Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
«Ну яке ще Середмістя? — спитаєте ви, — Це ж туристичний центр, де на вулицях завжди багато поліції, а оренда квартир найдорожча в Варшаві». Виявляється, саме тут відбувається найбільша кількість крадіжок та бійок
"Kiedy ktoś z krzaków złapał mnie za nogę wrzasnęłam tak, że usłyszała mnie cała okolica"
Przez dwa lata w Warszawie mieszkałam w trzech dzielnicach. Po mojej rodzinnej Borszczówce w Kijowie, nie bałam się Warszawy nocą. Śmiało spacerowałam z moją mopsicą Polly około północy - bo ona tak lubi. Aż pewnego dnia poszłam za nią w gęste krzaki. Nagle czyjaś ręka złapała mnie za nogę, a ja tak się przestraszyłam, że wrzasnęłam na całą okolicę.
Już widziałam moje dzieci budzące się rano bez mamy, a potem polskie i ukraińskie Instagramy z przerażającymi nagłówkami. Ale mężczyzna, który złapał mnie za nogę, okazał się zwykłym bezdomnym, którego Polly obudziła. W Budapeszcie latem bezdomni śpią na ławkach na nabrzeżu, więc podróżnik nie ma gdzie usiąść. A w Paryżu kloszardzi przeganiają turystów spod mostów na Sekwanie.
Kilka miesięcy później w moim sąsiedztwie miała miejsce inna sytuacja. Kilka patroli policyjnych obserwowało kogoś w pobliżu mojego domu. Wieczorem przyjechały kolejne wozy policyjne. A rano 15 policjantów przeczesywało każdy centymetr nieużytków, gdzie niedawno złapano mnie za nogę. Po tym wydarzeniu zniknęła mi ochota na nocne spacery po tym miejscu.
Zainteresowałam się więc, które dzielnice Warszawy są uważane za niebezpieczne i z jakiego powodu. I okazało się, że według portalu Otodom moja Ochota jest jedną z trzech, które sami warszawiacy uważają za niebezpieczne. Pozostałe dwie to Śródmieście i Praga Północ.
Warszawa Śródmieście, 2023 r., fot: Adam Stępień/Agencja Wyborcza.pl
Centrum miasta nigdy nie śpi
Według policyjnych statystyk za lata 2021-2022, Śródmieście znajduje się na szczycie listy najmniej bezpiecznych dzielnic stolicy Polski. O co chodzi ze Śródmieściem?, można by powiedzieć, to centrum turystyczne, gdzie na ulicach zawsze jest pełno policji, a czynsze za mieszkania są najdroższe w Warszawie". Okazuje się, że to właśnie tam dochodzi do największej liczby kradzieży (turyści zawsze przyciągają oszustów) i bójek (wynik intensywnego życia nocnego w pubach i klubach serwujących alkohol). Dla porównania, w 2021 r. w Śródmieściu odnotowano 7,7 tys. przestępstw, a w dzielnicy Wesoła - 351. Kilka lat temu prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, zaniepokojony przestępczością w centrum Warszawy, zgłosił nawet pomysł wprowadzenia "nocnego burmistrza" stolicy, który monitorowałby bezpieczeństwo miasta od zmierzchu do świtu.
Jakie przestępstwa popełniane są w Warszawie? Głównie kradzieże - stanowią one 60 procent wszystkich przestępstw. Na drugim miejscu są transakcje narkotykowe - 11 procent, a na trzecim wypadki drogowe - 5 procent. W 2022 roku doszło też do 90 gwałtów i 35 zabójstw. Istnieją również dziwne przestępstwa. Na przykład pod koniec ubiegłego roku rowerzysta z maczetą zaatakował dwóch przechodniów w Bielanach i uciekł. Ścigało go 3 tys. policjantów z całego miasta.
Czy Praga jest niebezpieczna, czy stanowi atrakcję turystyczną?
Praga Północ (Praga-Północ) również ma reputację niebezpiecznej dzielnicy. Jednocześnie liczba odnotowanych tu przestępstw jest pięciokrotnie niższa niż w centrum miasta.
Dawno, dawno temu Praga Północ miała swoją chwałę, która przypomina historię naszej ukraińskiej Odessy. Na przykład na bazarze Różyckiego narodziła się polska mafia. Z tym miejscem i jego okolicą związani byli wszyscy oszuści i naciągacze różnego kalibru, o których później kręcono romantyczne filmy czy pisano książki. Kolejnym miejscem jest stadion dziesięciolecia, od wielu lat Stadion Narodowy. Był to największy jarmark w Europie, handlowali tu ludzie z całego świata. A każdy naród miał swoją mafię.
Zatrzymanie przestępcy na Pradze Północ. Fot: Komenda Stołeczna Policji
"Do lat 90. Praga cieszyła się złą sławą" - mówi Marcin Strachota z firmy Skarby Warszawy - "Przybyszom groziło przynajmniej okradzenie. Złodzieje stosowali klasyczne sztuczki: pytali, która godzina, a potem - z nudów lub dla zabawy - zabierali pieniądze i uderzali cię w twarz. Była też oryginalna sztuczka: miejscowi stawali przy bramie i rysowali linię. Jeśli przechodzień przekroczył ją, chuligani wykorzystywali to jako pretekst do zabrania portfela".
Według Marcina Strachoty powodem dużej liczby drobnych przestępców w dzielnicy Praga było to, że po II wojnie światowej komunistyczny rząd celowo przeniósł tam przestępców.
Ale na przełomie XX i XXI wieku sytuacja zmieniła się diametralnie, Praga zaroiła się od nowoczesnych nowych budynków, kawiarni i galerii i zaczęła być pozycjonowana jako dzielnica artystów. Dziś już tylko turyści straszeni są opowieściami o strasznej Pradze. Na pytanie o bezpieczeństwo Pragi Północ, mieszkańcy dzielnicy najczęściej śmieją się i zapewniają, że od kilkudziesięciu lat nie spadł im ani jeden włos z głowy.
Niemniej jednak niektóre części dzielnicy nadal przyciągają przestępców. Największa liczba przestępstw na Pradze Północ związana jest z handlem narkotykami, z punktami sprzedaży na ulicy Brzeskiej i Bazarze Różyckiego. W listopadzie tego roku burmistrz Rafał Trzaskowski dolał oliwy do ognia, mówiąc, że chociaż Praga bardzo się zmieniła w ciągu ostatnich 30 lat, on nadal unika chodzenia ulicą Brzeską w nocy.
"Na ulicy Brzeskiej, o której mówił burmistrz, jest wielu narkomanów i ludzi sprzedających nielegalne substancje" - mówi Daria Karkova, która pracuje na Pradze Północ. "Sama często widziałam nastolatka z widoczną niepełnosprawnością intelektualną, do którego od czasu do czasu podchodzili ludzie, zabierali mu coś z kieszeni i odchodzili. Nawet gdyby policja zatrzymała takie dziecko, nie byłaby w stanie niczego udowodnić. Niewiele osób potrafiłoby włożyć narkotyki do kieszeni takiej osoby. Jednocześnie mogę bezpiecznie chodzić po ulicach dzielnicy nawet wieczorem".
Ruiny Bazaru Różyckiego od strony ulicy Brzeskiej. 2018 Fot: Sławomir Kamiński/Agencja Wyborcza.pl
Oprócz handlarzy narkotyków, niektóre miejsca na Pradze Północ przyciągają również przestępców... drogowych. Sergei Sergeev, instruktor w szkole jazdy D-drive, wyjaśnia: "W rejonie ulicy Kowieńskiej znajduje się odcinek z szeregiem przejść dla pieszych, gdzie kierowcy powinni zachować szczególną ostrożność. Miejsce to słynie z tego, że różne pokrzywdzone osoby często rzucają się pod koła samochodów, szukając sposobu na zarobek. W końcu w Polsce odpowiedzialność za potrącenie pieszego jest bardzo wysoka. Córka moich znajomych z Ukrainy miała takie przykre doświadczenie: jechała wolno, zwolniła przed przejściem dla pieszych, a gdy ruszyła, na jej maskę nagle wskoczyła kobieta, która spokojnie czekała na chodniku. Następnie przewróciła się przed samochodem i zaczęła odgrywać ofiarę wypadku. Najbardziej zaskakujące jest to, że w takich sytuacjach kierowca jest uważany za winnego. Kosztowało to jej przyjaciół pięć tysięcy euro, aby spłacić "ofiarę", chociaż kobieta miała tylko zadrapania na kolanie".
Jakie są najbezpieczniejsze dzielnice w Warszawie?
Wilanów uzyskał najwyższy wynik w rankingu Otodom. Wilanów i Ursynów to młode dzielnice Warszawy, w których mieszkają ludzie w podobnym wieku i o podobnym statusie materialnym. Większość z nich ma dzieci. Kolejną dzielnicą jest Wesoła, gdzie dominuje zabudowa jednorodzinna. Podsumowując, warszawiacy generalnie oceniają poziom bezpieczeństwa w swoim mieście jako ponadprzeciętny. Portal Numbeo uznał Warszawę za jedno z najbezpieczniejszych miast w Europie. Co więcej, Boston Consulting Group stwierdziła, że w rankingu miast wybieranych przez ludzi poszukujących szczęśliwego życia, Warszawa zajmuje czwarte miejsce, oddając prym pierwszeństwa jedynie Kopenhadze, Wiedniowi i Amsterdamowi.
Dzielnica Wilanów w Warszawie. Fot: Maciek Jaźwiecki/Agencja Wyborcza.pl
Dziennikarka, specjalistka ds. PR. Jest mamą małego geniusza z autyzmem i założycielką klubu dla mam PAC-Piękne Spotkania w Warszawie. Prowadzi bloga i grupę TG, gdzie wspólnie ze specjalistami pomaga mamom dzieci specjalnych. Pochodzi z Białorusi. Jako studentka przyjechała na staż do Kijowa i została na Ukrainie. Pracowała dla dzienników Gazeta po-kievske, Vechirni Visti i Segodnya. Uwielbia reportaż i komunikację na żywo.
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Kiedy mówimy o tych liczbach, warto pamiętać, o kim jest ta opowieść. To nie jest anonimowa fala migracji zarobkowej. Raport Deloitte pokazuje wyraźnie: uchodźcy z Ukrainy to przede wszystkim kobiety i dzieci. Aż 67% gospodarstw domowych prowadzonych jest przez samotne kobiety, które w Polsce samodzielnie utrzymują swoje rodziny, jednocześnie zmagając się z traumą wojny i niepewnością o los bliskich. W tym kontekście ich determinacja do pracy i samodzielności robi jeszcze większe wrażenie.
Efekt trampoliny
W każdej dyskusji o migracji powraca ten sam lęk: czy zabiorą nam pracę? Czy obniżą pensje? To naturalne obawy, które w zderzeniu z faktami okazują się mitem. Analiza Deloitte jest jednoznaczna: napływ uchodźców nie tylko nie zaszkodził polskim pracownikom, ale wręcz stał się dla nich korzystny. Wbrew czarnym scenariuszom, nie zaobserwowano ani spadku realnych płac, ani wzrostu bezrobocia wśród Polaków.
Najbardziej zdumiewające dowody płyną z analizy na poziomie powiatów. Dane pokazują, że tam, gdzie udział uchodźców w zatrudnieniu wzrósł o jeden punkt procentowy, wskaźnik zatrudnienia Polaków był wyższy o 0,5 punktu procentowego, a stopa bezrobocia niższa o 0,3 punktu.
To nie jest sucha statystyka. To dowód na „efekt trampoliny”: napływ nowej siły roboczej pozwolił polskim pracownikom awansować. Zamiast konkurować o te same, proste zadania, wielu z nich mogło zająć się bardziej zaawansowaną pracą, często lepiej płatną.
Ten cichy fenomen przełożył się na konkretne liczby.
Wkład uchodźców w polski PKB w 2024 roku sięgnął aż 2,7%, co odpowiada kwocie blisko 100 miliardów złotych wartości dodanej.
Równie wymowny jest ich wpływ na finanse publiczne. Uchodźcy stali się ważnymi płatnikami, zwiększając w 2024 roku dochody państwa o 2,94%, co oznacza dodatkowe 47 miliardów złotych w budżecie.
Dowodem ich rosnącej niezależności jest fakt, że aż 80% dochodów ich gospodarstw domowych pochodzi z pracy. Co istotne, udział świadczeń społecznych w ich dochodach wynosi tylko 14% i nie wzrósł, mimo podniesienia kwoty 800+.
Szczególnie wymowny jest wskaźnik pokazujący błyskawiczne "przenoszenie" swojego centrum ekonomicznego do Polski. Jeszcze w 2023 roku 81% dochodów uchodźców pochodziło ze źródeł polskich, a w 2024 roku było to już 90%. Co to dokładnie oznacza? W ciągu zaledwie jednego roku udział pieniędzy pochodzących z Ukrainy – takich jak oszczędności czy przekazy od rodziny – w budżetach uchodźców drastycznie zmalał. To polski rynek pracy i polskie zarobki stały się dla nich głównym źródłem utrzymania. Tak szybka zmiana dla tak dużej grupy ludzi to jeden z najmocniejszych dowodów na udaną i dynamiczną integrację.
Ten obraz współpracy, która przynosi korzyści obu stronom, potwierdzają nie tylko analitycy. Słychać go również w głosach polskich przedsiębiorców.
„Polska jest w komfortowej sytuacji, bo nie dość, że pomaga ludziom w potrzebie, to jeszcze dzięki ich pracy zarabia. Rzadko się zdarza, żeby na taką skalę etyka szła w parze z pragmatyką” – komentuje właściciel polskiej firmy, która zatrudnia wielu pracowników z Ukrainy, w większości kobiet.
Prosi o zachowanie anonimowości, bo jak dodaje, „ostatnie głosy od nowego lokatora Belwederu wskazują na inny kierunek”.
Ten rozdźwięk między rzeczywistością ekonomiczną a debatą publiczną nie jest przypadkowy.
Jest on paliwem dla polskich populistów, którzy upraszczają skomplikowany obraz, by zbić kapitał polityczny na lękach i uprzedzeniach. Ich narracja o "kosztach" i "zagrożeniach" stoi w jawnej sprzeczności z danymi raportu Deloitte o miliardowych wpływach do budżetu i rosnącym zatrudnieniu Polaków. Tę atmosferę niechęci dodatkowo rozgrywa i podsyca rosyjska propaganda, której strategicznym celem jest osłabienie Polski poprzez skłócenie jej z Ukraińcami i podważenie sensu niesionej pomocy. W ten sposób populistyczna gra na emocjach splata się z zewnętrzną dezinformacją, tworząc toksyczną mieszankę, w której fakty ekonomiczne mają niewielkie szanse na przebicie.
Skarb za szklaną szybą: Niedopasowanie i marnowany potencjał
Prawdziwy skarb – czyli wiedza i umiejętności tysięcy uchodźców – wciąż pozostaje w dużej mierze niewykorzystany. Główny problem to ogromna przepaść między wykształceniem uchodźców a pracą, którą wykonują. Aż 40% z nich ma wyższe wykształcenie, ale tylko 12% pracuje w zawodach wymagających tych kwalifikacji – wobec 37% wśród Polaków. Skutkiem jest częstsza praca w zawodach prostych (38% uchodźców wobec 10% Polaków). Choć warto zauważyć, że to właśnie ta grupa w ostatnich dwóch latach odnotowała najszybszy awans zawodowy, zmniejszając swój udział o 10 punktów procentowych. Mediana ich wynagrodzeń dynamicznie rośnie – z 3100 zł do 4000 zł netto – zbliżając się do poziomu 84% mediany krajowej.
Jedną z głównych przyczyn tego stanu rzeczy jest potężna bariera w dostępie do tak zwanych zawodów regulowanych. Są to profesje takie jak lekarz, pielęgniarka, nauczyciel czy architekt, których wykonywanie wymaga specjalnych licencji i spełnienia surowych wymogów prawnych. Statystyki są tu bezlitosne: w tych zawodach pracuje zaledwie 3,6% uchodźców, podczas gdy wśród Polaków odsetek ten wynosi 10,6%. Dla wielu ukraińskich specjalistów przeszkodą nie do pokonania okazuje się wymóg posiadania polskiego obywatelstwa, który formalnie zamyka drogę do awansu np. w zawodzie nauczyciela. Innych zatrzymuje długa i kosztowna procedura uznawania zagranicznych dyplomów oraz konieczność zdania egzaminów w języku polskim. Dodatkowo, tylko 18% uchodźców mówi płynnie po polsku, co osiągają średnio po 29 miesiącach pobytu w kraju.
Gdybyśmy odblokowali zaledwie połowę tego uśpionego potencjału, polska gospodarka zyskałaby co najmniej 6 miliardów złotych wartości dodanej rocznie.
Zatrzymani w pół drogi: Paradoks integracji
Dziś zatrudnionych jest 69% uchodźców w wieku produkcyjnym. W przypadku kobiet – 70%, czyli tylko 2 punkty procentowe mniej niż wśród Polek. Różnice stają się jednak widoczne w grupach wiekowych 25–39 lat, gdzie uchodźczynie pracują rzadziej niż Polki, co raport wiąże z brakiem systemowego wsparcia w opiece nad dziećmi.
Co ciekawe, raport wskazuje na pewien paradoks. Integracja zawodowa i znalezienie stabilnej pracy w Polsce sprawiają, że uchodźcy rzadziej planują powrót do Ukrainy. Z kolei dostęp do dobrej edukacji dla dzieci i usług publicznych daje im poczucie stabilności, które... zwiększa ich gotowość do powrotu, bo mają zasoby i spokój, by taki powrót zaplanować.
Stawka w tej grze toczy się nie tylko o teraźniejszość. Prognozy Deloitte pokazują, że przy utrzymaniu kursu integracji, wkład uchodźców w polski PKB może wzrosnąć do 3,2% do roku 2030. Jednak w całej tej debacie o procentach PKB, strategiach i polityce, najrzadziej słyszalny jest głos tych, których ona najbardziej dotyczy. To opowieść o niezwykłej szansie, którą Polska może zmarnować, jeśli pozwoli, by zgiełk polityki zagłuszył głos faktów.
Anna J. Dudek: – Serial „Dojrzewanie”, który opowiada historię młodego nastolatka oskarżonego o zabójstwo koleżanki, wstrząsnął opinią publiczną. To serial o incelach?
Michał Bomastyk: – To zbyt duże uproszczenie. Przyklejanie etykiety incela dojrzewającemu chłopakowi może mieć negatywne konsekwencje dla jego funkcjonowania w przyszłości, także dla zdrowia psychicznego.
Główny bohater nie był członkiem subkultury inceli. Rzeczywiście uważał, że dla dziewczyn jest nieatrakcyjny, ale mówimy o 13-latku, któremu takie rozterki towarzyszą. Czy to jest podstawa, by nazywać go incelem? Mam poczucie, że nie.
Kiedy patrzę na głównego bohatera serialu, widzę mizoginię i traktowanie kobiet przedmiotowo, co jest niedopuszczalne. To efekt działania patriarchatu na młodego chłopaka, który na naszych oczach się radykalizuje i praktykuje nienawiść wobec kobiet. Incele również to robią – nienawidzą kobiet i są agresywnymi mizoginami. Pamiętajmy jednak, że każdy incel nienawidzi kobiet, natomiast nie każdy mizogin jest incelem.
Michał Bomastyk. Zdjęcie: Materiały prasowe
Określenie „incel” pojawia się bardzo często w kontekście chłopców, chłopaków i młodych mężczyzn. Co dokładnie oznacza?
No właśnie: to, że ono się pojawia, nie znaczy jeszcze, że ci chłopcy czy mężczyźni są incelami.
Incelami są faceci funkcjonujący w tzw. manosferze – „męskiej sferze”, w której nie ma miejsca dla kobiet, ponieważ incele ich nienawidzą. Ale nienawidzą też mężczyzn, którzy mają sylwetkę chada, czyli wysokiego, przystojnego, z widocznymi kośćmi policzkowymi i zarostem. Incele to mężczyźni skupieni w internetowej subkulturze, dobrowolnie decydujący się na rezygnację z uprawiania seksu z kobietami ze względu na swój wygląd, sytuację życiową, stan zdrowia czy sytuację ekonomiczną i społeczną.
To mężczyźni nazywający siebie „przegrywami”, którzy mówią, że dla nich życie już się skończyło i jest to swoisty game over, ponieważ są niezdolni do znalezienia partnerki i romantycznego życia. Obwiniają o to kobiety i mężczyzn, którzy incelami nie są.
Ale incele nienawidzą też patriarchatu, ponieważ w ich ocenie nagradza on mężczyzn uchodzących za „samców alfa”
Incele są więc mężczyznami tworzącymi własną, hermetyczną, zamkniętą społeczność, do której bardzo trudno się dostać i w której nie ma miejsca dla mężczyzn uprawiających seks. I rzecz jasna dla kobiet, gdyż zdaniem inceli zasługują one na wszystko, co najgorsze. Dlatego odpowiadając na pierwsze pytanie nie powiedziałem, że „Dojrzewanie” jest serialem o incelach. Natomiast z pewnością pojawiają się w nim incelskie praktyki.
Mówi się o kryzysie męskości, który ma wynikać z silnej emancypacji kobiet i zmiany postrzegania „klasycznej” męskości, czyli tej, w której mężczyzna płodzi syna, sadzi drzewo i stawia dom. Wszystko to w patriarchalnym sosie. Na czym ten kryzys polega i czy to aby na pewno kryzys? A może to po prostu dziejąca się na naszych oczach zmiana?
Myślę, że mówienie o kryzysie jest niewskazane, ponieważ pokazujemy wtedy, że męskość rozumiana klasycznie jest zagrożona i właśnie „jest w kryzysie”. Paradoksalnie więc mówienie o „kryzysie męskości” wzmacnia patriarchalny przekaz, bo żałuje się w jakiś sposób tego klasycznego wzorca. Tymczasem to dobrze, że ten wzorzec się zmienia. Zamiast więc mówić: „kryzys męskości” proponuję zwrócić się ku „zmianie męskości” albo „redefinicji męskości”.
To pokazuje, że mężczyźni rzeczywiście dostrzegają potrzebę zmiany i odejścia od klasycznego, patriarchalnego paradygmatu. Istnieje ryzyko, że jeżeli będziemy utrzymywać, że ten „kryzys” istnieje, to taki przekaz będzie sugerował, że z mężczyznami jest coś nie tak. A to nie jest narracja włączająca
Dla mężczyzn to „dobra zmiana”? Taka, która przychodzi z łatwością?
Musimy podkreślić, że niektórzy mężczyźni nie chcą zmian w obszarze męskości i poszukiwania dla niej nowych definicji czy strategii. I to najprawdopodobniej ci mężczyźni wierzą w „kryzys męskości”, ponieważ dotychczasowa wizja męskości (ta patriarchalna), która była im bliska i do której zostali zsocjalizowani, nagle się rozpada, a poczucie ich męskiej tożsamości zaburza się i destabilizuje. Wtedy rzeczywiście ci mężczyźni mogą być w kryzysie, bo zmiana patriarchalnego wzorca zapewne jest dla nich niewygodna i burzy ich poczucie komfortu. I teraz naszym – osób zajmujących się prawami człowieka i równym traktowaniem – zadaniem jest pokazywanie tym mężczyznom, że nie muszą postrzegać dekonstrukcji patriarchalnego wzorca męskości jako zagrożenia czy kryzysu ich samych, a właśnie jako punkt zwrotny dla ich męskiej tożsamości, która już nie musi być zwarta z hegemonią odartą z czułości i wrażliwości.
Wraz z fundacją Instytut Przeciwdziałania Wykluczeniom prowadzisz telefon zaufania dla mężczyzn, angażujesz się także w działania równościowe. Z czym najczęściej dzwonią chłopcy i mężczyźni?
Owszem, dzwonią do nas mężczyźni w kryzysie, ale to jest kryzys zdrowia psychicznego. Dlatego chcą porozmawiać z psychologiem – by otrzymać pomoc i wsparcie. Mężczyźni są różni, więc i tematy, z którymi dzwonią, są różne. Widać jednak bardzo wyraźnie, że to są rozmowy dotyczące relacji z partnerką, dzieckiem, drugim mężczyzną. Ale są to też rozmowy mężczyzn będących w kryzysie suicydalnym. Najważniejsze dla nas jest to, by mężczyzna, który dzwoni, otrzymał pomoc. My odczuwamy wdzięczność wobec każdego takiego mężczyzny. Wdzięczność za to, że uwierzył, że proszenie o pomoc jest męskie.
Gdybyś miał określić najważniejszą zmianę, którą obserwujesz w różnicach pokoleniowych – weźmy „boomerów”, „millenialsów” i „zetki” – to na czym miałaby ona polegać?
Odpowiadając na to pytanie powinniśmy każde pokolenie rozpatrzeć osobno i wskazać na to, jaką męskość (re)produkują czy performują mężczyźni „boomerzy”, „millenialsi” i ci z „pokolenia Z”. Powiedziałbym jednak, że różnica między „boomerami” a „millenialsami” to przede wszystkim podejście do roli ojca. Faceci z „pokolenia millenium” nierzadko noszą w sobie traumy związane z wychowaniem ich przez ojców i chcą się od tych praktyk, których jako dzieci doświadczyli, odciąć. I inaczej wychowywać swoje dzieci, stawiając na czułość, opiekuńczość i obecność w ich życiu.
A „zetki”?
Myślę, że możemy tutaj mówić o projektowaniu męskości – poszukiwaniu jej nowych form, redefiniowaniu skostniałych i hermetycznych wzorców męskości, funkcjonujących w modelu patriarchalnym
Nie oznacza to jednak, że młodzi mężczyźni z „pokolenia Z” uwolnili się od toksycznego patriarchatu, ponieważ oni również są socjalizowani do męskości najbardziej pożądanej w męskocentrycznym modelu, czyli męskości hegemonicznej. Wydaje się jednak, że „zetki” potrafią się tym krzywdzącym normom postawić i z nich rezygnować dużo łatwiej niż „millenialsi”. Ale to nie znaczy, że faceci z „pokolenia Z” nie są zagrożeni radykalizacją. Skoro są obarczeni patriarchatem, to istnieje ryzyko, że zdecydują się pójść tą „drogą męskości”, a to z kolei może prowadzić do negatywnych konsekwencji.
A „toksyczna męskość”? Co oznacza? Czy wpisują się w nią młodzi mężczyźni określani jako incele?
Mówisz: „określani jako incele”, a to incele sami siebie tak określają. To, że ktoś ich tak określa, nie znaczy, że nimi są. To ważne. A odpowiadając na pytanie: z całą pewnością tak. Manosfera i zachowania mężczyzn należących do społeczności inceli wpisują się w kategorię toksycznej męskości, i to w najgorszym wydaniu – obrzydliwej mizoginii. Powiem jednak, że tu też jest widoczna ogromna krzywda patriarchatu, która inceli dotyka. Bo uwierzyli, że są niewystarczający, nieatrakcyjni, niepotrzebni i cały świat ich nienawidzi dlatego, że przegrali swoje życie. Uważam, że taką skrzywioną wizję siebie mają właśnie za sprawą patriarchatu, który ich skrzywdził, zranił. I teraz oni sami krzywdzą kobiety, nienawidząc ich.
Kadr z serialu. Zdjęcie: Materiały prasowe
Skoro zostali skrzywdzeni, to czy potrzeba w podejściu do tego zjawiska empatii, czułości?
Nie chcę ich usprawiedliwiać, ponieważ mizoginia w żaden sposób nie może być usprawiedliwiana. Natomiast chcę pokazać działanie patriarchalnego mechanizmu. W wyniku jego funkcjonowania obrywają wszyscy, incele też.
A czym jest toksyczna męskość? To wzorzec sprzedawany młodym i dorosłym mężczyznom, zgodnie z którym wmawia im się, że mogą być przemocowi, agresywni, gniewni, hiperseksualni, że mogą traktować kobiety przedmiotowo i że dzięki temu będą prawdziwymi mężczyznami – samcami gotowymi podbijać świat.
Chciałbym podkreślić, że już decydując się na użycie terminu „toksyczna męskość”, powinniśmy wskazywać na toksyczne zachowania, nie zaś dawać do zrozumienia, że wszyscy mężczyźni w patriarchalnym modelu mają ukrytą toksyczną esencję. Bo taka perspektywa jest sama w sobie toksyczna: zachowania toksyczne – tak, męskość sama w sobie – nie.
Wróćmy do „Dojrzewania”. Jakie wrażenie na Tobie, badaczu męskości, zrobił ten serial? Zaskoczył cię?
Nie, ponieważ długo już przyglądam się funkcjonowaniu społeczno-kulturowych norm męskości i wzorców męskości.
Natomiast wiem, że ten serial może zaskakiwać i szokować. I ja się bardzo cieszę, że tak jest. Bo ten serial nie jest o incelach. On jest o chłopcu, który nie został włączony w równościową zmianę i w procesie wychowania jako chłopiec był socjalizowany do tradycyjnej męskości. Efekt znają te osoby, które serial obejrzały.
Jest to więc serial o tym, by chłopców włączać, mówić im o uczuciach, o tym, że nie muszą nigdy udawać „prawdziwych mężczyzn” – że mogą płakać, mogą być wrażliwi, mogą być wolni od etykiet męskości
Ale to też serial o tym, że dziewczyny nie powinny etykietować facetów, że są mało męscy i jako mężczyźni „nie stają na wysokości zadania”. Męskość nie jest jednorodna. Męskość jest różnorodna, czuła i empatyczna. Potraktujmy ten serial jak przestrogę, że musimy poważnie myśleć o chłopcach i uczyć ich feministycznych wartości. By kierowali się wartościami, które na pierwszym miejscu stawiają równość i prawa człowieka, nie zaś mizoginię i przemoc.
Cała Polska żyje wynikami wyborów prezydenckich. Kandydat centrowej Koalicji Obywatelskiej otrzymał 49,11 proc. głosów, Karol Nawrocki, utożsamiany z Prawem i Sprawiedliwością - 50,89 proc. Ten drugi zwyciężył, choć to najmniejsza różnica w głosach w historii Polski. W sierpniu zostanie zaprzysiężony na prezydenta i wraz z rodziną, żoną i trojgiem dzieci, wprowadzi się do Pałacu Prezydenckiego.
Szczególne zainteresowanie budzi Marta Nawrocka, jego żona, 39-letnia urzędniczka państwowa i matka trojga dzieci. I lojalna żona.
Początkowo w kampanii Nawrockiego nie było jej widać. Włączyła się - lub została włączona - później, ale kiedy już dołączyła do męża, była widoczna. Nie tylko w spotkaniach wyborczych czy na wiecach, ale także podczas lepienia pierogów w kołach gospodyń wiejskich, wizyt w domu dziecka czy uprawiania sportu. Niektóre zdjęcia czy relacje zamieszczała w mediach społecznościowych.
W przeciwieństwie do Małgorzaty Trzaskowskiej, życiowej towarzyszki Rafała Trzaskowskiego, prawie zawsze była w tle, pół kroku z tyłu - nie obok. Nie próbowała, jak Trzaskowska, nawiązać szczególnej więzi z kobietami, próbując mobilizować je do głosowania. Po prostu była przy mężu. Klasycznie. Tradycyjnie.
Bo to właśnie na tradycję stawia i PiS, i Karol Nawrocki. A tradycja w tym wydaniu oznacza żonę przy mężu, lojalną, konserwatywną, stojącą krok z tyłu, ale widoczną. Jako symbol starego porządku.
"Za nami ciężka i momentami brutalna kampania wyborcza. Państwa głosy sprawiły, że zostałem wybrany na urząd Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. To wielka odpowiedzialność i zobowiązanie. Przyjmuję tę decyzję z pokorą oraz szacunkiem" — napisał Karol Nawrocki po tym, jak Państwowa Komisja Wyborcza ogłosiła wyniki wyborów.
To, oczywiście, diametralna w życiu także dla jego rodziny. Marta Nawrocka mówiła, że w rodzinie "jeden polityk wystarczy", co może wskazywać, że nie będzie chciała, wzorem Agaty Kornhauser-Dudy, żony prezydenta Andrzeja Dudy i obecnej Pierwszej Damy, angażować się w te kwestie, które najbardziej rozgrzewają społeczeństwo i interesują wyborców. Jak prawa reprodukcyjne, w tym prawo do aborcji, czy związki partnerskie. Jak będzie - czas pokaże.
"Chciałabym być blisko ludzi" – mówiła w rozmowie z prawicową stacją TV Republika, zręcznie uchylając się od wypowiedzi na temat palących kwestii społecznych. "Nie jestem politykiem. Jeden polityk w rodzinie wystarczy" – mówiła. Kiedy media zajmowały się zarzutami wobec Nawrockiego, wśród których znalazło się oskarżenie o przejęcie mieszkania emeryta, udział w kibolskich ustawkach, zażywanie nielegalnych substancji czy sutenerstwo, o czym szeroko rozpisywały się zarówno polskie, jak i światowe media - mówiła, że "Karol to dobry człowiek". Lojalny. Dba o rodzinę. no i : najlepszy przyjaciel.
W dzieciństwie i młodości trenowała balet, nie podążała jednak za artystyczną drogą. Studia skończyła na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego, a przez ostatnie kilkanaście lat pracowała w Krajowej Administracji Skarbowej, zajmując się kontrolą przemysłu naftowego, spirytusowego oraz nielegalnego hazardu. "Wchodzimy do nielegalnych punktów z grami hazardowymi, zatrzymujemy ludzi, zabezpieczamy automaty, gotówkę, prowadzimy czynności procesowe" - tak opowiadała o tym, czym się zajmuje, w "Super Expressie". Do swoich obowiązków zawodowych odniosła się także na scenie podczas jednego ze spotkań wyborczych, w których towarzyszyła mężowi. Tak odniosła się do zarzutów o powiązania jej męża ze środowiskiem przestępczym i nazywanie go "gangsterem": Ja gangsterów ścigam, nie wychodzę za nich za mąż.
Marta i Karol Nawrocki podczas wyścigu w Przemyślu, 30.03.2025. Zdjęcie: Kamil Krukiewicz/Reporter
Lojalna żona na czas kampanii wzięła urlop, a decyzja o udziale Nawrockiego w kampanii miała być wspólna. "Położyliśmy na stół wszystkie za i przeciw. Wiedzieliśmy, że skoro przychodzi spoza polityki, to będzie się musiał nauczyć tych reguł. Nie był też szeroko znany poza gronem osób interesujących się historią. I to ode mnie wtedy padło: 'To wymagające zadanie, ale jeśli się na to decydujemy, wygrasz te wybory'" - tak opowiadała o tej decyzji w jednej z rozmów.
Kiedy była pytana przez media, czym szczególnie chciałaby się zainteresować jako pierwsza dama, odpowiadała, że młodzieżą, "zwłaszcza tą z problemami osobistymi i psychicznymi". Mówiła też, że ważne są sprawy osób starszych i tych z niepełnosprawnościami. " Na pewno będę chciała być taką osobą, która będzie blisko ludzi" - deklarowała.
To ważne deklaracje, zwłaszcza w kontekście kryzysu zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży, rosnącej liczby seniorów oraz ogromnej rzeszy osób z niepełnosprawnościami, których sprawy wciąż odkładane są "na później". Czas pokaże, jak poradzi sobie z rolą pierwszej damy. Czy, wzorem Agaty Kornhauser-Dudy, będzie milczała w najważniejszych sprawach społecznych, czy będzie się angażować, jak Jolanta Kwaśniewska czy Maria Kaczyńska. Na razie pewne jest - jak wynika z jej aktywności w kampanii - że będzie lojalnie stała przy mężu. Nawet, jeśli krok z tyłu.
Jako kobieta z przerażeniem obserwuję dzisiejsze newsy z Polski i mam wrażenie, że cały kraj zaczyna się odwracać przeciwko kobietom. Wzrost liczby wyznawców Andrew Tate’a [amerykańsko-brytyjski kickbokser, oskarżony m.in. o handel nieletnimi i stosunki seksualne z nimi, czołowy influencer z tzw. manosfery, określany mianem „guru inceli” – red.] i to, jak bardzo jego narracja została znormalizowana, budzi we mnie nie tylko niepokój o własne bezpieczeństwo, ale również o przyszłość tego kraju. Coraz więcej osób, zwłaszcza mężczyzn, głosuje na przedstawicieli prawicy, a wyniki pierwszej tury ostatnich wyborów są więcej niż niepokojące.
Poza oczywistym faktem, że żyjemy w systemie patriarchalnym, który wspiera atakowanie mniejszości, za głównych winowajców uważam brak edukacji oraz media społecznościowe. Stanowisko polskiego rządu, że edukacja seksualna jest w szkołach niepotrzebna, przyczynia się do powszechnego braku wiedzy wśród młodzieży na temat tak istotnych kwestii jak zgoda, antykoncepcja czy zdrowe relacje. Brak tej edukacji nie tylko naraża młodych ludzi na dezinformację i szkodliwe doświadczenia, ale także utrwala patriarchalne normy, według których seksualność i prawa seksualne są określane z anachronicznej, zdominowanej przez mężczyzn perspektywy, bez uwzględnienia punktu widzenia kobiet czy ludzi ze środowisk LGBTQ+.
Pamiętam, że gdy w szkole mówiliśmy o seksie, ograniczało się to do terminów typu „okres” czy „mutacja głosu u chłopców”, a temat kobiecej anatomii wywoływał jedynie chóralny śmiech.
Dziś patrzenie na to, jak skromną wiedzę mają moi polscy męscy rówieśnicy o kobiecym ciele, a nawet o tak podstawowych kwestiach, jak opieka po stosunku (aftercare), bardzo mnie martwi
Jak mamy się czuć bezpieczne i szanowane jako kobiety, skoro nigdy nie dano nam przestrzeni, by otwarcie mówić o zmianach, jakie przechodzi nasze ciało, gdy dorastamy?
Męskie głosy dominowały w mojej klasie tak samo, jak dziś dominują w społeczeństwie. Bo polski system edukacji nie zapewnia dzieciom odpowiednich informacji, a PiS skutecznie ogranicza dostęp do rzetelnych źródeł poprzez zakazywanie edukacji czy książek, w efekcie czego wielu młodych sięga po informacje w mediach społecznościowych. Internet mógłby być pomocnym narzędziem w nauce o seksualności, ale niestety obecne algorytmy czynią go pod tym względem raczej szkodliwym.
Ostatnio słuchałam wypowiedzi Laury Bates [amerykańska pisarka i działaczka feministyczna – red.], która mówiła, że wystarczy około 10 minut od założenia konta na TikToku z męskim imieniem, aby algorytm zaczął podsuwać seksistowskie i toksyczne treści.
To pokazuje, że media społecznościowe niekoniecznie chcą nas edukować. Chcą raczej manipulować, co zresztą idealnie współgra z wartościami właścicieli tych platform
Wiedząc, że osoby takie jak Elon Musk są właścicielami serwisów takich jak Twitter, i znając ich poglądy, powinniśmy podchodzić z krytycyzmem do treści tam zamieszczanych. Tymczasem przeglądając media społecznościowe często zapominamy o konieczności sprawdzania informacji i dajemy się wciągnąć w powierzchowną formę przekazu.
Ogromną rolę powinni w tej kwestii odgrywać rodzice. Ale choć to oni są odpowiedzialni za wychowanie dzieci, to Internet stał się narzędziem wychowawczym, nad którym prawie nie da się zapanować. Jak można oczekiwać od rodziców, że będą kontrolować treści, z którymi stykają się ich dzieci, skoro wielu z nich nie potrafi nawet korzystać z TikToka czy Instagrama? Odpowiedzialność powinna spoczywać na platformach, a ponieważ tak się nie dzieje, musimy nagłośnić ten problem w naszych społecznościach. Gdy systemy zawodzą lub stawiają zysk ponad bezpieczeństwo, musimy działać. Należy zwiększać świadomość, promować edukację cyfrową i tworzyć otwarte przestrzenie do rozmów, by młodzi ludzie mogli funkcjonować w tym świecie bez patriarchalnych filtrów.
To samo dotyczy przemysłu pornograficznego. Jest on patriarchalny, rasistowski i seksistowski, a mimo to każdy w Polsce ma do niego dostęp. Wystarczy kliknąć, że ma się 18 lat, i już można wejść. W dobie powszechnego dostępu do smartfonów to naprawdę łatwe. Tymczasem przemysł ten nie promuje zdrowych przykładów miłości czy seksu, a większość filmów kończy się orgazmem mężczyzny – bez jakichkolwiek oznak zgody kobiety czy troski o nią po stosunku.
Kiedy młodzi nie są edukowani, a porno staje się dla nich głównym źródłem wiedzy o seksie, rodzą się ogromne zagrożenia, szczególnie dla kobiet
Skutki tego zjawiska pokazano w niedawnym serialu „Dojrzewanie”, który ukazuje, jak oglądane przez młodych chłopców treści mogą prowadzić do agresji. Teraz bardziej niż kiedykolwiek musimy priorytetowo traktować edukację młodych ludzi – zwłaszcza w czasie, gdy ideologie skrajnej prawicy zyskują na sile i przekształcają nasze narracje kulturowe.
Zamiast oglądać treści edukacyjne takie jak „Sex Education” czy „Dojrzewanie”, które mają na celu znormalizowanie rozmów o tożsamości, relacjach i zgodzie, wielu młodych chłopców zwraca się ku postaciom takim jak Andrew Tate. Takie treści żerują na wrażliwych osobach i karmią je hipermaskulinistyczną narracją, która gloryfikuje agresję i tłumienie emocji. To nie tylko kwestia złych wzorców. To normalizacja nienawiści. Gdy takie treści stają się dla młodych umysłów normą, kształtują sposób myślenia, który atakuje kobiety, podważa znaczenie zgody i promuje kulturę przemocy oraz nierówności.
*Incele - mężczyźni mimowolnie powstrzymujący się od seksu - to ruch białych heteroseksualnych mężczyzn, którzy uważają, że „seks jest zasobem zmonopolizowanym przez kobiety i służy manipulowaniu mężczyznami”. Winę za swą przymusową abstynencję seksualną mężczyźni ci zrzucają kobiety.
Od metali ziem rzadkich po myśliwce F-16 – nowy etap partnerstwa między Ukrainą a Stanami Zjednoczonymi coraz bardziej nabiera geostrategicznego charakteru. Niedawno Kijów podpisał z Waszyngtonem dwustronną umowę o wspólnym wydobyciu surowców mineralnych. Chociaż wiele jej punktów ma charakter ramowy, stała się ona silnym sygnałem zarówno dla sojuszników, jak dla przeciwników.
Czy to wystarczy, by zmienić bieg wojny? W rozmowie z serwisem Sestry kwestię tę analizuje generał Gordon B. „Skip” Davis Jr., były zastępca sekretarza generalnego NATO ds. inwestycji w obronność, a obecnie starszy pracownik naukowy w Programie Obrony i Bezpieczeństwa Transatlantyckiego, działającego w ramach Centrum Analiz Polityki Europejskiej (CEPA).
Zasoby zamiast gwarancji?
Maryna Stepanenko: – Dziewięć miesięcy po tym jak prezydent Zełenski po raz pierwszy zaproponował Stanom Zjednoczonym partnerstwo w inwestowaniu w ukraińskie surowce ziem rzadkich – umowa w tej sprawie została w końcu zawarta. Nie zawiera ona jednak bezpośrednich gwarancji bezpieczeństwa. Czy Pana zdaniem takie „powiązanie gospodarcze” może realnie wpłynąć na długoterminowe bezpieczeństwo Ukrainy, skoro USA mają już ekonomiczny interes w tym, by była krajem stabilnym?
Gen. Gordon B. Davis: – Fakt, że Stany Zjednoczone mają interes gospodarczy w Ukrainie, co zostało bezpośrednio zaproponowane i zatwierdzone przez prezydenta Trumpa, jest oczywistym plusem dla Ukrainy. Chociaż brak gwarancji bezpieczeństwa pozostaje krytyczną luką, osobiste poparcie Trumpa dla tej umowy działa na korzyść Ukrainy. On nie chce być postrzegany jako przegrany w kwestii wsparcia dla Ukrainy, a teraz, mając w niej interesy gospodarcze, najprawdopodobniej pozostanie zaangażowany.
Trump postrzega tę umowę jako sposób na podziękowanie amerykańskiemu rządowi i podatnikom za wspieranie Ukrainy w ciągu ostatnich trzech lat
Na obecnym etapie umowa ma większe znaczenie dyplomatyczne i polityczne niż gospodarcze, ponieważ zidentyfikowanie opracowanie tych zasobów zajmie trochę czasu – zwłaszcza w kontekście trwającej wojny, która utrudnia badania geologiczne i wydobycie surowców. Jest to jednak krok naprzód i odbędzie się on prawdopodobnie mniejszym kosztem dla Ukrainy, niż początkowo oczekiwano. Administracja Zełenskiego zasługuje na pochwałę za wynegocjowanie korzystnych warunków i uzyskanie jeśli nie wojskowej lub gospodarczej, to przynajmniej politycznej gwarancji ze strony USA.
Jak można interpretować utworzenie wspólnego funduszu inwestycyjnego, który ma wspierać odbudowę Ukrainy i rozwój sektora surowcowego?
Na razie jest to raczej instrument polityczny, ponieważ prawdopodobnie upłynie sporo czasu, zanim będzie można realnie odczuć korzyści ze wspólnej eksploatacji ukraińskich zasobów naturalnych. Pozytywnym aspektem jest jednak to, że element ten stanowi część szerszego planu – zwłaszcza w kwestiach, na które nalegał Zełenski. Prezydent nie chciał jedynie pomocy w odbudowie, ale jasnych zobowiązań ze strony USA, co znajduje odzwierciedlenie w tej umowie.
Stanowi ona również zachętę dla amerykańskiego biznesu do włączenia się w wysiłki na rzecz odbudowy Ukrainy. W idealnym wariancie zachęciłoby to amerykańskich inwestorów do inwestowania nawet w czasie wojny, co pomagałoby w odrodzeniu prywatnego sektora w Ukrainie, który poniósł ogromne straty. To z kolei mogłoby pomóc w produkcji materiałów i zasobów niezbędnych Siłom Zbrojnym Ukrainy do kontynuowania obrony, a także położyć podwaliny pod szerszy rozwój gospodarczy, gdy warunki pozwolą na bardziej stabilne, długoterminowe inwestycje.
Ukraina wykazała się niezwykłą żywotnością i innowacyjnością, co już przyciągnęło uwagę amerykańskich firm i potencjalnych inwestorów. Ta energia jest kluczowym atutem, a wspomniana inicjatywa może stać się drogą do jej spożytkowania na rzecz powojennej odbudowy i wzrostu gospodarczego.
Wspólny ukraińsko-amerykański fundusz wydobycia minerałów może rozpocząć prace jesienią. Zdjęcie: ulotka/AFP/East News
Chociaż nie jest to bezpośrednio związane z podpisaniem umowy, kilka dni później Departament Stanu USA zatwierdził ewentualną nową sprzedaż Ukrainie pakietu szkoleń, wsparcia i wyposażenia dla myśliwców F-16 o wartości około 310,5 mln dolarów. Nie jest to oczywiście pomoc w formie dotacji, ale gotowość do zatwierdzenia sprzedaży dużej ilości broni. Jak Pan ocenia ten krok Waszyngtonu?
Dwa ostatnie ogłoszenia – jedno dotyczące 300 mln dolarów, związane z myśliwcami F-16, a drugie, które dotyczyło głównie środków obrony przeciwlotniczej – są ważne, ponieważ po raz pierwszy administracja Trumpa zatwierdziła sprzedaż krytycznie potrzebnego wsparcia wojskowego dla Ukrainy. To znaczące wydarzenie. Jest ono zgodne z deklarowaną przez administrację zasadą, że nic nie jest za darmo, ale pomoc zostanie udzielona, jeśli Ukraina wykaże gotowość do pokoju lub rozwiązania konfliktu na drodze negocjacji.
Ukraina wykazała taką gotowość. Pakiet szkoleniowy i wsparcia dla F-16 może być dość skuteczny pod wieloma względami. Do tej pory pewne kluczowe technologie, takie jak Link-16 [podstawowy standard komunikacyjny w ramach systemu wymiany danych taktycznych i operacyjnych NATO. Działa on jak potężny „modem”, który umożliwia wymianę zaszyfrowanych informacji między samolotem bojowym, platformami pomocniczymi, np. innymi F-16, radarami naziemnymi, a nawet naziemnymi systemami obrony powietrznej i bazami w czasie rzeczywistym. – aut.], nie były udostępniane z obawy, że ukraińskie F-16 mogą trafić w ręce Rosji, na przykład jeśli jeden z nich zostanie zestrzelony na tyłach wroga. Ale do takiego zestrzelenia nie doszło. Ukraińskie Siły Powietrzne wykonały wyjątkową pracę, zachowując swoje zasoby i skutecznie wykorzystując je na polu bitwy.
Ten pakiet wsparcia można uznać za swego rodzaju nagrodę za ich dyscyplinę i operacyjny sukces
Ogólnie rzecz biorąc, to bardzo pozytywny krok. Może on wzmocnić możliwości Ukrainy dzięki takim systemom jak LINK-16 lub bardziej zaawansowanym radarom, poprawiając wykrywanie i śledzenie celów. Dzięki temu F-16 będą jeszcze skuteczniejsze w walce – lepsze w zwalczaniu rakiet i dronów oraz silniejsze w zapewnianiu bliskiego wsparcia powietrznego ukraińskim siłom lądowym.
Jest to więc dobra umowa na wszystkich frontach i prawdopodobnie będzie miała realny wpływ. Ocena tego wpływu może być trudna, jeśli ukraińskie siły powietrzne lub rząd nie podzielą się szczegółowymi wynikami takiego wsparcia. Możemy jednak mieć nadzieję, że przyspieszy ona również szkolenie pilotów i zwiększy liczbę zdolnych do walki załóg, co pozwoli wzbijać się w powietrze większej liczbie F-16.
Rozejm i droga do pokoju
Tylko w ciągu pierwszych 12 godzin tak zwanego rozejmu na czas obchodów 9 maja, który zaproponował Rosja, Rosjanie dopuścili się 734 naruszeń zawieszenia broni i przeprowadzili 63 operacje szturmowe. Czy w ogóle można mówić o rozejmie, gdy agresor zachowuje się tak jawnie nieuczciwie?
Myślę, że dobrze to pani podsumowała: nie, nie można. I nie wierzę, że Zachód może teraz zrobić cokolwiek, by skłonić Rosję do pokoju.
Dopóki Putin i jego wojsko nie uznają, że nie mają realnych szans na osiągnięcie swoich szerszych celów, na przykład zajęcie wszystkich samozwańczych republik lub tak zwanych anektowanych regionów, nie zatrzymają się
Szanse Rosji na osiągnięcie spektakularnego sukcesu są niewielkie. Powiększanie przez nią zdobytych terytoriów zatrzymało się, straty nadal rosną, a straty głównych platform – samolotów i okrętów – są tak duże, że nie będzie ich można zastąpić w ciągu roku czy dwóch.
Ostatecznie sytuację może zmienić rosnący opór rosyjskiego społeczeństwa – czy to przeciwko poborowi do wojska, czy przeciw kontynuowaniu wojny w ogóle. To właśnie tutaj może pojawić się realna presja. Jednak jak dotąd ta strategia nie działa.
Jednocześnie wsparcie Zachodu nie zanika, a ostatnie działania – jak porozumienie w sprawie minerałów ziem rzadkich i rosnąca świadomość administracji Trumpa, że Rosja nie zamierza pójść na kompromis – wzmacniają pozycję Ukrainy. Mówili o tym zarówno prezydent, jak wiceprezydent USA.
Jednak tego, kiedy Rosja w końcu zdecyduje się szukać pokoju lub zaakceptować jakieś warunki, nikt nie jest w stanie przewidzieć.
W przeddzień tak zwanego rozejmu, na który Ukraina się nie zgodziła, Kijów przeprowadził jedną z największych operacji przeciwko Rosji, unieruchamiając główne cywilne lotniska w Moskwie i zadając ciosy lotniskom wojskowym i obiektom produkcyjnym. W odpowiedzi Rosja zaatakowała infrastrukturę cywilną w ukraińskich miastach – domy, w których mieszkają zwykli ludzie. Co Moskwa chce osiągnąć takimi uderzeniami?
Rosja uważa, że kontynuacja ataków na ludność cywilną i infrastrukturę podważy w Ukrainie poparcie społeczne dla wojny. To jedynie wyjaśnienie, jakie dostrzegam. Jak dotąd obserwujemy jednak zadziwiającą wytrwałość i determinację Ukraińców. Rozumieją, co się stanie, jeśli ulegną rosyjskim żądaniom, więc morale pozostaje silne już od trzech lat.
Ukraina ma słabe punkty, jednak morale nie jest jednym z nich. Determinacja Ukraińców będzie trwać tak długo, jak długo będzie trwało wsparcie zewnętrzne i jak długo będą oni dysponowali odpowiednim sprzętem do ochrony linii frontu i całego kraju. Realnymi słabościami są stabilność pomocy finansowej i wojskowej oraz – coraz częściej – zasoby ludzkie. Te ostatnie mogą być obecnie nawet ważniejsze niż wsparcie zewnętrzne.
Oczekuję dalszego trwania impasu lub niewielkich sukcesów Rosji, ale nie przełomu. To wojna na wyniszczenie, w której Ukraina polega na wsparciu Zachodu, a Rosja na pomocy Iranu, Korei Północnej i nieoficjalnym wsparciu technicznym Chin
Wsparcie Zachodu dla Ukrainy nie zanika. Przywódcy UE i NATO wykazali silne zaangażowanie na jej rzecz i prawdopodobnie utrzyma się ono w ciągu tego roku. Oczekuje się, że większe wsparcie zostanie udzielone podczas posiedzeń Rady UE i szczytu NATO. Rosnąca produkcja krajowa w Ukrainie, zwłaszcza dronów, pomaga jej pozostać w walce. Mam tylko nadzieję, że wasze siły zbrojne będą w stanie zachować zasoby ludzkie i siłę woli niezbędne do dalszej obrony.
10 maja w Kijowie odbyło się spotkanie Zełenskiego, Macrona, Tuska, Mertza i Starmera. Zdjęcie: OPU
Podczas spotkania przywódców w Waszyngtonie wiceprezydent USA J. D. Vance oświadczył, że Rosja żąda zbyt wiele w negocjacjach dotyczących zakończenia wojny z Ukrainą. Jak Pana zdaniem powinna w tej sytuacji rozwijać się dyplomacja i taktyka wojskowa Ukrainy oraz jej partnerów?
Uważam, że wysiłki polityczne prezydenta Zełenskiego, mające na celu utrzymanie międzynarodowego wsparcia i wykazanie prawdziwej gotowości do rozważenia kwestii zawieszenia broni oraz negocjacji, są właściwym podejściem. Oczywiście Ukraina musi pozostawić sobie otwarte możliwości i kontynuować tę strategię.
Jeśli chodzi o Rosję, to szybko traci ona niewielką szansę, jaką kiedyś miała, by uzyskać poparcie administracji Trumpa dla rozwiązania konfliktu na drodze negocjacji.
Jeśli Rosja zniweczy dążenia Trumpa do pokoju, ten tylko zwiększy swoje poparcie dla Ukrainy i zrezygnuje z wszelkich prób skłonienia obu stron do negocjacji
Być może Putin zakłada, że po zawieszeniu broni determinacja Zachodu osłabnie, pomoc amerykańska się zmniejszy, a Rosja będzie mogła wznowić zajmowanie terytoriów, zaczynając od czterech regionów, do których rości sobie prawa.
Na razie żądania Putina pozostają maksymalistyczne: zmiana reżimu w Kijowie, całkowita demilitaryzacja Ukrainy i trwały zakaz członkostwa Ukrainy w UE i NATO. Te warunki są prawdopodobnie jego absolutną górną granicą – dąży on co najmniej do uzyskania praw do Krymu i czterech anektowanych regionów. A także do uzyskania jakiejś niejasnej obietnicy, że Ukraina pozostanie poza zachodnimi instytucjami przez określony czas. Nie odsłonił jednak tych kart.
Istota sprawy polega na tym, że Putin zmarnował swoją szansę na osiągnięcie porozumienia, które przyniosłoby korzyści Rosji i jej obywatelom. Dlatego nie sądzę, że Ukraina powinna zgodzić się na coś mniejszego niż zawieszenie broni i wycofanie sił rozlokowanych wzdłuż obecnych linii starć.
Na początku maja „Bild” opublikował artykuł zatytułowany „Kiedy wojna się skończy, Putin stanie przed problemem”. Napisano w nim, że Rosja odmawia negocjacji, ponieważ zakończenie wojny może oznaczać katastrofę dla Kremla. Na ile uzasadnione są te twierdzenia?
Putin stawia w tej wojnie ogromne stawki – i sam je podnosi za pomocą propagandy. Wmówił rosyjskiej opinii publicznej, że ta „operacja” ma znaczenie egzystencjalne, a NATO i Ukraina stanowią śmiertelne zagrożenie. Jeśli więc kiedyś zda sobie sprawę, że przegrywa wojnę – nie liczmy na ostateczną porażkę – po prostu „rozkręci” tę wojnę na nowo, nastawiając koła swojej machiny informacyjnej na nową narrację.
Robił to już wcześniej: kiedy natarcie na Kijów zwolniło, zdławił dyskusje o zajęciu miasta, uciszył krytycznie nastawionych blogerów, ukarał generałów, a następnie rozwinął zupełnie nową strategiczną linię fabularną, z innymi celami.
W grze Putina straty natychmiast stają się zwycięstwami. Każdą porażkę interpretuje jako triumf
Prawdziwe pytanie brzmi: „Kiedy uzna, że nie może już zdobyć więcej terytorium, bogactwa ani zasobów bez zniszczenia rosyjskiej gospodarki na zawsze?” Wtedy może „wyjść z gry i ogłosić sukces”. Tyle że ten przełomowy moment jest tylko w jego rękach i nikt nie wie, kiedy zdecyduje się zmienić scenariusz.
Bezpieczeństwo Europy w nowych realiach
W maju Francja i Niemcy ogłosiły utworzenie wspólnej rady do spraw bezpieczeństwa i obrony w celu zacieśnienia współpracy w obliczu rosnących zagrożeń ze strony Rosji i niepewności co do polityki Stanów Zjednoczonych. Jakie kluczowe zadania stoją przed tą radą? I w jakim stopniu jest ona w stanie zwiększyć zbiorowe bezpieczeństwo Europy?
Wszelkie wielostronne wysiłki mające na celu wzmocnienie zbiorowej obrony i powstrzymanie agresji są mile widziane. Kilka inicjatyw na różnych szczeblach, na przykład siły pokojowe zaproponowane przez Wielką Brytanię, Francję i Niemcy, które łączą dwa państwa posiadające broń jądrową i największe gospodarki Europy – ma na celu wzmocnienie wsparcia dla Ukrainy.
Jak szerokie poparcie dla tych działań wyrażą inni sojusznicy z NATO – to dopiero się okaże. Niemniej nadzieję budzi fakt, że deklaracje Rady UE, zwiększenie wydatków na obronność, szkolenia mające na celu poprawę gotowości bojowej i zwiększenie produkcji są zgodne z priorytetami NATO i wzmacniają wsparcie dla Ukrainy.
W marcu Komisja Europejska przedstawiła plan ReArm Europe, który przewiduje znaczne zwiększenie wydatków na obronność i wspólne inwestycje w przemysł obronny. Jak Pana zdaniem inicjatywy te mogą wpłynąć na zdolność Europy do samodzielnego zapewnienia sobie bezpieczeństwa bez nadmiernej zależności od Stanów Zjednoczonych?
Każdy krok w kierunku wzmocnienia zdolności obronnych UE i zaspokojenia potrzeb sił zbrojnych jest mile widziany, ale przed blokiem jeszcze długa droga. Nawet razem członkowie UE zapewniają jedynie około 40 procent potencjału europejskich sojuszników w ramach NATO. To znacznie mniej niż indywidualne wkłady Wielkiej Brytanii, Norwegii i Turcji.
Ambicje UE dotyczące przezbrojenia są zgodne z celami NATO, ale pozostają jedynie ambicjami. Dziesiątki dalszych polityk muszą zostać zatwierdzone przez Radę, budżety muszą zostać rozdzielone, a przemysł krajowy musi zwiększyć produkcję. Realnie rzecz biorąc, mówimy o miesiącach, jeśli nie latach, zanim siły UE będą mogły odegrać swoją rolę.
W obliczu rosnącego zagrożenia ze strony Rosji niektóre kraje europejskie, w tym Polska, dążą do ściślejszej współpracy w zakresie powstrzymywania nuklearnego, w tym do możliwości udziału w programie wymiany nuklearnej NATO. Jak Pan ocenia takie kroki?
Polska od około dziesięciu lat niepostrzeżenie wzmacnia siły powstrzymywania nuklearnego NATO, zapewniając wsparcie lotnicze podwójnego przeznaczenia – pomyślmy o tym jak o „drugim pilocie” sił nuklearnych USA i Wielkiej Brytanii, a nie jako o samej głowicy bojowej.
W praktyce Waszyngton i Londyn polegają na pięciu niejądrowych samolotach sojuszników oraz szerszej taktycznej osłonie powietrznej, by realnie grozić odpowiedzią nuklearną.
Polska wnosi swój wkład poprzez ćwiczenia, szkolenia i planowanie operacyjne, ale nie posiada i najprawdopodobniej nie będzie posiadać w najbliższej przyszłości broni jądrowej na swoim terytorium
Doprowadziłoby to do gwałtownej eskalacji napięć w stosunkach z Rosją i mogłoby zagrozić wszelkim szansom na pokój w Ukrainie. Niemniej nawet sama perspektywa posiadania takiej broni przez Polskę mogłaby stanowić potężny atut podczas negocjacji. Warto się więc nad tym zastanowić.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji