Exclusive
20
min

Jestem Polakiem, ale połowa mojego serca jest ukraińska. To również moja wojna

Kiedy mówią, że Rosjanie to głupia horda – mówią nieprawdę. To bardzo poważny wróg. Wyciąga wnioski. Przeprowadza coraz mniej „mięsnych” szturmów, ma dobrą broń i oczywiście ludzi – mówi Damian Duda, polski ratownik medyczny

Natalia Żukowska

Sanitariusz Damian Duda

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Damian Duda, polski ratownik medyczny, jest na froncie w Ukrainie od 2014 r. W tym czasie on i jego zespół wolontariuszy uratowali życie wielu ukraińskim żołnierzom. I nadal to robią. By ułatwić sobie pozyskiwanie wsparcia humanitarnego i finansowego, utworzyli fundację „W międzyczasie”. Dzięki niej ilekroć mają wracać z Polski do Ukrainy, ludzie przywożą im niezbędne leki i sprzęt do ratowania Ukraińców.

W Donbasie. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Natalia Żukowska: Ratujesz Ukraińców na froncie od 2014 roku. Co Cię motywuje?

Damian Duda: Zaintrygowało mnie to, że mogłem na własne oczy zobaczyć, co dzieje się w Ukrainie. Na początku 2014 roku w Polsce było mnóstwo rosyjskiej propagandy, która wmawiała nam w telewizji, że to nie Rosja rozpoczęła wojnę, że to tzw. banderowcy i naziści dokonywali zamachów stanu w Ukrainie.

Kiedy po raz pierwszy przyjechałem do Mariupola jako międzynarodowy obserwator, zdałem sobie sprawę, jak straszną bronią jest propaganda. Zamiast nazistów i banderowców zobaczyłem normalnych ludzi, którzy po prostu bronili swojej ziemi. Wszystko, o czym mówili Rosjanie, było kompletnym nonsensem. W tym czasie w Ukrainie toczyła się już prawdziwa wojna, a nie operacja antyterrorystyczna. Ludzie potrzebowali pomocy.

W Polsce prawo zabrania walki w innym kraju bez specjalnego zezwolenia od państwa. Możesz jechać w miejsce walk za granicą tylko jako sanitariusz bojowy, ale już nie, dajmy na to, jako pilot myśliwca. Dlatego postanowiłem pojechać do Ukrainy jako sanitariusz bojowy. Niemal opanowałem już ten biznes, chociaż cały czas muszę się uczyć. Najtrudniejsza jest farmakologia. Trudno zapamiętać, który lek i kiedy podać rannemu.

Największą motywacją, by być na froncie, jest dla mnie to, że wielu moich przyjaciół walczy za swój kraj. Muszę im pomóc, bo to także moja wojna

Jakie zmiany zaszły w ciągu ostatnich dwóch lat? Co zmieniło się na froncie, w tym w opiece medycznej?

Było wiele zmian. Można powiedzieć, że co trzy miesiące widzisz nową wojnę. Pojawia się wiele nowych broni i technologii, zmienia się taktyka działań wojennych. Medycyna taktyczna stała się bardziej wyspecjalizowana. Przykładem mogą być furgonetki – jeepy z napędem na cztery koła, przystosowane do ewakuacji rannych żołnierzy. One są w stanie pokonać trudne szlaki przez lasy i bagna.

Ratując rannego. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Prawie wszystkie jednostki mają sprzęt medyczny, tyle że nie wszystkie są wyposażone w respirator i koncentrator tlenu.

Jeśli chodzi o potrzeby, to na przykład w punktach stabilizacji zawsze brakuje krwi. Ogólnie rzecz biorąc, wszystko zależy od jednostki. Niektóre są lepiej wyposażone, inne gorzej. Moim zdaniem najważniejsze jest to, by wszyscy żołnierze mieli wysokiej jakości zestawy bojowe z certyfikowanymi opaskami uciskowymi i lekami. Bo jest z tym problem. Na przykład chińskie opaski uciskowe nie powinny znajdować się w wojskowych apteczkach. Zależy to jednak przede wszystkim od głównego oficera medycznego i medyka bojowego. Jeśli oficer medyczny jest rozsądny – będzie tak, jak trzeba.

Kiedy nasz zespół idzie na linię frontu, mamy wszystko, czego potrzebujemy. Bardzo pomagają nam darowizny na rzecz naszej fundacji. Możemy za nie kupić niezbędne leki i sprzęt.

Jak wygląda wojna od środka?

Wojna to nic romantycznego. Wojna bardzo śmierdzi. Potem, krwią i błotem. Nawiedza cię nawet po powrocie z misji. Przywołuje wiele złych myśli i obrazów. To paskudny świat

Jaki jest Twój zespół? Kim są ci ludzie?

Obecnie jesteśmy w punkcie zero, mamy rotację co miesiąc, zmieniamy się trójkami. Ja jadę na miesiąc do Ukrainy, potem zostaję w Polsce na dwa miesiące. Zawsze mamy na miejscu ekipę medyczną. Większość zespołu to Polacy, jest też dwóch Ukraińców i jeden lekarz z Niemiec. Niektórzy z nas mają wykształcenie medyczne. Ci, którzy go nie mają, pracują jako kierowcy lub na innych stanowiskach. Wszyscy są wolontariuszami. Przed dołączeniem do naszego zespołu przechodzą specjalne szkolenie, które nie wszyscy wytrzymują. Najpierw przechodzą rozmowę z naszymi psychologami. To oni sprawdzają, kto może iść na wojnę, a kto nie. Następnie odbywa się szkolenie na poligonie. By je przejść, musisz być silny fizycznie, choć program obejmuje też szkolenie psychologiczne. Uczymy, jak wytrzymać stres i radzić sobie z emocjami. I wreszcie jest szkolenie medyczne w Polsce.

Ogólnie rzecz biorąc, całe szkolenie trwa do trzech miesięcy. I dopiero wtedy oferujemy danej osobie pracę w naszym zespole.

Co jest dla Was najtrudniejsze podczas ewakuacji rannego?

Najtrudniejsze i najważniejsze jest to, by ranny przeżył. Ale ważne jest również nasze własne bezpieczeństwo. Z reguły myślimy bardziej o życiu rannego niż o sobie, ale to nie jest w porządku.

Nawet na szkoleniach jesteśmy uczeni, by w pierwszej kolejności dbać o własne bezpieczeństwo. W praktyce jest jednak odwrotnie

Ilu ukraińskich żołnierzy uratowałeś?

Nie liczyłem. To byli ludzie z rozmaitymi obrażeniami – rany postrzałowe, amputacje, stłuczenia... Zdarzało się bardzo wielu rannych, jak w Sołedarze, Bachmucie, a później w Zaporożu. Bywały dni, kiedy nasz ambulans wywoził pięćdziesięciu rannych żołnierzy. Dlatego trudno oszacować całkowitą liczbę rannych, z którymi pracujemy.

Jak sobie radzicie, kiedy nie możecie uratować żołnierza?

Pierwszą rzeczą, której uczymy medyków bojowych, jest to, że nie możesz pomóc wszystkim. Musisz wiedzieć, że to niemożliwe. Jeśli dałeś z siebie wszystko, nie powinieneś się obwiniać. Oczywiście, każdy przeżywa utratę żołnierza na swój własny sposób. Niektórym trudno poradzić sobie psychicznie z tak bolesną sprawą. Dlatego nasza fundacja zatrudnia trzech psychologów, którzy pomagają każdemu, kto tego potrzebuje. Ja też się do nich zwracam. To normalne, bo czasem może ci się wydawać, że wszystko jest w porządku, nie ma problemu – ale on jest. Więc nie powinieneś tego zaniedbywać. Każdy podczas rotacji w Polsce chodzi do psychologa. Bo każda chwila na wojnie to ryzyko. Nie myślimy jednak o śmierci – szukamy możliwości uratowania żołnierza. Ja zawsze jestem bardzo skupiony na swojej pracy.

Przydarzyło Ci się coś, co zapamiętasz do końca życia?

Przez ten długi okres było wiele takich historii. W zeszłym roku pracowaliśmy z siłami specjalnymi na jednym z najgorętszych odcinków frontu. Pojechaliśmy z chłopakami na szturm i mieliśmy wielu rannych. Jednego nieśliśmy na rękach przez 10 kilometrów. Ewakuacja medyczna nie mogła po nas przyjechać, wróg walił z broni przeciwpancernej. A my przez cały ten czas udzielaliśmy pomocy żołnierzowi – i dzięki Bogu przeżył. Ale nasz dowódca zginął podczas tego szturmu. Pięć dni później wróciliśmy do szarej strefy, by odzyskać jego ciało. Zapamiętamy to do końca życia.

Mimo ryzyka, mamy zasadę: sprowadzić wszystkich do domu

Macie jakieś żołnierskie przesądy?

Nie ma jakichś szczególnych, ale nie mów: „żegnaj”, bo możesz sprowadzić śmierć. Więc kiedy ktoś odchodzi, mówimy: „będziemy w kontakcie”. Albo: „do zobaczenia”.

Twój pseudonim to „Lecter”. Dlaczego?

Kiedy wyciągałem rannych z Sołedaru, Rosjanie, w szczególności wagnerowcy, rozgłaszali w mediach społecznościowych, że zabieram ich „w częściach”. Rzekomo kroiłem ciała i sprzedawałem organy Niemcom. Dlatego dostałem przydomek „Lecter” – od Hannibala Lectera [seryjnego mordercy i kanibala, fikcyjnej postaci z książek amerykańskiego pisarza Thomasa Harrisa – przyp. red.]

W Warszawie uczycie opieki medycznej tych, którzy chcą to robić bezpłatnie. Opowiedz o tym.

Szkolimy polskich lekarzy, ale niestety nie mamy czasu dla innych. Od czasu do czasu współpracujemy z polskim wojskiem i policją, dzieląc się naszym doświadczeniem zdobytym podczas wojny. Nasze centrum zatrudnia 46 osób.

Jak bliscy reagują na Twoje wyjazdy na front?

Większość mnie wspiera. Ale wielu moich przyjaciół, medyków pola walki, mówi swoim rodzinom, że są we Lwowie na szkoleniu. Ukrywają, że są w „strefie zero”.

Co jest teraz dla Ciebie najważniejsze?

By większość żołnierzy przetrwała tę straszną wojnę. Nie ma dziś człowieka, którego wojna nie zmieniła. Przestałem zwracać uwagę na błahe sprawy. Teraz zdajesz sobie sprawę, że życie jest kruche, że łatwo je stracić. Reszta przemyśleń przyjdzie po wojnie. Teraz jest czas na pracę i obronę kraju – bo czas na wolontariat już się skończył. Mężczyźni nie powinni ukrywać się za wymówką: „przekażę pieniądze, więc nie pójdę na wojnę”.

Teraz jest czas na walkę. Bo jeśli na linii ognia nie będzie wojska, nie będzie Ukrainy

Jak zmienił się wróg przez te ponad dwa lata?

Posunął się naprzód; liczba „mięsnych” ataków znacznie się zmniejszyła. Mają lepszą taktykę, dobrą broń, różne drony – i oczywiście mają ludzi. Ci, którzy mówią, że to głupia horda, mówią nieprawdę. Bo to bardzo poważny przeciwnik. On wyciąga wnioski, uczy się na swoich błędach. Niestety my żadnych wniosków jeszcze nie wyciągnęliśmy.

Czujesz, że Zachód jest zmęczony wojną w Ukrainie?

Ta wojna może trwać latami. Wiele osób zdaje sobie sprawę, że pewnego dnia może przyjść do Europy. By tak się stało, Rosjanie wcale nie muszą iść do Polski. Mogą przyjść nad Bałtyk, który będzie broniony przez NATO – i w ten sposób Polska zostanie wciągnięta do wojny. Świadomi sytuacji Polacy i politycy doskonale zdają sobie z tego sprawę i wiedzą, że Rosjan trzeba powstrzymać w Ukrainie. Sam będę pomagał, jak tylko mogę. Dopóki ta wojna będzie trwała.

Pierwsza rzecz, którą zrobisz po wojnie?

Mam wielu przyjaciół na Zakarpaciu. Kocham góry i na pewno tam pojadę. To dla mnie idealny, spokojny świat. Ukraina to mój drugi kraj. Jestem Polakiem, ale połowa mojego serca jest ukraińska. Czuję, że jestem częścią waszego kraju. To też moja wojna, dlatego walczę o Ukrainę. Po jej zakończeniu bardzo chciałbym zobaczyć was w UE i NATO. Wiem, że to niełatwe zadanie, bo problemem jest nie tylko wojna – jest wiele wewnętrznych problemów w kraju. Wierzę jednak, że mimo wszystko Ukraina stanie się silną i niezależną częścią naszego europejskiego domu.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Pogoda wyznacza rytm pracy żołnierzy na linii frontu, tak jak drzewa czy opuszczone przez mieszkańców budynki. Może też dać im schronienie, chroniąc przed wypatrzeniem z góry. Bo dziś nad linią zero zapanowały drony, a ich kamery decydują o tym, czy dziś ktoś wróci do domu żywy. 

Przygraniczne widma

Maksym czeka na nas w jednym z przyfrontowych miasteczek na północ od Charkowa. Jedziemy główną drogą i rozglądamy się dookoła. Mimo ogromnych zniszczeń, uliczkami wciąż przemykają mieszkańcy. Dostrzegam głównie ludzi starszych, którzy dokądś się spieszą, z głowami spuszczonymi w dół. Do samochodu Maksyma przerzucamy kamizelki i hełmy, nasze auto zostawiamy na zrujnowanym do szczętu przez artylerię placu. Wygląda na to, że przed  bombardowaniem był tu całkiem ładny rynek. Na środku stoi okazały budynek, jakby przecięty na pół, z zachowanymi kolumnami z przodu. Z niskich kamieniczek dookoła ryneczku nie zachowało się prawie nic. Pewnie były tu kiedyś sklepy, apteka, może i poczta. Ruszamy przez miasto – widmo w kierunku północnej granicy kraju. To schemat, który powtarza się niezależnie od położenia frontu: czy to obwód charkowski, zaporoski, sumski czy doniecki – im bliżej jesteśmy granicy z Rosją, tym więcej ruin. Niektóre wioski i miasta są zmiecione z powierzchni ziemi niczym domki z kart.

Maksym. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Bezpieczniej na pozycjach

Do miejsca naszego spotkania prowadzi droga dziurawa jak sito. Samochód podskakuje na wybojach tak wysoko, że słowa zatrzymują się w gardle, uniemożliwiając rozmowę.

– Gdyby nie to, że dziś pogoda dla nas jest idealna, nie moglibyśmy tędy jechać! – Maksym krzyczy do nas z przedniego siedzenia. – Chłopcy i tak dzisiaj są nieco dalej od linii, bo zaczęło się polowanie na nich.

Choć to słowo brzmi absurdalnie w kontekście ludzi, właśnie tak to się odbywa. W powietrze są wypuszczane roje dronów FPV, czyli takich, do których podczepiona jest kamera. Operator takiego bezzałogowca może obserwować, co dzieje przed nim na żywo. Do drona może być podczepiony system zrzutowy, który zrzuca na pozycje ładunki wybuchowe. Jednak najgorsze są tak zwane drony kamikadze, czyli takie, które ruszają w misję w jedną stronę. Ich zadaniem jest znaleźć cel i po prostu wbić się w sam jego środek. Celami są pojazdy wojskowe poruszające się wzdłuż linii frontu, ale też przemieszczające się jednostki, samochody czy nawet karetki. Tak naprawdę samochodów do ewakuacji już się nawet nie oznacza, bo medyków Rosjanie zabijają najchętniej, a ich pojazdy są celem za największą liczbę punktów w tej przerażającej powietrznej rozgrywce. 

– Chłopcy zbudowali naziemnego drona na kółkach. Służy przede wszystkim do dostarczania do okopów wody i jedzenia. U nas w grupie rekordzista siedział w okopie aż 63 dni. Nie mógł wyjechać z pozycji bojowych, bo nad głową nieustannie krążyły drony FPV.

Bezpieczniej mu było siedzieć w dziurze w ziemi, niż próbować stamtąd wyjść. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by jakoś mu podrzucać picie i jedzenie

Jedną z metod wspierania pobratymców jest wysyłanie dronów z systemem zrzutowym, do których można przyczepić pojemnik z wodą i jedzeniem. Jednak gdy w okopie ktoś tkwi dwa miesiące, te transporty muszą być bardzo częste. Przy takich misjach wiele dronów zostaje strąconych albo są zagłuszane i nie docierają na miejsce przeznaczenia. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, nienarażające piechoty i pozwalające oszczędzić sprzęt. Tak narodził się pomysł stworzenia dronów naziemnych, które – tak samo jak te w powietrzu – byłyby sterowane prostym kontrolerem.

Bardzo szybko żołnierze 58. brygady zaczęli wykorzystywać te kołowe drony także do innych celów.

– Podczepiliśmy ładunek wybuchowy i zrobiliśmy z niego naziemnego drona kamikadze. Podjechał do ich blindaża, a oni nawet wyszli na zewnątrz, zaciekawieni, co to podjechało. Kiedy wybuchło, nasza ekipa stała się celem numer jeden i zaczęło się polowanie.

Operator drona podczas pracy. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Mechaniczny kurier – sanitariusz

Na miejscu sceneria przypomina plan filmowy wojennego kina: podziemne pomieszczenia i sznury okopów tworzą labirynt. Grupa żołnierzy jest skupiona na swoich zadaniach. Pracują na dwóch dronach: jeden jest w powietrzu i wskazuje drogę temu, który przesuwa się po ziemi. Na obu zamontowano kamery, dzięki którym można śledzić na żywo to, co widzi dron. Operatorem drona naziemnego jest „Kaban”.

– Ten pojazd służy do wielu zadań – wyjaśnia. – Może zaminować drogę, może przywieźć amunicję albo żywność pobratymcom, którzy znajdują się na pierwszej linii. Bo oni nie mają możliwości sami sobie to dostarczać – bezpieczniej im pozostać na pozycji bojowej. Lepiej, żeby ludzie nie przemieszczali się za żywnością pod gołym niebem. Prowiant i wodę zawieźliśmy chłopakom wczoraj.

Jeśli nie byłoby drona – samochodziku, żołnierze musieliby iść piechotą po jedzenie trzy czy cztery kilometry – potem tą samą drogą wracać. Do tego z solidnym obciążeniem, pod niebezpiecznym otwartym niebem, na którym lata absolutnie wszystko, co wymyślono na tej wojnie.

Robot na kółkach może na siebie wziąć nawet czterdzieści kilogramów i przejechać dystans do dwudziestu kilometrów

Takich transportów można zrobić nawet cztery. Potem pojazd musi trafić do podładowania, a po ośmiu godzinach znowu jest gotowy do pracy. Obok stoi jeszcze jeden pojazd. Jest mniejszy, ale ma gąsienice, niczym maleńki czołg. Może udźwignąć ponad trzysta kilogramów. Tym robotem dostarcza się nie tylko żywność czy amunicję, ale też ewakuuje się rannych żołnierzy.

– Jeśli żołnierze nie mogą sami opuścić pozycji, to ewakuacja kogoś, kto jest ranny, jest niemal niemożliwa – mówi Maksym, który jest dowódcą roty. – A ten mały robot jest bardzo szybki, porusza się niezwykle sprawnie po trudnym terenie. Rannego można przyczepić pasami, nie spadnie. W ogóle w kamizelce kuloodpornej i hełmie tu na nim całkiem wygodnie.

Cała ekipa wybucha śmiechem.

Robot na kółkach może z ciężarem 40 kg przejechać do 20 km. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Strącić latającego zabójcę

To, co nas nieustannie zadziwia, to niezwykła pogoda ducha żołnierzy, którzy w tych ekstremalnych warunkach, w nieustannym zagrożeniu i strachu o siebie i towarzyszy broni spędzają całe tygodnie. Część grupy Maksyma chroni też nieba nad głowami mieszkańców Charkowa. Bo pogoda nad Charkowem nie wyznacza rytmu miasta. Tu pociski dolatują według koordynatów albo, jak irańskie szahidy, uderzają na oślep, rujnując sklepy, galerie i przedszkola. Dwa dni po naszym wyjeździe dostaję od Maksyma wiadomość: 

Pamiętasz ten celownik z termowizją, który nam przywieźliście? Zobacz, jak niszczy szahidy

Na nagraniu widać niewiele: czarna plamka na ciemnym niebie, która pojawia się i znika. Ale za to słychać gorączkowe głosy żołnierzy, którzy wiedzą, że jeśli nie strącą tego mechanicznego zabójcy, to za chwilę uderzy w budynek mieszkalny w pogrążonym we śnie mieście. Słychać krzyki i strzały. W końcu – ulga:

– Jest, spadł! To już drugi!

Dzięki nim tej nocy Charków spał spokojnie. 

20
хв

Tam, gdzie drony polują na ludzi

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress