swoich ulubionych książkach, opowiadali o filmach i serialach. Kiedyś napisał do mnie nieznajomy, który również był więźniem tego systemu, próbującego złamać człowieka i sprawić, by był posłuszny. Napisał: „Nie stań się częścią tego systemu. Zachowaj w sobie iskrę, niech ona cię rozpala”.

Te słowa trafiły prosto w moje serce.

Paczki od Łukaszenki

Od pierwszego dnia po zatrzymaniu miałam nadzieję, że stamtąd wyjdę. Ale nie miałam pewności ani nawet wiary, dopóki już podczas wymiany nie zobaczyłam ukraińskiej flagi. Około siódmej rano kazano mi zebrać rzeczy. Część z nich chciałam wyrzucić, jednak osoba, która je sprawdzała, zapytała: „Nie przydadzą ci się w domu?”.

Wsadzili nas do furgonetki, jechaliśmy ponad 10 godzin. Wysadzili nas w areszcie śledczym w Briańsku. Z workami na głowach zaprowadzili do cel, sfotografowali. A rano wszystkich wsadzili do czystego cywilnego autobusu... Wtedy zrozumieliśmy, że jednak wiozą nas na wymianę.

Kiedy przekroczyliśmy granicę Białorusi, do autobusu weszli lokalni funkcjonariusze KGB. Poinformowali nas, dokąd jedziemy i co się dzieje. Dali nam paczki od Łukaszenki.

Była w nich żywność – ziemniaki, pomidory, ogórki... Czułam się obrzydliwie z powodu tej hipokryzji

A na ukraińskiej ziemi, kiedy okryto nas niebiesko-żółtymi flagami, ogarnęły mnie emocje – płakałam i cieszyłam się na przemian. Nie sądzę, żeby w moim życiu były tak emocjonalnie silne chwile. Szczęście to czuć każdą komórką swojego ciała, że w końcu jesteś w domu i na wolności. Niewola i wojna ustaliły pewne priorytety w mojej głowie.

Ta historia bardzo pomogła mi zrozumieć, że jeśli sami nie będziemy o siebie walczyć, nikt nie zrobi tego za nas.

Lekcja pokazowa dla Tatarów krymskich

Teraz dochodzę do siebie. Nie było mnie dwa lata, wiele rzeczy mnie ominęło. Z zawodu jestem marketingowcem, ale będę też zajmować się rzecznictwem cywilnym dla ludzi w niewoli.

Od lewej: była więźniarka Rosjan Ludmiła Husejnowa, Leni Umerowa i obrończyni praw człowieka Aleksandra Matwijczuk

Podczas pobytu w Lefortowie, kiedy wożono nas do sądu i na badania psychologiczno-psychiatryczne, dwukrotnie jechałam z cywilnymi Ukrainkami. Jedna z nich pochodziła z obwodu chersońskiego. Porwali ją z domu i zrobili z nią wszystko, co tylko mogli zrobić. Kiedyś zaprowadzili ją do dołu i powiedzieli, że zaraz ją zakopią i nikomu nie powiedzą, gdzie jest. Druga kobieta pochodziła z obwodu zaporoskiego. Oskarżyli ją o terroryzm i szpiegostwo, torturowali, bardzo pobili, złamali szczękę, wybili część zębów, przez długi czas nie udzielali jakiejkolwiek pomocy medycznej. Takich historii jest bardzo wiele.

Mnie, jako że jestem Tataranką krymską, w Lefortowie traktowali „specjalnie”. To była lekcja pokazowa dla wszystkich Tatarów krymskich. Zwłaszcza tych, którzy mają rodziny na Krymie.

Siedząc w areszcie śledczym myślałam o tym, że historia się powtarza. Moja babcia w 1944 roku, jako dziesięciolatka, została deportowana, straciła dwóch małych braci – zmarli na dyzenterię i głód w czasie wywózki. Na początku lat 90. babcia wróciła na półwysep i przez resztę życia mówiła mi i mojemu bratu, że to nasza ojczyzna. Mówiła, że nas, Tatarów krymskich, deportowano nielegalnie, oskarżając o zdradę – chociaż jej ojciec służył w Armii Czerwonej. I że mimo wszystko znaleźli w sobie siłę, by wrócić i odbudować nasz dom.

Dlatego teraz marzę o wolnym Krymie. O domu z winnicami w górach, nad morzem. Wierzę, że kiedyś tam wrócimy. Bo tam jest mój dom i tam została część mnie

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Leni Umerowa: – Szczęście to czuć, że jesteś w domu i na wolności

Natalia Żukowska
restauracja krym

Tylko w domu oddychasz pełną piersią

Oksana Szczyrba: – Urodzili się Państwo w Uzbekistanie, dokąd deportowano Wasze rodziny. Jak zapamiętaliście swoje dzieciństwo?

Ernest Sulejmanow: – Tak, urodziliśmy się w Uzbekistanie, ale Krym zawsze był obecny w naszym życiu – w rozmowach, wspomnieniach, codzienności. Dziadek na przykład często mówił: „A u nas, na Krymie, jeż miał inny kształt – nie taki jak tutaj”. Albo: „Arbuz na Krymie jest taki soczysty, że wystarczy go wziąć, a już pęka”.

Rodzice porównywali ze sobą wszystko – i zawsze na korzyść Krymu

Elmira Seit-Ametowa: – Od dzieciństwa wiedzieliśmy, że w Uzbekistanie nie jesteśmy „swoi”, że naszym domem jest Krym i że na pewno tam wrócimy. A kiedy w końcu wróciliśmy, nawet nie myśleliśmy o inflacji czy wygodach. Po prostu spakowaliśmy rzeczy, przyjechaliśmy i budowaliśmy wszystko od zera.

Powrót był trudny?

Elmira: – Bardzo. Na początku nie sprzedawano nam domów, nie wynajmowano mieszkań, nie pozwalano się zameldować. A bez zameldowania nie można znaleźć pracy ani zapisać dziecka do przedszkola.

Mówili nam: „Wracajcie do swojego Tatarstanu”

W Taszkencie mieliśmy mieszkanie w dobrej dzielnicy, niedaleko metra. Mama pracowała w ministerstwie, była świetnie wykształcona. Po przeprowadzce na Krym wszystko się zmieniło. Znaleźliśmy się na stepie, w wiosce z rozpadającymi się domkami, bez udogodnień. Łaźnia – raz na tydzień, na dodatek zawsze była kolejka. Mama, zawsze taka piękna, w szpilkach, nagle zaczęła pracować w ogrodzie w gumowych kaloszach. To był bolesny widok.

Ernest: – Dyskryminacja była wszędzie. Na przykład nie pozwolono mi studiować na wydziale historii. Powiedzieli: „Dla Tatarów krymskich nie ma miejsca”. Nie przyjęli mnie do milicji, nie przyjęli na studia językowe, na prawo też nie. Takie kierunki były dla nas zamknięte.

Nie żałowaliście?

Elmira: – Bywało różnie, ale mama mówiła: „Tutaj jest mi lepiej. Tutaj jestem w domu”. W Uzbekistanie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. zaczęła się fala nacjonalizmu i szowinizmu. Zaczęto nam sugerować, że nie jesteśmy stąd. A tutaj, na Krymie – choć biednie, to wszystko jest twoje, jest rodzinnie, nikt nie ma prawa cię wygnać. Tylko w domu możesz oddychać swobodnie i pełną piersią.

Ernest: – Powrót na Krym nie był dla nas kwestią wyboru. Zawsze wiedzieliśmy, że za granicą jesteśmy tymczasowo, że kiedyś wrócimy do domu.

Nikt z nas nie pytał, czy będzie ciężko – po prostu wyjechaliśmy. To był odruch serca
Elmira Seit-Ametowa i Ernest Sulejmanow poznali się i zakochali w sobie na Krymie

Pielęgnujecie pamięć o deportacji, historii, kulturze?

Ernest: – Oczywiście, to nasz obowiązek. Nawet syna nazwaliśmy Dewlet Girej – na cześć jednego z krymskich chanów, który, nawiasem mówiąc, spalił Moskwę.

W 2014 roku był Pan aktywistą politycznym na Krymie, organizował wiece przeciwko rosyjskiemu pseudoreferendum. Kiedy Pan zrozumiał, że trzeba wyjechać?

Ernest: – Na początku nie wierzyłem, że to wszystko jest aż tak poważne. Ale potem w mieście pojawiły się plakaty z moim zdjęciem – z prośbą o powiadomienie policji, jeśli ktoś mnie zobaczy. Pewnego razu szedłem z dziennikarzami Al-Dżaziry, gdy nagle wokół zaczęli gromadzić się ci „przebrani” – agresywni, zorganizowani, prorosyjsko nastawieni. Rozpoznali mnie, poczułem, że niebezpieczeństwo jest realne. Poprosiłem więc dziennikarzy, by odprowadzili mnie do samochodu, i od razu odjechałem.

Zrozumiałem, że pozostanie na Krymie oznacza narażanie nie tylko siebie, ale i tych, którzy są wokół mnie

A jest coś, czego żałujecie? Czy można było jakoś zmienić bieg wydarzeń? Wiadomo przecież, że wróg długo i skrupulatnie przygotowywał się do zajęcia półwyspu.

Ernest: – Organizowałem wiece, mówiłem to, co uważałem za konieczne, nie milczałem. Być może jedynym, czego żałuję, jest to, że nie byłem wystarczająco aktywny. Teraz wydaje mi się, że mogłem zmobilizować więcej ludzi. Działałem wtedy w ramach swoich możliwości, ale być może należało działać bardziej zdecydowanie.

Elmira: – Mąż nie widział swoich rodziców od 2014 roku; zmarli na Krymie. Ja jeszcze zdążyłam zobaczyć mamę, ale też nie mogłam być przy niej w ostatniej chwili. Tato żyje, ma 86 lat. Kiedy choruje, uspokajam go stąd, ale zawsze czuję ból z powodu rozłąki.

Czy Pani ojciec opowiada, co się tam teraz dzieje?

Elmira: – Niedawno w nocy w pobliżu jego domu, niedaleko lotniska, była taka eksplozja, że sąsiedzi wybiegli na ulicę. Cieszyli się!

Ludzie tam cieszą się z każdego wybuchu, to ich nadzieja. Mówią: „Niech już nie dają nam światła ani wody – byleby tylko stąd odeszli”

Przynajmniej ich trochę potrollujemy

Dlaczego zdecydowaliście się przenieść właśnie do Warszawy?

Ernest: – Bo tutaj studiowaliśmy. Dostałem stypendium, pisałem o deportacji Tatarów krymskich. Żona też studiowała, w Akademii Sztuk Pięknych. Dobrze znaliśmy język polski, czuliśmy się tu pewnie. Kiedy syn podrósł, zdecydowaliśmy, że jeśli dostanie się na polską uczelnię, to przeprowadzimy się razem z nim. I tak się stało – w 2019 roku.

Z synem podczas remontu lokalu

Otworzyliście w Warszawie restaurację z kuchnią krymskotatarską – naprzeciwko ambasady Rosji i obok rosyjskiego centrum kultury. To wasz sposób na walkę? Skąd wziął się ten pomysł i jak go zrealizowaliście?

Elmira: – Zawsze lubiliśmy gotować, zwłaszcza dla przyjaciół. Często przychodzili do nas głodni, bo wiedzieli, że u nas można dobrze zjeść. Pewnego razu jeden z nich zapytał: „Dlaczego nie otworzycie własnej restauracji?”

Ernest: – Podczas kwarantanny zastanawiałem się, czym może się zająć obcokrajowiec w innym kraju. Postanowiłem spróbować otworzyć własną działalność. Zapisałem się do szkoły menedżerów gastronomii, ale po jej ukończeniu zdałem sobie sprawę, że wciąż brakuje mi wiedzy. Dlatego poszedłem do pracy do włoskiej pizzerii. A kiedy poczułem, że jestem gotowy, zaczęliśmy szukać lokalu na własną restaurację.

Gdy zobaczyłem to miejsce w pobliżu ambasady Rosji, zrozumiałem: albo otworzymy się tutaj, albo nigdzie

Z punktu widzenia biznesu ta lokalizacja nie jest najlepsza – nie ma parkingu, mały ruch. Dostrzegłem jednak możliwość pokazania światu, że Krym to nie Rosja, że Krym to ludzie i nie wszyscy zgadzają się z hasłem rosyjskiej propagandy: „Krym za Rosją”. Zdecydowaliśmy: nawet jeśli będziemy tu działać tylko kilka miesięcy, to już będzie jakiś gest. Jak mówi moja żona, przynajmniej ich trochę potrollujemy. Już samo to jest warte wysiłku.

Z jakimi trudnościami się mierzyliście?

Elmira: – Najtrudniej było zdać sobie sprawę z tego, jak ciężka jest praca w kuchni. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w takim tempie. W pierwszych dniach było nas tylko troje: ja, mąż i pomocnik. W ciągu dnia zakupy, wieczorem kuchnia, w nocy przygotowania na następny dzień. Wyczerpujące.

Sami byliśmy kucharzami, kelnerami i sprzątaczami. Codziennie przychodzili do nas dwaj Polacy – byli naszymi pierwszymi stałymi klientami i bardzo na nich czekaliśmy. A potem przyszedł dziennikarz z lokalnej gazety...

Ernest: – I zaczęły napływać tłumy. Nie nadążaliśmy z uzupełnianiem zapasów produktów. Nie mieliśmy wtedy zbyt wielu dań – około dziesięciu podstawowych, ale każde trzeba było przygotować.

Elmira: – Pamiętam, sala była pełna, a ja mówię do Ernesta: „Wystarczy już, zamykaj drzwi!” A on: „Nie można”. Ja zaczynam histeryzować: „Nie dam rady!” A on: „Skoro otworzyliśmy, to musimy obsługiwać”. Z czasem się dostosowaliśmy.

Potrawy deportacji

Przy wejściu do Waszej restauracji zawsze wiszą flagi, zwłaszcza ukraińska. To sygnał dla wszystkich, że „Krym” jest ukraiński?

Ernest: – Tak. Wywieszamy je każdego ranka, a wieczorem zdejmujemy, bo boimy się, że mogliby ukraść. Jedna z flag zresztą kiedyś zniknęła.

Kiedy przed ambasadą stały kolejki Rosjan, naszą ukraińską flagę wywieszałam ze szczególną satysfakcją. To taki mój cichy protest

Jak pracownicy rosyjskiej ambasady na Was reagują? Wpadają, by coś zjeść?

Ernest: – 9 maja przyszła do nas grupa polskich emerytów ze wstążkami św. Jerzego, najwyraźniej byli po wizycie w ambasadzie Rosji. Zamówili kawę, czebureki... A kiedy przyszło do płacenia, włączyliśmy hymn Ukrainy. Bardzo szybko zapłacili i uciekli.

Elmira: – Pamiętam, jak przyszła grupa Rosjan. Zjedli i wyszli, nie płacąc. I jeszcze zaczepiali naszych kelnerów, zachowywali się obrzydliwie.

W czym Wasza restauracja jest wyjątkowa? Co serwujecie? Jaka atmosfera tu panuje?

Ernest: – Filozofię lokalu kształtuję ja. Elmira mnie wspiera, jest duszą restauracji. Bardzo ważne jest dla nas to, by ludzie znali i zapamiętali nasz lokal: to właśnie ta restauracja, ten ukraiński „Krym”, który stoi naprzeciwko rosyjskiej ambasady.

Wizytówką lokalu są cziboreki i jantyk – klasyka kuchni krymskotatarskiej. Serwujemy je z różnymi nadzieniami. Jednak nie ograniczamy się do nich, chcemy pokazać również autentyczną kuchnię. Na przykład aldama – danie podobne do lagmanu, ale typowo krymskotatarskie, już na Krymie zapomniane. My je przywróciliśmy. Bo potrawy, które obecnie serwuje się w tak zwanych tatarskich kawiarniach – płow, manty, lagman – to w rzeczywistości kuchnia uzbecka. Nazywamy je „potrawami deportacji”.

Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by zniszczyć kulturę Tatarów krymskich, w tym kuchnię. Tymczasem nawet takie rzeczy jak czeburek mają nie tylko znaczenie gastronomiczne, ale także symboliczne. To część naszej tożsamości

Najbardziej interesują się tym oczywiście Ukraińcy. Bywali na Krymie, czują pewną nostalgię. Polacy czasami się dziwią, gdy słyszą, że manty nie są daniem kuchni krymskotatarskiej. Ale są zainteresowani, pytają, dowiadują się.

Niedawno dodaliśmy do menu szaszłyk z kurczakiem. Samo słowo „szaszłyk” ma krymskotatarskie pochodzenie – pochodzi od „szyszy”, czyli patyczka do mięsa.

Elmira: – Kiedy otwieraliśmy lokal, dużo eksperymentowaliśmy z przepisem na pachlawę. Uwielbialiśmy pachlawę, ale sami nigdy jej nie przygotowywaliśmy. Wypróbowaliśmy z dziesięć wariantówm i wszystko było nie tak: albo ciasto się rozpadało, albo było zbyt twarde. Aż w końcu opracowaliśmy własną recepturę.

Ernest: – Budujemy nie tylko biznes, budujemy dom. I chcemy, by każdy, kto do nas przychodzi, choć trochę poczuł atmosferę tego domu – krymskiego, ukraińskiego

Kto do Was przychodzi?

Ernest: – Około 40% to Ukraińcy, 40% to Polacy, a pozostałe 20% to goście z całego świata: anglojęzyczni, Francuzi, Niemcy, Turcy.

Wszyscy Wasi pracownicy to Tatarzy krymscy?

Elmira: – Teraz już nie, bo bardzo trudno ich znaleźć. Niektórzy wyjechali w głąb Europy, inni pracują zdalnie. Ale w 2022 roku pracowało u nas dwóch chłopaków z Krymu. Właśnie skończyli technikum budowlane i uciekli przed mobilizacją na Krymie, żeby nie walczyć przeciw swoim.

Jeden z nich zatrudnił się jako pomocnik kucharski. Pamiętam, jak wyszedł około dziesiątej wieczorem – z oczami czerwonymi jak pomidory. Myślałam, że następnego dnia nie przyjdzie, ale wrócił i pracował u nas ponad rok.

Gastronomiczna Ambasada Krymu

W restauracji wiszą obrazy członków Waszej rodziny – ojca, brata Elmiry. „Krym” to także galeria pamięci?

Elmira: – Tak. Od naszych bliskich zbieraliśmy obrazy, ceramikę – i wszystko to ozdabiało nasz dom na Krymie. Kiedy go straciliśmy, przywieźliśmy te rzeczy tutaj. Wypełniliśmy tę przestrzeń rzeczami, które są dla nas bardzo cenne.

Urządzacie w restauracji jakieś imprezy?

Ernest: – Tak. Chcemy, by nasza restauracja była nie tylko miejscem, w którym można zjeść, ale także przestrzenią kulturalno-gastronomiczną. Organizowaliśmy wieczory poetyckie, spotkania z przewodnikami, częstowaliśmy kawą, opowiadaliśmy o tradycjach krymskotatarskich. Zapraszaliśmy nawet komików stand-upowych, muzyków z Ukrainy, z Krymu.

Ludzie przychodzili, a my dzieliliśmy się z nimi naszą kulturą, historią, bólem

Jednak miejsca mamy tu mało, więc myślimy o większej przestrzeni, by stworzyć prawdziwą „Gastronomiczną Ambasadę Krymu”, miejsce mocy nie tylko dla Tatarów krymskich, ale dla wszystkich, którym Krym jest bliski, którzy tęsknią za domem.

Szukacie nowej siedziby?

Ernest: – Myślimy o tym. Ostatnio ulica, przy której znajduje się nasza restauracja, stała się jeszcze mniej przejezdna. Naprzeciwko zbudowano drogę, zniknęły przystanki, trudniej do nas trafić, a my jesteśmy całkowicie zależni od lokalizacji. Na dodatek właściciel lokalu podnosi czynsz.

Z drugiej strony, wraz przeprowadzką w inne miejsce stracimy część sensu swego istnienia. Nasza restauracja stała się sposobem na powiedzenie: „Krym jest ukraiński”, to miejsce ma znaczenie symboliczne.

Poza tym sami Ukraińcy nie wspierają nas już tak aktywnie jak kiedyś.

Przez dwa lata na powierzchni utrzymywał nas entuzjazm. Teraz potrzebujemy realnej pomocy
Jamala, sławna ukraińska piosenkarka (w środku), w warszawskim „Krymie”

Jakie uczucia budzi w Was teraz myśl o Krymie?

Ernest: – Mamy samochód na krymskich tablicach. Oczywiście moglibyśmy je już zmienić, ale dla nas to symbol. Bez względu na to, jak długo będziemy musieli czekać, wrócimy do domu właśnie tym samochodem. A kiedy już tam wrócimy, będziemy musieli wszystko budować od nowa. Jesteśmy gotowi.

Czym pachnie dla Was Krym? Za czym najbardziej tęsknicie?

Elmira: – Krym to zapach sosen, jałowca, morza. Chociaż nasze życie w Warszawie jest poukładane, brakuje nam tego, co było w domu – społeczności, tradycji, tych ważnych rytuałów: ślubów, narodzin, świąt. Ale najbardziej brakuje nam poczucia bycia w domu.

Czasami śnią mi się ludzie z przeszłości. Wtedy wydaje mi się, że nadal tam jesteśmy, że wszystko można cofnąć

Zdjęcia autorki i z prywatnego archiwum bohaterów

20
хв

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Nikt nie odwołał polowania na żołnierzy

Ексклюзив
20
хв

Wolontariuszka Iryna Razin: „Niespokojni ludzie są zawsze nadaktywni. Czasami nawet pytają mnie: „Czy jest jakiś sposób, żeby cię wyłączyć?”

Ексклюзив
20
хв

NATO czy broń nuklearna: co gwarantuje bezpieczeństwo we współczesnym świecie

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress