Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Ani diagnozy, ani leków nie należy się bać. Pacjenci z ADHD to żadne "niegrzeczne" dzieci, tylko kreatywni, ale też impulsywni mali ludzie, którzy potrzebują innego systemu nauki i wsparcia - mówi psychiatra dziecięcy dr Rafał Szmajda
Dr Rafał Szmajda - lekarz, psychiatra dzieci i młodzieży. Specjalizuje się w leczeniu i terapii ADHD, zaburzeń zachowania, spektrum autyzmu. Na co dzień pracuje w dziecięcym szpitalu psychiatrycznym w Łodzi.
Dr Rafał Szmajda. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Anna J. Dudek: Do Rzecznika Praw Obywatelskich trafiła petycja rodziców dzieci z ADHD. Pismo dotyczy możliwości ubiegania się o orzeczenie kształcenia specjalnego dla tych dzieci, które mają zdiagnozowany zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi. Obecnie o takie orzeczenia mogą ubiegać się rodzice dzieci ze spektrum autyzmu i niepełnosprawnościami różnego typu. Jak Pan ocenia tę petycję?
Dr Rafał Szmajda: Myślę, że takie działanie ma głęboki sens. Dzieci z ADHD to dzieci ze szczególnymi potrzebami, więc możliwość kształcenia specjalnego umożliwi im naukę według potrzeb, na przykład w mniejszych grupach, częściowo w zindywidualizowanej ścieżce, w innym tempie pracy.
Dzieci z ADHD myślą bardzo szybko i działają impulsywnie, ale tempo pracy szkolnej mają wolniejsze, mogą uczyć się wolniej
To dlatego, że o wiele bardziej niż dzieciom neurotypowym przeszkadzają im bodźce zewnętrzne. Grupa dzieci jest zawsze głośna, więc podczas pracy w 30-osobowej klasie dziecko z ADHD będzie korzystało mniej niż rówieśnik, który nie ma takich "rozpraszaczy". Jeśli będzie możliwość utworzenia mniejszych grup, takim dzieciom będzie łatwiej. Dostosowanie klas, szkół, systemu nauczania do potrzeb wszystkich dzieci ma głęboki sens. Nie oznacza to, że każde dziecko powinno być nauczane indywidualnie, bo to niekorzystne dla samego pacjenta i obciążające dla systemu. Jednak praca w mniejszych grupach i dostosowanie się do potrzeb dzieci ma głęboki sens.
Pokutuje pogląd, że dzieci z ADHD "przeszkadzają", są niegrzeczne, a na dodatek zaniżają poziom. Jak to jest?
Ludzie są różni. Dzieci to też ludzie i też są różnie. W całej grupie pacjentów z ADHD mamy dzieci funkcjonujące intelektualnie na bardzo wysokim poziomie, które dobrze radzą sobie w szkole i później, zapamiętują, dużo wynoszą z lekcji. Mamy też takie, które, choćby emocjonalnie, są trochę za swoją grupą rówieśniczą, a w kontakcie mogą sprawiać wrażenie młodszych o rok czy dwa w stosunku do swojego wieku - tym bardziej że ADHD często współistnieje z innymi zaburzeniami rozwojowymi. Jeśli chodzi o tę "niegrzeczność", to tak: dzieci z ADHD są głośne, impulsywne, wiercą się, słowem: nie są "idealnymi" dziećmi do polskiej szkoły, w której głównie się siedzi i przepisuje coś z tablicy.
Zdjęcie: Shutterstock
Takie dziecko jest "wyłuskiwane" przez nauczyciela, bo przecież odstaje od grupy - neurotypowych dzieci, które siedzą w tych ławkach i przepisują. Tymczasem dziecko z ADHD wierci się, maże w zeszycie, odpowiada nie pytane, nie przestrzega zasad, mówi dużo głośniej i zdarza się, że rzuci coś wulgarnego.
I uwaga w dzienniczku gotowa. Ja zresztą tak anegdotycznie czasami proszę rodziców o taki dzienniczek uwag, który pokazuję potem studentom, żeby zrozumieli, o co chodzi. Tych uwag rzeczywiście jest bardzo wiele w przypadku nadruchliwego dziecka.
A czy nie byłoby fajnie, gdyby na przykład zamiast zapisywania negatywnych uwag nauczyciele wpisywali pozytywne?
To jest szczególnie polecane do pracy właśnie z dzieciakami z ADHD, bo one cały czas, na każdym etapie swojej edukacji, a w ogóle może i życia, doświadczają ciągłego strofowania, ciągłych takich porażek.
Jak już się zepnie w sobie i odrobi tę pracę domową, to okazuje się, że to była praca domowa sprzed tygodnia. I znowu porażka, i znowu lipa, i jeszcze wszyscy się śmieją, że generalnie to dziecko jest gapa i odrobiło nie tę pracę domową, co trzeba. Dlatego pozytywne wzmocnienia, supermoce to bardzo ważna kwestia, bo takie dziecko ze szkoły po iluś tam uwagach przychodzi i słyszy - tym razem od rodziców: znowu masz bałagan w pokoju, nie posprzątałeś, znowu nie wziąłeś worka na kapcie, dlaczego nie umyłeś jeszcze zębów - i tak dalej. Ciągle ktoś o coś się czepia, więc te dzieciaki poczucie własnej wartości mają zazwyczaj zaniżone absolutnie. Trzeba im więc pokazywać te ich supermoce, żeby miały szansę na prawidłowy rozwój i zdrową samoocenę.
Z obserwacji terapeutów, ale też ze statystyk wynika, że kiedy ADHD jest niezdiagnozowane lub niezaadresowane, często koreluje w późniejszym życiu z depresją czy zaburzeniami lękowymi.
Rzeczywiście, w około 30 proc. taka sytuacja może się wiązać właśnie z zaburzeniami z tej sfery depresyjno-lękowej. Kolejne 30 proc. to ryzyko uzależnienia, następne - ryzyko wystąpienia kwestii związanych z zachowaniami antyspołecznymi czy przestępczością. Przy niewłaściwie zaopiekowanym ADHD istnieje wysokie ryzyko, że pacjent pójdzie w jedno z tych zaburzeń lub w kilka naraz, bo one się wzajemnie nie wykluczają. Co trzeci będzie miał problemy depresyjno-lękowe, co trzeci z kolei będzie miał problemy z jakimś uzależnieniem, a następny co trzeci - na przykład kłopoty z różnymi antyspołecznymi zachowaniami. Nie oznacza to oczywiście, że już na pewno zostanie kryminalistą, tylko że na przykład wda się w jakąś bójkę i z tego powodu będzie miał problemy prawne. Bo jeżeli ktoś ma tak wysoki poziom impulsywności, to wdać się w bójkę to jest naprawdę chwila. Widzimy to też wśród naszych pacjentów na oddziałach.
Zdjęcie: Shutterstock
A propos impulsywności: natknęłam się taki adekwatny, wydaje mi się, cytat na temat funkcjonowania dzieci z ADHD: "Mają mózg, jak rakieta, a hamulce od roweru".
Absolutnie się z tym zgadzam.
Mózg jak rakieta mają, jak każdy z nas, ale rzeczywiście większość z nas ma lepsze hamowanie
A jeżeli myślimy o takich neurobiologicznych podstawach, to faktycznie ADHD to przede wszystkim deficyt hamowania, bo u tych osób pobudliwość jest na odpowiednim poziomie, właściwie w normie. Natomiast to hamowanie jest na kiepskim poziomie i dlatego tak szybko przerzucają uwagę z miejsca na miejsce. To zależy od pobudzenia.
Nie potrafią utrzymać uwagi na jednym temacie, ponieważ to zależy od hamowania. Dlatego często wtrącają się do czyjejś wypowiedzi, nie mogą ustać w kolejce, nie są w stanie wytrzymać i mówią, zanim ktoś dokończy pytanie. Generalnie są niecierpliwe i się wiercą.
Ale to nie jest tak, że ich mózgi są szybsze od mózgów tych dzieciaków, które nie mają problemu z ADHD.
Czy dzieci obierają sobie jakieś strategie przetrwania? Bo wydaje się, że każde sobie jakieś obiera - żeby nie odstawać od grupy, jakoś sobie poradzić, na przykład w szkole czy w grupie rówieśniczej? Dlatego niektóre kogoś udają kogoś, podlizują się, imitują...
Te dzieci ciągle mają poczucie, że doświadczają jakichś porażek. Na przykład koledzy wyśmiewają się z chłopca, że jest gapowaty, więc on idzie w agresję. Bo przecież nikt mu nie powie, że jest gapą, jeśli wszyscy będą się go bali. To jest jedna z opcji.
Druga jest taka, że dzieciak będzie naśladował wszystkie zachowania grupy. Więc lgnie do tej grupy, nawet jeśli ona zachowuje się niewłaściwie.
Czasami u dziecka pojawia się też taka motywacja, że "skoro wszyscy mi mówią, że ja jestem taki niegrzeczny, to ja wam dopiero pokażę, co to znaczy być niegrzecznym".
I rzeczywiście wtedy mamy problemami z zachowaniem - widzimy, jak te dzieci potrafią być "niegrzeczne".
Mówiliśmy o supermocach. Czy z ADHD wiążą się jakieś wyjątkowe cechy lub predyspozycje?
Generalnie tak, bo to zazwyczaj są ludzie, którzy mają mnóstwo energii. Ona, owszem, może być ukierunkowana na "przeszkadzanie" na lekcji - ale też na sport czy muzykę. To są dzieci, które nigdy się nie męczą, więc może być tak, że dopiero po treningu piłki nożnej, tenisa czy judo wraca do domu o 20 i się wycisza. Ci ludzie mają "gadane", potrafią zjednywać sobie innych, mają fajną energię w kontaktach.
Śmieję, że pacjent z ADHD może i nie będzie urodzonym księgowym, ale urodzonym handlowcem, zagadującym i reklamującym różne rzeczy - jak najbardziej
A artystą? Czy ADHD wiąże się z kreatywnością?
Tak. To ludzie, którzy zwykle mają wiele zainteresowań i zajęć, co może być zarówno pozytywne, jak negatywne. Z jednej strony to dzieciaki o szerokich horyzontach, które interesuje wiele spraw. Z drugiej - mogą być postrzegane jako takie, które mają słomiany zapał, bo dopiero co grały w piłkę, teraz grają szachy, a później jest tenis, pływanie czy puzzle. Z ADHD wiąże się także zjawisko nazywane w literaturze "hiperfocusem". To zdolność maksymalnego i długiego skupienia uwagi na czymś, co w danym czasie czy w danej chwili budzi zainteresowanie.
Czyli: jeżeli coś mnie "jara", coś ma dla mnie duży ładunek emocjonalny i sprawia mi radość, to mogę to robić godzinami - i wtedy nie widać zaburzeń uwagi. Ktoś kiedyś powiedział, że ADHD jest głównie zaburzeniem czynności nudnych. Trudno, żeby wszystkie lekcje w szkole były ciekawe. Ale jeżeli moim konikiem będzie język angielski, to choćby nie wiem co, będę z tego angielskiego dobry. Miałem pacjentów, dla których takim konikiem była matma - zawsze piątki, poziom niemal na olimpiadę. Miałem też zapalonego historyka, który w czwartej klasie podstawówki znał i rozumiał historię na poziomie liceum. To może być zarówno historia, jak piłka nożna.
Warto znaleźć coś, na co dziecko ma ten "hyperfocus" - i to rozwijać. Mówimy o takich wyspach kompetencji: może z matmy czy z polskiego nie jest najlepsze, ale za to najlepiej pływa, najlepiej biega albo gra w piłkę.
Zdjęcie: Shutterstock
To nie są "łatwe" dzieci. Czy ich wychowywanie i wspieranie wymaga od rodziców szczególnych kompetencji? Bo można prosić takie dziecko o umycie zębów czy założenie butów piętnaście razy, a ono nie zareaguje. Albo nie słyszy, albo jest pochłonięte w tym czasie czymś innym.
Ono realnie może nie słyszeć, ale nie dlatego, że ma jakkolwiek jest problem ze słuchem. Problem w tym, żeby ta informacja przebiła się przez ten cały szum informacyjny.
O ADHD mówimy także jako o zaburzeniu selektywności bodźców, które polega na tym, że z całego tego szumu informacyjnego ciężko jest dziecku wyłowić konkretną informację - że np. mama do niego mówi. Po drugie, nawet jeśli dziecko zacznie już robić to, o co je prosiliśmy, to w dowolnym momencie może się rozproszyć i zająć się czymś innym. A w nas rośnie frustracja, bo znowu coś, o co prosiliśmy, jest niezrobione. Natomiast u dziecka, któremu znów ktoś przeszkadza, przerywa jakąś jego aktywność, może dojść do wybuchu negatywnych emocji. I znowu mamy deficyt hamowania, rakietę z hamulcami od roweru. Wtedy meble potrafią latać po domu, bo niby jak dziecko ma sobie z tym poradzić?
Istnieją specjalne grupy wsparcia dla rodziców dzieci w spektrum autyzmu i z ADHD, bo zachowanie cierpliwości i okazywanie zrozumienia przy jednoczesnym stawianiu granic i konkretnych wymagań może być wyczerpujące. Jak ci rodzice mogą być ze swoim dzieckiem, wspierać się, wzmacnia, po prostu sobie radzić?
To, co zawsze działa, to stały plan dnia. To podstawowa kwestia, przy czym taka rutyna działa lepiej w przypadku młodszych dzieci. Trudniej będzie z nastolatkiem, który przeżywa kryzys adolescencji - a zawsze tłumaczę rodzicom, że dzieciaki z ADHD przeżywają go do sześcianu.
Wstajemy o 8., myjemy zęby, jemy śniadanie, ubieramy się, wychodzimy do przedszkola czy szkoły - i tak dalej.
Potem o 18 odrabiamy lekcje, o 19 czytamy czy oglądamy bajkę albo robimy cokolwiek innego.
Dzieci z ADHD o wiele lepiej funkcjonują w sztywnej strukturze dnia
Dajemy im też tylko jedno zadanie naraz. Bo jeśli poprosimy, żeby najpierw się ubrało, potem umyło zęby, a potem posprzątało zabawki, to zęby może umyje, ubierze się może do połowy, ale już na wykonanie trzeciego zadania nie ma szans.
Poza tym jego uwagę trzeba przywołać. Gdy w danej chwili wydajemy jedno polecenie: "chodź tu do mnie, popatrz na mnie, teraz idziesz wyrzucić śmieci", a dodatkowo prosimy, by powtórzyło, co ma zrobić, to pójdzie i te śmieci wyrzuci.
Chwilą wytchnienia dla rodziców czy opiekunów bywa tablet bądź telefon. Włączamy bajkę czy grę - i już, spokój. Jak to działa na dzieci z ADHD?
ADHD wiąże się z wyższym niż w populacji ogólnej ryzykiem uzależnienia, które nie dotyczy, jak zwykliśmy to sobie wyobrażać, tylko alkoholu czy narkotyków, ale też internetu, korzystania ze smartfona, gier komputerowych czy mediów społecznościowych.
Dzieci z ADHD bardzo to chłoną, dostają też szybkie poczucie gratyfikacji, bo to jest to jedna z niewielu rzeczy, na których one mogą się absolutnie skupić. Tam ta uwaga jest bowiem stale bombardowana i stymulowana.
Do tego dochodzi adrenalina związana z tym, jak się gra i rywalizuje z innymi. I jest to niebezpieczeństwo, że taki człowiek, doznający frustracji w życiu realnym, przeniesie się do świata online, bo tam ma szybszą, łatwiejszą gratyfikację. I tam nikt go w kółko nie strofuje.
Zdjęcie: Shutterstock
Kiedy należy włączyć leczenie farmakologiczne?
Ani diagnozy, ani leków nie należy się bać. Generalnie zasada jest taka, że nawet jeżeli jest diagnoza, to najpierw wprowadzamy szereg oddziaływań pozafarmakologicznych. Chodzi tu chociażby o kwestie związane z tym ustalonym planem dnia, o których była mowa wcześniej. To jedna z najprostszych interwencji, która poprawia funkcjonowanie takiego młodego człowieka. Jeżeli ta bateria interwencji psychospołecznych okazuje się nieskuteczna, powinny wkroczyć leki.
Leki powinny też wkroczyć wtedy, gdy pacjent zaczyna rozwijać powikłania ADHD, czyli na przykład zaburzenia opozycyjno-buntownicze. Mamy z nimi do czynienia wówczas, gdy przez co najmniej sześć miesięcy występuje utrwalony wzorzec buntowania się, sprzeciwiania normom społecznym dorosłych, wybuchy złości, złośliwość, mściwość.
W przypadku rozwijania się tego typu powikłań albo powikłań typu: "poszedł do pierwszej klasy podstawówki i po trzech tygodniach już go chcą wyrzucić" włączenie leków jest jak najbardziej wskazane.
Ale rodzice leków się boją.
Myślę, że wynika to z braku rzetelnej informacji i nieporozumienia związanego z tym, że najpopularniejszy i najskuteczniejszy lek w Polsce, metylofenidat, jest uważany za lek narkotyczny. Owszem, mechanizm jego działania jest podobny, natomiast podstawowa różnica jest taka, że on nie powoduje euforii, a wzmaga koncentrację, skupienie się. Dzięki temu w 90% jest skuteczny. Leków nie trzeba się bać, bo one bardzo znacząco mogą poprawić funkcjonowanie dzieci i młodzieży.
Dziennikarka, redaktorka, pisarka. Publikuje w „Wysokich Obcasach”, „Przeglądzie”, OKO.press. W pracy reporterskiej zajmuje się prawami kobiet w kontekście politycznym i społecznym, pisze o systemowym wypychaniu kobiet poza margines. Zrobiła to m.in. w książce „Poddaję się. Reportaże o polskich muzułmankach” oraz ostatnio w „Znikając. Reportaże o polskich matkach”
zdjęcie: Bartek Syta
R E K L A M A
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
– Rozmowy z ukraińskimi pacjentami naszej przychodni podsunęły mi pomysł opracowania ankiety. Dzięki niej zdobyliśmy ważne informacje o tym, jak poprawić świadczenie usług medycznych dla wrażliwych grup osób, takich jak uchodźcy – mówi polski lekarz Tomasz Kardacz, inicjator badania, założyciel i kierownik Kliniki im. Ludwika Rydigera w Olsztynie, a także autor kilkudziesięciu publikacji i artykułów w czasopismach medycznych.
Badanie przeprowadzono od stycznia do października 2024 roku. Ukraińscy uchodźcy, którzy skorzystali z usług medycznych w polskich placówkach, wypełnili 54 ankiety.
Większość respondentów stwierdziła, że przyjechała do Polski z obwodów, w których według raportu Światowej Organizacji Zdrowia odnotowano największą liczbę zniszczonych i uszkodzonych placówek opieki zdrowotnej: chersońskiego, charkowskiego i donieckiego.
Inicjatorem badania był doktor Tomasz Kardacz. Zdjęcie: archiwum prywatne
Płacić czy nie?
Ludzie w Ukrainie nie mogli otrzymać odpowiedniej opieki medycznej nie tylko z powodu ostrzału. Na dostęp do leczenia wpływają również wysokie koszty leków (któremu towarzyszy wzrost poziomu ubóstwa) oraz nieformalne płatności (w Ukrainie pacjenci często muszą płacić lekarzom).
Tomasz Kardacz: – Ukraińscy pacjenci w Polsce też chcieli płacić lekarzom w państwowych placówkach z własnej inicjatywy. Mówią, że oferują pieniądze, ponieważ byli do tego przyzwyczajeni w Ukrainie.
Uważają, że jeśli nie zapłacisz lekarzowi za konsultację, nie otrzymasz opieki wysokiej jakości
W 2023 roku co drugi pacjent w Ukrainie płacił za leczenie zarówno ambulatoryjne, jak szpitalne. 60% płaciło za opiekę szpitalną w państwowych i miejskich klinikach. W latach 2018-2020 odsetek takich pacjentów wynosił ponad 80%.
Oznacza to, że liczba osób płacących za leczenie szpitalne spadła, ale wydatki wzrosły. Wysokość nieformalnych „dowodów wdzięczności” dla lekarzy lub innego personelu medycznego wzrosła prawie dwukrotnie (średnia kwota to 5273,30 hrywien (ponad 500 zł).
Jeśli chodzi o opiekę ambulatoryjną, 40,8% pacjentów płaciło w momencie wizyty. Nie obejmuje to jednak kosztów leków, badań laboratoryjnych i diagnostycznych. Cztery lata temu za opiekę ambulatoryjną płaciło 62,6%. Kwota nieformalnej płatności zaczyna się od 300 hrywien (30 zł).
– Różnica między polskim systemem opieki zdrowotnej a ukraińskim jest taka, że u nas nie ma nieformalnych płatności – mówi Tomasz Kadracz. – I Ukraińcy uważają to za cechę pozytywną
Obywatele Ukrainy, którzy przyjechali do Polski po 24 lutego 2022 r., podobnie jak Polacy, mają prawo do bezpłatnej opieki zdrowotnej w ramach świadczeń udzielanych przez Narodowy Fundusz Zdrowia. Pokrywa on koszty wizyt Ukraińców dzięki dodatkowym środkom z budżetu państwa. Dotyczy to również kosztów leków refundowanych.
Czas oczekiwania na wizytę u specjalisty bywa szokujący
Aby otrzymać podstawową opiekę medyczną, uchodźcy muszą wybrać przychodnię i zarejestrować się w niej na wizytę u lekarza rodzinnego, który stwierdza obecność choroby, diagnozuje ją i podejmuje decyzje dotyczące dalszej opieki. W razie potrzeby kieruje cię do innych specjalistów lub do szpitala.
Ze skierowaniem od lekarza rodzinnego możesz umówić się na bezpłatną konsultację ze specjalistą. Na wizytę możesz czekać od kilku dni lub tygodni do kilku miesięcy – a nawet roku.
Pacjenci – nie tylko Ukraińcy, ale także Polacy – często narzekają, że muszą zbyt długo czekać na wizytę u specjalisty. Niektórzy Ukraińcy myślą, że jeśli zapłacą nieformalną opłatę lekarzowi rodzinnemu, to szybciej dostaną się do specjalisty. Ale w Polsce to tak nie działa
Kolejną różnicą wskazaną przez uchodźców w kwestionariuszu są oficjalne płatności w ukraińskich szpitalach. Średnia kwota płatności za leczenie szpitalne w Ukrainie do kasy placówki medycznej wynosi 12247,54 hrywien (ponad 1200 zł), a średnia kwota wpłaty na fundusz charytatywny wynosi 3428,50 hrywien (ok. 350 zł). Co drugi pacjent(58,8%), który zapłacił na fundusz charytatywny, został poproszony o uiszczenie takiej opłaty.
– W tej kwestii musimy bardziej szczegółowo przeanalizować doświadczenia Ukrainy – zaznacza Kardacz. – Polska jest jednym z niewielu krajów UE, w których Narodowy Fundusz Zdrowia w pełni refunduje koszty usług medycznych. Na przykład Norwegowie dopłacają do usług medycznych, a ich ubezpieczeniowy system opieki zdrowotnej jest jednym z najlepszych w Europie – przy czym norweski budżet zdrowotny jest znacznie większy niż polski. Dlaczego tak robią? Bo żaden system medyczny, nawet najdoskonalszy, nie wytrzyma takiego obciążenia.
Nieufność wobec polskich psychologów i psychiatrów
Wyniki badania uchodźców pokazują również, że stan zdrowia psychicznego Ukraińców pogorszył się. Jednak w większości nie szukają oni pomocy u polskich psychiatrów i psychologów.
Najczęstszą praktyką Ukraińców w takim przypadku jest samoleczenie: przywożą z Ukrainy leki, których nie można kupić w Polsce bez recepty
Respondenci stwierdzili również, że korzystają z medycyny tradycyjnej. Na przykład jeśli bolą ich kolana, robią kompres z liści kapusty i miodu. Przymocowują go bandażem lub bawełnianym bandażem i owijają nogi ciepłym kocem na noc.
Dwaj 50-letni uchodźcy (z obwodów mikołajowskiego i odeskiego) powiedzieli, że od czasu przybycia do Polski w marcu 2022 roku nigdy nie korzystali z opieki medycznej. Kilkakrotnie podróżowali do Ukrainy i tam poddawali się badaniom lekarskim, a niezbędną pomoc otrzymywali w ciągu tygodnia lub dwóch.
– Wyniki naszego badania mogą stać się podstawą do bardziej dogłębnych badań, które pomogą nam zrozumieć, jak poprawić funkcjonowanie systemu opieki zdrowotnej w czasie wojny – podsumowuje Tomasz Kardacz.
1 czerwca 2024 roku ruszył program bezpłatnych szczepień przeciw HPV. Przeznaczony jest dla dzieci i młodzieży od 9. roku życia do 14 r. życia (dla dzieci, które jeszcze nie ukończyły 14 lat). Skąd ten wiek? Specjaliści podkreślają, że szczepionki są najskuteczniejsze zanim dziecko miało kontakt z wirusem, a zatem przed inicjacją seksualną - wirus przenosi się drogą płciową.
„Od teraz można szczepić dziewczynki i chłopców po ukończeniu 9 roku życia aż do ukończenia 14 roku życia, jednak będziemy chcieli ten program dalej rozszerzać. Szczepienie jest dobrowolne i bezpłatne, ale ostateczna decyzja należy do rodziców” – mówiła ministra zdrowia Izabela Leszczyna podczas konferencji prasowej. „Rozpoczynamy program szczepień przeciw wirusowi HPV w szkołach podstawowych. To ważna akcja zdrowotna i edukacyjna”, dodała ministra edukacji Barbara Nowacka. Podkreśla również rolę rodziców i dyrektorów szkół w realizacji tego programu – „Apelujemy do rodziców, by zapisywali swoje dzieci na bezpłatne i bezpieczne szczepienia, które będą się odbywać w szkołach.”
Wirus HPV (Human Papillomavirus) to jeden z najbardziej rozpowszechnionych wirusów na świecie. Występuje ponad 150 typów HPV, a kilkanaście jest szczególnie niebezpiecznych, ponieważ są wysoce onkogenne. Czyli: mogą powodować raka. Wszystkie przypadki raka szyjki macicy są poprzedzone przewlekłą infekcją HPV, ale to nie jedyny nowotwór złośliwy związany z tym wirusem. Może on wywoływać także raka odbytu, pochwy, sromu, prącia, przestrzeni ustno-gardłowej oraz okolic głowy i szyi. Zetknie się z nim 80 proc. aktywnych seksualnie ludzi, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Długo pokutowało przekonanie - błędne - że HPV to szczepionka dla dziewczynek i kobiet, a to dlatego, że ten wirus wiązany jest przede wszystkim z rakiem szyjki macicy. To czwarty pod względem częstości występowania nowotworem złośliwym u kobiet na świecie. Co roku na świecie diagnozuje się ponad 600 tys. kobiet, ponad połowa z nich umiera. W Polsce rokrocznie prawie trzy Każdego roku umiera ponad 340 000 kobiet, a liczba nowych zachorowań oceniana jest na ponad 600 000. Ponad 80% wszystkich zachorowań występuje w krajach rozwijających się.
W Polsce każdego roku prawie 3000 kobiet dowiaduje się, że ma raka szyjki macicy. Jednak szczepić trzeba także chłopców, bo celem jest nie tylko chronienie poszczególnych osób, ale także zatrzymanie rozprzestrzeniania się wirusa w populacji
Zdjęcie: Shutterstock
Pediatra dr Katarzyna Zych-Krekora: Od 2024 roku w Polsce realizowany jest powszechny program szczepień przeciwko wirusowi HPV, obejmujący również dzieci. Dzieci w wieku od 9 do 14 lat mogą otrzymać szczepionkę całkowicie bezpłatnie w ramach kampanii szkolnej. Dla starszych dzieci, program umożliwia darmowe szczepienia od września ubiegłego roku szczepionkami Cervarix (dwuwalentną) lub Gardasil 9 (9-walentną). Te szczepionki skutecznie chronią przede wszystkim przed rakiem szyjki macicy, ale także przed innymi nowotworami związanymi z wirusem HPV, takimi jak rak odbytu, sromu i pochwy.
Lekarka dodaje, że szczepionki przeciwko HPV są uznawane za bezpieczne, a działania niepożądane ograniczają się głównie do reakcji miejscowych w miejscu wstrzyknięcia. - Poważne działania niepożądane występują rzadko. Badania wykazały, że szczepionka jest najbardziej skuteczna, gdy podawana jest w młodym wieku – w grupie 9–14 lat skuteczność wynosi od 74% do 93%, a w grupie 15–18 lat od 12% do 90% - wyjaśnia. Doświadczenia krajów, w których od lat stosuje się programy szczepień przeciw HPV wskazują, że odnotowano ponad 90%-skuteczność w zapobieganiu przetrwałym zakażeniom HPV, stanom przedrakowym szyjki macicy, pochwy i sromu oraz kłykcinom u kobiet oraz stanom przedrakowym prącia, odbytu i kłykcinom u mężczyzn.
Zdjęcie: Shutterstock
Do 2014 roku 64 kraje wdrożyły programy szczepień przeciwko HPV, jednak zasięg szczepień pozostaje niski – tylko 1,4% kobiet na całym świecie otrzymało pełną dawkę szczepionki. Co istotne, program obejmuje także 50-proc. refundację szczepienia dla dorosłych. Dr Zych-Krekora: Program szczepień HPV dotyczy także dorosłych kobiet, jednak dla nich szczepienia są odpłatne. Ministerstwo Zdrowia zaleca, by osoby w wieku od 9 do 26 lat, które nie zostały wcześniej odpowiednio zaszczepione, rozważyły szczepienie. Dla osób do 45 roku życia, szczepienie można rozważyć po konsultacji z lekarzem. W przypadku kobiet już zakażonych wirusem HPV, szczepionka może przynieść korzyści, chroniąc przed innymi typami wirusa, z którymi nie miały wcześniej kontaktu. Ważne jest jednak, że szczepionka nie leczy istniejących zakażeń, lecz zapobiega kolejnym infekcjom innymi typami wirusa. Ekspertka podkreśla, że dla kobiet, które zostały wcześniej zaszczepione, nie ma potrzeby ponownego szczepienia po urodzeniu dziecka.
Dodaje, że szczepionka może być korzystna nawet w przypadku istniejącego zakażenia, gdyż może wspomóc układ odpornościowy w walce z wirusem, co przyczyni się do szybszej remisji zakażenia
Powszechny program szczepień przeciw HPV realizuje założenia i cele Narodowej Strategii Onkologicznej na lata 2020-2030. Uzupełnia bezpłatny program szczepień ochronnych dla dzieci i młodzieży o szczepienie, które chroni przed chorobami wywołanymi przez HPV.
Jak zapisać dziecko na szczepienie? Informację można uzyskać w przychodni (POZ - gabinety Podstawowej Opieki Zdrowotnej) i w szkole.
O tym, że wojna zmienia wszystkich, psycholog wojskowy Andrij Kozinczuk – weteran ATO, a obecnie zastępca dowódcy roty inżynieryjno-saperskiej ds. wsparcia moralno-psychologicznego w 67 brygadzie zmechanizowanej – wie lepiej niż ktokolwiek inny. O tym, czego naprawdę potrzebują żołnierze, o strachu, traumach, szaleństwie i skutkach przemęczenia opowiedział w rozmowie z serwisem Sestry.
Andrij Kozinczuk. Zdjęcie: archiwum prywatne
Saper może bać się min, dowódca – odpowiedzialności
Natalia Żukowska: – Po co na wojnie psycholog? Jakie są Pana obowiązki?
Andrij Kozinczuk: – Psycholog pracuje tam, gdzie są ludzie. Jednym z naszych zadań jest diagnozowanie stanu moralno-psychicznego żołnierzy. Ważne jest również ustalenie, czy między żołnierzami panuje zgoda – zwłaszcza między tymi, którzy mają wyruszyć na misję bojową. Bo dwie osoby mogą być w doskonałym stanie moralno-psychicznym, ale nienawidzą siebie nawzajem i nie będą w stanie normalnie razem służyć. Może między nimi być konflikt pokoleniowy, konflikt interesów, mogą się kłócić na tematy polityczne.
Naszym zadaniem jest zapobieganie załamaniom. W takich przypadkach idziemy do dowódcy i mówimy: „Prognoza jest taka, że oni tego zadania nawet nie zaczną wykonywać. Nie tylko go nie wykonają – możemy ponieść straty”. Zazwyczaj w takich przypadkach, jeśli to możliwe, dokonujemy zmian w składzie grupy bojowej.
Pracujemy również z ludźmi, którzy niedawno doświadczyli silnego stresu. Na przykład ktoś był pod ostrzałem, doznał wstrząsu, zginął któryś z jego bliskich. No i nasze ulubione: upił się, pokłócił się z żoną, ona go zostawiła, więc on myśli o ucieczce...
Jako psycholog pracuje Pan na wojnie od 2014 roku. Jak zmieniły się w tym czasie problemy, z którymi najczęściej borykają się żołnierze?
Po pierwsze, wtedy nie było takiej intensywności walk. Wojna stała się znacznie bardziej dynamiczna i nagła. Do 2022 roku istniało pojęcie rotacji. Urlop wynosił 30 dni, a nie 15. Jeszcze w 2022 roku bardzo wielu żołnierzy wysłało swoje żony i dzieci za granicę. A po roku niektóre kobiety mówiły swoim mężom: „To wspaniale, że jesteś bohaterem wojennym, ale znalazłam sobie normalnego mężczyznę. Nie mogę tak dalej żyć”.
Po drugie – nas, psychologów, jest już znacznie więcej. Tyle że stosunek wyższego dowództwa do nas przez te wszystkie lata się nie zmienił. Nikt nie traktuje nas poważnie, a to nas irytuje.
Za to zmieniło się nastawienie żołnierzy do wojny. Są tacy, którzy traktują ją już jak pracę, sposób na życie. Człowiek przyzwyczaja się do systemu. Nieważne, jak bardzo jesteś introwertyczny – tutaj nie będziesz sam. Zawsze znajdziesz wsparcie.
Tu jesteś potrzebny, nawet jeśli nie umiesz walczyć. Żaden z nas nie urodził się komandosem, ale każdy może być na wojnie przydatny
Mamy u siebie kucharza, który był szefem kuchni w restauracji. Nie walczy na froncie, ale gotuje bosko. Dla 200 osób. Jest też informatyk, projektant, modelarz, sołtys... Wszyscy tutaj robią coś pożytecznego.
„Są tacy, którzy traktują już wojnę jak pracę, sposób na życie”
Niewielu zwraca się o pomoc samodzielnie. Zazwyczaj problemy pojawiają się podczas zwykłej rozmowy. Można je podzielić na bojowe i niebojowe.
Problemy bojowe to strach, niepewność, niepokój. Jednym z najtrudniejszych traumatycznych wydarzeń jest dla żołnierzy niewola. Bo tam tracisz prawo do wszystkiego, nawet do powietrza, o które musisz walczyć, gdy do pomieszczenia o powierzchni 50 metrów kwadratowych wpędzają 100 i więcej osób.
Problemy niebojowe to problemy życiowe, związane z kobietami i rodziną. Jednak nikt nie przyszedł do mnie z pytaniem o czwarty rok wojny, o to, kiedy w końcu wróci do domu na stałe. Są tacy, którzy mówią: „Dość, już nie wytrzymam”. Wtedy często odpowiadamy: „OK, bracie, to może przeniesiesz się do innego, spokojniejszego miejsca?”.
W jakich momentach nawiązuje Pan kontakt z żołnierzami?
Służę, jestem blisko nich. Możemy rozmawiać podczas wykonywania wspólnych zadań, odwiedzamy ich w miejscach stacjonowania i na pozycjach. Zazwyczaj pytam wprost: „Jak się masz? Jakieś problemy?”. Przeprowadzam swego rodzaju screening. Nie pracuję sam, mam kolegę. Czasami dowódca może nam powiedzieć: „Jeden z żołnierzy jest przygnębiony”.
Jednym z ważnych warunków, które postawiliśmy naszym ludziom, jest to, że jeśli się boisz, musisz o tym powiedzieć
Nie możesz opowiadać o sobie, jaki to jesteś twardziel i bohater, a potem się wycofać. Bo oddział na ciebie liczy. Saper może bać się min. Pilot – że jego załoga zostanie namierzona przez wrogiego drona. A dowódcy mogą bać się odpowiedzialności. Pewnego razu (nie w tej jednostce, w której obecnie służę) dowódca wysłał ludzi na zadanie i wszyscy zginęli. Oczywiście, obwiniał siebie. Mówił: „Zabiłem ludzi”. Bardzo długo rozmawialiśmy z nim o tym, kto zabił, w jaki sposób, gdzie leży jego wina i czy mógł coś zrobić. Bo czy mógł powiedzieć: „Wszyscy precz, nie wyślę nikogo na misję! Poddajemy pozycje, wycofujemy się do Użhorodu, stamtąd już niedaleko do Słowacji”?. Oczywiście, że nie mógł.
PTSD to dziś nie jest najczęstszy problem
Niektórzy żołnierze walczą od lat. Pewnie wielu z nich jest rozczarowanych tymi, którzy zostali na tyłach, a także niemożnością prowadzenia normalnego, spokojnego życia... Jak motywować żołnierzy podczas długiej służby?
Motywacja to bardzo niewdzięczna rzecz. Na początku wojny dobrze ludzie odbierali górnolotne frazy w stylu: „Ukraina płonie” czy: „Wróg jest blisko – rozbijemy go”. Teraz po prostu mówimy żołnierzowi: „Jesteś zuch, zrobiłeś robotę”. Najważniejsze, by każdy żołnierz był świadomy swojego KPI [tzw. osobisty kluczowy wskaźnik efektywności – red.]. Nie ma specjalnych słów, które pasowałyby do motywacji każdej osoby. Najważniejsze to nie kłamać. Ale oczywiście nie należy też malować wszystkiego na czarno i mówić: „Wszystkich nas zabiją. Oni mają więcej dronów i pieniędzy”.
Nie można okłamywać żołnierza, bo kiedy on się rozczaruje, to już posprzątane
Czasami można po prostu powiedzieć tak po ludzku: „Dziękuję ci za twoją robotę”. I to działa. Wiele zależy od dowódcy. My mamy szczęście, bo nasz dowódca w każdym żołnierzu widzi człowieka. A to również motywuje do służby.
Dlaczego dziś rzadziej niż dawniej mówi się o PTSD?
To dobrze, że tak jest. Przede wszystkim sama nazwa: „zespół stresu pourazowego” mówi, że chodzi o coś, co następuje „po”. By taki zespół się rozwinął, wydarzenie powodujące uraz psychiczny musi się zakończyć. A wojna trwa.
PTSD nie jest obecnie najczęstszym problemem. Kiedy wojna się skończy, zaczną się agresja, samobójstwa, przemoc domowa... Bo wojna wciąż będzie toczyć się w każdym z nas. Osoba cierpiąca na PTSD jest najbardziej niebezpieczna dla siebie samej. Nie dba o siebie, nie jest aktywna, nie myje zębów, nie ścieli łóżka... Może ją zainteresować alkohol albo podejrzane towarzystwo, nie widzi sensu życia.
Miałem taki przypadek, kiedy żołnierz wywiózł żonę z dzieckiem za granicę, a po dwóch latach powiedział: „Nawet się nie kłóciliśmy, ale czuję od niej chłód”. On należy do tego pół procenta mężczyzn, którzy nie zdradzają. Od dwóch lat nie uprawiał seksu. Podczas urlopu pojechał do nich za granicę, a ona powiedziała: „Między nami wszystko skończone”. Stracił sens życia, bo żył dla nich. W takich sytuacjach wyjaśniam, że nie można zapominać o sobie. Czy można winić żonę? Nie. Zawsze musi być złoty środek. By człowiek czuł się szczęśliwy, musi czuć się potrzebny nie tylko komuś, ale przede wszystkim sobie.
„Czasami można po prostu powiedzieć tak po ludzku: Dziękuję ci za twoją robotę”
Czy psychologom łatwo zdobyć zaufanie żołnierzy? Jak ich Pan zachęca do rozmowy?
Nie zawsze łatwo nawiązać dialog. Czasami żołnierze chcą porozmawiać, podzielić się tym, co ich boli. Nigdy nie mówimy: „Chcesz porozmawiać o swoich traumach psychicznych?”, bo to niewłaściwe. Zazwyczaj wszystko zaczyna się od kawy. Najważniejsze, by człowiek czuł się bezpiecznie i miał zaufanie. Musi wiedzieć, że rozmowa jest tajemnicą, o której nikt się nie dowie. Zawsze zastrzegam, że jeśli nie chcesz, bym wchodził tam, gdzie mi nie pozwalasz, nie będę tego robił. Należy szanować prawo człowieka do jego granic osobistych. Nie powinno być żadnego przymusu ani przemocy. To święta zasada jeszcze z psychologii cywilnej.
Pracujecie dodatkowo z żołnierzami przed wysłaniem ich na front?
Oczywiście. Przeprowadzamy instruktaż, zadając pytania typu: „Jesteś gotowy?”; „Czy jest ktoś, kto z jakichkolwiek powodów nie chce wyruszyć na zadanie?”. Niektórzy żartownisie odpowiadają wtedy pytaniem: „A można?”. Można, ale za ciebie pójdzie twój towarzysz broni.
Prowadzimy też pracę z wyższym dowódcą. Mówimy mu, na co należy zwrócić uwagę wśród personelu grupy bojowej. W idealnej sytuacji przed wyruszeniem na zadanie bojowe żołnierze powinni przejść testy, by można było ustalić, czy ich stan psychiczny jest odpowiedni. Ale w praktyce jest tak, że jeśli żołnierz nie przejdzie testu – to niby kto ma iść za niego na zadanie? Nie ma czym zastąpić człowieka. Dlatego każda komisja, która przyjdzie do mnie i zapyta, dlaczego nie wypełniam tych testów, zostanie przeze mnie odesłana, i to daleko. Niech opowiedzą o tych testach chłopakom na froncie... Gdybyśmy mieli pełną obsadę, tobyśmy tak robili. Jestem gotów regularnie przeprowadzać diagnostykę wśród żołnierzy, ale trzeba być realistą.
Jak pokonać strach przed walką? To w ogóle możliwe?
Strach pojawia się z powodu braku lub niedostatku informacji, kiedy twoja psychika dopisuje to, czego nie ma. Prosty przykład: mężczyzna nie wrócił z pracy na czas, kobieta dzwoni do niego, a on nie odbiera. Wyobraźnia podsuwa więc jej myśl, że jest gdzieś z kochanką. Na wojnie jest tak samo. Jeśli o walce wiesz niewiele, w wyobraźni domalowujesz sobie to, czego nie wiesz.
Co więc robimy? Omawiamy każdy krok. Bo kiedy wyjaśniasz żołnierzowi, kim są jego sąsiedzi po lewej i po prawej, gdzie jest ewakuacja, punkt stabilizacyjny, co robić, jeśli coś pójdzie nie tak – jego mózg nie myśli już o tym, że go zabiją, ale zastanawia się, jak zrobić pierwsze kroki i wykonać zadanie. ?
Jeśli masz określony algorytm działania, strach odchodzi
Człowiek powracający z walki nie potrzebuje psychologa
Co powinni zrobić ludzie, którzy boją się służby wojskowej?
Dowiedzieć się, na czym ona polega. Służba wojskowa to pojęcie ogólne. Nie ma stanowiska „żołnierz”. Ja jestem zastępcą dowódcy kompanii inżynieryjno-saperskiej ds. wsparcia psychologicznego personelu. Nie chodzę z karabinem, nie strzelam. By się nie bać, trzeba wiedzieć, o co chodzi. Trzeba sobie uświadomić, jak bardzo możesz być przydatny na froncie.
Oczywiście, można tu zginąć – i to jest przerażające. Ale czy nie jest przerażające także to, że jeśli będziesz się bał i nic nie robił, to Rosjanie przyjdą do twojej wsi albo miasta?
Czy osoby uchylające się od służby mogą być przydatne w wojsku?
Oczywiście. Powiedziałbym nawet, że każdy uchylający się znajdzie tu nie tylko służbę, ale i sens życia. Jego życie zmieni się diametralnie. Będzie mu ciężko, źle, ale powiem górnolotnie: oazę znajdziesz tylko na pustyni.
Superbohaterowie komiksów otrzymali swoje supermoce dzięki cierpieniu. Wszyscy przeszli przez kryzys. Tutaj jest tak samo, tyle że robisz to nie tylko dla siebie, ale dla wielu ludzi i dla państwa.
„Trzeba sobie uświadomić, jak bardzo możesz być przydatny na froncie”
Jak długo człowiek może przebywać na froncie bez wsparcia psychologicznego?
Na froncie wsparcie psychologiczne nie działa. Człowiek potrzebuje poczucia bezpieczeństwa.
Amerykanie przeprowadzili badania i ustalili, że nie można pozostawiać człowieka na froncie dłużej niż przez 45 dni. Już ponad 10 dni powoduje silne zmęczenie bojowe
Tymczasem nasi żołnierze zazwyczaj przebywają na pozycjach bojowych znacznie dłużej.
Człowiek, który wraca z walki, nie chce psychologa. Chce przeanalizować zadanie bojowe i dowiedzieć się, gdzie były amunicja, dlaczego dron nie wystartował na czas... Ma w sobie bardzo dużo agresji, która nie została w pełni wyładowana na polu bitwy.
Jakie techniki pomagają się uspokoić przed walką lub w jej trakcie?
Jest ich wiele. W większości to tzw. techniki uziemienia. To w zasadzie praca z ciałem. Kładziesz się na ziemi albo obejmujesz drzewo. To techniki oddechowe, czyli oddychanie do kwadratu. Kiedy jesteś w stresie, twoja przepona jest zablokowana i możesz wpaść w stan usztywnienia, z którego potem długo nie potrafisz wyjść. Oddychanie zmusza przeponę do ruchu i wysyła sygnał do mózgu, że dochodzisz do siebie.
Jednak techniki nie mogą zastąpić zwykłego odpoczynku. Jeśli człowiek przez 45 dni nie zmieniał pozycji bojowej, to zasada: „oddychaj – nie oddychaj” nie pomoże
Ważny jest tryb życia – sen, odżywianie, woda, odpoczynek. Dziś tego nie ma z jednego prostego powodu: brakuje ludzi.
Pamiętam, jak w 2015 roku artylerzyści siedzieli w ukrytej pozycji w jednym z domów przez 45 dni. Ich jedynym pożywieniem były racje żywnościowe. I właśnie z powodu tego prowiantu przyszła do nich trauma. Mówili: „Prosimy, zamieńcie nam te racje, bo ciągłe żarcie kaszy gryczanej, konserw i sucharów rozwala nam psychikę”.
Jak długo człowiek może walczyć? Jak długo chce, ale jest pewien niuans: z każdym miesiącem skuteczność żołnierza maleje. Możemy walczyć nawet dziesięć lat, ale po pięciu będzie to znacznie trudniejsze
„Ważny jest tryb życia – sen, odżywianie, woda, odpoczynek. Dziś tego nie ma z jednego prostego powodu: brakuje ludzi”
Kobiet na linię frontu nie wypuszczamy
Miał Pan do czynienia na froncie z przypadkami szaleństwa?
Miałem do czynienia z psychozą. Był żołnierz, który na linii walki podczas wymiany ognia z wrogiem zabił swojego towarzysza broni. To był nieszczęśliwy wypadek, ale tak bardzo się obwiniał, że popadł w psychozę.
Lekarze źle się z nim obeszli, bo od razu podali mu środki uspokajające. A przecież człowiek musi taki moment przeżyć. Może krzyczeć, zachowywać się nie do końca adekwatnie. W takich okolicznościach trzeba dać mu wodę i obserwować go, żeby nie zrobił sobie krzywdy. Oczywiście, może pojawić się agresja. Albo na odwrót: człowiek całkowicie się zamknie w sobie. W takich momentach dobrze działa terapia zorientowana na ciało, praca z ciałem.
Należy szanować wszelkie emocje poszkodowanego. One muszą wyjść na zewnątrz
Jakich momentów ze służby nigdy Pan nie zapomni?
Z dobrych to te, kiedy odpieramy wroga, a miejscowi mówią: „Dziękujemy!”. Ze złych – to samobójstwa. Nigdy nie zapomnę dnia, w którym zrobił to jeden z żołnierzy. Były ku temu powody, ale w takich sytuacjach jako psycholog ciągle wyrzucasz sobie, że gdzieś zawiodłeś. Nawiasem mówiąc, w wielu przypadkach udało się samobójstwom zapobiec.
A jakie sprawy najczęściej niepokoją kobiety na wojnie?
Głównie te same co mężczyzn. Czasami cierpią z powodu nadmiernej pobłażliwości z ich strony. Mówią: „Nie jestem dziewczyną, jestem jednostką bojową”. Starają się to udowadniać w praktyce.
W mojej jednostce panuje seksizm. Na przykład nie wypuszczamy kobiet na linię frontu, bo je chronimy. Ja nie jestem gotów przeżyć śmierci dziewczyny na wojnie
Chociaż nie uważam, że kobieta jest tylko strażniczką ogniska domowego, kucharką czy mamą, która zajmuje się wyłącznie dziećmi. Dziewczyny, z którymi służę, to bardzo fajne żołnierki, które wykonują superzadania.
Jak zmieniło się podejście do kobiet w wojsku w ciągu ostatnich trzech lat?
Nigdy nie miałem żadnych uprzedzeń w tej kwestii. Być może pojawiło się nieco więcej szacunku, ponieważ wcześniej kobiety zajmowały głównie stanowiska łączniczek i księgowych. Teraz zajmują różne stanowiska na równi z mężczyznami.
Nie wyobrażam sobie, bym miał romantyczny związek z żołnierką. Bo to jednostka bojowa i towarzyszka broni. Chociaż u nas służą też pary. Nie wierzę jednak w historie typu: „zakochałem się w niej na linii ognia”. Po wojnie większość takich par się rozchodzi.
Co kobiety robią lepiej od mężczyzn w wojsku?
Mamy kobiety, które własnoręcznie wytwarzają materiały wybuchowe. Są spokojniejsze i bardziej wytrwałe niż mężczyźni. I większość z nich to dobrzy kierowcy.
O pomoc częściej zwracają się do mnie mężczyźni. Kobietom łatwiej komunikować się z kobietami.
„Mamy kobiety, które własnoręcznie wytwarzają materiały wybuchowe. Są spokojniejsze i bardziej wytrwałe niż mężczyźni”
Liczy się ziemia, na której walczysz
Czy jest wystarczająco wielu wysoko wykwalifikowanych psychologów do pracy z personelem?
To, czego nam brakuje, to nie ilość, ale podmiotowość. By zdjęto z nas zupełnie niepotrzebne obowiązki: dochodzenia, sporządzania protokołów. Byśmy mogli zajmować się swoją pracą. Każdy dowódca musi zrozumieć, po co w jego jednostce jest psycholog. Musi go szanować i słuchać jego opinii.
Kto powinien po powrocie żołnierza z wojny powinien się dostosować: żołnierz do społeczeństwa czy społeczeństwo do żołnierza?
Żołnierz będzie chciał, by społeczeństwo stało się takie jak on. Społeczeństwo będzie chciało, by żołnierz przyzwyczaił się do cywilnych zasad. Musimy spotkać się gdzieś pośrodku i powiedzieć: „Jesteśmy jednością, jesteśmy tutaj. Musimy się do siebie nawzajem dostosować”.
Żołnierz powracający z wojny ma wiele reakcji, które mogą przerażać cywilów. Nie będzie więc łatwo. Czeka nas ogromna fala przemocy domowej w rodzinach weteranów.
W Serbii są obecnie jedni z najlepszych na świecie specjalistów w zakresie zapobiegania przemocy domowej i radzenia sobie z jej skutkami. Bo Serbowie doświadczyli wojny u siebie. Natomiast w Ameryce nadal jest ogromny problem samobójstw wśród byłych żołnierzy. Jest ich do 22 dziennie
Konsekwencje tego mogą być tragiczne, ale u nas na pewno będzie lepiej, niż jest w USA, bo ważna jest ziemia, na której walczysz. Amerykanie nie walczyli u siebie w domu. Nawiasem mówiąc, właśnie dlatego wielu naszych żołnierzy nie chciało iść na Kursk. To bardzo ważny czynnik.
Co by Pan poradził żółtodziobom? Jak szybciej się przystosować, znaleźć wspólny język z kolegami i pokonać strach przed pierwszą walką?
Bądź ze sobą szczery. Jeśli się boisz – powiedz. Jeśli czegoś nie wiesz – pytaj. Opanuj swój fach. Zawsze znajduj czas dla siebie. Codziennie rób te same rzeczy: myj zęby, myj się... Nie masz wody – używaj chusteczek. To powinien być rytuał, który cię uratuje. Kontaktuj się z co najmniej jedną osobą ze swojego życia w cywilu. W oddziale znajdź kogoś, kto cię nie irytuje. Zwracaj uwagę na swoje zdrowie fizyczne, ale pamiętaj, że nikogo nie interesuje, że obtarłeś sobie nogę. Mów o tym, ale nie narzekaj. Idź za swoim niespełnionym marzeniem, a wszystko się ułoży (odpowiedź: „do domu” się nie liczy). Znacznie gorzej jest tym, którzy nie wiedzą, czego chcą. No i zaspokajaj swoje potrzeby w miarę możliwości. Boli ząb – idź do dentysty, boli dusza – idź do psychologa.
Odpoczywaj przez co najmniej jeden dzień w miesiącu. Jak to u nas wygląda? Mamy taką opcję, że kiedy żołnierz mówi, że jest zmęczony, dajemy mu dzień wolnego, żeby mógł wyjechać do cywilizacji, na przykład do najbliższego miasta, gdzie jest hotel.
Wcześniej żołnierze zapraszali tam żony lub osoby, które ich zastępowały. Ostatnio po prostu często chcą położyć się na białym łóżku, wziąć ciepły prysznic i przełączać pilotem kanały telewizyjne
I najważniejsze: nigdy nie zapominaj, że jesteś świetnym wojownikiem, który – mimo strachu i ryzyka śmierci – niszczy wroga na swojej ziemi.
Przez wiele tygodni dwie dziennikarki Julia Kalashnyk z Kijowa i Edyta Iwaniuk z Warszawy próbowały ustalić, ile ukraińskich dzieci z powodu wojny nie uczęszcza do żadnej szkoły, ile ma problemy z uczeniem się, ile znajduje się poza system edukacji ukraińskiej bądź kraju, do którego udało im się uciec przed wojną. Rozmawiały z dziesiątkami osób: dziećmi, rodzicami, nauczycielami, przedstawicielami organizacji pomocowych, ekspertami. Czytały raporty dotyczące edukacji ukraińskich dzieci, te międzynarodowe, przygotowane przez polskie organizacje pozarządowe, ministerialne dokumenty powstałe w Ukrainie i Polsce. Z powodu wojny, zmiany ciągłego miejsca pobytu, niekompatybilności systemów ukraińskich, polskich, europejskich, ZUS-u czy straży granicznej, ani urzędnicy, ani aktywiści czy organizacje pozarządowe nie są w stanie określić nawet przybliżonych liczb dzieci, których nie obejmuje żaden system edukacji. Ostrożnie, na podstawie badań ukraińskiego ministerstwa ostatnie znane szacunki mówią, że 30 proc. dzieci ma sporadyczny kontakt ze szkołą w Ukrainie.
Dziennikarki wyjaśniają szczegółowo, skąd braki w statystykach i zadają pytanie o losy dzieci, których przyszłość jest zagrożona. Czy można już mówić o straconym pokoleniu? Jakie konsekwencje będzie miała kilkuletnia luka w edukacji?
Po co nam wiedza o tym, ile ukraińskich dzieci z powodu wojny jest poza jakimkolwiek systemem edukacji, nie chodzi do szkoły, ani nie uczy się on-line? Bo to kluczowe, żeby zrozumieć, jak drastycznie wojna zmienia przyszłość Ukrainy. A przyszłość Ukrainy jest związana z przyszłością Polski. Wielotygodniowe śledztwo przynosi więcej pytań niż odpowiedzi. Czy to 200 tysięcy, pół miliona, czy milion dzieci? Nie można tego oszacować. Twarde dane pokazują, że od początku wojny z ukraińskiego systemu edukacji ubyło około 470 000 dzieci. Wiadomo, że większość ukraińskich uczniów ma około 2,5 roczne opóźnienie w porównaniu z rówieśnikami z krajów OECD. Na terenach wiejskich ta różnica wynosi nawet cztery lata.
Nauka online ratuje życie
Kiedy na ulicach ukraińskich miast 24 lutego 2022 r. pojawiły się rosyjskie czołgi, ukraiński system edukacji stanął. Tysiące dzieci, takich jak 16-letnia Sasza z Charkowa, dowiedziało się tego ranka, że nie pójdą do swojej szkoły. Nie zobaczą kolegów, nauczycieli, nie będą mogły powiedzieć do widzenia. Zamiast plecaka z książkami, musiały spakować najpotrzebniejsze rzeczy i uciekać, żeby ratować swoje życie.
W pierwszych dniach rosyjskiej okupacji nie było jeszcze wiadomo, jak długo potrwa wojna. Szybko się jednak okazało, że rosyjska agresja nie jest sytuacją przejściową. Całkowita przerwa w nauczaniu trwała jednak tylko około dwóch tygodni, ponieważ szkoły, korzystając z covidowych doświadczeń, szybko opracowały system nauki online. - Wschód Ukrainy doświadczył najbardziej intensywnych strat, podczas gdy regiony centralne i zachodnie doznały mniejszych zakłóceń, koncentrując się bardziej na dostosowaniu procesu edukacji - wyjaśnia Olena Lynnyk, autorka badań o edukacji podczas wojny z organizacji Osvitanalitika.
W tej chwili, po trzech latach pełnoskalowej wojny wywołanej rosyjską agresją w Ukrainie i aneksji Krymu w 2014 roku, na okupowanych terytoriach znajduje się 1,6 miliona dzieci. Tylko na Krymie jest ponad 200 tysięcy dzieci w wieku szkolnym, które nie mają dostępu do ukraińskiego systemu edukacji. Eksperci mówią o nich: "stracone pokolenie".
Poza tym na większości terytorium Ukrainy są trzy formy nauczania: online, stacjonarne i mieszane. Wybór formatu zależy głównie od tego, czy dzieci mają gdzie się uczyć: czy ich szkoła nie została zbombardowana przez Rosjan, czy istnieją alternatywne budynki, w których mogłyby odbywać się lekcje. Również od tego, czy sytuacja bezpieczeństwa w regionie pozwala na naukę stacjonarną lub mieszaną. Oraz czy w szkole dostępny jest schron w razie bombardowania, jaki jest jego stan i czy pomieści wszystkie dzieci.
Jeśli pójście do szkoły zagraża życiu dzieci, tak jak w Charkowie, przechodzą na stałe w tryb nauki online. Było to dużym wyzwaniem dla ukraińskiego systemu edukacji, ale pozwoliło na szybkie wznowienie działalności szkół w większości regionów i kontynuowanie nauki na obszarach zagrożonych.
Jeśli w ogóle nie ma dostępu do edukacji, to nauka online ratuje życie. To lepsze niż brak jakiejkolwiek edukacji - mówi Olena Lynnyk.
Ilustracja: Olena Polishchuk
W szkołach, w których odbywają się zajęcia stacjonarne, syreny alarmowe wysyłają uczniów i nauczycieli do schronów. Ale dla tych, którzy uczą się online, schemat działania jest inny. Kiedy rozlega się alarm, nauczyciele muszą przerwać lekcję i przenieść się w bezpieczne miejsce, a uczniowie podążają za nimi, jeśli ostrzeżenie dotyczy ich obszaru. Alarmy te są częste i mogą trwać ponad 10 godzin, poważnie zakłócając naukę.
Zniszczenie szkół, rozproszenie dzieci na Ukrainie i za granicą, brak nauczycieli (54 tysiące ubyło) i gwałtownie spadające wskaźniki skolaryzacji, to główne wyzwania, jakie wojna postawiła przed ukraińskim systemem edukacji. Jesienią 2024 r. wiceminister edukacji Ukrainy ds. szkolnictwa, Nadia Kuzmychova, oświadczyła, że wskutek rosyjskiej agresji zniszczone zostały 1663 szkoły, z czego 201 całkowicie. Według niej 879 szkół znajduje się na terytorium okupowanym przez Rosję. Ponieważ bombardowania cały czas trwają, liczby rosną. Źródła podają, że w sumie co 7 szkoła w Ukrainie została zniszczona.
Ale nawet edukacja online nie zawsze jest wyjściem. W wioskach pierwszej linii często nie ma internetu, prąd znika, a budynek szkoły jest całkowicie zniszczony.
Nauczyciel: Czy zobaczę jeszcze moją klasę?
Nauczycielka języka ukraińskiego z Charkowa, Olena, wspomina, jak we wrześniu 2022 roku uczyła dziesiątą wtedy klasę, prowadząc lekcje online, bo szkoła, w której pracowała, została zbombardowana. W tych dniach Rosja zaczęła atakować ukraińską infrastrukturę energetyczną za pomocą precyzyjnych uderzeń. Charków był jednym z pierwszych celów. Większość miasta była pozbawiona prądu, a mobilny internet zniknął.
- Nie było prądu, nie było internetu. Powtarzałam sobie w kółko "nie poddasz się, Olena", aż udało mi się na chwilę połączyć i wysłać im materiały i prace domowe. Kolejnego dnia, znów to samo, brak prądu, brak internetu, aż coś złapało i zobaczyłam na ekranie 16 "świecących się" główek, czyli klasa dołączyła do lekcji. Hałaśliwy Mykyta powiedział, że czuje się dobrze z kontynuacją szkoły.
„Miło jest wrócić do czegoś znajomego". „Byliśmy zszokowani, gdy zobaczyliśmy, że nasza szkoła jest zniszczona" - wyznała Svytlana. Ktoś dodał: „Czujemy się, jakby to nie działo się naprawdę". Zapytani, czy chcą wrócić do Charkowa, chórem odpowiedzieli „Tak". Tego dnia ich marzenie było proste - ukończyć razem szkołę w rodzinnym mieście za dwa lata. „Czekamy na ukończenie szkoły w Charkowie", mówili.
Spotkaliśmy się z klasą dwa lata później, 22 maja 2024 r., kiedy najważniejszy dzień - zakończenie szkoły, był tuż za rogiem. Wtedy było już jasne, że ich marzenia się nie spełnią. Nauczycielka Olena przygotowywała się do kolejnego dnia zdalnych lekcji. Z okna jej mieszkania na dziewiątym piętrze w Charkowie widać było kłęby dymu - dowód wznowienia walk w regionie, gdy Rosjanie zintensyfikowali ofensywę.
Tego dnia w wirtualnej klasie było tylko ośmiu 11-klasistów. Reszta uczyła się asynchronicznie z zagranicy (nauka asynchroniczna odbywa się nie w czasie rzeczywistym, tylko po zakończeniu lekcji, z nagrań). Już od wielu miesięcy z powodu wojny byli rozproszeni po całym kraju i poza granicami Ukrainy. Saszko i Dmytro zostali w Charkowie, Andrij wyjechał do Pawłohradu, Swietłana do Kijowa, a Pawło do Użhorodu. Inni jeszcze dalej: Denys do Czech, Alyona do Rumunii.
Ilustracje: Olena Polishchuk
Po drugiej stronie ekranu
Jednym z uczniów, którzy zostali w Charkowie, był nastoletni Dymytro. Poczuciem humoru próbuje rozładować trudną sytuację. - Po ciężkiej nocy z wieloma eksplozjami, dronami kamikadze nad miastem i tym wszystkim, myślałem sobie, no cóż, może jutro będę mógł pominąć pierwszą lekcję? Zaryzykuję i powiem, że oszukiwanie stało się o wiele łatwiejsze podczas nauki online. Ale tak na serio, to trudniej jest przyswoić materiał, niż osobiście. Trudniej jest się skupić. Wolę normalną naukę w szkole. No i brakuje mi siedzenia w klasie, bycia z innymi ludźmi.
15 letnia Valentyna z Izium spędziła siedem miesięcy pod rosyjską okupacją w 2022 roku. Nie miała warunków do nauki. - Ukrywaliśmy się, to nie było miejsce na naukę, nie miałam warunków. Nie byłam w stanie otworzyć książki.
Najbardziej z tego czasu pamiętam, jak rosyjscy żołnierze usłyszeli szczekanie psa. Zaczęli strzelać w ziemię, próbowali go upolować.
16-letnia Sasza z Charkowa, dobrze pamięta dzień, w którym wybuchła wojna, ale nie chce go wspominać. W dwie godziny z mamą spakowały najpotrzebniejsze rzeczy, dwa koty i opuściły mieszkanie. Los je rzucił na Słowację. Potem już pamięta bardzo mało, ciągle spała. Nie miała siły ani na naukę on-line, ani pójście do szkoły w nowym kraju. Jej matka była bezradna, pozwoliła dziewczynie odpocząć.
Z ukraińskiej klasy Saszy tylko pięć osób zostało w mieście. Dziewczynka ma sporadyczny kontakt z kolegami, są w innych miastach lub krajach. Sasza nie poszła do szkoły na Słowacji. Jest jedną z 600 tys. ukraińskich uczniów, którzy, według UNHCR, nie poszli do lokalnej szkoły w kraju, który ich przyjął. Sasza uczyła się w ukraińskim systemie on-line. Traumatyczne przeżycia przerabiała z psychologiem na terapii. Skończyła ukraińską szkołę online i poszła do stacjonarnej artystycznej szkoły w Bratysławie w 2024 roku. W tym roku chce dostać się na studia na Słowacji.
"Koleżanki tego nie zrozumieją". Historie dzieci, które dotarły do Polski
14-letnia Nastka z Połtawy po wybuchu wojny przyjechała z mamą do Warszawy. Uczy się w dwóch szkołach: polskiej w Warszawie i ukraińskiej online. Marzy o tym, by dostać się do dobrego warszawskiego liceum albo do technikum. Chodzi na korepetycje, by dobrze zdać egzamin ósmoklasisty. Jest dobra z matematyki, choć, jak mówi, gubi się w polskich nazwach. Lubi swoją polską klasę, ale tęskni za koleżankami z Charkowa.
- W mojej polskiej klasie wszyscy są bardzo mili. Szczególnie wspiera mnie wychowawczyni. Mam kilka koleżanek. Wiem, że nigdy nie zwierzają mi się ze wszystkiego i ja też nie jestem do końca szczera. Nie zrozumieją, ja też nie. Po lekcjach często siedzę na komunikatorach z koleżankami z Charkowa. Ale one też już coraz mniej rozumieją. Nie wiem, kiedy się spotkamy - mówi ze smutkiem dziewczynka.
Liza lubi Warszawę, także za to, że oferuje wiele możliwości, wiele zajęć dla dzieci. - Chodzimy ze szkołą na basen. Jeździmy 20 minut na pływalnię specjalnym autobusem raz w tygodniu. Kiedyś w nim zasnęłam. Ocknęłam się sama w autobusie, ale kierowca był bardzo miły i szybko odwiózł mnie na miejsce, nie zauważył, że nie wszyscy wysiedli. Wychowawczyni się bardzo przejęła, że się mnie nie doliczyła. Ale tylko raz o mnie zapomnieli. Normalnie wszyscy są naprawdę mili. Jesteśmy wdzięczni Polakom. Cała szkoła zrzucała się na zakup pianina dla innej uzdolnionej muzycznie Ukrainki z równoległej klasy. Potem też była zbiórka na wiolonczelę dla innej dziewczyny, jak się dowiedzieli, że i jej dom został zbombardowany. Nie wiem, czy uzbierali, ale ktoś w końcu kupił instrument. Wszyscy na początku byli bardzo pomocni, zwłaszcza nauczyciele. Dziś już się chyba nie wyróżniam, nikt za bardzo nie pamięta, że jestem z Ukrainy. Raczej zostaniemy w Polsce, nawet jak skończy się wojna, nie mamy do czego wracać. Nie myślę o tym.
Ilustracje: Olena Polishchuk
„Nie krzycz tak, nie jesteś na Ukrainie”
Młodszym dzieciom jest dużo łatwiej się przystosować do nowych warunków. Nie wiem, czy moi chłopcy pamiętają już życie w Kijowie - mówi Julia, mama przedszkolaka i drugoklasisty, która po wybuchu wojny z dziećmi przyjechała do Warszawy. Pracuje w międzynarodowej korporacji na kierowniczym stanowisku. -Nie udało mi się od razu zapisać chłopców do przedszkola, nie rozumiałam, jak działa polski system. Nie ukrywam, że pomogła mi przyjaciółka i do tej pory pomaga, bo nie sposób wszystkiego pojąć z Google Translate. Jednak choć moja koleżanka Ania ma doktorat, nie udało nam się z sukcesem zaaplikować na 800+ dla jednego z synów, z powodu błędu Straży Granicznej w systemie. Jestem w dobrej sytuacji, więc to nie jest duży problem. Jestem zadowolona z naszej szkoły na warszawskiej Pradze Południe. Nauczyciele są wyrozumiali. Gdy się zdarzały nieprzyjemne sytuacje, na zebraniu podniosłam rękę i spytałam, czy to zachowanie jest normalne i sytuacja została wyjaśniona. Nie ma o czym gadać, to były jakieś mikro przykre zachowania.
Chodziło o to, że jedno dziecko wielokrotnie powtarzało "nie krzycz tak, nie jesteś na Ukrainie". Nigdy potem nie mieliśmy już żadnych przykrości, poza zwykłymi sprzeczkami. Daniel ma polskich kolegów, chodzi na piłkę. Wasz system edukacji jest bardziej ludzki, traktuje dzieci podmiotowo. Nawet na piłce myślę sobie, że oni się ciągle bawią, a nie porządnie trenują. Obaj chłopcy są zapisani do rejonowych szkół w Kijowie, mają korepetytorkę, która ich przygotowuje do egzaminów. Są w dwóch systemach. Tak na wszelki wypadek.
Ja myślałam, że przyjechaliśmy do Polski na dwa, góra trzy miesiące i to wszystko minie - mówi Lena. Jej historia potwierdza wnioski z raportów i badań.
Młodsze dziecko w pierwszej klasie nie ma większych problemów z adaptacją, ale nastoletni Andrij nie ma wielu kolegów, często mówi, że chciałby wrócić do Kijowa. Trafił do polskiej ósmej klasy. - On był w szkole z rozszerzonym angielskim i tak sobie próbował radzić, mówiąc po angielsku przez pierwsze miesiące. Niestety, to był bardzo trudny czas, był jednocześnie w ukraińskiej szkole, a w Polsce przygotowywał się do egzaminu ósmoklasisty. Miał problemy z matematyką, chemią, fizyką. To, co słyszał w szkole po polsku, zapisywał w zeszycie cyrylicą. Pomogły jednak dodatkowe zajęcia z polskiego i szybko wyrównał poziom językowy. Udało mu się zdać nawet dobrze egzamin i dostał się do liceum na warszawskim Bródnie. Mieliśmy historię przemocy rówieśniczej, werbalnej.
Dzieci w tym wieku bywają okrutne. Dopytywały się Andrzeja często, czy już na nasz dom w Kijowie zbombardował Putin. Andrzej bardzo przeżywał wyjazd do Polski, tęsknił za naszym domem. Porozmawiałam o tym z wychowawcą i, jak wy to mówicie, "jak ręką odjął", głupie docinki się skończyły. Zrezygnowaliśmy z ukraińskiej szkoły on-line, bo syn i tak ma dużo lekcji. Liczymy, że jeśli będzie chciał pójść na studia w Ukrainie, polski dyplom będzie się liczył, a on ciągle powtarza "mama, ja chcę do domu". O powrocie w ogóle nie myślimy. Wspomagamy Ukrainę stąd na tyle, na ile się da. Myślimy ciągle o Ukrainie, z bólem, że nas tam nie ma. Ale ja nie umiem być już w Kijowie nawet kilku dni, ciągłe alarmy, schodzenie do schronów. Ta sytuacja to taka wielka trauma, która mnie osobiście przerasta. Nie umiem się do tego przyzwyczaić. Co to za życie dla dzieci? Jak można się uczyć w takich warunkach?
Trzeba wybierać między złym a bardzo złym
W czasach kryzysu wojennego wszystko jest kryzysowe, więc oczywiście edukacja online, w każdej formie jest lepsza niż brak jakiejkolwiek edukacji. To wybór między złym a bardzo złymi rozwiązaniami, mówi ekspertka ds. edukacji Olena Lynnyk.
W roku 2024 większość szkół w Ukrainie przeszła na naukę stacjonarną - 53 proc., podczas gdy 28 proc. korzystało z formatu mieszanego, a 19 proc. dzieci na terenach przy froncie wciąż uczy się on-line.
Zwłaszcza przy linii frontu ale także w innych miastach w całym kraju, ciągłe alarmy bombowe, rosyjskie drony i ataki rakietowe na systemy energetyczne prowadzą do przerw w dostawie prądu i zakłóceń w dostępie do Internetu. To oznacza to, że praktycznie każdy uczeń nie może uczyć się w pokojowych warunkach. Badanie organizacji Save the Children wykazało, że około dwie trzecie dzieci w regionach frontowych Ukrainy nie może osobiście uczęszczać do szkoły. Skutkuje to fragmentaryczną edukacją, ciągłym napięciem i koncentracją na przetrwaniu.
Irpin, przedmieście Kijowa, na początku wojny zostało doszczętnie zbombardowane a wszystkie szkoły częściowo lub w całości zniszczone. Liceum nr 3 ucierpiało najbardziej. Udało się je odbudować. Dziś uczy się tu 1608 uczniów, a nowy schron przeciwlotniczy może pomieścić 700 dzieci, czyli niecałą połowę szkoły. Dlatego szkoła działa na dwie zmiany. - Oczywiście, to nie jest prawdziwa nauka, gdy 700 dzieci jest zgromadzonych w piwnicy - mówi Larysa Kostyantynivna, zastępczyni dyrektora liceum.
Skutki fragmentarycznej edukacji
Taki sposób uczenia się przynosi znaczące straty. Skutki ciągłej nauki online i stres wywołany wojną pokazuje badanie PISA 2022, w którym 15-letni ukraińscy uczniowie uzyskali o 38 punktów niższy wynik w czytaniu w porównaniu do 2018 roku, 59 proc. osiągnęło poziom podstawowy, a 29 proc. uzyskało poziom 3 lub wyższy (wyniki testu PISA na poziomie 5 lub 6 są uważane za osiągające wysokie wyniki). Badanie przeprowadzono w 18 z 27 regionów Ukrainy.
Ukraińskie władze problemu nie bagatelizują, dlatego Instytucja badająca jakość nauki, zwłaszcza w wojennym czasie monitoruje postępy uczniów. Z przeprowadzonych przez nią badań wiemy, że mimo że większość uczniów w Ukrainie jest oficjalnie zarejestrowana w systemie edukacji, nie wszyscy mają stały dostęp do nauki. W roku szkolnym 2022/2023, aż 30 proc. ukraińskich uczniów doświadczyło przerw w nauce z powodu wojny, liczba ta sięgała 40 proc. w regionach południowych przy froncie.
Ukraińscy uczniowie pozostają w tyle za swoimi rówieśnikami z krajów OECD średnio o około 2,5 roku w zakresie umiejętności czytania. Anastasiia Donska z organizacji Teach for Ukraine jest przekonana, że uczniowie przygotowujący się do egzaminów wstępnych na uczelnie osiągają wyniki na poziomie ucznia dziewiątej klasy, podczas gdy ci, którzy wchodzą do szkół zawodowych, są bliżej umiejętności ucznia siódmej klasy. Uczniowie z obszarów wiejskich stają przed jeszcze większymi wyzwaniami, a straty sięgają nawet 4 do 4,5 roku w porównaniu do ich miejskich rówieśników czy do mieszkańców innych krajów europejskich.
W maju 2024 roku Instytut zajmujący się nadzorowaniem jakości nauki w Ukrainie przeprowadził testy dla uczniów klasy szóstej i ósmej w języku ukraińskim oraz matematyce. Uczniowie szóstej klasy wykazali niewielką poprawę, a więcej z nich osiągnęło wystarczające wyniki, co prawdopodobnie wynika z spadku nauczania zdalnego z 39 proc. do 24 proc..
W przeciwieństwie do tego wyniki uczniów ósmej klasy spadły. Ukraińskie Ministerstwo Edukacji wprowadziło program "Ekosystem wyrównawczy strat w nauce" „Ecosystem for Catching Up on Educational Losses" - na razie dostępny tylko w kilku regionach - który pozwala ukraińskim uczniom korzystać ze sztucznej inteligencji i interaktywnych lekcji opartych na przypadkach, aby przezwyciężyć braki w nauce. Jednak problem pozostaje częściowo nierozwiązany z powodu braku skoordynowanych rozwiązań oraz kompleksowego i finansowanego programu ze strony Ministerstwa Edukacji.
Jak policzyć dzieci, które nie chodzą do szkoły?
Jak usłyszałyśmy w rozmowie między innymi z UNHCR, nikt nie jest w stanie dokładnie stwierdzić, ilu ukraińskich uczniów jest poza lokalnymi systemami szkolnymi w krajach przyjmujących UE. 600 tys. z 1.4 mln przebywających za granicą nie chodzi do szkoły.
Według UNHCR dzieci nie są zapisywane do lokalnych szkół, bo rodziny wciąż mają nadzieję na powrót do kraju. Bariera językowa, dodatkowe zajęcia, problemy z dostaniem się do szkoły, strach przed utratą "jednego roku" (np. dziecko z 4 klasy ukraińskiej, musi iść do 3 polskiej) - to najczęstsze powody.
Dzieci przemieszczają się, systemy europejskie do liczenia nie są spójne. Jaki jest status tych 600 tys. dzieci? Do końca nie wiadomo. Mogą uczyć się online w systemie ukraińskim lub nie uczyć się w ogóle w żadnym systemie.
Największa liczba ukraińskich uczniów poza systemami edukacyjnymi znajduje się w Mołdawii - 65 proc., w Bułgarii - 23 proc., na Słowacji - 13 proc. i w Rumunii - 12 proc., w Polsce - 11 proc (dane UNHCR).
Z roku na rok jednak coraz więcej dzieci decyduje się na naukę w lokalnej szkole w kraju, do którego udało im się dotrzeć. Około 50 tys. więcej w roku 2024 niż 2023 - wynika z informacji przekazanych przez rzeczniczkę praw obywatelskich ukraińskiej oświaty Nadiię Leshchyk.
Nawet 360 tys. dzieci pobiera lekcje w ukraińskim systemie on-line z zagranicy. Większość z nich na dwie zmiany - to słyszymy z oficjalnych źródeł. Ale czy wszystkie dzieci zarejestrowane on-line faktycznie uczęszczają na zajęcia, tego też nie da się potwierdzić. Eksperci, rodzice i nasze doświadczenie pokazują raczej, że wiele z nich pozostaje w „szarej strefie" - technicznie w systemie, ale nie uczestniczy aktywnie w edukacji.
Dlaczego ubywa dzieci z ukraińskiego systemu?
Najwięcej dzieci ubywa z pierwszych klas. Jedną z największych zmian w ukraińskim systemie edukacji pokazują dane uzyskane przez Ukraiński Instytut Analiz Edukacyjnych - spadek liczby uczniów i pierwszoklasistów na całej Ukrainie od początku wojny.
W roku szkolnym 2021-2022 na Ukrainie uczyło się 4 230 358 uczniów. W roku szkolnym 2024-2025 liczba zarejestrowanych w systemie spadła do 3 743 022. Oznacza to utratę ponad 487 000 - około 11 proc. uczniów w ciągu trzech lat wojny.
Na główne przyczyny porzucania nauki przez uczniów wskazuje się ucieczki rodzin za granicę z powodu wojny oraz uczniowie, którzy utknęli na terytoriach okupowanych.
Ilustracje: Olena Polishchuk
Najgorzej jest na froncie
Jak widać na wykresie, regiony frontowe i okupowane są jednymi z najbardziej dotkniętych spadkiem scholaryzacji. W obwodzie charkowskim liczba dzieci zmniejszyła się o jedną piątą, w obwodzie chersońskim o prawie połowę, w obwodzie zaporoskim jedna trzecia dzieci nie jest już w ukraińskim systemie, z powodu migracji i rosyjskiej okupacji, w obwodzie ługańskim - 63 proc., a w obwodzie donieckim - 54 proc.
Sytuacja jest jeszcze gorsza, jeśli chodzi o pierwszoklasistów. W obwodzie ługańskim aż 86 proc. dzieci wypadło z systemu. (Obwód charkowski - 45,65 proc.; obwód chersoński - 71,58 proc.; obwód zaporoski - 60,32 proc.; obwód doniecki - 74 proc.). Jedynie w Zaporożu, w pobliżu linii frontu, odnotowano wzrost liczby uczniów o 13,5 proc. Wzrost ten jest spowodowany migracją wewnętrzną - mieszkańcy wsi przenoszą się do miasta ze wsi i miasteczek na linii frontu z powodu obaw o bezpieczeństwo.
Według raportu Osvitanalytica na Ukrainie zarejestrowano 4,9 miliona osób wewnętrznie przesiedlonych (IDP), z czego 4,4 proc. - czyli 221 668, to dzieci w wieku szkolnym.Największy spadek liczby studentów odnotowały regiony frontowe i okupowane. W obwodzie charkowskim liczba dzieci zmniejszyła się o jedną piątą, w Chersonie — prawie połowę, w Zaporożu — z powodu migracji i okupacji rosyjskiej jedna trzecia dzieci nie znajduje się już w ukraińskim systemie edukacji. W obwodzie ługańskim porzuciło 63% studentów, w Doniecku — 54%.
Znikają nie tylko dzieci, ale nauczyciele też
Z systemu edukacji przez wojnę wypadło ponad 54 tysięcy nauczycieli (oszacowane na podstawie danych udostępnionych przez Instytut Analityki Edukacji w Ukrainie). siedem tysięcy nauczycieli jest za granicą, z czego 1764 przebywa w Polsce. To osoby, które prawdopodobnie prowadzą zdalnie lekcje w ukraińskich szkołach z Polski.
Tylko na początku wojny chęć do pracy w Polsce zgłosiło 3,5 tysiąca ukraińskich nauczycieli, podawał ówczesnym polski minister edukacji Przemysław Czarnek. W kursach wspomagających nostryfikację dyplomów ukraińskich nauczycieli, które prowadzi Fundacja Care Polska, bierze udział 1800 osób, informuje prezes organizacji Piotr Sasin.
Warto dodać, że w Polsce jest 25 tysięcy nauczycielskich wakatów.
"Stracone pokolenie"? „Nie sądzę”
Polscy eksperci podchodzą ostrożnie do tematu "straconego pokolenia". Podkreślają, że straumatyzowane wojną dzieci w polskich szkołach mają trudności językowe, właściwie się tylko asymilują do warunków, a nie integrują - w większości.
Zdarza się, że doświadczają dyskryminacji, a polska edukacja wielokulturowa jest daleka od ideału, bo nauczyciele i system nie był przygotowany na tak wielu cudzoziemców. Ale pomimo tego, jak wynika z raportów CEO czy Care Poland, dzieci migranckie są zaopiekowane i mają duże możliwości rozwojowe.
Wśród polskich ekspertów panuje zgoda co do tego, że szkoła stacjonarna dla dzieci, nawet jeśli nie jest idealna, to najlepsze wyjście. I sposób na to, żeby to pokolenie ukraińskich dzieci nie było stracone.
Polskie ministerstwo edukacji, choć działa wolniej, niż praktycy by chcieli, jest otwarte i prowadzi dialog - powstała grupa robocza, do której należą przedstawiciele organizacji pozarządowych. "Przymus" pójścia do lokalnej szkoły to jeden z efektów ich rozmów.
Zarówno polskie, jak i międzynarodowe organizacje zalecają, żeby dzieci z Ukrainy uczęszczały do lokalnych szkół. Care Polska, UNICEF czy Unbreakable Ukraine (takich organizacji jest dużo więcej) prowadzą w Polsce działania wspierające uczniów z Ukrainy. Są wśród nich zajęcia wyrównawcze, przygotowujące do egzaminów i w zakresie nauki języka polskiego, wsparcie psychologiczne czy program asystentów wielokulturowych. Organizacje pomagają też nauczycielom z Ukrainy nostryfikować dyplomy.
Wszyscy pracują na to, żeby luka edukacyjna była jak najszybciej zasypana. Badania pokazują bowiem, że nastolatki z Ukrainy dziś częściej myślą o kształceniu zawodowym. Dzięki uprzejmości Care Polska i Unbreakable Ukraine mogłyśmy porozmawiać z nastolatkami z Ukrainy w Warszawie i w Gdańsku, którzy brali udział w zajęciach wyrównawczych i wspomagających.
Dzieci opowiadają:
Sofia z Połtawy (16 lat): Nie jesteśmy straconym pokoleniem. Mamy szansę i możliwości, żeby się uczyć i rozwijać. Uczę się w ukraińskiej szkole, po zajęciach mam korepetycje i jeszcze zajęcia wyrównawcze w weekend. Odsypiam tydzień w niedzielę. Chcę studiować, zostać trenerką unihokeja, choć mój brat poszedł na studia i zrezygnował, wolał iść do pracy.
Svet z Dniepro (16 lat) Uczy się w Gdańsku w technikum programistycznym. Jednocześnie uczy się on-line w ukraińskiej szkole, bo chce mieć kontakt ze swoimi kolegami z Ukrainy. Po szkole ma dodatkowe zajęcia wyrównawcze. Jeśli ma czas, czyta. Interesuje się projektowaniem. - Może nie mamy tyle stabilności, co wcześniejsze pokolenia, ale dzięki technologii mamy dostęp do wiedzy i możliwości, o jakich wcześniej nikt nie mógł marzyć.
Oleg z Odessy: nie chodzi do polskiej szkoły, choć jest w ósmej klasie. Interesuje się budownictwem. Łączy się codziennie ze swoją klasą on-line. Są w różnych częściach kraju. Często brakuje prądu, ale internet zazwyczaj działa wszystkim. Chłopiec przekonuje, że z 30 osobowej grupy około 20 osób regularnie pojawia się na lekcjach. - Szkoda, że chowają się za awatarami - opowiada. Niechętnie mówi o przyszłości : - Będzie co będzie - stracone, nie oznacza beznadziejne - zaskakuje na koniec.
Waleria z Charkowa, w ósmej klasie w podwójnym systemie. Mówi, że udało się jej rodzinie zabrać psa z Charkowa. W polskiej szkole jest jedyną uczennicą z Ukrainy. - Jestem sama, nie mam polskich przyjaciół. Już nie mogę się doczekać, aż pójdę do technikum i będę mogła zacząć wszystko od początku - mówi z nadzieją. - I ja też nie myślę, że jesteśmy straconym pokoleniem. Nasze doświadczenia mogą być trudne, ale nauczyły nas, jak być silnym. Chce studiować weterynarię, jak tata.
Marina z Iwano-Frankiwska: Na początku wojny wszystko było chaotyczne i przerażające. W szkole też było ciężko, ale miałam dobrze zorganizowaną klasę, co pomogło mi przetrwać trudne chwile. Marina w kolejnym roku szkolnym chce zacząć polską szkołę średnią. Uczy się on-line, ale w ukraińskiej szkole weekendowej w Warszawie. To tu ma większość znajomych.
Wania z Wołynia: Poszedłem od razu do polskiej szkoły. Trafiłem do 6 klasy. Dziś jestem w polskim liceum sportowym. Ale też w ukraińskiej szkole - egzaminy zdaję raz do roku. To nie jest w ogóle trudne - zresztą te testy rozwiązuje mi siostra. I tak wszyscy oszukują - mówi otwarcie. - Czasami tęsknię za starymi kolegami, bo nie wiem, co się z nimi dzieje. Chce iść na AWF, zostać trenerem.
Daria z Lwowa (16 lat): - Dostosowanie się polskiego systemu edukacji było dla mnie za trudne. Zostałam w ukraińskim on-line, ale chodzę tu do ukraińskiej szkoły w weekendy. Tu jest moja klasa i przyjaciele. Dużo czytam, bo lubię - chciałabym studiować dziennikarstwo albo psychologię w Polsce.
Co zrobiły polskie szkoły:
Z badań polskich organizacji pozarządowych wynika, że polska szkoła nie jest gotowa na wielokulturowość.
Już wiemy, że nie zadziałały dobrze:
- oddziały przygotowawcze - oddziały dla obcokrajowców - pogląd, że polski i ukraiński to podobne języki i można się ich szybko nauczyć - dodatkowe lekcje polskiego (ponieważ grupy były zbyt zróżnicowane) - wielość zajęć dodatkowych - brak pomocy ze strony nauczycieli lub psychologów w kwestiach traumy i doświadczenia uchodźczego.
Dobrze sprawdziły się następujące rozwiązania:
- asystenci wielokulturowi - ale tak naprawdę ich nie ma - dodatkowe wsparcie psychologiczne - dodatkowe lekcje języka polskiego - wydarzenia integrujące społeczność szkolną
Luka edukacyjna: co zagraża młodym ludziom?
Nie jest trudno dziś przewidzieć konsekwencje kilkuletniej luki i nierówności w edukacji ukraińskich dzieci w Polsce i w Ukrainie, na terenach okupowanych, w miastach, za granicą. Dziś największą jej wartością jest to, że w ogóle się odbywa.
Rządy, organizacje pozarządowe, eksperci - wszyscy pracują na to, żeby dzieci w ogóle w edukacji uczestniczyły. Jednak polscy eksperci są zgodni, patrząc na ogromne podziały w edukacji dzieci, już dziś, że za parę lat pojawi się bardzo dużo poczucia goryczy i frustracji.
Bo nawet jeśli powstaną jakieś międzynarodowe europejskie programy doszkalania czy edukacji dla absolwentów szkół ukraińskich, to faworyzowani w nich będą uczniowie, którzy uczyli się np. w Polsce, bo mieli tu lepszy start. Zdaniem wielu praktyków, z każdym rokiem tak zdywersyfikowanej edukacji różnice w będą się tylko pogłębiać. Podział między tymi, którzy zostali w Ukrainie i są pozbawieni możliwości rozwoju czy jest im trudniej i tymi, którzy emigrowali, mieli większe zasoby, będzie narastał. To z kolei przełoży się na trudność w budowaniu wspólnoty w Ukrainie, a już na pewno między tymi, którzy zostali, a tymi, co wyjechali. Nie wiemy dziś dokładnie ile z 4.3 mln osób przebywających w Unii Europejskiej wróci do Ukrainy, gdy wojna się zakończy.
Ekspertka w mocnych słowach opisuje możliwą przyszłość, podkreślając, że z nieuczących się nastolatków wyrosną dorośli bez żadnych perspektyw, którzy nie będą mieli co zaoferować na rynku pracy.
Jej zdaniem to gotowa recepta na to, żeby mieć parę tysięcy sfrustrowanych młodych ludzi, którym jest wszystko jedno. Dodaje: z takich rzeczy rodzi się ekstremizm, przemoc wszelkiego rodzaju, patologie, bandy złodziejskie. Wszystko, czego nie chcemy mieć.
Dziś w Polsce jeszcze nie widzimy w statystykach konsekwencji luki edukacyjnej - choć pojawiły się w statystykach bezdomności dzieci w Ukrainy czy przestępczość małoletnich z Ukrainy lekko wzrasta, nie są to jednak alarmujące dane.
- To nie jest stracone pokolenie. Wprost przeciwnie - to pokolenie silne. Wierzę, że wspólnymi wysiłkami - rządów, organizacji pozarządowych, międzynarodowych agend, rodziców i dzieci da się nadrobić zaległości. Jestem przekonana, że dzisiejszy uczniowie, postawieni w tak trudnej sytuacji będą przygotowani na przeprowadzenie globalnej zmiany - twierdzi Anastasia Donska z organizacji Teach for Ukraine.
Badania ukraińskiej Fundacji Saved wskazują, że 80 proc. uczniów chce kontynuować edukację na studiach wyższych. - Dzieci, jeśli zrozumieją, jaką dysponują siłę i jeśli będą sobie pomagać, napędzą rozwój i odbudowę Ukrainy - dodaje ekspertka.
Anna J. Dudek: – Serial „Dojrzewanie”, który opowiada historię młodego nastolatka oskarżonego o zabójstwo koleżanki, wstrząsnął opinią publiczną. To serial o incelach?
Michał Bomastyk: – To zbyt duże uproszczenie. Przyklejanie etykiety incela dojrzewającemu chłopakowi może mieć negatywne konsekwencje dla jego funkcjonowania w przyszłości, także dla zdrowia psychicznego.
Główny bohater nie był członkiem subkultury inceli. Rzeczywiście uważał, że dla dziewczyn jest nieatrakcyjny, ale mówimy o 13-latku, któremu takie rozterki towarzyszą. Czy to jest podstawa, by nazywać go incelem? Mam poczucie, że nie.
Kiedy patrzę na głównego bohatera serialu, widzę mizoginię i traktowanie kobiet przedmiotowo, co jest niedopuszczalne. To efekt działania patriarchatu na młodego chłopaka, który na naszych oczach się radykalizuje i praktykuje nienawiść wobec kobiet. Incele również to robią – nienawidzą kobiet i są agresywnymi mizoginami. Pamiętajmy jednak, że każdy incel nienawidzi kobiet, natomiast nie każdy mizogin jest incelem.
Michał Bomastyk. Zdjęcie: Materiały prasowe
Określenie „incel” pojawia się bardzo często w kontekście chłopców, chłopaków i młodych mężczyzn. Co dokładnie oznacza?
No właśnie: to, że ono się pojawia, nie znaczy jeszcze, że ci chłopcy czy mężczyźni są incelami.
Incelami są faceci funkcjonujący w tzw. manosferze – „męskiej sferze”, w której nie ma miejsca dla kobiet, ponieważ incele ich nienawidzą. Ale nienawidzą też mężczyzn, którzy mają sylwetkę chada, czyli wysokiego, przystojnego, z widocznymi kośćmi policzkowymi i zarostem. Incele to mężczyźni skupieni w internetowej subkulturze, dobrowolnie decydujący się na rezygnację z uprawiania seksu z kobietami ze względu na swój wygląd, sytuację życiową, stan zdrowia czy sytuację ekonomiczną i społeczną.
To mężczyźni nazywający siebie „przegrywami”, którzy mówią, że dla nich życie już się skończyło i jest to swoisty game over, ponieważ są niezdolni do znalezienia partnerki i romantycznego życia. Obwiniają o to kobiety i mężczyzn, którzy incelami nie są.
Ale incele nienawidzą też patriarchatu, ponieważ w ich ocenie nagradza on mężczyzn uchodzących za „samców alfa”
Incele są więc mężczyznami tworzącymi własną, hermetyczną, zamkniętą społeczność, do której bardzo trudno się dostać i w której nie ma miejsca dla mężczyzn uprawiających seks. I rzecz jasna dla kobiet, gdyż zdaniem inceli zasługują one na wszystko, co najgorsze. Dlatego odpowiadając na pierwsze pytanie nie powiedziałem, że „Dojrzewanie” jest serialem o incelach. Natomiast z pewnością pojawiają się w nim incelskie praktyki.
Mówi się o kryzysie męskości, który ma wynikać z silnej emancypacji kobiet i zmiany postrzegania „klasycznej” męskości, czyli tej, w której mężczyzna płodzi syna, sadzi drzewo i stawia dom. Wszystko to w patriarchalnym sosie. Na czym ten kryzys polega i czy to aby na pewno kryzys? A może to po prostu dziejąca się na naszych oczach zmiana?
Myślę, że mówienie o kryzysie jest niewskazane, ponieważ pokazujemy wtedy, że męskość rozumiana klasycznie jest zagrożona i właśnie „jest w kryzysie”. Paradoksalnie więc mówienie o „kryzysie męskości” wzmacnia patriarchalny przekaz, bo żałuje się w jakiś sposób tego klasycznego wzorca. Tymczasem to dobrze, że ten wzorzec się zmienia. Zamiast więc mówić: „kryzys męskości” proponuję zwrócić się ku „zmianie męskości” albo „redefinicji męskości”.
To pokazuje, że mężczyźni rzeczywiście dostrzegają potrzebę zmiany i odejścia od klasycznego, patriarchalnego paradygmatu. Istnieje ryzyko, że jeżeli będziemy utrzymywać, że ten „kryzys” istnieje, to taki przekaz będzie sugerował, że z mężczyznami jest coś nie tak. A to nie jest narracja włączająca
Dla mężczyzn to „dobra zmiana”? Taka, która przychodzi z łatwością?
Musimy podkreślić, że niektórzy mężczyźni nie chcą zmian w obszarze męskości i poszukiwania dla niej nowych definicji czy strategii. I to najprawdopodobniej ci mężczyźni wierzą w „kryzys męskości”, ponieważ dotychczasowa wizja męskości (ta patriarchalna), która była im bliska i do której zostali zsocjalizowani, nagle się rozpada, a poczucie ich męskiej tożsamości zaburza się i destabilizuje. Wtedy rzeczywiście ci mężczyźni mogą być w kryzysie, bo zmiana patriarchalnego wzorca zapewne jest dla nich niewygodna i burzy ich poczucie komfortu. I teraz naszym – osób zajmujących się prawami człowieka i równym traktowaniem – zadaniem jest pokazywanie tym mężczyznom, że nie muszą postrzegać dekonstrukcji patriarchalnego wzorca męskości jako zagrożenia czy kryzysu ich samych, a właśnie jako punkt zwrotny dla ich męskiej tożsamości, która już nie musi być zwarta z hegemonią odartą z czułości i wrażliwości.
Wraz z fundacją Instytut Przeciwdziałania Wykluczeniom prowadzisz telefon zaufania dla mężczyzn, angażujesz się także w działania równościowe. Z czym najczęściej dzwonią chłopcy i mężczyźni?
Owszem, dzwonią do nas mężczyźni w kryzysie, ale to jest kryzys zdrowia psychicznego. Dlatego chcą porozmawiać z psychologiem – by otrzymać pomoc i wsparcie. Mężczyźni są różni, więc i tematy, z którymi dzwonią, są różne. Widać jednak bardzo wyraźnie, że to są rozmowy dotyczące relacji z partnerką, dzieckiem, drugim mężczyzną. Ale są to też rozmowy mężczyzn będących w kryzysie suicydalnym. Najważniejsze dla nas jest to, by mężczyzna, który dzwoni, otrzymał pomoc. My odczuwamy wdzięczność wobec każdego takiego mężczyzny. Wdzięczność za to, że uwierzył, że proszenie o pomoc jest męskie.
Gdybyś miał określić najważniejszą zmianę, którą obserwujesz w różnicach pokoleniowych – weźmy „boomerów”, „millenialsów” i „zetki” – to na czym miałaby ona polegać?
Odpowiadając na to pytanie powinniśmy każde pokolenie rozpatrzeć osobno i wskazać na to, jaką męskość (re)produkują czy performują mężczyźni „boomerzy”, „millenialsi” i ci z „pokolenia Z”. Powiedziałbym jednak, że różnica między „boomerami” a „millenialsami” to przede wszystkim podejście do roli ojca. Faceci z „pokolenia millenium” nierzadko noszą w sobie traumy związane z wychowaniem ich przez ojców i chcą się od tych praktyk, których jako dzieci doświadczyli, odciąć. I inaczej wychowywać swoje dzieci, stawiając na czułość, opiekuńczość i obecność w ich życiu.
A „zetki”?
Myślę, że możemy tutaj mówić o projektowaniu męskości – poszukiwaniu jej nowych form, redefiniowaniu skostniałych i hermetycznych wzorców męskości, funkcjonujących w modelu patriarchalnym
Nie oznacza to jednak, że młodzi mężczyźni z „pokolenia Z” uwolnili się od toksycznego patriarchatu, ponieważ oni również są socjalizowani do męskości najbardziej pożądanej w męskocentrycznym modelu, czyli męskości hegemonicznej. Wydaje się jednak, że „zetki” potrafią się tym krzywdzącym normom postawić i z nich rezygnować dużo łatwiej niż „millenialsi”. Ale to nie znaczy, że faceci z „pokolenia Z” nie są zagrożeni radykalizacją. Skoro są obarczeni patriarchatem, to istnieje ryzyko, że zdecydują się pójść tą „drogą męskości”, a to z kolei może prowadzić do negatywnych konsekwencji.
A „toksyczna męskość”? Co oznacza? Czy wpisują się w nią młodzi mężczyźni określani jako incele?
Mówisz: „określani jako incele”, a to incele sami siebie tak określają. To, że ktoś ich tak określa, nie znaczy, że nimi są. To ważne. A odpowiadając na pytanie: z całą pewnością tak. Manosfera i zachowania mężczyzn należących do społeczności inceli wpisują się w kategorię toksycznej męskości, i to w najgorszym wydaniu – obrzydliwej mizoginii. Powiem jednak, że tu też jest widoczna ogromna krzywda patriarchatu, która inceli dotyka. Bo uwierzyli, że są niewystarczający, nieatrakcyjni, niepotrzebni i cały świat ich nienawidzi dlatego, że przegrali swoje życie. Uważam, że taką skrzywioną wizję siebie mają właśnie za sprawą patriarchatu, który ich skrzywdził, zranił. I teraz oni sami krzywdzą kobiety, nienawidząc ich.
Kadr z serialu. Zdjęcie: Materiały prasowe
Skoro zostali skrzywdzeni, to czy potrzeba w podejściu do tego zjawiska empatii, czułości?
Nie chcę ich usprawiedliwiać, ponieważ mizoginia w żaden sposób nie może być usprawiedliwiana. Natomiast chcę pokazać działanie patriarchalnego mechanizmu. W wyniku jego funkcjonowania obrywają wszyscy, incele też.
A czym jest toksyczna męskość? To wzorzec sprzedawany młodym i dorosłym mężczyznom, zgodnie z którym wmawia im się, że mogą być przemocowi, agresywni, gniewni, hiperseksualni, że mogą traktować kobiety przedmiotowo i że dzięki temu będą prawdziwymi mężczyznami – samcami gotowymi podbijać świat.
Chciałbym podkreślić, że już decydując się na użycie terminu „toksyczna męskość”, powinniśmy wskazywać na toksyczne zachowania, nie zaś dawać do zrozumienia, że wszyscy mężczyźni w patriarchalnym modelu mają ukrytą toksyczną esencję. Bo taka perspektywa jest sama w sobie toksyczna: zachowania toksyczne – tak, męskość sama w sobie – nie.
Wróćmy do „Dojrzewania”. Jakie wrażenie na Tobie, badaczu męskości, zrobił ten serial? Zaskoczył cię?
Nie, ponieważ długo już przyglądam się funkcjonowaniu społeczno-kulturowych norm męskości i wzorców męskości.
Natomiast wiem, że ten serial może zaskakiwać i szokować. I ja się bardzo cieszę, że tak jest. Bo ten serial nie jest o incelach. On jest o chłopcu, który nie został włączony w równościową zmianę i w procesie wychowania jako chłopiec był socjalizowany do tradycyjnej męskości. Efekt znają te osoby, które serial obejrzały.
Jest to więc serial o tym, by chłopców włączać, mówić im o uczuciach, o tym, że nie muszą nigdy udawać „prawdziwych mężczyzn” – że mogą płakać, mogą być wrażliwi, mogą być wolni od etykiet męskości
Ale to też serial o tym, że dziewczyny nie powinny etykietować facetów, że są mało męscy i jako mężczyźni „nie stają na wysokości zadania”. Męskość nie jest jednorodna. Męskość jest różnorodna, czuła i empatyczna. Potraktujmy ten serial jak przestrogę, że musimy poważnie myśleć o chłopcach i uczyć ich feministycznych wartości. By kierowali się wartościami, które na pierwszym miejscu stawiają równość i prawa człowieka, nie zaś mizoginię i przemoc.