Exclusive
Oblicza wojny
20
min

Bardzo się martwię, że mogę stracić siebie. Historia operatorki dronów

Chcę, aby wszyscy stanęli w obronie Ukrainy i by nikt już nie mówił: „Nie urodziłem się dla wojny”. Ja też się dla niej nie urodziłam, ale nie chcę żyć pod rosyjską flagą – Jaryna Czuczman-Mynio opowiada o swoim życiu przed wojną, utracie najbliższych mężczyzn i o tym, jak kiedyś będzie wyglądała jej rodzina

Natalia Żukowska

Jaryna podczas służby w Donbasie. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Trzy lata temu Jaryna Czuczman-Mynioze Lwowa marzyła o własnym salonie tatuażu. Zamiast tego od dwóch lat jest żołnierką. Na wojnie straciła ukochanego i ojca, którzy służyli w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Ale się nie poddała. Ukończyła Narodowy Uniwersytet Obrony, otrzymała stopień oficerski i specjalizację operatora bezzałogowych systemów uderzeniowych – i poszła na wojnę. W szczerej rozmowie opowiedziała nam swoją historię.

Architektka w salonie tatuażu

Urodziłam się we Lwowie. Po szkole średniej poszłam na studia ekonomiczne, ale po roku je przerwałam. Pewnego dnia zobaczyłem w autobusie ogłoszenie o naborze na wydział architektury. Wróciłam do domu i powiedziałam: „Mamo i tato, idę na studia”.

Jednak i stamtąd odeszłam. Przez korupcję, żądali pieniędzy za zaliczanie egzaminów. Studia architektoniczne na Politechnice Lwowskiej już ukończyłam, tyle że zdecydowałam się zostać tatuażystką, a nie architektką. Zauważyłam, że kiedy mówię: „nigdy”, to zawsze się wydarza. Nigdy nie myślałam, że zostanę tatuażystką. Mówiłam też, że nie będę miała tatuaży, bo „czyste ciało to piękne ciało”. Kiedyś moja matka chrzestna wysłała mi szkic bardzo pięknego tatuażu. Myślałam, że to będzie drogie i bolesne, ale i tak się zdecydowałam. Od tatuażysty dowiedziałam się o kursach i postanowiłam nauczyć się tego zawodu. W tym czasie moja siostra wychodziła za mąż, więc dostałam za nią „okup”.

Wszyscy myśleli, że kupię sobie rower, ale ja poszłam na kurs tatuażu

Na początku pracowałam pod okiem mistrza. Pierwszy tatuaż zrobiłem na własnej siostrze. To był tylko liść. Mam taki sam tatuaż na udzie. Nie ma on żadnego znaczenia. Nawiasem mówiąc, bardziej podoba mi się, gdy tatuaże są traktowane po prostu jak kolczyk lub wisiorek na szyi, bez nadawania im żadnego znaczenia.

Jaryna robi tatuaż

Marzyłam o własnym salonie tatuażu, więc wynajęłam pokój we Lwowie, urządziłam biuro i kupiłam meble. Na początku trochę trzęsły mi się ręce, mój pierwszy tatuaż bez nadzoru to był horror. Ale dużo ćwiczyłam na sztucznej skórze. Na początku nie miałam własnego stylu. Robiłam wszystko, o co mnie poprosili. Jedyną pracą, której wykonania odmówiłam, była delikatny tatuaż z drukowanymi literami i prostymi liniami. Za swoje tatuaże brałam niewiele i zawsze ostrzegałam, że jestem początkująca. Ale z dnia na dzień byłam coraz lepsza. I tak było przez dwa lata. Kiedy mój ukochany Iwan zginął na wojnie, porzuciłam ten biznes.

Żyliśmy normalnie, mieliśmy wiele planów, marzyliśmy o założeniu rodziny. Docenialiśmy się, uzupełnialiśmy i szanowali. W katolickie Boże Narodzenie 2021 roku Iwan mi się oświadczył. Ślub planowaliśmy na wiosnę lub lato 2022 roku.

Jaryna i Iwan

Otwórzcie piwnice, to wojna!

Tego dnia byłam w domu. Ojciec zawiózł babcię do szpitala. Ktoś załomotał do drzwi i krzyczał: „Otwórzcie piwnice, wojna się zaczęła!”. Pomyślałam: jak to „się zaczęła”?, przecież trwa od ośmiu lat. Później na progu pojawiły się dwie kobiety i zapytały, gdzie jest mój tata. „Ma wezwanie” – powiedziały. Byłam zaskoczona. Mój ojciec był weteranem ATO, służył w 2015 roku, w pierwszej fali mobilizacji. Odmówiłam przyjęcia tego wezwania, więc zostawiły je pod drzwiami. Ale jak tylko poszły, schowałam je. Nie chciałam, żeby mój tata znów szedł na wojnę. Ale kiedy wrócił do domu, natychmiast zaczął się pakować. Powiedziałam mu, że otrzymał wezwanie do wojska, tyle że sam już wcześniej zgłosił się do biura werbunkowego.

Jaryna z ojcem

Wpadłam w panikę, włączyłam wiadomości i zaczęłam płakać. Zadzwoniłam do Iwana i zapytałam, co robić, a on mi powiedział: „Jeśli dostanę powołanie, też pójdę na wojnę”. Miałam nadzieję, że mu odpuszczą, ponieważ był lekarzem. Iwan był dentystą i chciał nostryfikować swój dyplom w Czechach – planowaliśmy się tam przenieść. Uczyłam się czeskiego, on mówił już płynnie. Chcieliśmy popracować tam przez jakiś czas, wrócić i otworzyć własny gabinet dentystyczny w Ukrainie. Ale on na powołanie nie czekał, zgłosił się na ochotnika. Miał 28 lat.

Jedz i uważaj na siebie

Po miesiącu szkolenia został starszym sierżantem w 110 brygadzie wojsk terytorialnych. Wiedział, że się martwię, więc starał się mnie uspokoić, kiedy tylko mógł. Często tracił łączność. Pamiętam, że 1 kwietnia, kiedy wróciłam do domu, zaczęła wyć syrena. Zrobiłam kanapki i napisałam o tym do Iwana. Odpowiedział: „Dobrze, słońce. Jedz i uważaj na siebie”. To była ostatnia wiadomość od niego. Zginął nazajutrz, 2 kwietnia 2022r. Jego przyjaciel napisał mi: „Bardzo mi przykro, jego już nie ma”. Prawdopodobnie to była jedna z jego pierwszych bitew. Byli pod ostrzałem moździerzowym, powiedziano mi, że było „bezpośrednie trafienie”. Szukali jego ciała przez bardzo długi czas.

Nie poszłam na identyfikację. Wiedziałam, że nie ma czego rozpoznawać. Nie chciałam go tak zapamiętać

Iwan został pochowany 10 dnia po śmierci. Byłam jak ameba. Nie mogłam ani jeść, ani spać. Pierwsze sześć miesięcy było jak mgła.

Przy grobie Iwana

Służba zamiast żałoby

Postanowiłam iść na front. Nie mogłam już żyć i pracować, jak dawniej.

Zdawałam sobie sprawę, że jeśli wstąpię do wojska ze stopniem oficerskim, będą mnie lepiej traktować.

Wybrałam Narodowy Uniwersytet Obrony Ukrainy w Kijowie. Rodzina nawet nie próbowała mnie od tego odwieść, bo jak powtarzał mój tata, zawsze byłam upartym dzieckiem. A ja po prostu wiedziałam, czego chcę. Studia ukończyłam ze stopniem młodszego porucznika, nauczyłam się pilotować drony. Zostałam dowódcą plutonu uderzeniowego bezzałogowych statków powietrznych, pod komendą miałam 14 ludzi. Nie było łatwo skompletować ten oddział. W systemach bezzałogowych brakuje odpowiednich ludzi.

Podczas selekcji zwracaliśmy uwagę na tych, którzy wiedzieli już coś o orientacji przestrzennej, potrafili korzystać ze sprzętu i znali się na komputerach

Plusem była choćby minimalna znajomość języka angielskiego, bo czasami musisz przeczytać instrukcję, by dostosować okulary do sterowania dronem. Na początku rekrutowaliśmy ludzi, a następnie zastanawialiśmy się, do czego mogliby się przydać. Zdarzało się jednak, że rekrutowaliśmy kogoś, a ten zakładał gogle i dostawał zawrotów głowy. Ludzie, którzy byli w moim plutonie, mieli doświadczenie wojskowe, walczyli w rejonie sumskim. Najstarszy żołnierz miał 50 lat, najmłodszy 18. Na początku traktowali mnie z rezerwą, w końcu miałam wtedy 24 lata. Musiałam zdobyć ich zaufanie i szacunek. Chłopaki myśleli, że będę zajmowała się tylko dokumentacją i nie będę jeździła na misje bojowe. Ale później dobrze nam się współpracowało. Byłam najlepsza w nawigowaniu w przestrzeni.

Jaryna podczas nawigowania dronem

Kiedy unosiłam drona w niebo, mogłam dokładnie określić rodzaj terenu. Ale nie lubiłam mieć do czynienia z amunicją. W tamtym czasie w załodze nie było saperów, piloci musieli więc sami montować do dronów ładunki wybuchowe. Zdarzało się, że dron wracał z amunicją, a to stanowiło zagrożenie dla naszych ludzi. Kiedy zaczynałam latać, wszędzie brakowało dronów. Czasami musiałam kupować je za własne pieniądze.

W zeszłym roku, w moje urodziny, zorganizowałam zbiórkę. Zebrałam pół miliona hrywien, które przeznaczyłam na zakup dronów dla mojej jednostki

Na froncie nasz pluton zapewniał wsparcie ogniowe z dronów – na przykład zeszłego lata podczas kontrofensywy w sektorze orichiwskim, między wsiami Werbowe i Robotyne. Nasze pozycje znajdowały się 6-8 km od wroga. Byliśmy bombardowani, a Rosjanie mieli ziemianki wzmocnione betonem, w które artyleria nie mogła trafić. Dlatego zrzucaliśmy z dronów granaty. Podczas szturmów używaliśmy dronów do śledzenia własnych i obcych wojsk.

Najbardziej nie lubiłam nocnych patroli. To bardzo ryzykowne, bo na linii frontu obowiązuje zasada: żadnych włączonych świateł.

Niedawno podjęłam obowiązki oficera wydziału współpracy cywilno-wojskowej 10 Korpusu Armijnego. To stanowisko w sztabie. Drony są interesujące, ale ta nowa dziedzina pracy interesuje mnie nie mniej. Teraz będę zajmowała się zaginionymi i martwymi żołnierzami. Wiem, jak to jest szukać człowieka, gdy ktoś zgłosi jego zaginięcie. Musisz być w stanie uspokoić rodzinę żołnierza i wyjaśnić, co się dzieje. Rozumiem, że mogę pomóc innym żyć dalej.

Nigdy nie mów: „Przyjmij moje kondolencje, trzymaj się” ludziom, którzy stracili kogoś bliskiego. Tonie pomaga

Lepiej po prostu słuchać, milczeć lub powiedzieć: „Jeśli potrzebujesz pomocy, zawsze znajdę dla ciebie czas”. Ludzie muszą zrozumieć, że mają wsparcie. 25 marca 2023 roku, rok po śmierci Iwana, straciłam ojca. Byli niedaleko Bachmutu, dostali się pod ostrzał artyleryjski. Odłamki trafiły go w głowę i plecy.

Mam 24 lata, ale mentalnie 40

Mój znak wywoławczy to „Blast” –czyli eksplozja. To także ksywa mojego Iwana na Instagramie. Nie wiem, dlaczego taką wybrał. Nawiasem mówiąc, w jego akcie zgonu jako przyczynę śmierci podano właśnie eksplozję.

Mam 24 lata, ale mentalnie czuję się na 40. Pewien ksiądz podczas spowiedzi powiedział mi: „Dlaczego trzymasz się tego życia, jeśli ono nie jest tym, co Bóg dla nas przygotował?”. Teraz traktuję życie jako miejsce, w którym jesteśmy testowani, sprawdzani przez różne, nawet przerażające, sytuacje. Postanowiłam żyć i walczyć za dwoje.

„Postanowiłam żyć i walczyć za dwoje”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Do mojego nazwiska „Czuczman” dodałam Iwanowe – „Mynio”. I nawet jeśli kiedyś wyjdę za mąż, tego nazwiska nie zmienię. Bo odziedziczyłem je po dwóch wspaniałych mężczyznach, którzy mnie ukształtowali: po moim ojcu, który dał mi twardy charakter, oraz po Iwanie, który uczynił mnie dobrym człowiekiem.

Ta wojna się skończy, ale nieprędko, bo mamy katastrofalny niedobór ludzi. Nie mamy kim zastąpić tych, którzy zginęli, dostali się do niewoli lub zostali ranni. Skompletowanie14-osobowego zespołu zajęło mi sześć miesięcy. Musimy być realistami. Nie powinniśmy przymykać oczu na to, co się dzieje.

Ludzie uczą się żyć z wojną. Niestety, to nasze dzieci ją zakończą

Rozejm to nie zwycięstwo

Dla mnie zwycięstwo jest wtedy, gdy każda rodzina mówi po ukraińsku. Kiedy w kraju nie będzie zdrajców i wszyscy zdadzą sobie sprawę, ilu ludzi zginęło po to, byśmy mogli żyć w wolnym kraju. Wcześniej, podczas ATO, mówiłam, że możemy oddać tę ziemię w Donbasie, byle tylko ludzie nie ginęli. Nie zdawałam sobie sprawy, z jakim wrogiem walczymy, że on się nie zatrzyma i pójdzie dalej.

Teraz, gdy na tej ziemi zginęło tak wielu, w tym moi najbliżsi, bardzo trudno jest ją oddać. Dlatego musimy walczyć.

Rodzina Jaryny przed wojną

Mam pragnienie, by na zawsze pozostać dobrym człowiekiem. Bardzo się martwię, że mogę stracić siebie. Chcę, żeby mój tata i Iwan, którzy są teraz w niebie, byli ze mnie dumni. I zrobię wszystko na tej ziemi, by mieć prawo pójść do nieba i spotkać się z nimi. Proszę Boga o wytrwałość i siłę.

Mam też wielkie marzenie, aby adoptować trójkę dzieci. Jest wiele sierot, które straciły domy i rodziców podczas inwazji.

Nie ma znaczenia, czy będą nazywać mnie mamą. Mogę być ich przyjaciółką, siostrą. Najważniejsze jest pomóc im w życiu

I chcę, żeby Ukraińcy trochę zmienili swoją mentalność, bo czasami jest ona dobra, a czasami nie. Chcę, abyśmy stanęli w obronie siebie nawzajem, by wszyscy bronili Ukrainy. I by nikt nie mówił: „Nie urodziłem się dla wojny”. Ja też się dla niej nie urodziłam, ale nie chcę żyć pod rosyjską flagą.

Nie dlatego umieramy.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Kateryna Bakalczuk-Kłosowska Ukraińcy za granicą

Zaczęło się tak, jak w przypadku dziesiątek tysięcy innych ukraińskich uchodźczyń: długa podróż, pierwsze trudne miesiące adaptacji, pełna obaw codzienność, strach przed utratą siebie w nowym kraju.

– Najpierw trafiliśmy do Bytomia – wspomina Kateryna Bakalczuk-Kłosowska. – Przez tydzień mieszkaliśmy w tamtejszej szkole policealnej. To była zwykła sala, w której rozstawiono łóżka polowe, a na cały pięciopiętrowy budynek był tylko jeden prysznic. Kto wstał najwcześniej, ten mógł umyć się w ciepłej wodzie.

Kateryna ma polskie korzenie, w Ukrainie była członkinią Żytomierskiego Obwodowego Związku Polaków. Organizacją ewakuacji członków związku zajmowała się Wiktoria Laskowska-Szczur, przewodnicząca związku. Autobusy, które wywoziły żytomierzan do Polski, wracały do Ukrainy pełne pomocy humanitarnej. Zorganizowano 16 takich kursów, Kateryna przyjechała przedostatnim, 5 marca 2022 r. Jej rodziców udało się ewakuować dopiero 3 tygodnie później.

Kolędnicy z Żytomierza

– Rodzice mieszkali na Lewym Brzegu, w okolicach Kijowa – mówi Kateryna. – Te straszne wydarzenia, które miały miejsce w Buczy i Irpieniu, nie dawały mi spokojnie spać. Chociaż rodzice byli już wtedy po drugiej stronie Dniepru, blisko Boryspola, i tak bardzo się martwiłam, bo transport nie działał. Mój tato jest po udarze mózgu, ma całkowicie sparaliżowaną prawą stronę ciała. Był ogromny problem z doprowadzeniem ich na dworzec kolejowy, ale bardzo chciałam ich zabrać, gdy tylko nadarzyła się okazja. Gmina Pilica zgodziła się przyjąć całą naszą rodzinę.

Począwszy od 2012 r. Kateryna co roku razem z artystami i zespołami Związku Polaków jeździła na koncerty na Śląsk, organizowane przez Wiktorię Laskowską-Szczur w ramach festiwalu „Kolędnicy z Żytomierza”. Patronem festiwalu był Marszałek Mojewództwa Śląskiego, więc w Pilicy zespoły z Żytomierza były dobrze znane. Rodzinę Kateryny przyjęli tam, jak swoich.

– To było coś podobnego do pensjonatu albo obozu dziecięcego – wspomina Kateryna. – Cztery kilometry od miasta, mieszkaliśmy w domkach letniskowych. Pomogli mi także z pracą w szkole i w bibliotece. Na początku do pracy podwoziły mnie mamy ukraińskich dzieci, które chodziły do szkoły w Pilicy, albo jeździłam szkolnym autobusem. Potem przeprowadziłam się do miasta i mieszkałam tam przez ponad dwa lata. Bardzo się cieszymy, że trafiliśmy do Pilicy. Opiekowali się tam nami, jak własną rodziną.

Występ na koncercie charytatywnym na Stadionie Śląskim, 2022. Zrzut ekranu

Pierwsze występy

Kateryna szukała każdej możliwości udziału w koncertach. Angażowała się w liczne projekty muzyczne, głównie charytatywne. Pierwszy taki koncert odbył się już 10 marca, zaledwie 5 dni po jej przyjeździe do Polski, na Stadionie Śląskim.

– Koncert był ogromny, z transmisją w polskiej telewizji – mówi Kateryna. – Udało się zebrać pół miliona złotych na potrzeby Ukrainy

Miała też wiele występów solowych. Za udział w ważnych społecznie wydarzeniach otrzymała tytuł Honorowego Ambasadora Żytomierszczyzny. W bibliotece prowadziła zajęcia muzyczne dla dzieci i dorosłych. To była przyjemna praca, ale jej największą pasją było śpiewanie na scenie.

Pierwsze porażki

– Szukałam wszelkich sposobności, by dostać się do muzycznej wspólnoty – mówi Kateryna. – Wysyłałam CV, jeździłam na przesłuchania, pytałam znajomych o oferty. W końcu przyszła mi do głowy myśl, by pójść na studia, więc spróbowałam dostać się na Akademię Muzyczną w Katowicach. Podczas przesłuchania zasugerowano mi jednak, że na studia jestem już trochę za stara, a na doktorat mają jedno miejsce na całą akademię, więc w pierwszej kolejności przyjmują swoich.

Powiedziałam, że jestem gotowa pójść na studia magisterskie, lecz usłyszałam, że nie ma sensu powtarzać tego, czego już się nauczyłam w Ukrainie

Próbowała też dostać się na Akademie Muzyczne we Wrocławiu, w Szczecinie i Warszawie. We Wrocławiu powiedzieli jej to samo co w Katowicach. Do Szczecina i Warszawy się dostała, ale nie zdążyła złożyć dokumentów na czas. Mimo to nie poddała się. Chodziła na koncerty, starała się poznawać wpływowych ludzi. I ukraińskich muzyków, którzy mieszkali w Polsce.

– Pierwsze ważne spotkanie miałam przy okazji koncertu w Operze Śląskiej – wspomina. – Podczas występu wyszłam na chwilę z sali, a kiedy wróciłam, już nie poszłam na swoje miejsce, tylko stanęłam przy drzwiach i tam słuchałam występu. Z drugiej strony drzwi stała dyrygentka chóru. Po koncercie podeszłam do niej i powiedziałam, że jestem śpiewaczką z Ukrainy, ukończyłam akademię i chciałabym śpiewać tutaj.

„Świetnie, bo akurat teraz potrzebujemy artystów do chóru” – odpowiedziała pani Krystyna Krzyżanowska. I zaprosiła mnie na przesłuchanie.

Podczas warszawskiego występu na charytatywnej aukcji ikon malowanych przez współczesnych ukraińskich i polskich artystów udało się zebrać kilkadziesiąt tysięcy złotych na rehabilitację dzieci poległych żołnierzy

Jednak do chóru jej nie przyjęli. Dyrektor opery stwierdził, że ma głos solistki, a kiedy przyjmowali solistów, to ich ambicje szkodziły spójności zespołu

Jednak znajomość ze znaną dyrygentką zaowocowała. Pani Krystyna zaprosiła Katerynę do swojego amatorskiego chóru.

– To był wolontariat – wspomina Kateryna. – Jeździłam na próby i koncerty za własne pieniądze. Daleko, z przesiadkami. Wracałam późno, a rano musiałam iść do biblioteki. Bywało, że uciekał mi ostatni pociąg i musiałam nocować u koleżanek. W takim rytmie żyłam przez pół roku.

Powiedziałam sobie: „Dasz radę”

Jednak nie zamierzała się poddać. Przeglądała ogłoszenia na stronach instytucji muzycznych, wysyłała CV, jeździła na przesłuchania konkursowe, szukała projektów, składała wnioski. W końcu uzyskała dwumiesięczne stypendium w Filharmonii Śląskiej. A kiedy dowiedziała się o wolnym miejscu w zespole Camerata Silesia, wysłała swoje CV.

– Dużo o tym zespole słyszałam, ale bałam się, że to dla mnie za wysokie progi. Oni pracują z różnymi gatunkami muzyki, mają szeroki repertuar, od współczesnej klasyki, muzyki operowej, barokowej – po jazz i muzykę rozrywkową. Zespół jest mały, tylko 19 osób, podczas gdy w chórze Filharmonii Śląskiej jest 50 artystów. Dlatego trzeba ciężej pracować, a tempo uczenia się nowych utworów jest oszałamiające.

W Ukrainie Kateryna była solistką, w Polsce musiała nauczyć się pracy w zespole

Od pierwszego przesłuchania do propozycji pracy na etacie minęło pięć miesięcy.

– Oficjalnie w Cameracie pracuję od 23 października 2024 r. Na pierwszym przesłuchaniu, w maju, dali mi nuty i powiedzieli: „Przyjdziesz za kilka dni i pokażesz, co zrobiłaś”. Ja patrzę na te nuty i myślę: „Boże, od czego zacząć?” Ale powiedziałam sobie: „Dasz radę” – i dałam. Potem w Cameracie śpiewałam utwory wybitnych ukraińskich kompozytorów epoki baroku i klasycyzmu — Dmytra Bortnianskiego, Maksyma Berezowskiego i Artema Wedla. Podczas prób robiłam transkrypcje i uczyłam Polaków, jak poprawnie wymawiać ukraińskie słowa.

Przyjeżdżaj jutro

Po tych koncertach trzeba było wrócić do zwykłego życia. Powiedzieli jej, że na razie nie ma etatu – ale obiecali, że będą ją zapraszać na projekty. Wróciła do biblioteki.

– Chciało mi się płakać – wyznaje artystka. – Wtedy wynajmowałam już mieszkanie i brakowało mi pensji, którą zarabiałam w bibliotece. Myślałam, jak tu przeżyć, tym bardziej że ceny rosły w strasznym tempie.

Jakoś pod koniec września zadzwoniła do mnie nasza dyrygentka, pani Anna Szostak: „Jeśli chcesz, przyjeżdżaj na miesiąc próbny”.

„Kiedy?” – zapytałam. „Jutro”. Poprosiłam dyrektora biblioteki o miesięczny urlop bezpłatny. Wiedziałam, że taka okazja już się nie powtórzy

Dziś Katarzyna śpiewa w Cameracie, w katowickim NOSPR-ze, i planuje własne projekty: nagranie płyty z ukraińskimi pieśniami oraz koncert solowy z ukraińskim kompozytorem.

Camerata Silesia

Rady dla tych, którzy szukają siebie

Droga do samorealizacji może być trudna, zwłaszcza w nowym środowisku. Jednak historia Kateryny dowodzi, że znalezienie swojego miejsca pod słońcem jest możliwe. Oto kilka jej wskazówek dla tych, którzy nie chcą porzucić marzeń.

Próbuj. Każde doświadczenie to krok naprzód. Nawet jeśli coś się nie uda, porażki przyniosą ci cenną wiedzę i przybliżą sukces.

Pukaj do wszystkich drzwi. Nie bój się nawiązywać znajomości, pytać o możliwości, angażować się w projekty. Z setki drzwi przynajmniej jedne się otworzą.

Nie bój się. Często blokują nas opinie innych lub własne lęki. Katerynę powstrzymywała myśl, że do Cameraty trudno dostać się nawet Polakom. Mimo to poszła na przesłuchanie. Nie ulegaj swoim obawom. Dopóki nie spróbujesz, nie dowiesz się, na co cię stać.

Nie porzucaj swoich pasji. Rób to, co kochasz. Przekwalifikowanie się jest dobre, szczególnie na początkowym etapie adaptacji – ale nie rezygnuj z tego, co kochasz. To właśnie pasja pomoże ci odnaleźć swoje miejsce pod słońcem.

Doceniaj każdą chwilę. Nawet mały sukces jest ważny. Każda nowo poznana osoba czy nowe wydarzenie może otworzyć przed tobą nowe możliwości.

Wierz w siebie. Nawet jeśli wszystko wydaje się beznadziejne, pamiętaj: najciemniej jest tuż przed świtem. Droga do spełnienia marzeń może być trudna, ale każda próba przybliża cię do celu. Nie poddawaj się, idź naprzód i ciesz się samą podróżą.

Zdjęcia: archiwum prywatne Kateryny Bakalczuk-Kłosowskiej

20
хв

Z biblioteki na scenę. Opowieść o Ukraince, która żyje, by śpiewać

Tetiana Wygowska
ołeksandr kanibołocki wolontariat ukraina

Najtrudniej, gdy konto jest puste

Oksana Szczyrba: Jak się Pan dziś czuje? Wiem, że ostatnie wyprawy znacznie podkopały Pana zdrowie.

Ołeksandr Kanibołocki: Przejechałem na rowerze około 400 kilometrów z otwartym wrzodem. Jechałem z Jaremcza do Użhorodu, a potem przez obwód lwowski. Teraz jestem pod opieką lekarską. Przygotowuję się do kolejnej przejażdżki. Może już w maju, zależy od zdrowia.

Kiedy postanowił Pan zbierać pieniądze na wojsko?

W 2014 roku, gdy zaczęła się rosyjska agresja na Krymie. Rozumiałem, że nie będę w stanie walczyć, bo to już nie te lata, ale chciałem pomóc. W 2019 roku po raz pierwszy zacząłem zbierać pieniądze dla wojska w mojej wsi. Wysłałem dwie przesyłki do batalionu Szejka Mansura.

Ale samo tylko chodzenie i proszenie to nie moja bajka. W 2022 roku postanowiłem więc połączyć pomaganie wojsku z czymś, co mnie uspokaja. A uspokaja mnie jazda na rowerze. Wtedy odbyłem swoją pierwszą przejażdżkę: 500 km na rowerze „Ukraina”, 250 km do Baturyna i z powrotem. Zebrałem 12 000 hrywien, które przeznaczyłem na zakup opon dla samochodów 72 brygady.

Angażował się Pan w politykę?

W 2018 roku byłem zastępcą szefa rady sołeckiej. Chciałem służyć ludziom i kontrolować władze, lecz spotkałem się z presją i groźbami. Na przykład wtedy, kiedy ujawniłem, że podczas kampanii wyborczej w 2018 roku jeden ze sztabów przekupywał wyborców, dając im po 300-400 hrywien, i zamawiał brudne artykuły o przeciwnikach. By ukoić nerwy, jeździłem na rowerze po okolicy. A potem pomyślałem: dlaczego nie połączyć tego z wolontariatem?

Mój rower jest dla mnie niezawodnym pomocnikiem. Jest prosty, bez przerzutek, ale bardzo wytrzymały. Ma ponad 40 lat, mam go bodaj od 1982 roku. Jeśli coś pójdzie nie tak, coś dokręcę, coś nasmaruję – i jadę dalej. Zawsze mam ze sobą części zamienne. Nigdy mnie nie zawiódł.

Podobno chciał Pan wstąpić do wojska, ale Pana odrzucili.

Zadzwoniłem do batalionu ochotniczego „Słoneczko”. Poradzili mi, żebym pozostał na tyłach i robił to, co robiłem wcześniej.

Bliscy nie próbowali Pana odwieść od pomysłu z rowerem?

Próbowali. „Masz wnuki, masz dzieci” – mówili. Ale ja się uparłem.

Pierwsza przejażdżka była testem. Kiedy dotarłem do Romn [miasto w Ukrainie – red.], zacząłem szukać miejsca na nocleg. Dzwoniłem do znajomych, ale nikt nie odbierał, bo był dzień wolny. Postanowiłem więc jechać dalej, do Łypowej Dołyny. Tyle że jakieś 3-4 kilometry przed nią mój organizm przestał funkcjonować, serce zaczęło mi walić. Zatrzymałem się, a potem próbowałem dojść z tym rowerem do jakichś ludzi, ale nie miałem siły.

Stanąłem na poboczu, położyłem rower na ziemi. Było ciemno, padał deszcz, a ja na kolanach, nie wiedząc, co dalej robić

Wtedy zadzwoniła córka. Zapytała, gdzie jestem. Zrazu nie byłem w stanie odpowiedzieć, ale gdy doszedłem do siebie, powiedziałem jej, że wszystko w porządku, że jestem już prawie w Łypowej Dołynie. Tyle że ona zrozumiała, że nie wszystko jest w porządku.

Tak czy inaczej, bez względu na to, jak było ciężko, pedałowałem dalej. Bo nie mogłem strzelać, a chciałem pomóc.

Dotarłem do szpitala w Łypowej Dołynie, wolontariusze załatwili mi przyjęcie. Zbadali mnie. Deszcz nie przestawał padać, więc zostałem na dwa dni. A gdy pogoda się poprawiła, wróciłem na rower i kontynuowałem podróż. Tym razem bez komplikacji.

Planuje Pan swoje trasy?

Tak, ale czasami zmieniam je w zależności od sytuacji. Pytam miejscowych, gdzie jest najlepsza droga, gdzie mogę się zatrzymać. Wolontariusze pomagają mi znaleźć miejsca na nocleg.

Czasami nocowałem na posterunkach policji, w szpitalach albo hotelach opłacanych przez ludzi wspierających moją sprawę. Nawet przez posłów

Która wyprawa była najdłuższa?

Trzecia, 1200 km. Zebrałem wtedy około 1,6 mln hrywien.

Nie spodziewałem się, że uzbieram aż tyle. Przeżyłem nawet pewne rozczarowanie, gdy na początku nie było na koncie niemal nic. Ale wtedy niewiele osób o mnie jeszcze słyszało. Później dziennikarze zrobili o mnie materiał. I zadzwonił jakiś mężczyzna, który powiedział: „Chcę ci pomóc”. Ludzie zaczęli przekazywać darowizny.

Zbieram fundusze na własnych kontach. Nigdy nie daję pieniędzy komuś innemu, bo widziałem już, że czasami dary trafiają w niepowołane ręce. Wszystko sam mam pod kontrolą.

Gdy wolontariusze prosili o jakiś materiał o moich wyprawach, płaciłem za jego produkcję. Mam wszystkie rachunki, paragony, raporty – wszystko upubliczniam, pełna przejrzystość. Za zebrane przeze mnie pieniądze kupowaliśmy opony, drony, a nawet samochody. Ludzie to widzą i ufają.

Ile w sumie kilometrów przejechał Pan na rowerze?

Pierwsza przejażdżka to 500 km, druga 850 km, trzecia 1200 km, a czwarta 1100 km. Łącznie ponad 3600 kilometrów. Zebrałem już ponad 2 mln hrywien. Jedna wyprawa trwa 10-12 dni, w zależności od trasy. Przemierzyłem już wiele dróg.

Co jest najtrudniejsze podróży?

Moment kiedy sprawdzasz konto i nic tam nie ma. To bardzo trudne psychicznie. A fizycznie – podjazdy w Karpatach. Drogi są tam dobre, ale jest dużo zjazdów i podjazdów, a mój rower nie ma przerzutek, więc często muszę go nieść.

Bywa, że spędzam w trasie nawet 12 godzin dziennie. Czasami ludzie mi pomagali i mnie karmili, ale takie przekąski w pośpiechu podkopywały moje zdrowie.

Muszę jeździć w różnych warunkach pogodowych, także w ulewnym deszczu albo w upale. Ale zawsze jadę dalej, bo robię to dla tych, którzy trzymają front

Wyznaczam sobie cel, na przykład: „Dziś muszę dojechać do Sum”. Jak komputer – ustawiasz program i go wykonujesz. Czasami wyjeżdżałem w trasę o 2 nad ranem. Był też taki dzień, kiedy przejechałem 186 km. Wszystko jest możliwe, gdy masz cel.

To jest nasza Ukraina

Co Pan odkrył w czasie tych podróży?

Dużo piękna, wielu dobrych ludzi. To zmieniło mój ogląd spraw. Lecz chociaż podarowali mi rower sportowy, nadal jeżdżę na mojej starej, dobrej „Ukrainie”.

Jak ludzie reagują, gdy dowiadują się o Pana misji?

Bardzo dobrze. Szczególnie dobrze pamiętam okolice Iwano-Frankiwska. Sceneria była niesamowita – piękne domy, zadbane drogi. Zatrzymałem się i zacząłem robić zdjęcia. I wtedy z podwórka wyszedł mężczyzna: „Kim jesteś?”. Potem wyszedł kolejny, z sąsiedniego podwórka. Zanim zdążyłem to wyjaśnić, zaczęli przynosić mi pomidory, smalec, herbatniki. Podziękowałem, ale nalegali: „Bierz, jesteś wolontariuszem”.

Innym razem jechałem z Kijowa do Niżyna. Był ranek, miałem ochotę na coś gorącego. Zobaczyłem kobietę i zapytałem ją, gdzie mogę zjeść śniadanie. Była zaskoczona: „Co się stało?”. Wyjaśniłem, kim jestem, a ona otworzyła swoją torbę i wyjęła kilka kawałków domowego ciasta: „Weź, jeszcze gorące, właśnie upiekłam”. To było bardzo wzruszające. Tacy ludzie są prawdziwi, to jest nasza Ukraina. I to daje mi siłę, by iść dalej.

Jakieś zabawne historie?

Z Boryspola do Żytomierza wyjeżdżałem o 2 nad ranem, chciałem zdążyć przed końcem godziny policyjenj. Jechałem autem, w punkcie kontrolnym zatrzymała mnie policja. „A ty kto, dokąd, dlaczego tak wcześnie?” Wyjaśniam, że jestem wolontariuszem, jadę do Żytomierza. „A ty w ogóle wiesz, gdzie jesteś?”.

Już miałem im pokazać moje dokumenty, strony w Internecie, na których o mnie pisali, ale jeden mnie rozpoznał: „Więc to jest ten wolontariusz, który jeździ po całej Ukrainie!”. Pośmialiśmy się, zrobiliśmy sobie zdjęcie i ruszyłem w dalszą drogę.

Nieraz sprawdzali moje bagaże i pytali, czy nie mam w nich czegoś niebezpiecznego. Zawsze mam tylko ubrania i jedzenie.

Nie myślał Pan o jeżdżeniu w grupie?

Myślałem, ale nie każdy pojedzie na takim rowerze, jak mój. To nie jest rower sportowy. Kiedy jeździsz z kimś, musisz się dostosować, a ja jestem przyzwyczajony do własnego tempa. Gdy poczuję się źle, siadam, odpoczywam, piję wodę, a potem wracam na drogę. Jestem swoim własnym szefem.

Czuje Pan satysfakcję?

Tak. Naprawdę chciałem być przydatny i udało mi się. Zebrałem sporo pieniędzy, więcej niż mogłem sobie wyobrazić. Wolontariusze dzwonili i prosili mnie o pomoc dla różnych jednostek, a ja pomagałem.

Ludzie w Pana wsi są teraz życzliwsi?

Tak. Wiele osób podchodzi do mnie, dziękuje i życzy sukcesów. Są jednak tacy, którzy nadal wspierają lokalne władze, a te, delikatnie mówiąc, nie zawsze działają otwarcie. W mojej wsi sytuacja wciąż jest trudna: dużo polityki, opozycja pod presją, władze mi groziły. Ale ja zawsze mówię ludziom prawdę, dlatego większość mnie popiera.

Kiedyś zapytano mnie, dlaczego pensje w radzie sołeckiej są tak wysokie. Gdy oficjalnie poprosiłem o informacje na ten temat, zaczęła się nagonka. Poszedłem na policję. Jednak odkąd zacząłem działać jako wolontariusz, wszystko się uspokoiło.

Jak wolontariat zmienił Pana życie?

Przywrócił mi godność. Ci, którzy mnie atakowali lub kłamali na mój temat, przestali to robić. Bo poznali moją sprawę.

Ale najbardziej wzruszające jest to, że nawet wojskowi mi dziękują.

Gdy byłem w szpitalu, zadzwonił do mnie pewien żołnierz i powiedział: „Dziękuję za to, co zrobiłeś”. To dla mnie ważniejsze niż jakikolwiek medal

Zdjęcia: prywatne archiwum bohatera

20
хв

Ołeksandr Kanibołocki: – Wolontariat przywrócił mi godność

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa

Ексклюзив
20
хв

Agnieszka Holland: Światło jest w nas

Ексклюзив
20
хв

Ołena Gergel: – Wojna nauczyła mnie żyć teraźniejszością

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress