Exclusive
20
min

Ołena Apchel: Płaczę, ze szczęścia, gdy słyszę alarm przeciwlotniczy

Bo wiem, że ktoś się o mnie troszczy - mówi ukraińska reżyserka. I dodaje:- Marzę o Ukrainie, w której traumatyczne doświadczenia zamienimy w potraumatyczny wzrost

Natalia Żukowska

Ukraińska reżyserka i wolontariuszka Ołena Apchel. Zdjęcie: Anais Oudart

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Olena Apchel jest badaczką teatru, reżyserką i wolontariuszką. W latach 2021-2022 była kierowniczką działu programów społecznych w Nowym Teatrze w Warszawie, a jesienią 2022 roku przeniosła się do Berlina. Tam pracowała jako współdyrektorka Theatertreffen, największego festiwalu teatralnego w świecie niemieckojęzycznym.

Po trzech latach za granicą, z pozwoleniami na pobyt w dwóch krajach przez kilka kolejnych lat i dziesiątkami ofert pracy w dyplomacji i sztuce, Olena Apchel wróciła na Ukrainę. Artystka rozmawiała z nami o dziewięcioletniej wojnie, życiu i pracy za granicą, twórczym wypaleniu i o tym, jak widzi dzień zwycięstwa.

Natalia Żukowska: Ołena, dlaczego zdecydowałaś się wrócić do Ukrainy, skoro wojna wciąż trwa?

Оłena Apchel: Moja decyzja o powrocie na Ukrainę była bardzo świadoma, wyważona i przemyślana. Czasami słyszę, jak ludzie mówią: „Do 24 lutego 2022 roku mieliśmy normalne życie, a potem wojna je zmieniła”. Nie wiem, jak mam się z tym czuć. Ja miałam „normalne” życie do 2014 roku, a potem zmieniła je wojna. I naprawdę nie mogę dojść do siebie przez prawie 10 lat. Ciężko opisać ten stan.

W pewnym momencie nie należysz do siebie, tracisz zdolność kontrolowania czasu, przestrzeni i planów.


A powrót na Ukrainę jest teraz dla mnie jedną z recept na to, by w końcu mieć kontrolę nad swoim życiem, nie pozwolić, by strach odebrał mi godność i możliwości. Mogę popełnić błąd i zdać sobie z tego sprawę w przyszłości, ale chcę i jestem w stanie to zrobić, i przetestować. Uczę się przechodzić przez trudne chwile z szeroko otwartymi oczami. W końcu zaczynam rozmawiać ze swoim strachem.

Pamiętam, jak w trzecim roku wojny powiedziałam sobie: „Kiedy to się skończy, założysz rodzinę”, a w 5 roku: „Kiedy wojna się skończy, urodzisz dziecko”. Ale to wciąż nie koniec. I trwa dłużej niż druga wojna światowa.

Pochodzę z małego miasteczka w obwodzie donieckim, które przez osiem lat znajdowało się na linii frontu, a teraz jest okupowane. Jednak przez te wszystkie lata nie chciałam nazywać siebie uchodźczynią, ani przesiedleńcem wewnętrznym, zwłaszcza że studiowałam, a następnie pracowałam w Charkowie, który stał się trochę rodzinnym miastem.

Jak wyglądało Twoje życie w Doniecku przed wojną?

Mój ojciec pochodzi z regionu Odesy. Według rodzinnych legend mam mieszaną krew: rumuńsko-grecko-gagausko-mołdawsko-ukraińską. Nazwisko mojego ojca to Apchel. Po stronie mojej matki byli Kozacy z pięknymi ukraińskimi nazwiskami. Ale mój dziadek, którego nigdy nie poznaliśmy, był Rosjaninem. I te dziesięć ostatnich lat to był proces wypalania się ćwiartki kacapa we mnie.

Kiedy zaczęła się wojna, nie byłam na stałe w obwodzie donieckim, ponieważ już studiowałam na studiach podyplomowych w Charkowie. Jednocześnie przez kilka lat pracowałam jako dyrektorka Centrum Programów Festiwalowych i Konkursowych w Rosji - do 2014 roku.

Byłam również zaangażowana w niezależny teatr w Charkowie. W tamtym czasie oznaczało to raczej wydawanie pieniędzy niż ich zarabianie. A wyglądało to tak: zarabiałam w Rosji, a w Ukrainie występowałam i pomagałam rodzicom. Kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę w 2014 roku, zerwałam wszystkie rosyjskie więzi i kontrakty. Próbowałam wytłumaczyć rosyjskim krewnymi kolegom, co się dzieje, ale bezskutecznie.

To był czas bardzo trudnego dorastania: Majdan Kijowski, Majdan Charkowski, Majdan Doniecki, kłótnie w rodzinie, pierwsze wyjazdy na ochotnika na front, obrona pracy doktorskiej, utrata dochodów. Moja rodzina była na linii frontu i nikt nie chciał jej opuścić. Rok 2014 zmienił wszystko, z każdym miesiącem stawaliśmy się o dekadę starsi.

Gdzie jest teraz twoja rodzina?

Moja mama zmarła w 2016 roku, a ojciec zginął podczas okupacji Krymu. Niektórzy z moich braci i sióstr również byli pod okupacją. Niektórzy przeżyli oblężenie Mariupola, obozy filtracyjne. Niektórzy tam zostali, inni wyjechali. Niektórzy są gdzieś incognito. Na tymczasowo okupowanych terytoriach za samo polubienie postu ze słowem „Ukraina” lub „pokój” można trafić do więzienia na 15 lat i zostać oskarżonym o szpiegostwo lub terroryzm informacyjny.

Co zrobiło na Tobie największe wrażenie po powrocie do Ukrainy?

Po rozpoczęciu inwazji na pełną skalę bardzo często podróżowałam tam i z powrotem, ponieważ dostarczałam amunicję dla wojska i pomoc humanitarną, więc to nie do końca tak, że wróciłam po trzech latach emigracji. Ale pierwsze wrażenie po przeprowadzce jest takie emocjonalne, nieracjonalne i może dla wielu osób błędne, ale w Kijowie uderzyło mnie poczucie bezpieczeństwa, czyli obecność obrony przeciwlotniczej i alarmów przeciwlotniczych. Pierwszy raz usłyszałam alarm w Dnieprze wiosną 2022 roku i płakałam ze szczęścia. To było niesamowite uczucie ulgi, gdy po raz pierwszy od 8 lat wojny ktoś się o ciebie troszczy i włącza ostrzeżenie o niebezpieczeństwie. W obwodzie donieckim nie było alarmów, był ciągły ostrzał, bez ostrzeżenia. Przyzwyczaiłem się też do naszego transportu publicznego, mam na myśli minibusy. Czegoś takiego nie ma w żadnym europejskim kraju.

W Niemczech byłeś współdyrektorką Theatertreffen, największego festiwalu teatralnego w niemieckojęzycznym świecie. Nad czym pracowałaś, o czym opowiadałaś obcokrajowcom?

To festiwal z bardzo długą, 60-letnią historią. Jest produktem Berliner Festspiele, który jest finansowany przez Niemiecką Federalną Fundację Kultury. Zarządza ona siedmioma dużymi festiwalami w różnych dziedzinach sztuki. Moja polska koleżanka Joanna Nuckowska, z którą pracowałam w Nowym Teatrze w Warszawie, i ja otrzymałyśmy propozycję kierowania tym festiwalem przez pięć lat. Z czasem dołączyły do nas jeszcze dwie koleżanki z Niemiec. Nasz program opierał się na wartościach sztuki horyzontalnej, feministycznej, wielokulturowej, społecznie odpowiedzialnej.

Dlatego jednym z głównych zadań ostatniego roku była odpowiedź na prawie dziesięcioletnią wojnę w Europie. Dzięki finansowemu wsparciu Federalnej Agencji Edukacji Obywatelskiej mogliśmy zrealizować program solidarności z artystami z Ukrainy w ramach społecznie odpowiedzialnego programu festiwalu. Zaprosiliśmy siedem ukraińskich spektakli, głównie z teatrów niezależnych, przeprowadziliśmy cztery dyskusje, pokazaliśmy dwie instalacje wideo i wspólnie z Instytutem Ukraińskim stworzyliśmy wystawę plakatów wojennych. Była to zakrojona na szeroką skalę ingerencja w niemiecką rzeczywistość. Próbowaliśmy problematyzować rzeczywistość poprzez sztukę niezależną.

W ciągu tego roku zdałam sobie sprawę, że w niemieckich kręgach intelektualnych proces zrozumienia i subiektywnej widoczności Ukrainy wymaga przede wszystkim zrównoważonych edukacyjnych i krytycznych projektów artystycznych. Na poziomie narracji jest to bardzo trudne. Jesteśmy dla nich zbyt niewidoczni kulturowo, zbyt emocjonalni. Ponadto ten festiwal to elitarne wydarzenie z drogimi biletami, miejsce, do którego ludzie przyjeżdżają od dziesięcioleci, aby pić szampana i cieszyć się pięknymi występami. A my tu jesteśmy z naszą niezależną sztuką, z trudnymi tematami, z wojną.

Czy obcokrajowcy rozumieli, co dzieje się w Ukrainie? Jak udało Ci się to przekazać poprzez sztukę?

Jedni rozumieli więcej, inni mniej. Panele dyskusyjne wzbudziły duże zainteresowanie. Rozmawialiśmy o dekolonizacji sztuki ukraińskiej, o zawłaszczaniu sztuki ukraińskiej przez sztukę rosyjską.

Ołena Apchel: Staraliśmy się problematyzować rzeczywistość poprzez sztukę niezależną. Zdjęcie: archiwum prywatne

Do dyskusji „Kobiety na wojnie” w ramach festiwalowej sekcji „Jej historia” zaprosiliśmy Katerynę Pryimak, pełniącą obowiązki szefowej Ruchu Kobiet Weteranów, Tyrę (Julia Payevska, ukraińska żołnierka, sanitariuszka, wolontariuszka - red.), a także badaczkę i dziennikarkę Deutschlandradio oraz autorkę książki „Jenseits von Putin. Russian Toxic Society", aby umożliwić niemieckiej publiczności przynajmniej częściowe zrozumienie feministycznego wektora zmian w ukraińskiej armii i jego wpływu na rzeczywistość. Podczas występów reakcje były różne, pojawiły się nawet negatywne recenzje. Narzekano na przykład na brak estetyki projektów. Ale byl iteż inni widzowie, którzy skupili się na kontekście. Na przykład performance Fierce Niny Khyzhny, stworzony w schronie przeciwbombowym, wywołał rozmowę skupiającą się na tym, kim są ci młodzi ludzie i jak mogą rozmawiać o wojnie w takich okolicznościach.

Jak zmieniła się rola teatru, gdy wybuchła wojna na pełną skalę?

Ona się zmieniała od 2014 roku. Do 2022 roku wielu moich kolegów wykonało ogromną pracę na temat wojny, a także wyzwań dla przesiedleńców wewnętrznych, których w ciągu 8 lat wojny było ponad 2 miliony. Mam taką sztukę, "Więzi", o bombardowaniu Donieccczyzny, emigracji, śmierci mojej matki i mojej niewoli. Zaprezentowałam ją w Gdańsku w 2018 roku.

Fragment spektaklu "Więzi". Zdjęcie: archiwum prywatne

Była też sztuka "Kreszany", o naszej wspólnej słowiańskiej historii z Polską, ale z przekrojowym tematem kobiet w ukraińskiej armii. Albo, na przykład, w 2021 roku wspólnie z Julią Krivich z Dniepru zrealizowałyśmy w Warszawie projekt Słownik o tym, jak wojna i uchodźcy zmienili nasz język, a nasz język zmienia nas. Teatr czasu wojny jest narzędziem do mówienia o zmienionej tożsamości, zrozumienia tego, co dzieje się z pamięcią. To poszukiwanie zrozumienia, co z tym wszystkim zrobimy później.

To próby życia w teraźniejszości. Bo wojna nie jest tematem, jest już częścią naszej rzeczywistości, która jest z nami na zawsze.

A teatr może być jednym z narzędzi, które stawia pytania, pomaga podkreślić tabu i bolesność, pracować z konkretnym aspektem lub konsekwencją na różne sposoby. Ja na przykład nie uprawiam sztuki fabularnej, to znaczy nie wystawiam gotowych historii, czy tekstów. Pracuję z zespołem, z dramaturgami i aktorami nad określonymi tematami. Ktoś wykonuje napisane sztuki, ktoś pracuje z tematem wojny poprzez plastyczne występy taneczne. Po inwazji na pełną skalę wielu artystów, którzy wyjechali za granicę, otrzymało bezprecedensowe zaufanie i wsparcie, mogli tworzyć różne projekty artystyczne i pojawiło się wiele różnych spektakli. Wracając do kluczowego znaczenia kontekstu, ani ja, ani nikt inny nie ma prawa oceniać tych prac - tylko historia oceni ich jakość i przydatność. Ale trudno mi było rozmawiać z moimi zagranicznymi kolegami po obejrzeniu kilku projektów, w których kobiety noszące wieńce, czytające smutne monologi i śpiewające smutne piosenki, stworzyły obraz Ukrainy, któremu tak naprawdę nie chcę pomagać, że z takimi rzeczami trzeba być bardzo ostrożnym.

Spektakl Ołeny Apchel "Kreszany". Zdjęcie: archiwum prywatne

Czy kiedykolwiek doświadczyłaś twórczego czy emocjonalnego wypalenia? Jeśli tak, to jak sobie z tym poradziłaś?

Przez pierwsze dwa lata wojny skupiłam się na wolontariacie i byłam w stanie tworzyć tylko projekty społeczne, prawie nie pracowałam w teatrze. W tym stanie po raz pierwszy pojechałam do Polski, bo miałam złudzenie, że ból emigracji ma przezwyciężyć ból utraty domu. Potem zmarła moja mama i to wypalenie się pogłębiło, ale też uległo transformacji. W trzecim roku wojny wróciłam na Ukrainę. Nie bardzo pamiętam, jak sobie z tym poradziłam, ale wiem na pewno, że czas nie leczy. Ludzie to robią.
Prawdopodobnie pomogło mi moje otoczenie - moi ludzie, którzy kontynuowali wolontariat, pojechali jako wolontariusze i wrócili. Z nimi było łatwiej i jaśniej. A kiedy w siódmym roku wojny rozpoczęła się pandemia Covid-19, postanowiłam zająć się sobą. Świat się zatrzymał i po raz pierwszy od wielu lat miałam możliwość, by być smutną. Wtedy zaczęłam leczyć swoją depresję.
Przede wszystkim dałam sobie możliwość wypłakania się, opłakania zmarłych, utraty domu i zdecydowałam się na leczenie - była to cotygodniowa psychoterapia i leki. Starałam się stworzyć harmonogram, zaczęłam jeść zgodnie z nim, dbać o siebie i opisywać swoje myśli w dzienniku. I oczywiście upewniłam się, że mam wystarczająco dużo snu i rozłożyłam obciążenie pracą. To bardzo mi pomogło. Odbyłam również wiele godzin rozmów z moim siostrami, które przechodziły przez własne trudne historie uzdrowienia.

Czy masz wystarczająco dużo czasu na kreatywność? Nad czym pracujesz?

Przez pierwsze dwa lata wojny miałam trochę twórczej przerwy, potem na 5 lat jakoś wróciłam do pracy, a teraz znowu trochę utknęłam. Ciężko mi sobie teraz wyobrazić siebie na próbach, bo skupiam się na pomocy wojsku lub przesiedleńcom. Udało mi się namówić siebie do bycia mediatorem, kuratorem, co pozwoliło mi zorganizować festiwal w Niemczech i kilka projektów w Polsce w tym samym czasie. Jestem bardzo wdzięczna moim kolegom, którzy teraz rejestrują rzeczywistość w projektach artystycznych. Także tym, którzy dobrowolnie wstąpili do wojska i zrobili sobie przerwę od działalności artystycznej.

To trudny czas trudnych wyborów - i chyba najlepszym wyjściem jest umiejętność łączenia i kombinowania swoich działań, bycia na różnych polach w tym samym czasie. Czasem oczywiście robię też coś kreatywnego. Właśnie teraz, przed wyjazdem z Berlina, wystąpiłam z czytaniem performatywnym sztuki Kateryny Penkovej, ukraińskiej dramatopisarki, która również łączy pracę twórczą z wolontariatem i prowadzi schronisko dla uchodźców w Warszawie. „To było dla mnie niezwykłe, chodzić na próby codziennie przez dwa tygodnie. Ale rozumiem, że przekaz kulturowy to także broń.

Słyszałam, że byłaś w rosyjskiej niewoli. Kiedy i w jakich okolicznościach do tego doszło?

Na razie nie komentuję tej części mojego życia, bo trzeba ją najpierw przepracować ze specjalistami. Dziś jestem członkinią organizacji SEMA Ukraina, która zrzesza kobiety, które doświadczyły przemocy seksualnej i przemocy ze względu na płeć w wyniku agresji zbrojnej Rosji na Ukrainę i mają aktywną pozycję obywatelską. Nasza organizacja została stworzona przez Irynę Dovhań [ukraińską aktywistkę i wolontariuszkę, która została uprowadzona przez rosyjskie wojsko 24 sierpnia 2014 roku i oskarżona o szpiegostwo na rzecz Ukrainy.

Jej zdjęcie przywiązanej do latarni obiegło świat w 2019 roku, dzięki wsparciu międzynarodowej organizacji Dr Denis Mukwege Foundation. Jesteśmy częścią globalnej SEMA NETWORK. Organizacja ta składa się głównie z kobiet z krajów, w których toczyły się wojny domowe lub konflikty. Uczymy się od nich, a one uczą się od nas. Ale nasza historia i wojna Rosji przeciwko Ukrainie bardzo się różnią, ponieważ jest to wojna wyzwoleńcza, a nie konflikt cywilny. Dla mnie członkinie naszej organizacji są prawdziwymi bohaterkami Ukrainy. Niektórzy z nich byli nielegalnie przetrzymywani przez lata i torturowani za swoją proukraińską postawę.

Pomagasz kobietom, które doświadczyły przemocy z rąk Rosjan. Z jakimi historiami przychodzą do Ciebie ludzie?

Kiedy Iryna Dovhan stworzyła organizację, starała się zgromadzić wokół siebie kobiety, aby wspierały się nawzajem, informowały, rejestrowały przestępstwa, zapewniały wsparcie prawne i miały międzynarodową platformę rzecznictwa na rzecz uznania CRSV [przemocy seksualnej związanej z konfliktem - red. Po inwazji na pełną skalę organizacja zaczęła się niestety szybko rozrastać. Obecnie liczy ponad 50 członkiń. Jest to jednak liczba nieproporcjonalna do faktycznej liczby ofiar. Obecnie w rosyjskich ośrodkach zatrzymań, w tak zwanej DRL i ŁRL oraz w więzieniach na Krymie przebywa ponad tysiąc kobiet, które od 2014 roku zostały skazane na różne kary. Liczba ofiar przemocy będzie nadal rosnąć. Historie niewoli są bardzo różne. Mamy Ludmiłę Husejnową, która spędziła trzy lata w niewoli i została zwolniona w zeszłym roku. Była jedną z niewielu cywilów, którzy zostali wymienieni z kobietami-żołnierzami. Są też historie z okupowanych terytoriów obwodów chersońskiego, kijowskiego, donieckiego i ługańskiego. Niemożliwe jest porównanie bólu każdego z nich. Niektórzy są gotowi zeznawać publicznie, podczas gdy inni nie.

O co nie należy pytać osób, które przeżyły przemoc seksualną i tortury?

Rozmowa z dziennikarzem często przypomina ponowne przesłuchanie przez śledczego. Istnieją pewne podstawowe zasady, na przykład osoba z historią przemocy nigdy nie może być winna lub odpowiedzialna za to, cojej się przydarzyło. Odpowiedzialność zawsze spoczywa na sprawcy. Niestety, w naszym społeczeństwie przemoc domowa jest nadal owiana stereotypami i piętnem: „to jej wina”, „nie powinna się ubierać”,„jeśli bije, to kocha”. Przemoc wobec mężczyzn pozostaje osobnym tematem tabu i w ogóle się o niej nie mówi. A te zniekształcone postrzeganie przenosi się na przemoc podczas wojny. W żadnym wypadku nie można winić ofiary za to, co jej się przydarzyło. Osoba na okupowanym terytorium znajduje się pod wpływem ludzi, którzy mają broń. A to terytorium jest terytorium braku prawa. Często zdarza się, że dziennikarz rozmawia z ofiarą, a na koniec pyta: „Wymień 10 sposobów na uniknięcie gwałtu”. Albo: „Jak się czułaś? Bałaś się? Czy nie myślałaś, że dobrze się bawisz?”. Jest to nieprofesjonalne i prowadzi do retraumatyzacji.

Jak wojna Cię zmieniła?

Miałam 27 lat, kiedy wojna zaczęła się w 2014 roku i tak naprawdę nie pamiętam, jaka byłam wcześniej. Z jednej strony marzę, aby inni zrozumieli to doświadczenie, a z drugiej strony bardzo chciałabym, aby nikt nigdy nie poczuł tego bólu. Nie życzę nikomu, aby doświadczył czegoś takiego, ale niestety wielu z nas już tego doświadczyło, niektórzy kilka razy, inni wciąż mają to przed sobą.

I wszyscy musimy nauczyć się z tym żyć, nauczyć się przekształcać nasze traumatyczne doświadczenia w traumatyczny rozwój.  

To bardzo dziwne uczucie - stoisz tam, masz przed sobą cały dom, ale fragment pocisku uszkodził drzwi, dach lub bramę. Naprawiasz je, a następnego roku sytuacja się powtarza. Minęły trzy lata i sytuacja się powtórzyła. Takie rutynowe zagrożenie to bardzo dziwne uczucie. Pamiętam, jak w 2016 i 2017 roku, gdy z miasta frontowego do Charkowa było około 20-30 kilometrów, przyjeżdżało się na miejsce i panowała cisza i spokój, a wszyscy pili kawę. To też dziwne uczucie. Ale z drugiej strony to piękne. Ludzie muszą żyć. O to właśnie chodzi w tej walce. Naprawdę chcę nie dać się ukamienować, nie popaść w zazdrość i traumę, dzieląc mój kraj na mniej lub bardziej bezpieczne miejsca. Na tych, którzy przebywają za granicą dłużej lub krócej. Choć trudno mi wybaczyć tym, którzy współpracowali z Rosjanami przez pierwsze 8 lat wojny i przestali dopiero teraz.  

Często wściekam się na ludzi, dla których wojna trwa już dwa lata. A jednocześnie cieszę się, że to dobrze, że nie zostali „posiekani”, że od ośmiu lat mogą oddychać wolnym powietrzem, normalnie spać i nie wzdrygać się przed fajerwerkami. Nienawidziłam świąt noworocznych z powodu petard i fajerwerków. Teraz powtarzam sobie, że każdy musi iść swoją drogą i w swoim czasie.

Tak, wojna mnie zmieniła. Stałam się bardziej wrażliwa na niesprawiedliwość, ale też bardziej wyrozumiała wobec własnej bezradności i mniej wymagająca wobec innych. Dzięki wojnie zakochałam się w moim domu, moim stepie i przechodzę przez moją osobistą dekolonizację, derusyfikację i deimperializację. To bolesne i długie procesy, ale dzięki nim jestem bardziej odporna.

Drony kupione dla ukraińskiego wojska. Zdjęcie: archiwum prywatne

Jak wyobrażasz sobie dzień naszego zwycięstwa?

Ten dzień powinien być spokojny, dzień pamięci i upamiętnienia. Nawet jeśli jutro wygramy, cena, jaką za to zapłaciliśmy, jest tak wysoka, że naprawdę chciałabym, abyśmy nie zamienili się w Rosjan i nie uczynili z tego dnia święta haftów, tańców, wieńców. Bardzo się tego boję. Rozumiem, że przez pierwsze kilka miesięcy będziemy w euforii, a potem nadejdzie bardzo głęboka depresja społeczna, być może na wiele lat. Musimy już teraz przygotować się na to, jak będziemy się wspierać w przyszłości.

To będzie społeczeństwo weteranów, społeczeństwo ludzi ponownie, czasem dwukrotnie, protezowanych, z doświadczeniem przemocy seksualnej, tortur i niewoli, z różnymi rodzajami zaburzeń lękowych i pourazowych, z doświadczeniem emigracji i wypalenia.

I już teraz musimy badać mechanizmy zdrowienia, budować tolerancję, wzajemną pomoc i szacunek. Widzę dużo pracy przed nami w dniach, miesiącach i latach po zwycięstwie, i musimy zacząć się do tego przygotowywać. Marzę o Ukrainie, w której traumatyczne doświadczenia zamienimy w pourazowy rozwój. To pomoże nam stać się dojrzałym społeczeństwem. Wierzę, że będziemy w stanie zrobić to bardzo szybko, ponieważ niczego nam nie brakuje, jesteśmy ok.

Tak, niestety, mamy krwiożerczych sąsiadów z zewnątrz, skorumpowanych urzędników i bandytów wewnątrz, ale jednocześnie mamy znaczną część świadomego społeczeństwa obywatelskiego i odważną armię.

Musimy się trzymać i walczyć dalej, bo mamy wiele do zyskania.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Punkt pierwszy: linia zero – null

Łymań, czerwiec 2024

Słońce jeszcze nie wstało, a mnie budzi potężny wybuch. Przegnita chata, w której śpię razem z żerującymi nocą myszami, trzęsie się w posadach, zrzucając mi na głowę pył z naruszonych ciągłymi wybuchami ścian. Rosjanie jeszcze przed wschodem słońca zrzucają na przyfrontowe miasta „bomby budziki”. Wiedzą, że w rozpadających się chatach mieszkają nie tylko ci, którzy nie zdecydowali się na ewakuację, ale również żołnierze, którzy po kilku dobach odpoczynku wyruszają stąd na front. Rosjanie wiedzą też, że lada chwila zacznie się rotacja wojsk i podziurawionymi drogami ruszą pojazdy z żołnierzami. Zaczyna się polowanie.

Droga na pozycje w Lesie Serebriańskim wiedzie przez kompletnie zrujnowane wsie i miasteczka. Im bliżej wjazdu na leśną drogę, tym więcej widać za oknem rozbitych budynków i spalonych drzew. Droga ewakuacji jest tylko jedna. Trzeba pokonać ją szybko, bez postojów i wahania. Należy przemknąć niezauważenie, choć po niebie snują się dziesiątki dronów. Uchylamy wszystkie okna, żeby słyszeć dźwięki wojny, które tu są bardzo blisko. Włosy pod hełmem zrywają mi się do tańca, w nozdrza wpada ulubiony leśny zapach – wilgotnego mchu i iglastych drzew. Kiedy tylko samochód dociera na miejsce, szybko chowamy się do dziury w ziemi. Dosłownie. Blindaż, czyli nasza kryjówka, to kilkumetrowy tunel wykopany w leśnym piachu, ciemny i wilgotny, przerobiony na prowizoryczne mieszkanie. W malutkim pokoiku stoją drewniane prycze, na ścianie wisi polska flaga. To właśnie tu spędzimy najbliższe 48 godzin.

– Witaj w najbardziej na wschód oddalonym poselstwie Polski! – śmieje się Damian i wskazuje mi moje miejsce na pryczy

Damian Duda po raz pierwszy przyjechał do Ukrainy w 2014 roku. W Mariupolu nawiązał relacje z tamtejszą Polonią, którą postanowił wesprzeć w obliczu rosyjskiej agresji. Przypadkiem trafił do środowiska skupionego wokół batalionu „Azow”. Szybko zorientował się, że w wyposażeniu medycznym mają ogromne braki, więc podczas kolejnej wyprawy, w 2015 roku, wraz z ekipą ratowników przeprowadził pierwsze szkolenia z ratownictwa pola walki. Swoje doświadczenie szybko zaczął wykorzystywać na Donbasie, już w strefie walk.

– Od tamtej pory jestem zaangażowany w działalność tutaj – mówi. – Od początku inwazji nie było takiego momentu, żeby moi medycy bojowi z fundacji „W międzyczasie” nie byli tu na rotacji, by wspomagać ukraińskie wojsko w ratowaniu rannych.

Damian Duda

Tu, w lesie, sytuacja jest na tyle skomplikowana, że po rannych na pierwszą linię frontu mogą wyjechać jedynie ciężkie wozy opancerzone – medyków tam nie wpuszczają. To taka niepisana zasada. Jeśli medyk miałby zginąć podczas akcji, to lepiej, by na nią nie jechał. On jeden może uratować setki żyć, ale jeśli polegnie, ratując jedno, nikomu już nie pomoże. Taka przykra wojenna kalkulacja. Medycy czekają na rannych tuż za linią frontu, w prowizorycznym punkcie medycznym, skąd pod ostrzałem zabierają ich w bezpieczniejsze miejsce. Dlatego w każdej grupie na nullu powinien być żołnierz pełniący funkcję medyka bojowego, który zna podstawy medycyny pola walki i będzie w stanie zabezpieczyć swoją grupę. Nie zawsze jednak wszystko układa się tak, jak należy. 

Tego dnia na „bagnach”, jednym z najtrudniejszych do ewakuacji odcinków frontu, brakuje medyków do zabezpieczenia szturmu. W takich miejscach największe doświadczenie ma Damian, więc zgłasza się bez wahania. Zaczynamy przygotowywać prowiant – produkty muszą być lekkie i nie zajmować wiele miejsca. Batoniki energetyczne, puszka energetyka, elektrolity w proszku do wymieszania z wodą… Wszystko musi zmieścić się w małej saszetce przypiętej do pasa. A wyjazd na „bagna” już za godzinę.

Potężną terenówką podjeżdżamy na skraj zielonego lasu – później po tej zieleni nie będzie już śladu, są jedynie sterczące z ziemi kikuty, krajobraz księżycowy. Stąd trzeba przejść piechotą około pięciuset metrów, wzdłuż linii okopów. W normalnych warunkach taki dystans przechodzi się w jakieś sześć minut. Jednak tu co chwila słychać świst, więc trzeba wskakiwać do schronu i siedzieć tam dopóki pocisk nie eksploduje, szarpiąc rozżarzonymi odłamkami sterczące kikuty drzew.

Nad głową Damiana latają dziesiątki dronów FPV – nie wiadomo, które ukraińskie, a które rosyjskie. Nikt nie próbuje ich zestrzelić, by nie zdradzić swojej pozycji. Masz się wrażenie, jakby tu żołnierzom było już wszystko jedno

Powietrze robi się coraz bardziej wilgotne, mundury przemakają od potu. Według koordynatów za chwilę powinni znaleźć się na pozycji bojowej i ukryć się w okopie…

Albo czymś, co powinno być okopem. Zobaczywszy to miejsce Damian zaczyna rozumieć, czemu Ukraińcy nazwali je „bagnami”. Piekielnie ciężko wykopać schronienie, gdy pod łopatą natychmiast pojawia się woda. Dlatego płytką i mokrą dziurę w ziemi obłożono dookoła workami z piaskiem, co daje iluzoryczne poczucie bezpieczeństwa. Pierwsza linia frontu przechodzi przez bagna, nad którymi unosi się przeraźliwy fetor: tu wszędzie walają się zwłoki, śmieci, gdzieniegdzie wykopano prowizoryczne latryny. W tej temperaturze to nie do zniesienia, jakby smród przylepiał ci się do skóry. 

Damian wraz z grupą siadają na ziemi, opierają się o worki z piaskiem. Przez radio słychać urwane komunikaty od tych, którzy właśnie docierają na kraniec ukraińskich pozycji. Za chwilę spróbują pójść dalej, by przejąć miejsca, gdzie w błocie siedzą Rosjanie. Jeśli któryś zostanie ranny, Damian i Oko usłyszą w radio słowo: „trzysta”. Wtedy pobiegną z plecakiem medycznym prosto pod ostrzał, by zatamować krwotok i wynieść żołnierza z powrotem tam, gdzie las jeszcze przypomina las.

Punkt drugi: ewakuacja

Siewiersk, sierpień 2024

Żar leje się z nieba, dochodzi południe. Siedzimy na ganku starej chaty, w której znajduje się punkt stabilizacyjny. Marta z Juanem oglądają w telefonie rozmowę z rannym żołnierzem, który przesiedział z urwaną ręką w piwnicy kilka dni, zanim udało mu się z niej wydostać. Obok leżał jego martwy towarzysz broni. Kiedy zaczął się ostrzał, był pewien, że nie wyjdzie z tego żywy. Gdy w końcu się wydostał i o własnych siłach dotarł do punktu ewakuacji, od wysokiej temperatury i wilgoci ręka już gniła. Medycy na „stabiku” nie mogli uwierzyć, jakim cudem przeżył.

W punkcie stabilizacji

„Stabiki” to miejsca położone maksymalnie blisko walk, do których przywożeni są ranni żołnierze z pierwszej linii frontu. Tu udziela się im pomocy, a jeśli wojownik jest w tak ciężkim stanie, że transport do bezpiecznej strefy zagrażałby jego życiu, medycy przeprowadzają zabiegi stabilizujące. Jesteśmy blisko stanowiska artylerii, jakieś sześć kilometrów od rosyjskich pozycji. Co jakiś czas z powodu huku eksplozji mimowilnie podskakuję. Nagle radio, które leży na plastikowym stole, zaczyna szumieć. Po chwili komunikat:

– Mamy trzysta, mamy trzysta! – słychać czyjś roztrzęsiony głos.

– Ilu?! – pyta nasz medyk, który właśnie postawił przede mną kubek gorącej herbaty. Bo praca medyka polega na czekaniu. Czasem zanim przyjedzie ranny, wypijesz trzy herbaty. A czasem ledwie co postawisz kubek na stole, a już musisz jechać.

– Jednego! Nie, dwóch!

Radio szumi jeszcze przez chwilę, a potem zapada grobowa cisza. Wiemy, że ranni idą na piechotę, bo to miejsce jest na tyle niebezpieczne, że nikt nie może po nich przyjechać. Idą do punktu ewakuacji w budynku, w którym jeszcze kilka dni temu byli Rosjanie. Brak komunikacji sprawia, że ogarnia nas poczucie bezradności. Mija druga godzina, odkąd czekamy. Nie możemy po nich pojechać, bo przecież nie wiemy, gdzie są. Możemy tylko czekać. Nagle niebo przeszywa charakterystyczny dźwięk.

– Do piwnicy! Samolot! – krzyczy jeden z medyków.

Niemal na oślep puszczam się biegiem przez podwórko i wpadam w otwór w ziemi. Zbiegając po schodach w dół, słyszę potężny huk. Bomba rozrywa się kilkadziesiąt metrów od nas. Potem zapada cisza – i znowu szumi radio: – Mamy ich. Trzy razy trzysta! 

Mamy piętnaście minut, by przyjąć rannych. Marta otwiera plecak medyczny, rozkładamy nosze. Nie wiemy, w jakim są stanie. Nasłuchujemy dźwięku samochodu, który za chwilę ma pojawić się na polnej drodze. Zostaję pouczona, by trzymać się blisko ścian budynku i za dużo się nie kręcić, bo możemy być pod obserwacją drona.

W końcu do moich uszu dociera dźwięk silnika. Słyszę, jak ciężko podjeżdża pod górę, starając się jechać z maksymalną prędkością, jakby liczyły się sekundy. W końcu przed bramą hamuje zielony pick-up. Z przodu wyskakuje dwóch wojskowych:

– Ledwie uciekliśmy przed dronem.

Otwierają klapę z tyłu, na pace leży trzech mężczyzn. Przez wyboje na drodze leżą pokrzywieni, ich nogi się splątały, ale na twarzach rysuje się ulga: wyjechali z piekła.

Medycy kolejno ściągają ich z samochodu i szybko przenoszą pod ściany, pod osłonę drzew. Rozcinają nożycami mundury, zdejmują buty, zakładają opatrunki i bandaże. Sprawdzają newralgiczne punkty, jak pośladki, spody stóp czy pachy. Nie ma żadnego innego krwawienia ponad te rany, które były widoczne i które są już zabezpieczone. Wygląda na to, że żaden z nich nie wymaga w tej chwili jakiejś skomplikowanej pomocy. Są stabilni. Teraz trzeba ich jak najszybciej stąd zabrać i przekazać do szpitala oddalonego o jakąś godzinę drogi. Droga wiedzie przez pola i dziurawym asfaltem, a medycy muszą zrobić wszystko, by w ciągu tej godziny stan pacjentów się nie pogorszył. W trakcie jazdy ich możliwości są znacznie ograniczone, na dodatek z góry mogą ich obserwować wrogie drony. Jeśli ten, który śledził samochód z ich pacjentami, doleciał tak daleko, to musi gdzieś czyhać. Baterie nie wystarczają mu na długo, a przecież przyleciał na misję bez powrotu…

Samochody medyków już od dawna nie są oznaczane. Bo oznaczone krzyżem stają się celem Rosjan

Punkt trzeci: szpital przyfrontowy

Przyfrontowe miasto

Pędzimy przez miasto, ludzie spacerują ulicami z siatkami pełnymi zakupów. Idą przed siebie zupełnie nieświadomi, że w niektórych z przemykających obok nich wojskowych samochodów właśnie toczy się walka o czyjeś życie. Karetki jadące z frontu nie różnią się niczym od innych wojskowych samochodów, a tych w każdym przyfrontowym mieście – czy to w Słowiańsku, czy w Kramatorsku, Zaporożu bądź w Sumach – jest pełno. Już od dawna nie są oznaczane, bo oznaczone krzyżem samochody medyków stają się celem Rosjan. Są jak tarcze strzelnicze, bo zabrane życie medyka jest jak trofeum. Im więcej zabitych medyków, tym mniej uratowanych żyć na linii frontu. Obie strony doskonale o tym wiedzą.

Ukraińcy opracowali system ewakuacji medycznej, jakiego nie ma nigdzie na świecie. Dzięki dewizie: „Nigdy nie zostawiamy swoich” byli w stanie stworzyć prawdziwy łańcuch życia, w którym transport rannych odbywa się między określonymi punktami

To oczywiste, że ewakuacja rannych to na tyle trudne zadanie, że bardzo często nie idzie zgodnie z planem. Jednak Ukraińcy starają się, by odbywała się w określonym czasie. Znajomy medyk bojowy, który do wybuchu pełnowymiarowej wojny był traumatologiem, stwierdził, że ogromna liczba żołnierzy nauczyła się udzielania samopomocy tak dobrze, że kiedy on przejmuje ich w puncie ewakuacji, nie myśli o ratowaniu życia. Myśli np. o tym, jak uratować pełną sprawność krwawiącej nogi. 

Przyfrontowy szpital jest doskonale zamaskowany. Na zewnątrz nie ma śladu po medycznych sprzętach, na podjeździe nie stoją żadne karetki. Dopiero kiedy podjeżdżamy pod drzwi, ze środka wybiegają lekarze. Pomagają przenieść rannych do środka, proszą o podpisanie foliowych worków z ich osobistymi rzeczami. 

I na tym historia się kończy. Jeśli ranni nie są znajomymi, medycy zwykle nie wiedzą, jakie są ich dalsze losy. Czy przeżyli? W jakim są stanie? Na ostatnim etapie łańcucha życia zostaje już tylko pacjent, doświadczona kadra lekarska w jednym z przyfrontowych szpitali i rodzina rannego żołnierza.

Zdjęcia: Aldona Hartwińska, Sestry

20
хв

Życie i śmierć na nullu

Aldona Hartwińska

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Pożegnanie z berehynią

Ексклюзив
20
хв

Ukraińcy po wojnie: wielka emigracja czy wielki powrót?

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress