Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
„Musimy nauczyć się sztuki tłumaczenia samych siebie”. Esej Wołodymyra Jermolenki
Kultura jest przede wszystkim tłumaczeniem doświadczeń. To podróż przez gąszcz nieporozumień. To tłumaczenie nieprzetłumaczalnego. Bo nigdy w pełni nie przetłumaczysz doświadczenia. Każde doświadczenie jest hieroglifem, szyfrem, zagadką. Ale możesz zacząć próbować. Możesz zacząć się zbliżać
Wołodymyr Jermolenko: „Być w świecie oznacza być w domu”. Zdjęcie: East News
No items found.
Zostań naszym Patronem
Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.
Suspilne Kultura [kanał ukraińskiej telewizji publicznej – red.] wraz z ukraińskim Pen Clubem (Ukraiński PEN) rozpoczął publikację serii esejów ukraińskich intelektualistów na temat miejsca ukraińskiej kultury w kontekście globalnym. Temat przewodni ukraińskiego Pen Clubu na rok 2025 brzmi: „Być w świecie”. „Nasze przetrwanie zależy od nas. Ale bez innych to niemożliwe” – pisze Wołodymyr Jermolenko, filozof, pisarz, prezes Ukraińskiego PEN, autor pierwszego eseju.
Wołodymyr Jermolenko, ukraiński filozof, pisarz, dziennikarz. Zdjęcie: ukraiński PEN
Wojna zawęża przestrzeń. Wciskasz się w ziemię, skręcasz w sobie, zakopujesz w swoim doświadczeniu, jak w kryjówce. Twoje ciało coraz mniej przypomina linię prostą, a coraz bardziej elipsę; otulasz się sobą, próbując być swoją własną ochroną, początkiem i końcem.
Żegnaj, wielości światów, nie wierzymy już w twoje istnienie, coraz częściej postrzegamy inne światy jako nieporozumienie, zdradę, zbrodnię. Czyż przyjemność pośród cierpienia nie jest zbrodnią? Czy normalność pośród nienormalności nie jest zdradą? Czy spokojny, zrównoważony świat podczas ataków rakietowych nie jest iluzją? Nie opowiadajcie nam więcej o zamorskich krainach z rzekami, ptakami i ciepłymi wiatrami od mórz, wiemy, że one nie istnieją. Przynajmniej dla nas.
Mój świat to mieszkanie, piwnica, ziemianka, karetka, schron przeciwbombowy, okop, droga, ramiona mojego dziecka, miejsce na cmentarzu dla tych, których kochałem. Mogę zmierzyć swój świat linijką. Nie będzie dużo większy niż moje ciało
Radykalne zawężenie świata. Przynajmniej to jest uczciwe. Przynajmniej jesteśmy skupieni. Przynajmniej widzimy cel.
Ale... istnieje ryzyko przekroczenia cienkiej linii. Stania się skupionym i ślepym. Stania się wyrazistym i niewidocznym. Krzyczenia z bólu, gdy z drugiej strony, z wielkiego świata, słychać tylko głuchą ciszę.
Nasz własny świat to dla nas za dużo – ale i za mało
Czy nie tego właśnie chce wróg? Abyśmy stracili wielki świat, do którego chcemy dotrzeć, abyśmy wypuścili go z rąk, jak balon? Abyśmy oderwali go od siebie, jak ciężki plecak? Czyż wróg nie chce, byśmy zawsze patrzyli w dół? Czyż wróg nie chce wbić nas w naszą własną ziemię po szyję?
Wojna zawęża przestrzeń, niesie nas w strumieniu do wąskiego, ciemnego tunelu. Nie mamy innego wyboru, musimy być skupieni.
Ale wróg chce również, byśmy nie mieli powietrza, byśmy nie mieli czym oddychać. Chce, byśmy mówili tylko językiem własnego bólu, dla którego coraz bardziej będzie brakować tłumaczy.
Wołodymyr Jermolenko: „Dla dzisiejszych Ukraińców bycie w świecie oznacza widzieć wrażliwość innych poprzez wrażliwość własną”. Zdjęcie: East News
Czy pozwolimy mu na to? Czy pozwolimy mu pozbawić nas naszego języka? Czy pozwolimy mu pozbawić nas szansy na bycie zrozumianymi – tysiące kilometrów od naszych fortyfikacji?
Nie, nie możemy na to pozwolić.
Jednak by to zrobić, musimy nauczyć się sztuki tłumaczenia samych siebie. Tłumaczyć język naszych doświadczeń na języki doświadczeń innych.
Kultura jest przede wszystkim tłumaczeniem doświadczeń. To podróż przez gąszcz niezrozumienia
To tłumaczenie nieprzetłumaczalnego. Bo nigdy nie możesz w pełni przetłumaczyć doświadczenia. Każde doświadczenie jest hieroglifem, szyfrem, zagadką. Ale możesz zacząć próbować. Możesz zacząć się zbliżać.
Bo czyż nie mamy wielkiemu światu czegoś do powiedzenia? Czy nie musimy powiedzieć mu czegoś nie tylko o sobie, ale także o nim? Powiedzieć mu czegoś, czego sam o sobie nie wie?
Być może on nie wie, że doceniasz życie bardziej, gdy ono może od ciebie uciec. Że piękno pojawia się tam, gdzie wcześniej widziałeś to, co przyziemne, banalne, zwyczajne. Że miłość staje się silniejsza przez stratę. Że wolność jest cenna przede wszystkim wtedy, gdy jest pomimo. Że być – to być pomimo.
On być może nie wie, że bycie jest wyjątkiem, a nie regułą. Że życie, być może, istnieje tylko w maleńkiej części czasu i przestrzeni. Że jego mikroskopijna natura nie jest powodem, by je lekceważyć, lecz powodem, by kochać je jeszcze bardziej. Że wiara w przyszłość może uczynić cię niewrażliwym na cuda. I że kiedy tracisz tę pewność, w rzeczywistości zaczynasz coś rozumieć.
Byt i świat nie są tablicami pojęć wciskanymi nam przez autorytety z mądrych książek filozoficznych. Nie jesteśmy maleńkimi owadami na wielkim ciele istnienia ani niewidzialnymi bakteriami na wielkim ciele świata. Bo świat i istnienie również są małe, również mikroskopijne, również zagrożone na tle rozległego pustkowia, które je otacza.
My wszyscy – razem z tym istnieniem, razem z tym światem – jesteśmy krusi i bezbronni. Wszyscy jesteśmy poranieni i niepewni. Wszyscy jesteśmy piękni w swojej złamanej niezłomności. Wszyscy z desperacji zanurzamy się w czułości. Wszyscy jesteśmy rzeczywistością pomimo niemożliwości, kroplami niepojętego cudu
Dla dzisiejszych Ukraińców bycie w świecie nie oznacza zdrady tego, co do nich należy. Być w świecie oznacza widzieć wrażliwość innych poprzez wrażliwość własną. Widzieć niebezpieczeństwo tam, gdzie inni widzą tylko kolejne jutro. Być gotowym na konfrontację z tym, co jest silniejsze od ciebie.
Bycie w świecie oznacza dopuszczanie do siebie innych doświadczeń. Ale oznacza również przekonanie innych kultur i narodów, że bez naszego doświadczenia nie mogą się obejść. Uczyć się na pamięć historii plemion innych ludzi, wiedząc, że one wkrótce przetną się z naszymi. Rysować mapy odległych kontynentów, rozpoznając na nich nasze góry i rzeki.
Bycie w świecie oznacza bycie w domu. Tyle tylko, że ten dom stał się dziś nieco większy.
Wojna zawęża przestrzeń. Ale też nagle dramatycznie ją rozszerza. A my, wciskając się w swoją ziemię, zyskujemy zdolność objęcia całej planety.
Tekst eseju można również przeczytać na stronie Suspilne Kultura
Historyczna superprodukcja „Dowbusz”, której premiera odbyła się już po wybuchu wojny, stała się jednym z najdroższych filmów w historii ukraińskiego kina (jej budżet wyniósł 120 mln hrywien – ok. 12 mln zł), a przy tym jednym z najbardziej dochodowych (zarobił około 70 mln hrywien). Opowiada historię mitycznego bohatera Ukrainy, który herosem stał się mimo woli, bo nie mógł zaakceptować niesprawiedliwości. Ta historia trafiła do serc widzów, bo pojawiła się we właściwym czasie.
Ołeś Sanin, reżyser, producent i autor zdjęć do filmów „Przewodnik”, „Mamaj” i „Dowbusz”, za ostatni z nich otrzymał Narodową Nagrodę im. Tarasa Szewczenki. Jego filmy są już klasykami. Między innymi dlatego, że Ołeś kręci filmy o tym, na czym się zna. Gra na bandurze, lirze kołowej, torbanie i zna kobziarzy, których losy są godne scenariuszy filmowych.
Reżyser i odtwórca roli Dowbusza
Nasz czas nadszedł
Oksana Honczaruk: Jak Pan myśli, dlaczego właśnie teraz otrzymał Pan Nagrodę Szewczenki?
Ołeś Sanin: Nagroda została przyznana zespołowi twórczemu filmu „Dowbusz”, czyli mnie jako reżyserowi, operatorowi Serhijowi Mychalczukowi i kompozytorce Ałle Zahajkewycz. We troje nakręciliśmy wszystkie trzy moje filmy fabularne. 20 lat temu powstał „Mamaj”, 10 lat temu „Przewodnik”, a w zeszłym roku odbyła się premiera „Dowbusza”.
Dyskutowaliśmy o metodzie twórczej, o wpływie naszych historii na widza. Być może nadszedł nasz czas, a nasze prace zaczęły współbrzmieć z czymś w ludzkich duszach. Jedyne, czego żałuję, to to, że podczas gdy literatura, muzyka i sztuki piękne mogą czekać na uznanie, sława kina jest ulotna: 2-3 tygodnie – i inne filmy pojawiają się na plakacie zamiast twojego.
Nie spodziewałem się jednak, że „Dowbusz” będzie aż tak popularny. I że stanie się artystycznym ambasadorem Ukrainy za granicą, wyjaśniając coś o nas innym.
Tak sobie teraz pomyślałam, że być może Pana film został nagrodzony jako taki „ostatni Mohikanin”. Bo nie wiadomo, kiedy w Ukrainie powstanie kolejny film o takiej skali.
Nie wiem. Ludzie mówili mi o „Przewodniku”, że nikt nie obejrzy go po ukraińsku, tym bardziej dlatego, że on mówi o trudnych czasach. Ale stał się liderem box office i dzierżył palmę pierwszeństwa przez bardzo długi czas. Mówili też, że nikt nie obejrzy „Dowbusza” i że nie uda się znaleźć pieniędzy na taki film. Potem obawiano się, że wybuchnie wojna i nikt nie będzie chodził do kin. Tymczasem ten film nie tylko stał się absolutnym liderem krajowego box office, ale był pokazywany w 27 krajach i powstało 17 jego wersji językowych. Nie jestem więc gotów poprzeć tezy, że nie będziemy w stanie dalej robić dobrych filmów.
Nikt nie wie, co się stanie. Najważniejsze, by twórca był gotowy na artystyczne inwestowanie w ludzkość
Nad czym Pan teraz pracuje?
Trudno poważnie mówić o planach twórczych, gdy wszystko kręci się wokół wojny. Pomagam na froncie. Większość pieniędzy, które zarobiliśmy na filmie, przeznaczyliśmy na pomoc wojsku i osobom dotkniętym wojną. Mamy bardzo duże zbiórki na wolontariat, nasi artyści przekazali większość rekwizytów z „Dowbusza” – kostiumy, broń, wszystko – na aukcje.
Jeśli chodzi o moją twórczą historię, mam sporo pomysłów, z których część została już spisana w scenariuszach, część ma storyboardy, a część muzykę. Planuję film, który mógłby być zrealizowany w najbliższej przyszłości w Ukrainie. Prawdopodobnie będzie to film koprodukcyjny; prowadzę negocjacje. Na pewno nie będzie to fabuła o dzisiejszej wojnie, rodzaj bezpośredniej ilustracji wydarzeń w Buczy czy coś takiego. Ewentualnie możemy zrobić film o nas dzisiaj. Ale przede wszystkim teraz jestem na wojnie i wszyscy moi bliscy przyjaciele tam są, więc moim najważniejszym planem jest doczekać się ich powrotu.
Z siemdziesięciu osób z ekipy filmu "Dowbusz" służących w wojsku pięć zginęło, a siedem zaginęło bez wieści
Któryś z reżyserów powiedział, że teraz jest dobry czas na rejestrowanie wojny, ale nie na odtwarzanie jej w filmie.
O tym wszystkim można opowiedzieć w filmach, ukrywając się za innym gatunkiem, jak science fiction, komedia romantyczna czy coś innego. Bo dziś w Ukrainie serca ludzi są tak pełne krwi, że trudno im oglądać filmy o teraźniejszości. Chciałbym zrobić film muzyczny. Przygotowuję się więc do tego, co publiczność zechce obejrzeć, na co znajdę środki i w czym koledzy spoza Ukrainy wesprą mnie finansowo.
Kiedy Pan się przygotowuje, inni kręcą komedie romantyczne i melodramaty. Tyle że w takich przypadkach trudno mówić o sztuce, bo to czysta komercja.
Nie chodzi o pracę tych, którzy kręcą filmy dla zarobku i sławy. Proszę mi uwierzyć – ani po sukcesie „Dowbusza”, ani po ceremonii rozdania nagród żaden z właścicieli kanałów telewizyjnych czy producentów filmowych nie powiedział: „Łeś, mam świetny pomysł, zróbmy film, ja znajdę pieniądze”. Mój telefon milczy, bo przed wojną ci ludzie skupiali się na produkcji rosyjskich produktów za rosyjskie pieniądze. Przemysł, który na to pracował, teraz się odbudowuje i szuka możliwości w innych światach. Pozostałości tej plebejskości wciąż istnieją i będą istnieć jeszcze przez jakiś czas, ale ludzi to już nie interesuje.
Kino: dowód na to, że istniejemy
Jak powinno dziś wyglądać prezentowanie ukraińskiej kultury za granicą?
Jedną rzeczą jest podróżowanie grup artystów z przedstawieniami za granicę, by pokazać je Ukraińcom tymczasowo szukającym tam schronienia. Ci ludzie z chęcią będą zapoznawać się z wszelkimi przejawami ojczystej kultury.
Inną sprawą jest europejska publiczność i integracja naszej kultury z tamtym światem. By obcokrajowcy mogli poznać Ukrainę, musimy przenieść naszą sztukę do ich dużych sal. A to oznacza zupełnie inne projekty, inną skalę i koszty. Potrzebujemy poważnych produkcji, które potrafiłyby zaskoczyć.
I musimy współpracować z Europejczykami. Działam teraz w dyplomacji kulturalnej: szukam kontaktów, rozmawiam z producentami z konkretnych krajów. Bo aby projekt odniósł sukces za granicą, musisz zrozumieć, jak będzie tam działał. Nie możesz tego zrobić sam, siedząc w Ukrainie.
Jak rozumiem, przyszłość naszego kina leży w koprodukcji.
Jako przykład mogę podać sukces naszych filmów dokumentalnych na świecie. Gdyby nasi twórcy nie mieli za sobą producentów francuskich, brytyjskich i amerykańskich, nie zdobylibyśmy Oscara za filmy dokumentalne.
Czekają tam na nas, bo mamy coś do powiedzenia i jesteśmy tak od nich różni?
Na początku tego wieku byliśmy przekonani, że wszyscy jesteśmy tacy sami, że w tym supermarkecie narodów twój język, kultura, tożsamość nie są już ważne. Bo ludziom, którzy sprzedają towary, wygodnie jest myśleć, że tacy sami ludzie będą mieć takie same telefony i nosić takie same koszulki. Czy to nie przypomina trochę tego, czego doświadczyliśmy w ZSRR?
Tyle że dziś ludzie w wielu krajach stają się coraz bardziej świadomi swojej tożsamości narodowej. Politycy wyrażający idee narodowe stają się popularni w wielu europejskich krajach. Okazało się bowiem, że nadal ważne jest, by ludzie wiedzieli, czy ich kultura i język ocaleją.
Na planie "Dowbusza"
A dla Ukrainy jeszcze ważniejsze jest zrozumienie, co nas wyróżnia i za czym się opowiadamy.
Dziś pytanie brzmi: Czy ukraińska kultura w ogóle będzie istnieć, czy zostanie przekształcona w coś jasnego i nowego? Czy powiemy światu o sobie coś ciekawego – nie tylko to, że jesteśmy narodem wojowników, którzy będą walczyć o naszą ziemię do końca?
To nie tylko kwestia przejęcia naszych terytoriów i wypalenia z nas tego, co czyni nas Ukraińcami. Te wyzwania stoją teraz przed całym światem, choć może dla innych nie są tak dotkliwe, jak dla nas. Bo my jesteśmy dziś światowym laboratorium przetrwania.
Fakt, że jesteśmy jakimś „laboratorium”, jest przerażający.
Ale to prawda. Niemal codziennie otrzymuję prośby od zagranicznych naukowców, którzy chcieliby przyjechać do Ukrainy, by badać, jak ludzie radzą sobie w zamkniętej, wrogiej przestrzeni, jak przyzwyczajają się do wybuchów i co robią z nimi wstrząsy społeczne. Ci naukowcy nie mogą odnieść się do doświadczeń ludzi chodzących po ulicach, gdy jest alarm i bombardowanie, więc uważają, że powinniśmy byli opuścić nasze domy dawno temu. Ale proszę zapytać mieszkańców Charkowa, jak to wszystko przetrwali, jak po kolejnym koszmarze rano ulica jest sprzątana, muzycy grają koncerty, a nowożeńcy biorą śluby. Nawet mimo tego, że panowie młodzi są mundurach i nazajutrz muszą iść na front, pragnienie zakładania rodzin pozostaje nieśmiertelne.
To nasz sposób na przetrwanie, nasz wewnętrzny opór wobec wroga, który przybył, by odebrać nam nie tylko dom, ale i życie
Tyle że my nie jesteśmy obiektami testowymi, prawda?
Nie. Żyjemy na tym świecie i znajdujemy odpowiedzi na pytania, bo inaczej nie da się przetrwać. A ktoś inny przygląda się temu, próbując zdobyć doświadczenie, by kiedyś też przetrwać. Bo o czym świadczy to, że codziennie wymyślamy nowe technologie wojskowe?
Musimy uratować nasze dzieci i przygotować je na to, że będą budować wielką, nowoczesną, europejską Ukrainę. Musimy teraz kształcić nowych Einsteinów, a naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by wróg odebrał im życie. Takie jest moje przekonanie, tak staram się żyć: jeśli jesteś odpowiedzialny za edukację, naukę, kulturę, musisz dać to ludziom tu i teraz. Nie masz prawa czekać na koniec wojny, nie masz prawa żyć z dnia na dzień, próbując tylko przetrwać.
Po co siedzieć i na co czekać?
Moi koledzy – aktorzy, artyści, kamerzyści – którzy chwycili za broń i poszli bronić Ukrainy, kupili takim jak ja trochę czasu. Skończyłem „Dowbusza” tylko dlatego, że Serhij Mychalczuk, z którym miałem iść na wojnę, powiedział: „Musisz to skończyć teraz, bo nie mamy nic poza tym filmem. Może odniesie sukces i będzie historią naszego ruchu oporu”. I tak się stało, Serhij miał rację. Film wszedł na ekrany w czasie wojny, podczas premiery latały rakiety, a po alarmie ludzie wrócili do kina, by dokończyć oglądanie.
Dziś widzowie oglądają „Dowbusza”, by powiedzieć sobie: „Żyjemy”. A ludzie za granicą pytają: „Jak zrobiliście taki film w czasie wojny?”. To dla nas dowód, że istniejemy
Kadr z filmu „Przewodnik”
Nie potrzebujemy już mesjasza
W „Dowbuszu” zgłębia Pan ideę, dlaczego ludzie stają się bohaterami. Okazało się, że bohaterowie są wszędzie wokół.
I tak jest zawsze. Bohaterowie żyją wśród nas. Po prostu czasami przychodzą chwile, które ich urzeczywistniają. Ludzie potrzebują bohatera, który da im nadzieję. Wszyscy wierzyliśmy w „Ducha Kijowa”, w pilota, którego nie mógł zabić żaden rosyjski pocisk. I wszyscy byli szczęśliwi, że on chroni niebo nad nami. Znam osobę, która wymyśliła ten mit. Ale tu nie chodzi o pomysł, lecz o to, że ludzie wierzyli w istnienie bohatera, ponieważ zabrał od nich strach i dał nadzieję na przetrwanie.
Powiedział Pan kiedyś, że Huculi czekali na Dowbusza, bo potrzebowali mesjasza. Czy teraz Ukraińcy też potrzebują mesjasza?
Myślę, że już przeżyliśmy ten czas.
Dziś oczekiwanie, że ktoś przyjdzie i da ci szczęście i wolność, byłoby już dziwne. Musisz bronić tego, co kochasz, bo to nie jest zadanie mesjasza. To twoje zadanie
Teraz dla nas Szewczenko to nie „Kateryna”, ale „Kaukaz” [poematy Tarasa Szewczenki – red.]: „Nie czekaj na wolność, na którą liczysz – ona zasnęła: car Mikołaj ją uśpił”. Tylko ty sam. W „Dowbuszu” mówię o tym, dlaczego to stało się to tak ważne.
Wydaje się, że kiedy ktoś dokonuje bohaterskiego czynu, nie myśli o tym.
Nikt o tym nie myśli. Na wojnie nie ma czegoś takiego, jak pragnienie dokonania bohaterskiego czynu. Bo ci, którzy mają takie pragnienie, umierają pierwsi. Na froncie po pierwszym strzale w twoim kierunku cały heroizm kończy się natychmiast – nie ma żadnego romantyzmu. Z czasem zaczynasz rozumieć, dlaczego to, co robisz, nazywasz pracą. Pracą, która jest zaskakująco codzienna dzięki twojemu charakterowi, twojej sile oporu i przetrwania oraz motywacji.
W takich warunkach słowo „ojczyzna” dla człowieka kurczy się do rozmiarów małej historii – do rodziny: jeśli zawiedziesz tutaj, oni tam umrą. I tak krok po kroku człowiek staje się bohaterem
Wracając do Dowbusza: on miał brata Iwana, który chciał zostać bohaterem. Ale kiedy sprawa stanęła na ostrzu noża, uciekł. Ołeksa Dowbusz nie chciał być bohaterem, ale musiał się nim stać, bo czuł się odpowiedzialny za innych. Chciał zwykłego ludzkiego szczęścia i tego, by nikt mu tego szczęścia nie odebrał. Dlatego musiał zostać bohaterem.
Pokazywaliście „Dowbusza” na froncie i w szpitalach. Jak to jest technicznie możliwe?
Zabieramy ze sobą projektor, aparaturę dźwiękową i ekran (dość duży), a potem to wszystko rozstawiamy. W ciągu kilku godzin możemy zorganizować kino nawet w szczerym polu. Tam, gdzie na linii frontu jest trudno, robimy coś mniejszego. Dla żołnierzy ważna jest nie tylko projekcja – mogą przecież obejrzeć film na swoich telefonach. Liczy się komunikacja na żywo, opowieść o tym, jak powstał film.
Żołnierze na projekcji "Dowbusza"
Podobnie jest, gdy Sławik Wakarczuk lub Iwan Leno [ukraińscy muzycy – red.] odwiedzają żołnierzy. Wychodzą z jedną gitarą, a może ktoś wystuka rytm w pudełku po muszlach. To wszystko, czego potrzebują, bo nie liczy się show, tylko to, że ktoś zwrócił na tych żołnierzy uwagę. Przychodzi do ciebie osoba z telewizji i rozmawia z tobą, jak równy z równym. Chłopaki widzą, że ich czyny, które są dla nich tylko pracą, nie są bez znaczenia, że są naprawdę potrzebne. Nie lubię mówić o froncie kulturowym czy jakimkolwiek innym froncie, ekonomicznym czy dyplomatycznym.
Mamy teraz tylko jeden front. My jesteśmy tyłami, czyli tymi, którzy naszym bohaterom walczącym na froncie dają poczucie, że za nimi są ci, których warto chronić
Film kosztuje tyle co tuzin czołgów
Jak bardzo zmienili się nasi żołnierze na froncie przez te trzy lata wojny?
Bardzo. Na początku było wielu ochotników, duże grupy. Teraz oni są ranni, wielu już nie żyje, a wielu innych utraciło motywację. Dziś w centrach szkoleniowych jest wiele osób, które nie są zbyt chętne do pójścia na front. Trudno nawiązać z nimi kontakt.
Ostatnio pokazałem film żołnierzom, którzy właśnie wrócili z rosyjskiej niewoli. To całkowicie odrębna publiczność. Przez długi czas byli poza naszą przestrzenią informacyjną, było im bardzo ciężko.
Mój niedawny pokaz dla rannych w szpitalu to zupełnie inna historia. Przywieziono ich na wózkach inwalidzkich – bez rąk, bez nóg, niewidomych. Ale chcieli mnie posłuchać, poznać mnie. Poprosiłem tych, którzy widzieli film, by podnieśli ręce, a wtedy jeden z nich rzucił wesoło: „Nie mogę podnieść ręki, bo nie mam ręki”. Wszyscy się roześmiali. A potem przyprowadzili żołnierza bez oczu, a on powiedział: „Widziałem twój film, bo przyjechałeś do nas półtora roku temu”. Wtedy przypomniałem sobie, że wyświetlałem „Dowbusza” w centrum szkoleniowym, a następnego dnia poszedłem na front.
Tamten żołnierz stracił kończyny i oczy już w pierwszej bitwie.
Świadomość, że Pana film jest jedną z ostatnich rzeczy, które widział i zapamiętał, to wielka odpowiedzialność.
Odpowiedzialność artysty w takiej sytuacji to nie puste słowo. Po prostu się rozklejam, bo rozumiem, że wszystko, co robię, nie może być tworzone dla własnej sławy czy pieniędzy. Nie powinieneś marnować pieniędzy, które można by wydać na wojsko.
Film kosztuje tyle co tuzin czołgów, więc jeśli twoja praca jest bez znaczenia, lepiej pomóc wojsku
Reżyser Ołeś Sanin i operator Serhij Michalczuk (w szarej kurtce) podczas pracy
Jak Pana rodzina przetrwała lata wojny?
Mam czworo dzieci: dwoje jest w domu, najmłodsze kończy szkołę podstawową, a syn jest w dziesiątej klasie. Moje dwie starsze córki pracują. Najstarsza wyjechała z mężem na leczenie do Stanów Zjednoczonych i być może zostanie tam przez jakiś czas, lecz będzie pracować dla Ukrainy. Niestety mój pierwszy zięć [Christopher Campbell, weteran armii amerykańskiej, żołnierz Legii Cudzoziemskiej – red.], który przyjechał bronić Ukrainy w 2022 roku, zginął. Zgodnie z jego wolą pochowaliśmy go tutaj. Miał zaledwie 27 lat.
Oprócz tego, że był zawodowym żołnierzem, był biologiem i po zakończeniu służby wojskowej chciał zajmować się genetyką. Był jednym z tych obcokrajowców, którzy otwarcie mówili, że losy świata rozstrzygają się w Ukrainie.
Kobziarz śpiewa o zmarłych, byśmy o nich nie zapomnieli
Jest Pan wybitnym przedstawicielem sztuki gry na kobzie i lirze. 5 grudnia 2024 r. UNESCO uznało ukraińskie kobziarstwo za niematerialne dziedzictwo ludzkości. Jak to wpływa na tradycję kobziarską?
Na początku kobziarze uważali, że ta decyzja nie da nam nic szczególnego. Ale dlaczego nie wykorzystać UNESCO jako globalnej platformy do opowiedzenia światu o Ukrainie, o jej walce o własną tożsamość i kulturę, której częścią jest kobziarstwo? To tradycja, która przetrwała wszystkie kataklizmy.
Kobziarstwo to nie tylko śpiewanie pieśni przy akompaniamencie instrumentu muzycznego. To historia przetrwania
To także zachowanie epickiej tradycji narodowej, ponieważ istnieją utwory, które mają ponad 500 lat, a korzenie tej tradycji sięgają tysięcy lat wstecz.
Zdjęcie: Dmytro Sanin
Możemy mówić o związkach tradycji kobziarskiej z bojanami [poeci i pieśniarze Rusi Kijowskiej – red.] oraz o tym, że naród, który w ciągu całej swojej historii był pozbawiany języka i kultury przez wrogów, a jego literatura i pieśni były zakazane, znalazł sposób na zachowanie swojej tożsamości w bardzo specyficznej formie: cały materiał trafił w ręce muzyków, którzy w większości byli niewidomi. Wędrowali po kraju, żebrali o jałmużnę w pobliżu kościołów, a w swoich utworach opowiadali o chwale, wolności i historii Ukrainy.
W XVIII wieku większość kobziarzy stanowili Kozacy z utraconej Siczy. Tradycje kobziarskie stały się kontynuacją ich walki o własną tożsamość – i udawało im się to przez 300 lat. Nawet w latach trzydziestych XX wieku, gdy doszło do systematycznej eksterminacji kobziarzy, o czym opowiada mój film „Przewodnik”, pozostało jeszcze kilku lirników, którzy ocalili dziedzictwo. Ich następcy opracowali własną tajną sztukę zachowywania i przekazywania informacji. Dzięki temu kobziarstwo przetrwało i żyje do dziś.
A UNESCO wspiera tę tradycję i rozpowszechnia wiedzę o kobziarstwie. Czy to korzyść?
Świat się nami interesował, jeszcze zanim UNESCO nas uznało. Przed wojną do Ukrainy przyjeżdżali rekonstruktorzy muzyki dawnej z krajów, gdzie tradycja się nie zachowała – z Niemiec, Norwegii, Islandii. Oni mają epicką tradycję, ale martwą, bo nie ma jej nosicieli. Byli zainteresowani naszymi technologiami tworzenia instrumentów i technikami gry.
Ołeś Sanin: - Gdy chcemy zrobić instrument, szukamy drzew, które zimą podgryzł bóbr. Zdjęcie: Dmytro Sanin
W naszej armii jest wielu braci z kobziarskiego cechu.
Tak, bracia są na wojnie. Okazało się, że są teraz bardzo potrzebni w wojsku. Dzisiaj na froncie dumki o śmierci Kozaka są bardzo aktualne. Bo zdarza się, że modlitwa kapelana przy pochówku poległego na wojnie nie wystarcza.
Bo kiedy w pobliżu pojawia się kobziarz i śpiewa, że czyn zmarłego nie jest daremny, że 300 lat temu wydarzyło się to samo, a pamięć o tamtych bohaterach wciąż żyje, to ten, który teraz broni ojczystej ziemi, zdaje sobie sprawę, że też nie zostanie zapomniany. Bo kobziarze opowiedzą o nim całemu światu
Nawiasem mówiąc, to taki przypis do tematu znaczenia artysty w czasach wojny.
Co stało się z kobziarskimi manufakturami podczas wojny? Słyszałam, że warsztat w obwodzie kijowskim został zniszczony przez rakiety, a mistrzowie z Charkowa przenieśli się do innych miast.
Obecnie mamy trzy warsztaty kobziarstwa: w Kijowie, Charkowie i Lwowie. Rzeczywiście, część kobziarzy przeniosła się z Charkowa do Lwowa, a część do Połtawy. Wielu młodych ludzi poszło służyć. Niektórzy zostali zabici lub ranni, są też tacy, którzy stracili kończyny. Nie trzeba dodawać, że staramy się kontynuować wytwarzanie instrumentów i grać na nich, mimo okoliczności. Teraz w Ukrainie jest może z pięćdziesięciu braci. Tylko niewielka część z nich to mistrzowie, reszta to czeladnicy. Mamy nowych członków, którzy stracili zdrowie, np. wzrok, na froncie. To bardzo młodzi ludzie, którzy nie chcą rezygnować z walki. Tyle że teraz ich bronią jest instrument.
Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć?
Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.
Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.
Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację.
Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji.
Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej.
To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.
A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna
Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.
Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p
Mam wrażenie,że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec.
Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy. Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać.
My jesteśmy zdecydowanie w defensywie.
Jak to się skończy?
Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy dojakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze.
To jak dawać nadzieję? Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.
Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?
Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.
No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi
W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z ….
No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.
„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.
I wszystko inne przestaje się liczyć.
Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.
Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa
To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka.
Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.
Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl
Wreszcie chociaż trochę otuchy.
A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność.
Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie.
Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.
<frame>Przed wojną Kateryna Prymak pracowała w centrum sztuki współczesnej. W 2014 roku dołączyła do Ukraińskiego Korpusu Ochotniczego. Przez 11 miesięcy była sanitariuszką w zespole ewakuacyjnym „Szpitalników” [Batalion Medyczny „Szpitalnicy” to ukraiński ochotniczy batalion, który od 2014 r. udziela pierwszej pomocy i ewakuuje rannych ukraińskich żołnierzy ze strefy działań wojennych – red.]. Pierwszego dnia inwazji Kateryna i jej przyjaciółka zorganizowały w Kijowie kwaterę główną wolontariuszy, by zapewnić pomoc medyczną, humanitarną i wojskową. Organizatorem przedsięwzięcia był ruch VETERANKA, społeczność ukraińskich weteranek wojennych z doświadczeniem wojskowym. Dziś zrzesza on około 2000 weteranek, żołnierek i wolontariuszek z Ukrainy. <frame>
Potrzeby przeciętnego mężczyzny
– Do 2016 roku kobiety nie mogły zajmować stanowisk bojowych w ukraińskiej armii – mówi Kateryna. – Oznacza to, że kiedy dziewczęta z „dobrobatów” [batalionów ochotniczych – red.], które już dowodziły jednostkami, w 2015 r. zaczęły wstępować do sił zbrojnych, mogły być oficjalnie zatrudniane tylko jako kucharki albo sanitariuszki.
Kobiety rekrutowano na przykład jako szwaczki, a nie szturmowców, operatorki łaźni – a nie artylerzystki. Zaczęłyśmy więc lobbować w Radzie Najwyższej Ukrainy na rzecz zmian. Zainicjowałyśmy przeprowadzanie badania, by mieć dowód, że to konieczne. Kobiety z Akademii Kijowsko-Mohylańskiej nakręciły film pt. „Niewidzialny batalion”, którego stworzenie wsparły finansowo inne kobiety. Dzięki temu udało się nam doprowadzić do tego, że Ministerstwo Obrony najpierw wydało specjalny dekret zapewniający równe szanse kobietom i mężczyznom w służbie wojskowej, a w 2018 r. zmieniono prawo.
Udało nam się otworzyć 63 stanowiska bojowe dla kobiet, które wcześniej były poza ich zasięgiem
Na początku brałam udział w wojnie jako sanitariuszka, a po 2014 r. jako weteranka. Dołączyłam do innych weteranek i założyłyśmy Kobiecy Ruch Weteranek.
Sanitariuszki na pierwszej linii frontu
Naturalnym pragnieniem jest chronić swój dom. Wszyscy chcemy być bezpieczni. To świadoma decyzja, by bronić swego domu, dołączając do armii. Tyle że kobiety wciąż są za to potępiane. Z jakiegoś powodu niektórzy wciąż nie rozumieją, że kobieta może jednocześnie pełnić rolę matki i żołnierki. A my staramy się tylko zapewnić bezpieczeństwo naszym dzieciom. Walczymy, by one nie musiały tego robić.
W 2015 roku byłyśmy zaangażowane w kampanię „Niewidzialny batalion”, przeciw zakazowi zajmowania przez kobiety stanowisk bojowych.
<frame>„Niewidzialny batalion” to obywatelski projekt mający chronić ukraińskie kobiety w służbie, ich prawa w ukraińskiej armii, a także służący rehabilitacji weteranek wojny rosyjsko-ukraińskiej i walce z przemocą seksualną w ukraińskiej armii. Został stworzony przez Marię Berlińską, żołnierkę. <frame>
Jak się jednak okazało, to był dopiero początek – nie rozwiązanie problemu, a jedynie uchylenie drzwi. Wiele rzeczy wymagało naprawy, bo w sferze wojskowej w Ukrainie wszystko jest dostosowane do mężczyzn i ich potrzeb. A dokładniej: do potrzeb przeciętnego mężczyzny.
Tyle że mężczyźni też mają różne potrzeby. Są mężczyźni niepełnosprawni, wielodzietni, samotni ojcowie itp., a każdy zmaga się z innymi barierami utrudniającymi normalne życie po służbie. Doświadczenie pokazuje, że nie ma wyłącznie kobiecych problemów. Istnieją fundamentalne problemy z poszanowaniem praw i szacunkiem wobec danej osoby.
Miałyśmy już zespół, który był gotowy do poważniejszej pracy w tym zakresie – zwłaszcza że coraz więcej weteranek zaczęło wracać z wojny.
Pokazówki nie rozwiązują problemów
Ksenia Minczuk: – Jakie są główne cele ruchu kobiet – weteranek?
Kateryna Pryjmak: – Od samego początku aż do teraz naszym celem było umożliwienie kobietom pełnego wykorzystania ich potencjału w trakcie i po zakończeniu służby. Nasza organizacja jest przede wszystkim narzędziem. Platformą, która opowiada o fajnych kobietach i ich fajnych inicjatywach. To społeczność, w której dziewczyny wspierają się nawzajem, zespół rzeczniczek, który dba o prawa kobiet w sektorze bezpieczeństwa i obrony. Nasza organizacja koncentruje się na zwiększeniu zdolności obronnych Ukrainy, profesjonalizacji armii i umożliwieniu kobietom spełniania się w niej.
Kateryna Prymak („Zoja”) w męskim mundurze wojskowym i Julia Sidorowa („Kuba”)
Dzięki Tobie otwarto dla kobiet 63 nowe stanowiska bojowe. A jakie są dla nich nadal niedostępne?
Obecnie w armii nie ma zamkniętych stanowisk dla kobiet, istnieją jednak pewne ograniczenia. Na przykład kobiety nie są rekrutowane na stanowiska bojowe w wywiadzie obronnym. A tak nie powinno być.
Jak wiadomo, w armii jest poważny niedobór ludzi. Zarazem kobieta może przyjść do TCK [Terytorialne Centrum Rekrutacji i Pomocy Socjalnej, wojskowy organ administracji Ukrainy, który prowadzi ewidencję wojskową i mobilizuje poborowych – red.] i spotkać się z odmową lub niewłaściwym traktowaniem.
Ludzie, którzy chcą wstąpić do armii, nie powinni być traktowani ze względu na płeć, ale z uwzględnieniem ich wyszkolenia i motywacji
Kobieta musi włożyć więcej wysiłku w zdobycie stanowiska bojowego – to fakt. A potem stale udowadniać, że nie jest gorsza. Bo kobieta w wojsku jest pod ciągłą presją i nadzorem. Ciągle pod lupą.
Czy w wojsku nadal panuje seksizm?
Kobiety na stanowiskach bojowych nadal borykają się z pewnymi ograniczeniami. Czasami nazywa się to „opieką”. I być może to rzeczywiście jest opieka. Problem polega jednak na tym, że dla wielu ludzi wolność wyboru jest ważniejsza niż opieka. Z powodu tej „opieki” dziewczynom nie wolno na przykład pracować z najnowszą bronią. W 2015 roku był taki przypadek, że wszyscy członkowie oddziału otrzymali nagrody – z wyjątkiem jedynej kobiety, choć uczestniczyła w tej samej operacji.
W czasie wojny zaszły również poważne zmiany w zakresie wsparcia materialnego i mundurów. Problemy nie są rozwiązywane w próżni, kwestia nękania to obszar wymiaru sprawiedliwości. Dotyczy to ogólnie reformy sądownictwa. Tyle że nawet jeśli istnieje prawo, to jak sprawić, by ono działało?
Wiele zależy od dowódcy. Najlepsi mają najlepsze wyniki i wysokie morale.
Ale jeśli któryś dyskryminuje kobiety, prawdopodobnie będzie dyskryminował wszystkich
Postawy wobec kwestii równości płci są wyznacznikiem tego, jakie jest nastawienie danej osoby do świata w ogóle.
A propos nagród: jedna z osób, z którymi rozmawiałam, medyczka pola walki, powiedziała, że została nagrodzona tylko dlatego, że była dziewczyną. A uważa, że nie zrobiła nic szczególnego.
To klasyczna pokazówka, demonstracja równości płci. Tyle że pokazówki nie rozwiązują ważnych problemów. Na przykład kobiety w wojsku wciąż nie są chronione przed molestowaniem. Ten problem jest bardzo poważny.
Reprezentowałaś ukraińskie weteranki w ONZ. Jak społeczność międzynarodowa reaguje na historie ukraińskich żołnierek i weteranek?
Tak, byłyśmy w siedzibie ONZ 4 czy 5 razy, to coroczne wizyty. Oczywiście brzmi to dobrze, ale w rzeczywistości nie jest to coś nadzwyczajnego i skutecznego. Rzecz jasna ważne jest, by ukraińskie weteranki były reprezentowane wszędzie, także w siedzibie ONZ. Trzeba być widocznym, ale to raczej kwestia symboliki.
Społeczność międzynarodowa jest zainteresowana ukraińskimi weterankami, traktuje je z szacunkiem. Ludzie płaczą, gdy słyszą ich historie. Dzięki historiom, które weteranki opowiadają na całym świecie, oblicze ukraińskiej armii staje się bardziej ludzkie. A w rosyjskiej prasie nasz ruch, VETERANKA, nazywany jest „oddziałem karnym”.
Jak udaje się wam zmieniać nastawienie do kobiet w armii?
Stosunek do kobiet w wojsku zmienia się przede wszystkim dzięki pracy samych kobiet w wojsku. Opowiadają kolegom o swoim losie, o motywacji i barierach. I to działa. Stopniowo liczba kobiet w armii rośnie i coraz częściej zajmują one wysokie stanowiska w dowództwie. Możemy więc wyprowadzić następującą formułę: im więcej kobiet w armii, tym większe ich prawa.
Oczywiście wywieramy również presję z zewnątrz, wspieramy nasze towarzyszki broni i pomagamy tym, które są w wojsku lub z niego odeszły.
Między tym, co ważne, a tym, co bardzo ważne
Jedną z ważnych gałęzi Twojej działalności jest szycie mundurów dla kobiet. Jak do tego doszło?
W pierwszych dniach inwazji narzeczony mojej przyjaciółki „Kuby” [Julia Sidorowa, medyczka bojowa od 2014 roku – red.] oddał nam swojego hummera, stare biuro i 25 tysięcy euro. Dzięki temu otworzyłyśmy centrum wolontariatu, które później przekształciło się w fundację. Zaczęłyśmy wspierać obrończynie i ich jednostki, bo w tamtym czasie potrzeba pomocy materialnej dla żołnierek na froncie i podczas rehabilitacji była ogromna.
Przed inwazją „Kuba” projektowała i szyła markowe ubrania, więc miałyśmy odpowiedni sprzęt. Dziewczęta zaczęły przychodzić do nas z tym samym problemem: dostawały męskie mundury, które na nie zupełnie nie pasowały. By pomóc, Anna Suworkina, projektantka odzieży, która pracowała dla projektanta Iwana Frołowa, zaprojektowała mundur dla kobiet. I zaczęliśmy go szyć.
Na rozwój szwalni otrzymałam milion hrywien dotacji z Ukraińskiego Funduszu Weteranów. Kupiłyśmy więcej sprzętu i rozpoczęłyśmy działalność społeczną w zakresie szycia mundurów dla kobiet – marka by.VTRNK połączyła projektantów i tych, którzy nigdy wcześniej nie szyli. Szyjemy również kamuflaże, kurtki, ochraniacze na buty dla artylerzystów, pokrowce na stingery i ostrza saperskie oraz pokrowce na drony.
Ale naszą największą dumą są damskie mundury wojskowe na wszystkie pory roku – letnie, półsezonowe i zimowe, zaprojektowane na temperatury do minus 20 stopni
Opowiadałyśmy się za przyjęciem standardu umundurowania dla kobiet. Mundur letni został już zatwierdzony, ale zimowy niestety nie. Dlaczego? Nie mam odpowiedzi na to pytanie. Nie wszyscy uważają takie rzeczy za priorytetowe albo choćby ważne.
Teraz nasz warsztat jest samowystarczalny i realizuje różne zamówienia. Na przykład szyje produkty, które sprzedajemy na cele charytatywne. Od czasu do czasu realizujemy mikrozamówienia na mundury damskie. Nie sprzedajemy mundurów wojsku. Szyjemy głównie za dotacje.
Ile kosztuje uszycie jednego munduru?
Im większa ilość, tym niższa cena. W przybliżeniu mundur zimowy kosztuje 8 tysięcy hrywien [800 zł – red.]. W ciągu roku uszyłyśmy kilka tysięcy mundurów. Obrońcy Azowa i Szpitalnicy noszą nasze mundury.
Weteranki w mundurach VTRNK
Z jakimi największymi problemami borykają się kobiety noszące męskie mundury?
Męska wersja spodni uciska kości miednicy. Wersja damska ma głębszy krój, a pas w spodniach powinien być wyżej. Tam, gdzie spodnie męskie mają kolana, spodnie damskie kolan nie mają – a kolana to miejsce, które wymaga dodatkowej ochrony. Nie wszyscy noszą ochraniacze na łokcie, ale nakolanniki są noszone przez każdego żołnierza.
No i jeszcze kwestia rozmiaru. Oczywiście mężczyźni też mogą źle dobrać rozmiar, ale mogą potem zlecić przeszycie munduru. Obwody klatki piersiowej i bioder u kobiet i mężczyzn różnią się. Jeśli mężczyzna jest szczupły, zarówno góra, jak dół są małe. A jeśli kobieta jest szczupła, istnieje możliwość, że góra i dół będą miały różne rozmiary. A zestaw to jeden rozmiar.
Co należy wziąć pod uwagę podczas szycia munduru dla kobiety?
Konieczne jest zapewnienie możliwości sparowania górnej i dolnej części zestawu. Wzory są różne. Oprócz pasa i kolan, inna jest szerokość rękawa, jest też zaszewka na klatce piersiowej. Jest wiele niuansów.
Są jakieś elementy w waszych mundurach, które podkreślają kobiecość, ale pozostają funkcjonalne?
Podkreślanie kobiecości zdecydowanie nie powinno być wyznacznikiem dla munduru wojskowego. On powinien zapewniać funkcjonalność.
Jak testujecie mundury?
Dziewczyny z organizacji otrzymały próbki testowe, przekazały informacje zwrotne, a my wprowadziłyśmy zmiany zgodnie z ich radami. Nawet teraz, jeśli otrzymamy przydatne komentarze, jesteśmy gotowe ulepszyć nasze mundury.
Ale jako że mundury to nie biznes, a my musimy utrzymać warsztat, obrałyśmy własny kurs – jako przedsiębiorstwo społeczne. Teraz szyjemy już nie tylko mundury. Spróbujemy wejść na rynek, zwiększyć nasz wkład społeczny, rozwinąć się i stworzyć nowe miejsca pracy dla weteranek i weteranów.
Miałyśmy już programy nauczania szycia, mężczyźni również byli nimi zainteresowani. Teraz ten obszar bardzo potrzebuje pracowników.
Jeśli nasze mundury będą sprzedawane w sklepach wojskowych czy eksportowane, możemy być jeszcze bardziej przydatne. Niestety w Ukrainie nie ma dobrych tkanin na mundury, nie ma technologii ich wytwarzania. Wciąż musimy się rozwijać w tej dziedzinie.
Szwalnia VETERANKA
Ogólnie rzecz biorąc, staramy się zaspokajać wiele ważnych potrzeb. W tej chwili zajmujemy się przede wszystkim pomocą walczącym.
Na przykład nasza Andriana złamała kręgosłup [Andriana Susak-Arechta, żołnierka, uczestniczka wojny rosyjsko-ukraińskiej od 2014 roku, liderka Kobiecego Ruchu Weteranek – przyp. red.]. Gdyby była w opancerzonym samochodzie, nie doszłoby do tego. Zbieramy więc pieniądze na samochód opancerzony.
W ciągu trzech lat inwazji nasza organizacja odpowiedziała na ponad siedem tysięcy indywidualnych i zbiorowych wniosków od obrończyń i ich oddziałów szczebla brygady i wyższych, które obejmowały ponad sto pojazdów, około dwóch tysięcy dronów, sprzęt medyczny i grzewczy oraz amunicję – łącznie na 111 milionów hrywien. Zorganizowałyśmy również ponad 30 wizyt w strefie działań wojennych i ponad 20 misji humanitarnych w obwodzie chersońskim, Buczy i na innych terytoriach okupowanych. Innymi słowy, balansujemy między tym, co ważne, a tym, co bardzo ważne.
Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć?
Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.
Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.
Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację.
Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji.
Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej.
To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.
A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna
Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.
Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p
Mam wrażenie,że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec.
Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy. Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać.
My jesteśmy zdecydowanie w defensywie.
Jak to się skończy?
Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy dojakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze.
To jak dawać nadzieję? Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.
Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?
Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.
No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi
W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z ….
No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.
„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.
I wszystko inne przestaje się liczyć.
Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.
Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa
To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka.
Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.
Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl
Wreszcie chociaż trochę otuchy.
A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność.
Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie.
Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.
Olga Pakosz:Trzy lata temu, w maju 2022 r., udzielił Pan wywiadu „Gazecie Wyborczej”, który był dość optymistyczny. Jak zmienił się Pana nastrój przez te trzy lata?
Jurij Andruchowycz: Jasne, tamten entuzjazm już minął. Sytuacja zewnętrzna jest dziś na tyle trudna, że wiele rzeczy nie wydaje się już tak osiągalnych, jak wtedy. Mimo to uważam, że nie wolno nam tracić optymizmu i pozytywnej wizji przyszłości. Dla niektórych może ona wyglądać na nieuzasadnioną, ale musimy szukać argumentów. Inaczej wszystko się rozpadnie. Wydaje mi się, że wielu z nas — mnie też to dotyczy — będzie musiało przemyśleć na nowo, czym właściwie jest zwycięstwo. Ale powiem jedno: byłem przekonany, że w którymś momencie zachodnie armie będą walczyć ramię w ramię z nami. I trudno mi się tej myśli pozbyć, trudno mi się z nią rozstać bez żalu.
Czyli Europa rozczarowała?
Zdecydowanie. Choć nie tylko Europa potrafi rozczarować — mamy jeszcze naszego wielkiego zamorskiego brata, który, mam wrażenie, całkiem postradał zmysły. Pamiętam, jak tuż przed inwazją zadzwonił do mnie polski dziennikarz Michał Nogaś. Pytał o różne sprawy związane z możliwą wojną, także o to, co ja sam zamierzam zrobić. Zapytał też: "Co właściwie może powstrzymać Putina?" I wtedy — dość impulsywnie —odpowiedziałem, że same sankcje absolutnie nie, bo on ma je głęboko gdzieś. Ale wiem, co może go powstrzymać — to Siły Zbrojne Ukrainy, które są zdeterminowane, by bronić swojego kraju i walczyć. Problem w tym, że ich możliwości nie są nieskończone. Prędzej czy później przyjdzie moment wyczerpania, a Rosjanie będą nadal naciskać. I wtedy, mam nadzieję, z pomocą przyjdą nam zachodni partnerzy.
Czyli wierzy Pan, że oni jednak przyjdą z pomocą?
Nie, już nie. Ale w 2022 roku miałem pełne prawo w to wierzyć. Zwłaszcza po naszych sukcesach… Kiedy powtarzałem tę myśl w gronie Ukraińców, spotykałem się z krytyką — zarzucano mi oportunizm, sugerowano, że nie wierzę w nasze siły zbrojne. Mówiono: „Dajemy sobie świetnie radę bez nich, popatrz tylko, jak nasi walczą!” A ja odpowiadałem, żemimo wszystko dobrze byłoby mieć kogoś po swojej stronie. To po prostu elementarna logika.
W każdej wojnie lepiej mieć sojuszników, niż nie mieć ich wcale. A my ich nie mamy
Urzędnicy wciąż próbują nazywać sojusznikami, dajmy na to, państwa NATO, ale to są partnerzy, a nie sojusznicy. Różnica jest prosta. Partnerstwo to coś dobrego — bez partnerów byłoby nam znacznie trudniej. Ale partnerstwo oznacza tymczasowość i brak pewności. Partner może się rozmyślić i już nim nie być. I właśnie teraz jesteśmy tego świadkami. W przypadku Stanów Zjednoczonych to wręcz skandaliczne, brutalne i cyniczne. Sojusznik to coś więcej — to zobowiązanie, z którego nie da się tak po prostu wycofać.
Kto dziś mógłby być takim sojusznikiem?
Spośród krajów, które są najbliżej? Ich pomoc może nie jest duża w sensie ilościowym, bo to małe państwa, ale bez wątpienia mam na myśli wszystkie kraje bałtyckie — Litwę, Łotwę i Estonię. W stosunku do swoich możliwości, to właśnie one pomagają Ukrainie najwięcej. Myślę też o państwach, które idą w ich ślady — Północna Europa, Skandynawia. Można powiedzieć, że one nas nie porzucą. Ta protestancka etyka wciąż tam funkcjonuje.
Chodzi Panu o Finlandię, która się zbroi i także przygotowuje się do wojny?
Mam pewne fantazje —geopolityczne i militarne — związane właśnie z Finlandią. Gdy latem zeszłego roku nasze wojska ruszyły naprzód w okolicach Kurska i stało się jasne, że Rosjanie praktycznie nie mają tam nikogo — całe odcinki frontu były puste —pomyślałem: to dobry moment dla Finlandii, by odzyskać swoje dawne ziemie w Karelii. Ale nie zdecydowali się na taki krok.
A Polska? Muszę zapytać o Polskę.
Oczywiście. Właśnie do niej zmierzałem. Niestety, nie postrzegam dziś Polski jako kraju, który zasługiwałby na miano pierwszego z naszych potencjalnych sojuszników. Mimo to wciąż nie tracę nadziei. Choć… to dość złożona sprawa. Co to właściwie znaczy: „nie tracę nadziei”? Aktywny udział Polski w tej wojnie jest nadal możliwy, ale może do niego dojść dopiero wtedy, gdy sytuacja będzie naprawdę dramatyczna. A tego właśnie chciałbym uniknąć. Wyobraźmy sobie, że Kijów już padł, ale wciąż bronią się Lwów, Chmielnicki, Tarnopol — naprawdę nie chciałbym, by do tego doszło. Czy zatem rzeczywiście pragnę interwencji zachodnich armii? Tak, ale tylko w takim sensie, by pomogły nam zwyciężać — nie po to, by włączyły się do walki dopiero wtedy, gdy już przegrywamy. Bo przegrać, niestety, potrafimy i bez ich udziału.
W swojej powieści "Rekreacje" — dla mojego pokolenia to był tekst formacyjny, światotwórczy — opisuje Pan zmiany jako karnawał. Nie przypominam sobie, by ktoś inny w ukraińskiej literaturze zastosował taki zabieg. Proszę powiedzieć: czy zmiany, których dziś doświadczamy, to czas i przestrzeń dla karnawału?
Chodzi o to, że karnawał zawsze ma swój początek i koniec. To zjawisko tymczasowe. W prawdziwym karnawale chodzi o odnowienie wartości. Tymczasem to, co widzimy teraz, jest raczej zaprzeczeniem tej odnowy.
Świat się rozpada, umowy tracą moc, autorytety przestają obowiązywać. Powiedziałbym, że we współczesnym świecie głupota stała się prawdziwym złem.
Przez długi czas traktowałem ją jedynie jako wadę, którą można wybaczyć. Ale teraz widzę, że to aktywny składnik zła. Weźmy na przykład obecną amerykańską administrację: jeden głupiec na drugim. To ludzie, którzy w życiu niczego nie przeczytali, niczego się nie nauczyli — może poza tym, co dotyczyło ich interesów biznesowych. I oto mamy, co mamy. Karnawał to przecież w jakimś sensie święto głupców. Ale cała rzecz polega na tym, że ról głupców w karnawale wcale nie odgrywają głupcy. Często są to ludzie inteligentni, którzy udają głupców.
Francisco Goya „Pogrzeb sardynki” (karnawał)
I właśnie dzięki temu możliwa jest zmiana: przetasowanie skostniałych systemów i hierarchii. Powstaje alternatywna hierarchia — ale tylko na pewien czas, do konkretnej daty, po której cały ten bal się kończy: zaczyna się post, wszyscy milkną i już siedzą cicho.
Karnawał był historycznie — choćby w Republice Weneckiej — sposobem rozładowania napięcia. W społeczeństwie rządzonym twardą ręką dwa razy do roku pozwalano uciśnionym na odrobinę swobody, by się wyszumieli. Miało to działanie terapeutyczne.
Jak to odnieść do dzisiejszego świata?
Myślę, że współczesny świat też potrzebuje oczyszczającego karnawału. Bo zarówno ci skrajnie prawicowi, jak i dyktatorzy kurczowo trzymający się przeświadczenia: „To jednak my mieliśmy rację” — wszystko to nieuchronnie prowadzi do nowej fali powszechnego ucisku.
Na Zachodzie wyrosło już kilka pokoleń, które nawet nie zdają sobie sprawy, że wolność jest wartością. Urodzili się w niej, traktują ją jak coś oczywistego, jak powietrze. Nie rozmawiają o niej — bo po prostu jest. I dopiero gdy to powietrze zostanie im odcięte, poczują jego brak. Wtedy zaczną szukać wyjścia, być może właśnie w jakiejś nowej formie karnawału. Niekoniecznie w postaci klasycznego pochodu z maskami.
Czyli to nie czas na karnawał?
Być może właśnie tak.
A co zrobić z głupcami?
Mam może nieco uproszczoną odpowiedź, ale jest ona dość oczywista. Spójrzmy: ci klasyczni politycy, którzy stanęli u podstaw liberalnego świata po II wojnie światowej, nie tylko położyli fundamenty. Oni zbudowali ten cały gmach.
A jaka była ich siła? Czym się wyróżniali? Myślę, że w tamtych czasach po prostu nie istniała praktyka badań socjologicznych. Nie patrzyli na rankingi. Przypuszczam, że Churchill nie sprawdzał co tydzień, co myślą wyborcy, tak samo de Gaulle czy Adenauer. Mieli pomysły i je realizowali.A jak można dziś mieć pomysły i trzymać się ich, gdy kilka razy w tygodniu dostajesz prognozę, że stracisz władzę, jeśli pójdziesz tym tropem? I to wszystko w czasie rzeczywistym.
To już nie jest strategia — to zarządzanie preferencjami.Oczywiście, to jest demokracja — w jej najnowszej, stechnizowanej postaci. Otrzymujesz informacje zwrotne w kilka kliknięć.Ale może warto znowu poważnie zastanowić się nad rolą przywództwa. Bo na masy można zrzucić wszystko — mówić, że naród chciał, to ma. Ale prawdziwy lider to ten, kto bierze na siebie odpowiedzialność. I realizuje to, co uważa za słuszne. Jeśli napotyka opór — rozmawia z ludźmi, przekonuje ich, a nie dostosowuje się do ich życzeń.
A dziś widzimy właśnie to drugie. Liderzy nie prowadzą — oni doganiają społeczne trendy. I ten proces tylko się pogłębia: nawet ci politycy, których uważaliśmy za rozsądnych, zmieniają się w klaunów, dbających o swoje notowania.Jeśli spojrzymy na to z perspektywy innejplanety, sprawa staje się oczywista: następuje prymitywizacja człowieka. Jest on już nastawiony wyłącznie na szybkie osiągnięcie tego, czego pragnie. Myślę, że to w dużej mierze skutek wpływu mediów społecznościowych. One zdewaluowały zarówno rolę eksperta, jak rolę redaktora.
To znaczy, że teraz wszyscy mogą wszystko?
Każdy może napisać post — i jest on odbierany jako coś o wiele bardziej „cool” niż profesjonalny artykuł. Może być bardzo trafny i poprawny, ale nikt na niego nie zwróci uwagi. Bo nudny. Bo długi. Bo napisany językiem ekspertów. Z drugiej strony, spójrzmy na media społecznościowe — czy to nie jest kolejny przejaw demokracji? Jakby ktoś chciał powiedzieć: „A co, wy, redaktorzy i dziennikarze, myśleliście, że zawsze będziecie kształtować nasze zdanie?” Nie, my sami możemy kształtować nasze zdanie. To na pewno jest wyzwanie. Czy zakończy się happy endem — nie wiadomo.
A gdzie w tym wszystkim są Ukraińcy? Kiedy rozmawiam z Polakami czy Amerykanami, zachwycają się naszą odwagą i bohaterstwem. To słowo teraz nie jest już sztuczne, ale pełne, prawdziwe. Co jeszcze oprócz bohaterstwa świat dostrzegł w Ukraińcach dzięki tej wojnie?
Wydaje mi się, że świat nadal nas nie docenia. Jest empatia ze strony tych, którzy… no, nie można powiedzieć, że są po naszej stronie — ale którzy przynajmniej współczują. A takich jest większość. Jednak chciałoby się, żeby większość była jednak po naszej stronie. To też kwestia informacji. Zagraniczne media koncentrują się na czarnych scenariuszach — zniszczeniach, ucieczkach, cierpieniu. O sukcesach Sił Zbrojnych Ukrainy czasem muszą pisać, bo nie da się ich pominąć. Ale pozytywnych wydarzeń w życiu cywilnym nie widzą, nie zauważają. A tam jest przecież mnóstwo ważnych, nowych rzeczy.
Jeśli chodzi o nas, to utrwalił się obraz zmęczonej, złamanej, nieszczęśliwej ofiary. I w dużej mierze, myślę, ten obraz wzmacniają nasi uchodźcy. Wielu z nich naprawdę nie potrafi patrzeć na wszystko w innych barwach niż najtragiczniejsze. Jeśli ktoś opuścił swój kraj, bo jego dom już nie istnieje, to trudno oczekiwać, że będzie miał ducha zwycięzcy.
Ale na szczęście jest wielu silnych duchem. Jeden przykład. Zwrócił się do mnie Józef Zisels, przewodniczy jednej z ukraińskich organizacji żydowskich. Przygotowali zbiórkę świadectw żydowskich uchodźców tej wojny. Z różnych regionów, głównie z obwodu kijowskiego i Mariupola, ale także z Charkowa i Czernihowa… Ludzie opowiadają, co się z nimi stało po 24 lutego 2022 roku. Tak, te świadectwa są trochę opóźnione w czasie — większość datuje się na wiosnę-lato 2022 roku. Od tamtego czasu wiele się zmieniło.
Zauważalne jest, że są to osoby z dodatkowymi tożsamościami. Są świadome swojego żydowskiego pochodzenia, to często aktywiści społeczności lub synagog. I jednocześnie ich teksty są w przeważającej części ukraińskie w duchu. Myślę, że zadziałał tu pewien dobór. Ale w wielu historiach powtarza się jeden motyw: nie ma domu. Był i nie ma. Teraz wielu z nich jest w Izraelu. Stali się repatriantami, uczą się hebrajskiego, otrzymują wsparcie. Ale jako Ukraińcy —wszyscy oni świadczą o tej wojnie. Ich oceny, ich akcenty — są ukraińskie.
To się jakoś kojarzy z II wojną światową?
Tak. W książce jest przedmowa redaktora — a mnie poproszono, żebym napisał jeszcze jedną. W obu podkreślono: podczas II wojny światowej uciekali przed nazistami. To był exodus, ewakuacja na wschód Związku Radzieckiego. A dziś —uciekają przed Rosją. Często są to ci sami ludzie — wówczas dzieci, dziś starzy i bezradni. Znów uciekają przed wojną — przed inną wojną, innym najeźdźcą, innym agresorem. Ale opisy są podobne — okrucieństwa, znęcanie się nad ludźmi w okupowanych miastach i wsiach. I niby wszystko już wiadomo, ale kiedy się to czyta — ciarki przechodzą po plecach…
A skoro już mowa o rosyjskim okrucieństwie. Gdy pytałam Andrzeja Stasiuka o Rosję, często cytował właśnie Pana. Wiele rzeczy, które Pan przewidział i opisał w „Moskowiadzie”, dziś się sprawdza. Czy spodziewał się Pan aż tak agresywnego zachowania?
Pomyliłem się, kiedy na początku wojny zakładałem, że po pierwszym tysiącu poległych żołnierzy w Rosji zaczną się protesty. Ale to się bardzo szybko rozwiało, bo ten pierwszy tysiąc pojawił się błyskawicznie. Pomyślałem: dobrze, może to dla nich nie jest granica, może po dziesięciu tysiącach... i tak dalej.
A potem ktoś z zachodnich rozmówców powiedział mi: przecież oni żyją w dyktaturze i po prostu nie znają skali tych strat. Odpowiedziałem: to niemożliwe. Dziś nie ma już takiej informacji, której naprawdę nie dałoby się znaleźć — nie istnieje taka całkowita informacyjna blokada, która by to uniemożliwiała.
Ale problem polega na tym, że oni po prostu nie chcą nic wiedzieć. I myślę, że prawdopodobnie zawsze tacy byli.
Bo teraz, kiedy sam jestem w samym środku tej sytuacji, czytam różne historyczne opracowania — o tym, jak było trzysta, czterysta lat temu, jak się zachowywali, powiedzmy, za czasów Piotra I — i wszystko to układa się w jeden spójny obraz. Jacy byli, tacy są. Myślę, że jeśli na świecie istnieje coś absolutnie niezmiennego, to właśnie oni.
Nie chcieliśmy tego widzieć? Czy myśleliśmy, że oni się zmieniają?
A co właściwie wiedzieliśmy? Osobiście miałem w pamięci Związek Radziecki. Zacznijmy od tego, że jeśli dorastałeś w mieście w Ukrainie Zachodniej w czasach radzieckich, to głównym kryterium odróżnienia Ukraińców od Rosjan był język. U nas w mieście ci, którzy mówili po rosyjsku, byli „ruscy”.
I moja babcia mówiła: jak to możliwe, że w przedszkolu wszystkie dzieci rozmawiają między sobą po rosyjsku, a wszystkie mają ukraińskie nazwiska? Z takimi nazwiskami nie mogą być Rosjanami. I to zawsze było trochę niejasne — kto właściwie w Ukrainie jest Rosjaninem. Po 1991 roku sytuacja się nieco wyklarowała, choć w gruncie rzeczy mało nas to obchodziło. Wszyscy, którzy mieli ukraiński paszport, stawali się Ukraińcami. Podchodziliśmy do tego politycznie, nie etnicznie.
Ale w moim życiu był taki moment — pod koniec istnienia Związku Radzieckiego przez dwa lata, z przerwami, mieszkałem w Moskwie. I tam już nie dało się uciec od tego, że to są Rosjanie. Tam obcujesz z Rosjanami, a nie z jakimiś „rosyjskimi Ukraińcami”. I wtedy coś do mnie dotarło. Ogromny wpływ wywarły na mnie książki, które jeszcze pół roku wcześniej były zakazane, a teraz — proszę bardzo, drukują, wydają. Między innymi książka francuskiego podróżnika Astolfa de Custine’a „Rosja w 1839roku”. Porównywałem to, co w niej opisano, z tym, co widziałem za oknem — z rzeczywistością, w której żyłem na co dzień — i wszystko idealnie się pokrywało.
Nawet Sołżenicyn, bardzo przez nas nieakceptowany, a jednak jego „Archipelag GUŁag” — uważam, że to cenna książka. Pokazuje te same mechanizmy terroru — ich ulubioną metodę: masowy terror, represje, tłumienie wszelkich przejawów wolności. W „Moskowiadzie” uznałem, że jako pisarz mam prawo do przesady. I, oczywiście, przesadzałem. A teraz myślę — jaka tam przesada?..
Czyli Rosjanie niczym nie zaskoczyli?
Zaskoczyli tym, że pod wpływem propagandy, mediów społecznościowych i, rzecz jasna, represji państwowych, wykształciła się u nich taka... gruba skóra. Są tak znieczuleni, że ich niezdolność, po pierwsze, do współczucia drugiemu człowiekowi, do zrozumienia jego cierpienia, a po drugie, do zrobienia czegokolwiek, żeby to zmienić — osiągnęła jakiś fenomenalny poziom.
W 2022 roku zaczęto dość często określać wszystko, co rosyjskie, jednym krótkim słowem — „chtoń”. I myślę, że ta chtoń po prostu ich całkowicie opanowała. Bo chtoń to coś, co tkwi głęboko w podświadomości, coś mrocznego, strasznego. A u nich to się wydostało na powierzchnię. Zostali pochłonięci przez chtoń.
Hieronymus Bosch „Niosąc krzyż”
No dobrze, ale przecież i tak musimy z nimi żyć po sąsiedzku. Całe narody przecież nie znikają, prawda? Musi istnieć jakiś rodzaj odporności, ochrony.
Myślę, że na praktycznym poziomie jednym z takich mechanizmów samoobrony jest język ukraiński. W naszej historii bywało z tym różnie, ale teraz zaczynam rozumieć, że język staje się strategiczną wartością w kontekście przetrwania obok Rosji. Nawet na takim prostym przykładzie – coraz powszechniejsze staje się zjawisko werbowania nastolatków przez kanały w Telegramie. Gdyby istniała bariera językowa, gdyby nasi nastolatkowie nie czytali po rosyjsku, bo słabo by ten język rozumieli, to skala tego zjawiska byłaby kilkakrotnie mniejsza. Ale do ukrainizacji trzeba podchodzić nie jako do procesu rewolucyjnego, lecz ewolucyjnego. Żaden czarodziej nie sprawi przecież, że jutro wszyscy w Ukrainie zapomną język rosyjski – nawet jeśli by tego bardzo chcieli.
Czy nie uważa Pan, że kwestia języka ma swoje fazy? Że czasem następuje fala entuzjazmu — wszyscy zaczynają mówić po ukraińsku, a potem to słabnie i powraca rosyjski?
Tak, to przebiega skokowo.Sam mam takie obserwacje dotyczące Kijowa, bo Kijów jako stolica chłonie całą Ukrainę – są tu ludzie z różnych regionów. Przeżyłem w Kijowie już drugi takiintensywny, skokowy proces ukrainizacji – ostatni raz podczas Majdanu, awcześniej podczas Pomarańczowej Rewolucji. I przez jakiś czas po rewolucji językukraiński się utrzymuje, ale potem zaczyna powracać rosyjski.
To taki papierek lakmusowy –pokazuje, czy jako państwo idziemy w dobrym kierunku, czy przeciwnie. Gdy tylko sprawy się pogarszają – wszędzie robi się więcej rosyjskiego. To znak, żel udzie przestają inwestować w Ukrainę swoje wewnętrzne zasoby, swoje emocje. Bo to jest wysiłek – przejść na inny język. I wielu dochodzi do momentu rozczarowania, kiedy myślą: ten wysiłek nic nie daje, niczego nie zmienia...
W obecnym czasie wojny to zależy przede wszystkim od sukcesów lub niepowodzeń Sił Zbrojnych Ukrainy. To mogą się wydawać rzeczy niezwiązane, ale jeśli spojrzeć logicznie – można zrozumieć, dlaczego tak to działa.
Dopóki armia ukraińska zwycięża, idzie naprzód – równolegle postępuje ofensywa języka ukraińskiego.
Poza wszystkim, ludzie mają naturalną tendencję do trzymania się zwycięzców, chcą być po stronie tych, którzy wygrywają, wskoczyć w ostatniej chwili do zwycięskiego szeregu.
Ale kiedy armia się cofa, to z językiem zostają tylko ci najtwardsi — a tych jest niewielu.
Czyli język. A co jeszcze?
Język. To jeden z koniecznych kroków, ale niewystarczający. I myślę, że najlepszą gwarancją, jaką dostrzegam, jest wrogość. To brzmi cynicznie. Ale najlepszą gwarancją dalszego istnienia Ukrainy — i to nie tylko przetrwania, ale istnienia z rozwojem, z sukcesem — na poziomie globalnym jest wrogość między Zachodem a Rosją. Im cieplejsze i lepsze są ich relacje, tym większe zagrożenie dla Ukrainy. A to, że Trump tak bardzo chce tego zbliżenia, aż mu się z tego powodu wyrywa — to dla nas zagrożenie ogromne.
W ogóle nie mieliśmy wcześniej takiej sytuacji — nienawidzić Ameryki. To dla nas coś kompletnie obcego. Przecież wszystkie nadzieje wiązaliśmy właśnie z nią. Że jest ktoś wielki, sprawiedliwy, silny — i że nas ochroni. A tu nagle ten wielki i silny staje po stronie tego, który ukradł nam Krym.
To jak w dzieciństwie: ten, kto miał cię chronić przed podwórkowym bandytą, nagle sam się z tym bandytą przytula. To się nie mieści w żadnej logice — ani dziecięcej, ani dorosłej. Ale to kształtuje charakter.
Na razie Europa trzyma wobec Rosji mniej więcej właściwy dystans. Choć już wielu tam swędzi ręka, żeby wracać do „normalnego biznesu”. Ale patrząc obiektywnie — Rosja i tak będzie się zachowywać w taki sposób, że ta wrogość okaże się nieunikniona.
Kraje europejskie zaczęły się intensywnie zbroić, przygotowywać do wojny. Jeśli oni szykują się na wojnę, to znaczy, że nas już nie ma? Czy do jakiej wojny oni się szykują?
Przede wszystkim trzeba mieć świadomość: pokój w Europie potrwa tak długo, jak długo Ukraina będzie stawiać opór. I co to oznacza? Niech się chwilę zastanowią — zwłaszcza w Polsce, bo mamy wspólną granicę: czy nie lepiej teraz wysłać swoje wojska do Ukrainy. Sto razy bardziej racjonalnie jest bronić się dziś na Donbasie, razem z Ukraińcami, niż na terytorium Polski. Nie wiem, jakie jeszcze argumenty można przytoczyć?
Po prostu współczesny człowiek nie umie już wyobrazić sobie świata poza strefą komfortu. Wszyscy tak się w tej strefie zasiedzieli, że sam pomysł, że mogłoby być inaczej, paraliżuje.
Jak dziś u Ukraińców z optymizmem?
Ukraińcom właściwy jest ukryty optymizm. Rzadko go okazują, częściej narzekają, mówią, że wszystko źle.
Tak jakby nie chcieli dawać powodów do zazdrości sąsiadom. To taka strategia obronna — ukrywać prawdę, tłumić emocje. Ale w dzisiejszych warunkach to wręcz pomaga. Jest w tym coś uzdrawiającego: zdrowy poziom samokrytyki, autoironii, czarnego humoru, który pozwala się psychicznie podnieść, spojrzeć na siebie zboku, odzyskać równowagę.
Myślę, że z każdą nową falą zagrożenia pojawia się nowe zjednoczenie. Ten zasób jeszcze się nie wyczerpał. I jestem pewien: jeśli sytuacja się pogorszy, jedność będzie jeszcze głębsza. Tak jak to było w pierwszych dniach inwazji — wtedy wszyscy robili coś dobrego, pomagali sobie nawzajem. Ale później ten zryw przygasł — bo wojna, przepraszam za wyrażenie, się ustabilizowała. Ludzie zobaczyli, że jutro nie będzie tu rosyjskich czołgów. I pojutrze — też nie. I stało się możliwe, żeby znowu wrócić do swoich spraw i żyć swoim życiem.