Exclusive
20
min

"Dziady" Mickiewicza - najbardziej poruszający spektakl teatralny o agresji Rosji na Ukrainę

W wybitnym spektaklu "Dziady" polskiej reżyserki Mai Kleczewskiej, pokazywanym na festiwalu Boska Komedia, widz wraz z ukraińskimi aktorami przechodzi przez niewolę, kłóci się z Bogiem i trafia na przyjęcie w Cannes

Olga Pakosz

Czasy się zmieniają, wróg pozostaje ten sam. Zdjęcie: organizatorzy festiwalu "Boska Komedia"

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Odważna i kontrowersyjna inscenizacja "Dziadów" Iwano-Frankiwskiego Teatru Dramatycznego w reżyserii Mai Kleczewskiej budzi podziw. Wiersze Adama Mickiewicza z ust wojskowych brzmią tak samo aktualnie, jak dwieście lat temu. Co z tego, że ci żołnierze są z Mariupola, z Azowstalu, a nie studenci z Wilna? Mają tego samego wroga...

Audytorium bez widzów

Wszystko zaczyna się od sceny. Siedzą na niej widzowie, a aktorzy grają w zapadni pod sceną. Za aktorami jest pusty teatr. Są zakrwawieni i brudni, wyczerpani, z błądzącymi oczami – więźniowie.

Publiczność siedzi na scenie, co jest symboliczne. W końcu w tej wojnie nie można być tylko obserwatorem. Zdjęcie wykonane przez organizatorów festiwalu Boska Komedia

Od pierwszych minut przedstawienia, od pierwszych dźwięków uwertury zmieszanej z dźwiękami syreny, ciało kurczy się, oddech staje się płytki, a gdy pojawia się główny bohater, Konrad (w tej roli Roman Łucki), napięcie i strach są już obecne jako główne emocje oglądania. Wstrzymując oddech, obserwujesz więźniów w celi. Ich rozpacz, żal, żarty i modlitwy. Na zastępujące się nawzajem przejawy agresji i bólu. To nasi chłopcy z Azowstalu i jednocześnie studenci z Wilna – przekonani o swoim prawie do wolności i nie rozumiejący, jak się tu znaleźli i co ich czeka.

Widzowie na scenie oglądają ekran, na którym cała akcja z dołu/zapadni-kamery jest transmitowana pod dwoma kątami. Ta wielowymiarowość daje widzowi poczucie obecności w samym centrum akcji. Każde słowo, każdy ruch jeńców sprawia, że ciało napina się jeszcze bardziej. Oddychanie staje się coraz trudniejsze. Ale w każdej chwili można stamtąd uciec, optycznie: spojrzeć z ekranu na dół pod sceną i zrobić wydech. Myślę, że właśnie na taki efekt liczyła reżyserka Maja Kleczewska, uznana innowatorka polskiego teatru.

Dać widzowi możliwość zanurzyć się w bólu i zdystansować się od niego, gdy staje się nie do zniesienia. Ta żonglerka bólem współczucia towarzyszy całemu spektaklowi. Najpierw zostajesz wciągnięty w wir fizycznej słabości, bez możliwości obrony czy ucieczki, a następnie litościwie rzucony na ziemię, której możesz dotknąć i w ten sposób powstrzymać atak paniki.

Monolog Konrada w wykonaniu ukraińskiego aktora Romana Łuckiego zachwycił zarówno ukraińską, jak i polską publiczność. Fot. organizatorzy festiwalu Boska Komedia

Wojna ma wiele twarzy, a niewola jest jedną z najbrzydszych. Dlatego siła ducha pojmanego, ale niepokonanego jest nadludzką siłą, którą powinien podziwiać sam Bóg. Swoją drogą, jego nieobecność w tej wojnie, czyli w przedstawieniu, jest bardzo organiczna i naturalna. Widać to szczególnie w monologu Konrada w drugiej scenie. Widzowie wciąż są na scenie, bohater jest z nimi na scenie, a z nieba zstępuje Duch Konrada (Dmytro Leka, główny choreograf teatru). I podczas gdy Konrad polemizuje z Bogiem, z własną dumą, kibicując swojemu ludowi i jego wierze, Duch tańczy. Wzruszająca i jednocześnie bardzo mocna improwizacja – w poezji, tańcu, muzyce. Widz składa to zmysłowe lego według własnych upodobań. Momentami szczerze irytowała mnie arogancja i ślepota Konrada, i wtedy przeniosiłam wzrok na Ducha, na jego taniec – rozpaczliwy, dojrzały, przepełniony mocą. Równoważył wszystko to, czego brakowało protagoniście. I ukształtował się obraz Bohatera, właśnie tego Bohatera wojny, o którym zapominamy. Nawet jeśli żyjemy w kontekście tej wojny, a nie tylko widzimy ją w wiadomościach czy w telewizji, zapominamy o uczuciach naszych obrońców, o ich ludzkiej naturze: wątpliwościach i bezsilności, ale oczekujemy, że będą gotowi chronić nas bezwarunkowo w każdym momencie swojego życia. Nie wiem, czy ci, których ta wojna nie dotknęła, będą mieli podobne refleksje, ale Maja Kleczewska dała widzowi wystarczająco dużo narzędzi, by nie pozostał obojętny ani na teksty Mickiewicza, ani na wojnę rosyjsko-ukraińską.

Próżność, od której nie można uciec

Kolejnym narzędziem tej wojny jest religia, a reżyserka umiejętnie wykorzystuje kontekst starożytnej konfrontacji religijnej, a właściwie inwazyjnego przymusu wiary poprzez scenę egzorcyzmów diabła. Widz ponownie powraca do strachu bezsilności wobec zła i okrucieństwa. Rytuał egzorcyzmów odprawiany jest na Konradzie przez patriarchę Kiryła. Fanatyczna, małostkowa istota służąca diabłu próbuje "oczyścić" Konrada. Metody "oczyszczania" to tortury, znane od czasów inkwizycji, przez Gestapo, o których wiemy z przerażających zeznań naszych wojskowych i cywilów, którym udało się wrócić do Ukrainy z rosyjskiej niewoli.

Napięcie na sali sięga zenitu, gdy dwóch mnichów, asystentów patriarchy Kiryła, zanurza Konrada głową w wiadrze z wodą. Pojawia się i odrętwienie, i współczucie, i próba dostrzeżenia fresków cerkiewnych, które tworzą tło na ekranie, by odwrócić uwagę widza od cierpienia... Widz patrze na ból, czuje ból, wciąż znajduje się w epicentrum bólu i nie może opuścić sceny. "Przed wojną nie da się uciec". W tym momencie wciąż nie możesz oddychać i skupiasz się tylko na jednej myśli – niech przestaną się nad nim znęcać.

Zgodnie z długą tradycją, Rosjanie "zbawiają" i "oczyszczają" poprzez tortury. Zdjęcie: Boska Komedia

Gdy muzyka cichnie, a ciało Konrada leży nieruchomo na scenie, pojawia się Anioł. Zaprasza publiczność, aby poszła za nim. Nie otrząsnąwszy się po tym, co zobaczyli, ale wreszcie odetchnąwszy, widzowie niemal radośnie przenieśli się do holu teatru. Tam czeka ich kolejny, finałowy już moment sztuki – wizja Senatora i przyjęcie w salonie warszawskim. Sceneria, w której widzowie znalazły się wraz z aktorami, daje do zrozumienia, że jest to impreza na festiwalu w Cannes, i że tutaj wcale nie chcą słyszeć o wojnie, ale są gotowi z rozmachem i błyskotliwością zaakceptować wszystko, co jest rosyjskie, co w rzeczywistości jest spryskane krwią. Kiedy wydaje się, że obawa minęła i nic złego nie wydarzy się na czerwonym dywanie, widz spotyka "dobrych Rosjan". Ukraińską publiczność ogarnia fala obrzydzenia.

Bardzo łatwo wyłapać te spojrzenia w tłumie. Obrzydzenie, jedna z najbardziej archaicznych emocji, która pozwoliła ludziom przetrwać w czasach starożytnych, nagle jednoczy swoich. I w tych momentach spektaklu, gdy polska publiczność uśmiecha się lub z zainteresowaniem przygląda się grze aktorów, Ukraińcy patrzą na siebie, zapominając zetrzeć pogardę z twarzy. To jest ten moment, kiedy chce się wybiec ze spektaklu albo krzyknąć "Stop!". Patrzenie na ból i współczucie, jak się okazuje, było łatwiejsze niż znalezienie się w tłumie klaszczącym rosyjskiemu oligarsze. Nawiasem mówiąc, tłum jest tworzony nie tylko przez publiczność, ale także przez aktorów, którzy są tuż obok, udając celebrytów. Pojawienie się kobiet oblanych czerwoną farbą, symbolizującą krew, nie wywołuje większego wrażenia. Wszyscy są tak pogrążeni we własnych przeżyciach, że przestali śledzić bieg wydarzeń, zapomnieli o Mickiewiczu i dopiero pojawienie się Konrada przywraca ich do fabuły.

Najtrudniej jest stać w tłumie i klaskać Rosjanom. Zdjęcie: archiwum Boskiej Komedii

Duch zakłada na niego kamizelkę kuloodporną i wychodzi. Konrad mówi coś o wrogu i walce, ale napięcie emocjonalne jest zbyt silne, by powrócić do spektaklu. Oklaski potwierdzają prawdziwe katharsis i wdzięczność za jednoczesną sesję psychoanalizy i test na człowieczeństwo.

Przez pierwsze pięć minut publiczność oklaskuje siebie i jeszcze coś niewidocznego, co przedstawiła im Maja Kleczewska i aktorzy Iwano-Frankiwskiego Teatru Dramatycznego, a kolejne pięć minut oklasków są wdzięczność za teatralny geniusz i umiejętność wplecenia kontekstu wojny rosyjsko-ukraińskiej we współczesne odczytanie Adama Mickiewicza. Mówi się, że krakowska publiczność teatralna jest najbardziej wymagająca. A jej uznanie jest najbardziej pożądane. Jeśli tak, to naszym - ukraińskim - aktorom udało się zdobyć najbardziej pożądane – podziw i sukces.

Хоча вистава «Дзяди» не отримала нагород фестивалю Boska Komedia, адже не брав участі в конкурсі, трупа Івано-Франківського театру єдина в повному складі вийшла на сцену під час вручення нагород. Щоб подякувати полякам за безпрецедентну допомогу українцям від початку повномасштабної війни з Росією. І нагадати, що війна не закінчилась, і театр — теж зброя, яка наближає нашу спільну перемогу.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka, redaktorka. Od 2015 roku mieszka w Polsce. Pracowała w różnych ukraińskich mediach: „Postęp”, „Lewy Brzeg”, „Profil”, „Realist.online”. Autorka publikacji na temat współpracy ukraińsko-polskiej: aspekty gospodarcze, graniczne, dziedzictwo kulturowe i upamiętnienie. Współorganizatorka dziennikarskich inicjatyw na rzecz przyjaźni ukraińsko-polskiej. Pracowała jako trenerka w programie UE „Prawa kobiet i dzieci na Ukrainie: komponent komunikacyjny”.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Teatr Cassandra Gzhegorzh Yazhyna

Grzegorz Jarzyna – jeden z najważniejszych współczesnych reżyserów teatralnych w Polsce, uznawany za symbol nowoczesnego teatru – obok Krystiana Lupy i Krzysztofa Warlikowskiego tworzy legendarną trójcę twórców, którzy odnowili polski teatr przełomu wieków. Na początku XXI wieku spektakle Jarzyny w TR Warszawa wywołały rewolucję: szokowały tempem reagowania na aktualne wydarzenia i śmiałością formy. To właśnie dzięki temu TR Warszawa zyskał przydomek „najszybszego teatru w Polsce"'.

W tym kontekście wiadomość, że Jarzyna wystawi w Kijowie „Kasandrę” – inspirowaną poematem Łesi Ukrainki – brzmi intrygująco.

W maju reżyser-legenda po raz drugi od początku rosyjskiej inwazji odwiedził Ukrainę – by poprowadzić casting aktorski do nowego spektaklu, dwudniowy warsztat i wieczór artystyczny.

Wieczór artystyczny Grzegorza Jarzyny w Kijowie. Zdjęcie: Iryna Somowa

Nie chcę mieć jednego rozpoznawalnego stylu

Oksana Gonczaruk: – Wojna za polską granicą trwa już czwarty rok. Jak przez ten czas zmieniło się jej postrzeganie przez polskie społeczeństwo? I co robią polscy artyści, stało się jasne, że to nasza wspólna sprawa?

Grzegorz Jarzyna: – W większości polskie społeczeństwo zmieniło się w czasie wielkiej wojny i głęboko zdaje sobie sprawę z tego, co się dzieje. Pojawiła się głęboka empatia, wspólne przeżywanie, a stąd – chęć pomocy sąsiadom. Powiedziałbym, że to bardzo głęboka identyfikacja z tym, co się dzieje, ponieważ strach przed Rosją jest tego samego rodzaju co strach przed faszystowskimi Niemcami w czasie II wojny światowej. Ten strach jest przekazywany z pokolenia na pokolenie, żyjemy w nim.

Ta wojna toczy się w naszej europejskiej przestrzeni. Ona się nie kończy, tylko ciągle odnawia. Jako społeczność artystyczna robimy wiele. Już podczas wojny mamy przykłady twórczej współpracy z ukraińskimi artystami. Zapraszamy ukraińskie zespoły, aktorów, pracujemy z nimi. I myślę, że to wszystkim nam bardzo służy.

Może Pan podać przykład takiej współpracy między Pana teatrem a artystami z Ukrainy?

Na razie mamy niewiele wspólnych polsko-ukraińskich produkcji, bo istnieje bariera językowa. Ale zapraszamy ukraińską publiczność na nasze spektakle. W 2023 roku w TR Warszawa wystawiliśmy spektakl „Mój sztandar zasikał kotek. Kroniki z Donbasu”, oparty na tekstach ukraińskiej dramatopisarki Leny Łaguszonkowej. Ta produkcja odbiła się szerokim echem.

Jakie miał Pan wyobrażenie o współczesnym ukraińskim teatrze, zanim przyjechał Pan do Kijowa?

Szczerze mówiąc, nie miałem szerokiego wyobrażenia, bo niestety w Polsce nie widziałem żadnych spektakli z Ukrainy. Dopiero teraz zaczynam go lepiej poznawać; mam na to szczęście.

Z szefem Teatru im. Łesi Ukrainki Kiryłem Kaszlikowem w Kijowie, 2025 r. Zdjęcie: Teatr im. Łesi Ukrainki

Obejrzał Pan w Kijowie kilka przedstawień. Jakie wrażenia zrobił na Panu ukraiński teatr? Na ile różni się od europejskiego?

Nie dzieliłbym teatru na ukraiński i europejski. To, co zobaczyłem – m.in. „Otella” i „Przekład” – to teatr europejski, ale z trochę inną energią. Macie coś, czego nie ma wiele teatrów na Zachodzie. Dlatego jestem przeciwny takim podziałom. Może problem leży w pewnej izolacji ukraińskiego teatru od europejskiego – chodzi mi o przerwane kontakty, ograniczony przepływ informacji i komunikacji. Ale tradycja jest tu głęboka. Obrazowo mówiąc: wasze i nasze teatry to jak gałęzie jednego drzewa – twórcze poszukiwania wychodzą z tego samego źródła.

Podczas drugiej wizyty w Kijowie dużo Pan pracował z ukraińskimi aktorami. Jak ocenia Pan ich poziom przygotowania?

Jeśli chodzi o atmosferę, klimat i poziom rozwoju, ukraiński teatr przypomina mi polski teatr z końca lat 90. A jeśli chodzi o samą technikę aktorską i przygotowanie – poziom jest bardzo wysoki.

Co dla Pana może stać się punktem wyjścia do stworzenia nowego spektaklu? I na ile jest Pan otwarty na nowe formy?

Najważniejszy jest temat i jego fenomen – temat musi istnieć w ważnym kontekście i miejscu. Jeśli taki temat istnieje, rozwijam scenariusz i szukam aktorów.
Ciągle szukam czegoś nowego w swoich spektaklach, nie chcę mieć jednego rozpoznawalnego stylu. Chciałbym, żeby każdy mój spektakl był zupełnie inny. Nowe doświadczenie jest dla mnie kluczowe.

W pewnym sensie zyskał Pan popularność, wystawiając spektakle w nietypowych miejscach, czyli na scenach nieprzystosowanych do realizacji teatralnych — na dworcu kolejowym w Warszawie, w hali fabryki wojskowej, pod Mostem Brooklyńskim w Nowym Jorku. Jak Pan wybiera przestrzeń dla swoich pomysłów?

Jak już powiedziałem, dla mnie najważniejsze są nowe doświadczenia i nowy język teatralny, którego zawsze poszukuję. Dlatego wolę, by każdy spektakl miał nową treść.

Jakieś dziesięć lat po tym jak zacząłem pracę w teatrze los sprawił, że zostałem dyrektorem teatru TR Warszawa. Dlaczego tak się stało? Ponieważ zaczynałem swoją twórczość w bardzo specyficznym momencie historii, kiedy w Polsce zakończyła się era komunizmu i rozpoczął się tak zwany kapitalizm. Wtedy w całym kraju teatry stały puste, bo do niedawna grano w nich repertuar komunistyczny. I nagle wszystko się skończyło i trzeba było grać coś nowego, a tego jeszcze nie było. Teatry opustoszały, aktorzy przeszli do reklamy lub zarabiali na życie komercyjnymi projektami. Wtedy otwarto pusty warszawski teatr, do którego mnie zaproszono. Ci, którzy o tym zdecydowali, mówili: „Niech coś zrobi, niech coś zrealizuje i nas zaskoczy”.

A ja, rozumiejąc, że to wielkie szczęście, wystawiłem sztukę „Zaryzykuj wszystko” współczesnego kanadyjskiego dramaturga George'a F. Walkera. Na Dworcu Centralnym w Warszawie.

Spektakl „Zaryzykuj wszystko” na Dworcu Centralnym w Warszawie, 2003. Zdjęcie: JACEK DOMINSKI/Reporter/East News

To historia czterech drobnych złodziejaszków, którzy chcieli kogoś obrabować, ale nie wiedzieli, jak to zrobić, i się pogubili. Wydawało mi się, że ta komedia wyraźnie nawiązywała do nastrojów Polaków. Wyobraźmy sobie: mieliśmy komunistyczne wartości, potem komunizm upadł, zapanował chaos, Polacy byli zupełnie bez pieniędzy i marzyli o szybkim wzbogaceniu się. To bogactwo majaczyło gdzieś na horyzoncie, ale było nieosiągalne.

Poczułem, że sytuacja z tej sztuki i ówczesna rzeczywistość w Polsce w jakiś niewidoczny sposób nawiązują do atmosfery dworca, gdzie ludzie również o czymś marzą, jadą ze swoim bagażem w nieznane

Dworzec był też pełen bezdomnych. I brudny – co dość dobrze odzwierciedlało ówczesną sytuację w Polsce. Wszystko się przeplatało. Bezdomni oglądali spektakl przez wielkie szyby, ale wyglądało to tak, że są wśród widzów. To stworzyło dodatkowy efekt, jakby byli częścią publiczności.

No i dworzec był tanim rozwiązaniem – mieliśmy 1000 dolarów na każdy spektakl, co było mikroskopijnym budżetem przy udziale ok. 300 osób. Udało się zrealizować 15 przedstawień.

Im bardziej nas krytykują, tym większy mamy wpływ

Pański następny spektakl, „2007: Macbeth”, był reakcją na przystąpienie Polski do NATO.

Pojawienie się tego spektaklu poprzedził historyczny moment, kiedy Polska przystąpiła do NATO, a my, jako członkowie tej organizacji, zadeklarowaliśmy udział naszych oddziałów wojskowych w konflikcie zbrojnym w Kuwejcie.

Czytałem wtedy „Gazetę Wyborczą” –  w tamtym czasie była to moja ulubiona gazeta i chyba jedyny głos Solidarności. I oto na jej stronach nagle zobaczyłem taki dyskurs: „Weźmiemy udział w zakończeniu konfliktu i w ten sposób otrzymamy jakieś korzyści w postaci ropy lub innych surowców od Stanów Zjednoczonych”.
Nie chodziło więc o pomoc komuś, ale o biznes. Obecnie dzieje się to na znacznie większą skalę, ale wtedy uświadomienie sobie tego było dla mnie szokiem.

Było mi przykro, że nie chodziło o wartości ludzkie, o to, że Polska jest krajem, który stawia pierwsze kroki w kierunku wolności, ale o banalny biznes.
W tym samym czasie codziennie widzieliśmy w gazetach zdjęcia odciętych głów i okaleczonych ciał.

Postanowiłem wynająć na dwa miesiące halę fabryki, która produkowała ciężki sprzęt wojskowy, i wystawić tam „Makbeta”. W końcu otrzymaliśmy do dyspozycji niespotykaną dotąd przestrzeń, gdzie scena miała 25 metrów długości i 12 metrów wysokości.

„2007: Macbeth” Grzegorza Jarzyny w fabrycznej hali. Zdjęcie: TR Warszawa

Wykorzystanie fabryki wojskowej do przedstawienia o tematyce antywojennej to naprawdę mocne posunięcie.

Ta przestrzeń idealnie nadawała się do przekazania widzom empirycznego doświadczenia wojny, żeby usłyszeli odgłosy wybuchów, poczuli zapach prochu i poczuli wstrząs fali uderzeniowej. By wszystko było bardzo realistyczne, zwróciliśmy się do pirotechników, ludzi, którzy zajmowali się przygotowaniem żołnierzy na poligonie. Udostępnili nam sprzęt i pomogli z efektami.

Ale pirotechnicy trochę przesadzili. Wybuchy były tak silne, że musieliśmy ściszyć głośniki do minimum, a ogień wydawał się sięgać widowni. Ludzie byli w szoku po tym doświadczeniu wojny, na które nie byli w ogóle przygotowani

Ta historia trafiła do prasy, pojawiły się negatywne opinie, a kierownictwo fabryki zarzuciło nam, że robimy im antyreklamę. Szybko zdjęli afiszę i wszystko odwołali.

Ludzie z innych dziedzin sztuki dobrze zareagowali na tę premierę, ale środowisko teatralne – nie. Na szczęście na tych przedstawieniach, które zdążyliśmy pokazać, byli obecni wpływowi goście z zagranicy, dzięki czemu później udało nam się pokazać „Makbeta” w Nowym Jorku.

„2007: Macbeth” w Nowym Jorku. Zdjęcie: TR Warszawa

Na początku XXI wieku organizowaliście w TR Warszawa warsztaty twórcze, podczas których czytaliście przekłady współczesnych sztuk. A co z polską dramaturgią? Kiedy zaczęła się pojawiać?

Wtedy nie istniała jeszcze polska dramaturgia współczesna. Dlatego właśnie sięgaliśmy po tłumaczenia. A kiedy stało się to popularne, polscy dramaturdzy również zaczęli pisać. I tu ważna uwaga: dopóki nie było takich tekstów, wystawialiśmy klasyczną dramaturgię w nowoczesnej interpretacji. Ogromnym krokiem naprzód polskiej dramaturgii było to, że autorzy zaczęli pisać o tym, co dzieje się wokół, a my to wystawialiśmy. Wkrótce nasz TR Warszawa zaczęto nazywać „najszybszym teatrem w Polsce”, ponieważ ani ówczesna produkcja filmowa, ani literatura nie reagowały tak szybko na ważne wydarzenia, jak my na scenie.

Dlatego nasze spektakle były tak szeroko komentowane i miały ogromny oddźwięk w prasie. W ten sposób staliśmy się swego rodzaju społecznym rezonansem zmian w Polsce. A w latach 2000. zmiany społeczne były burzliwe, reformy następowały nieustannie, dlatego ludzie postrzegali nasz teatr jako kronikę wydarzeń, w których żyli.

Teraz w Ukrainie czuję tę samą energię, którą czułem wtedy u nas. Zachodzą w niej obecnie te same zmiany i procesy, które my przeżyliśmy wtedy. Ta energia zmian i transformacji musi zrodzić coś nowego

Jak siły polityczne wpływają na Pana teatr?

Na szczęście polityka nie ma żadnego wpływu na nasz teatr. Dlaczego mamy teraz tak stabilną pozycję? Ponieważ istniejemy już długo i przekroczyliśmy wiele granic.
W tym czasie zmieniały się obozy polityczne, więc nieustannie spotykaliśmy się z krytyką: wcześniej krytykowali nas prawicowcy, teraz bardziej robią to lewicowcy. Ale polityka jakoś odbija się od nas. Bo im bardziej nas krytykują, tym większy mamy rozgłos w prasie i odpowiednio więcej widzów, którzy chcą zobaczyć, co to za zjawisko. Im bardziej nas krytykują, tym większą kontrolę zyskujemy nad opinią publiczną.

Pana teatr nazywano nie tylko najszybszym, ale i najgłośniejszym...

To prawda. Kiedyś pani prezydent Warszawy [Hanna Gronkiewicz-Waltz, prezydentka stolicy w latach 2006–2018 — aut.] przyszła do mnie i powiedziała, że mam jakoś uspokoić swój teatr, bo „krzyczy” głośniej niż wszyscy. „Jesteście tacy mali, jest was tak mało, a krzyczycie tak, że słychać was wszędzie”. To dowodziło, że mamy wpływ.

Doszliśmy z panią prezydent do kompromisu, który polegał na tym, że miasto sfinansuje nam budowę dużego teatru w centrum Warszawy. Pani prezydent doskonale rozumiała, że stolica powinna mieć duży, reprezentacyjny teatr. Powiedziała wtedy, że sama nie chodzi do teatru, ale czyta w prasie, że taka rzecz powinna istnieć. Ten projekt jest obecnie realizowany [otwarcie nowej siedziby TR Warszawa na placu Defilad ma nastąpić w najbliższych latach – aut.].

Kobiety nie zaczynają wojen, ale płacą za nie bardzo wysoką cenę

W swojej twórczości wykazuje Pan duże zainteresowanie antycznymi bohaterkami. Jednocześnie nigdy nie wystawił Pan o nich sztuki w Polsce. „Medeę” wystawił Pan w Wiedniu, „Fedrę” w Amsterdamie, „Wojny trojańskie” w Monachium, a teraz „Kasandrę” w Kijowie.

Sam zwróciłem uwagę na to, że wszystkie spektakle oparte na motywach antycznych realizowałem tylko za granicą. Tak się jakoś złożyło... Dla mnie sztuka starożytnej Grecji to możliwość dotknięcia jakiejś tajemnicy, fenomenu ludzkości. I zrozumienia fatalizmu — tego, że często nie jesteśmy w stanie walczyć z naszym losem, z naszym przeznaczeniem, że często nie potrafimy zmierzyć się z tym, co nam wyznaczono.

Nie potrafię ogarnąć wszystkich wojen, które toczyły się w całej naszej historii. Prawdopodobnie nikt nie jest w stanie pojąć ich sensu. Historia wojny trojańskiej została opisana jeszcze przed narodzinami Chrystusa. Ta wojna jest matrycą wszystkich kolejnych konfliktów zbrojnych. Mechanizmy przemocy i zemsty zakodowane w niej powtarzają się do dziś, przynosząc zyski nielicznym ambitnym osobom.

Mam wrażenie, że ludzkość nie rozwija się. Pod względem technicznym – tak, tutaj mamy ogromny postęp, ale w naszym człowieczeństwie – nie

Wydaje mi się, że człowiek ma wpisaną w swój genotyp potrzebę samozniszczenia. Być może ta autodestrukcyjność jest naszym przeznaczeniem. To smutne, ale to właśnie inspiruje mnie w teatrze. I to chcę badać.

Zajmuje się Pan Homerem już od piętnastu lat.

Tak, na różne sposoby. Planowałem wystawić „Iliadę” i przeprowadziłem wiele warsztatów na ten temat w różnych miastach: Los Angeles, Londynie, Tel Awiwie, Ankarze. To były przygotowania do inscenizacji, której do tej pory nie udało się zrealizować.

Pewnego dnia zadzwonił mój telefon i zaproszono mnie do teatru w Kijowie. Zgodziłem się przyjechać, a potem zobaczyłem, że teatr nosi imię Łesi Ukrainki. Zacząłem zapoznawać się z jej twórczością, natrafiłem na „Kasandrę” i zrozumiałem, że to jest to, na co tak długo szukałem.

Aktorzy w czasie próby "Kasandry" w Kijowie, 2025 r. Zdjęcie: Switłana Derkacz

Zainteresowały Pana losy trojańskich kobiet, a konkretnie to, co dzieje się z kobietami po stronie, która przegrała wojnę - oczywiście nie tyle w sensie fizycznym, co psychologicznym?

Tak. W Kijowie zrozumiałem, że otrzymałem znak, by zrealizować dawny pomysł. Tragedia Łesi Ukrainki obudziła we mnie pragnienie poszukiwań, które trwały wiele lat.

Kiedy wybuchła wielka wojna, pojawiła się u mnie prawdziwa mania — codziennie pół godziny poświęcam na sprawdzanie, co dzieje się na froncie. W pewnym sensie jest to bezsensowne zajęcie, ponieważ czytam wiadomości i rozumiem, że nie mogę nic zmienić, nie mam żadnego wpływu na bieg wydarzeń. A teraz znalazłem się w Ukrainie i myślę, że inscenizacja „Kasandry” jest właśnie tym, co muszę zrobić, jest cieniem, który mnie prześladował. I którego być może się bałem, ponieważ przez długi czas nie rozumiałem, co się dzieje. Ale teraz, otrzymawszy zaproszenie od Teatru im. Łesi Ukrainki, wiem, co muszę zrobić.

Inscenizacja „Kasandry” to delikatna sprawa. Ale jednocześnie jest to nasz wspólny europejski temat, coś, co nieubłaganie powraca do nas jako wspólne doświadczenie II wojny światowej. Dla mnie ważne jest to, że w naszym genotypie zakodowane jest zrozumienie – lub niezrozumienie – konsekwencji wojny.

Homer na przykład pisał, że w wojnie nie ma zwycięzców ani pokonanych. Ale z jakiegoś powodu nadal nie wyciągamy wniosków. Nie rozumiemy, że okupanci, by usprawiedliwić swoje zbrodnie, zrzucają winę na ofiary. Dehumanizują tych, których chcą podbić, próbując pozbawić ich tożsamości i prawa do życia.

Jednak cykl przemocy i przestępczości, który wywołują, ostatecznie uderza w nich samych.

Czy będzie Pan wystawiał „Kasandrę” w oryginale?

Nie odważę się wziąć tekstu Łesi Ukrainki jako podstawy dla swojego spektaklu, ponieważ jest on bardzo zakorzeniony w kontekście kulturowym. A ponieważ nie pochodzę stąd i należę do innej przestrzeni kulturowej, nie będę w stanie zrobić tego tak, jak powinno to zostać zrealizowane w kontekście narodowym. Ta sztuka posłuży jednak jako inspiracja do stworzenia kolejnego tekstu, który będzie oparty na twórczości Łesi Ukrainki, Homera, Eurypidesa i Ajschylosa. Akcja będzie się rozgrywać w realiach współczesnej Ukrainy i w najbliższej przyszłości. Będą to refleksje na temat skutków konfliktów zbrojnych dla ofiar cywilnych, zwłaszcza kobiet.

Kobiety nie rozpoczynają wojen, ale płacą za nie bardzo wysoką cenę. Ich ofiary nigdy nie są doceniane: nie stawia się im pomników, nie pisze o nich piosenek ani wierszy, jak o bohaterach. Pozostają bezimiennymi bohaterkami. „Kasandra” przywróci im głos.
20
хв

Grzegorz Jarzyna: W Ukrainie czuję teraz tę samą energię, która była w Polsce podczas burzliwych przemian

Oksana Gonczaruk
Tomas Sikora, muzyk, portret

Aldona Hartwińska: Ukraina w Twoim życiu nie pojawiła się w chwili wybuchu pełnoskalowej wojny. Bywałeś tam regularnie jeszcze przed Rewolucją Godności.

Tomasz Sikora: Po raz pierwszy do Ukrainy trafiłem w 1992 roku. Byłem wtedy w czwartej klasie liceum. W naszej szkole organizowali różne wyjazdy dla młodzieży, na przykład do Niemiec. Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości pojawiła się szansa, by młodzież polska i niemiecka tam pojechały. Ja z tej okazji skorzystałem, wyruszyliśmy autobusem do Lwowa. Już wtedy trochę grałem na gitarze, poznałem wielu fajnych ludzi, ukraińską młodzież z Lwowskiej Akademii Muzycznej. Od tego się wszystko zaczęło. Później, w latach 90., często bywałem we Lwowie. Jeździłem tam w odwiedziny do mojej ówczesnej dziewczyny, która studiowała malarstwo. Ale tak naprawdę w Ukrainę wsiąkłem mocno dzięki Andruchowyczowi.

Poznałeś go podczas festiwalu Port Literacki Wrocław 2005.

Tak, do Wrocławia zaproszono wielu poetów, w tym ukraińskich. W programie był ich wieczór autorski oraz premiery książek: „Piosenki dla martwego koguta” Jurija Andruchowycza i „Historii kultury początku stulecia” Sierhija Żadana. Poetki i poeci mieli deklamować na scenie swoje wiersze, a organizator wymyślił, że fajnie by było, gdyby ktoś tam zagrał jakąś muzykę pod te ich występy. Wychodzili po kolei na scenę, czytali po kilka wierszy, a my, połączone zespoły Karbido i Kormorany, improwizowaliśmy.

Andruchowycz był jedynym poetą, który podszedł do nas i dał nam konkretne zadania. Powiedział: „Słuchajcie, jak będzie wiersz ‘Kozak Jamajka’, to zagrajcie reggae, a pod inny wiersz dźwięki à la Tom Waits. Zagraliśmy. I to tak zażarło, że organizator Portu Literackiego wpadł na pomysł, byśmy nagrali razem płytę.

Obie strony się tym zainteresowały i nagraliśmy płytę w 2005 roku, a rok później ruszyliśmy z koncertem do Ukrainy. Rzucono nas na bardzo głęboką wodę, bo musieliśmy przejechać sami 1500 kilometrów z Wrocławia do Charkowa, gdzie czekał na nas Jurij. Festiwal nazywał „Cech” (цех) i organizował go m.in. Serhij Żadan.

Tomasz Sikora. Zdjęcie: Michał Święcicki

Dla nas to wszystko było ekscytujące, nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego na własne oczy. Nazwa „Warsztat” pochodzi od części teatru, w której powstaje sceneria. I tak naprawdę graliśmy tam, poza półlegalnie. Były różne wydarzenia ze świata kultury ukraińskiej, aw repertuarze teatru były rosyjskie klasyki. Byliśmy tam zaraz po Pomarańczowej Rewolucji, więc nastrój był również rewolucyjny. Charków w tym czasie był prawie całkowicie miastem rosyjskojęzycznym. Zhadan i jego była żona, niedawno zmarła reżyserka i założycielka niezależnego charkowskiego teatru „Arabesque” Swietłana Oleshko, powiedzieli mi, że w Charkowie jest tylko jedna szkoła średnia, w której można uczyć się ukraińskiego. Nawiasem mówiąc, ich syn poszedł do tej konkretnej szkoły. Pomimo Pomarańczowej Rewolucji wszyscy byli trochę przygnębieni, ponieważ rusyfikacja Charkowa była tak silna, że mogło wydawać się przegraną bitwą. Ale podczas Majdanu, a potem po rozpoczęciu wojny na pełną skalę, kiedy Charkowa był broniony, a język ukraiński był coraz częściej słyszany na ulicach, myślę, że doprowadziło do tego dzieło Zhadana i innych artystów charkowskich. Ich ciężką pracą było uczynienie miasta ukraińskim, powstrzymanie rusyfikacji, oczyszczenie tych postkomunistycznych depozytów, tej postsowieckiej mentalności... Ta mentalność prawdopodobnie istnieje gdzieś dzisiaj, ale myślę, że stała się marginalna.

Ten ukraiński patriotyzm był tak młody i świeży, tak postępowy, tak prozachodni i tak silny, że gdy nadeszły czasy prób, Charków bronił się, bronił się i był miastem, które się nie poddawało

Jak zareagowali mieszkańcy Charkowa, gdy zobaczyli cię na scenie?

Przed naszym koncertem przemawiali różni poeci, a publiczność zareagowała bardzo ożywiona. W naszym „Porcie Literackim” staraliśmy się uczynić wiersze poetów bardziej interesującymi za pomocą muzyki, ale ogólnie publiczność wydawała się spać. Oczywiście część publiczności pochłonęła poezję, podobała im się, ale doświadczyła jej jakby od wewnątrz, wewnętrznie.

Z drugiej strony na Ukrainie mieliśmy do czynienia z bardzo entuzjastycznym, a nawet ekstatycznym słuchaniem poezji. Poeci czytali swoje wiersze, a publiczność coś negocjowała, spontanicznie krzyczała, klaskała, była w ciągłym ruchu. Wszystko było bardzo żywe. Po naszym koncercie, który również został przyjęty z entuzjazmem, ludzie tańczyli do muzyki, choć czasami było to trudne, to nie jest muzyka taneczna. W naszym repertuarze w tym czasie była piosenka „Cossack Jamaica”, jest to muzyka w stylu reggae. Ludzie też byli nią zachwyceni.

Jurij Andruchowicz. Tomasz Sikora. Zdjęcie: Kornelia Głowacka-Wolf

Potem trafiliśmy do klubu „Ostatnia Barykada”, w którym można było mówić tylko po ukraińsku. Na stołach leżały słowniki rosyjsko-ukraińskie i jeśli coś zamawiałeś, a nie wiedziałeś, jak to powiedzieć po ukraińsku, trzeba było podejść do baru ze słownikiem. To trochę surrealistyczne, ale chodziło o fakt, o symbol. Oni tak kontynuowali swoją charkowską Pomarańczową Rewolucję.

Jak zmieniała się publiczność przychodząca na te występy?

Wciąż się zmieniała, a przed Majdanem, przed 2013 rokiem, to już było zupełnie nowe pokolenie ludzi. Wtedy też byłem młody, więc to było pokolenie ludzi mniej więcej w moim wieku albo młodsze. Przychodzili na nasze koncerty i dla mnie było jasne, że dla nich ważne są słowa: „ukraińskie”, „ukraińska”, „ukraiński”. Widziałem na własne oczy, czym jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego, choć wtedy jeszcze nie potrafiłem tego nazwać.

Na nasze koncerty w Kijowie, Charkowie czy Iwano-Frankiwsku przychodzili ludzie, od których biła niesamowita energia: jesteśmy Ukraińcami, to nasz kraj, nie chcemy nigdzie wyjeżdżać na zarobek, chcemy być tu, tu budować swoje miejsce na ziemi

Dla mnie to stało się jasne po dojściu do władzy Janukowycza w 2010 roku. W 2011 roku mieliśmy zagrać koncert w Kijowie, a tego samego dnia był zjazd Partii Regionów [partia Wiktora Janukowycza, byłego prezydenta Ukrainy – red.]. Miasto było zablokowane, ponieważ ci polityko-oligarchowie po prostu zamknęli pół Kijowa, żeby sobie ten zjazd urządzić. Ludzie nie mogli dotrzeć na nasz koncert w Domu Oficerów, niedaleko Arsenału. Zaczęliśmy dostawać mnóstwo sygnałów od ludzi, że się spóźnią, że nie mogą się przedrzeć przez miasto. Jurij się wściekł i powiedział, że przesuwamy koncert o godzinę, żeby ci wszyscy ludzie mogli dotrzeć. Gdy już dotarli i sala się wypełniła, zmieniliśmy trochę repertuar. Zagraliśmy piosenki bardziej rewolucyjne, ostrzejsze. Sala była pełna ludzi nabuzowanych przeciw władzy, bo już wtedy rozumieli, że Janukowycz to prezydent prorosyjski i nie można się po nim spodziewać wiele dobrego.

Ta nasza publiczność, ci ludzie, których wtedy poznałem, którzy przychodzili na nasze występy na przestrzeni tych wszystkich lat, w 2014 roku poszli zrobić Majdan.

W pewnym sensie dzięki tym koncertom i mojej obecności każdego roku w Ukrainie stałem się naocznym świadkiem budowania się społeczeństwa obywatelskiego, społeczeństwa, które wzięło sprawy w swoje ręce i rozpoczęło Rewolucję Godności

Później, kiedy zaczęła się wojna na Donbasie, zagraliśmy w ostatniej edycji festiwalu ArtPole, którego idea sięga 2003 roku. W poprzednich latach odbywał się w m.in. w Karpatach, pod Odesą, a potem przez wiele lat w bardzo malowniczym miejscu koło małej wioski Uniż nad Dniestrem. Jednak w 2014 roku organizatorzy stwierdzili, że na jakiś czas festiwal trzeba zawiesić, bo większość osób przy nim pracujących czy wolontariuszy poszła walczyć do strefy ATO [strefa w Donbasie, w której od kwietnia 2014 r. wojska ukraińskie prowadziły operację antyterrorystyczną przeciw prorosyjskim separatystom – red.] w ramach różnych ochotniczych jednostek, między innymi Ajdaru [24 Samodzielny Batalion Szturmowy „Ajdar” – red.].

Pamiętam, że nasz koncert rozpoczął się od minuty ciszy, bo na wojnie zginął jeden z przyjaciół ArtPola. Wstrząsnęło mną to, że społeczeństwo obywatelskie, które się budziło, przelewa krew w okopach.

Potem zaczęły się występy na wschodzie Ukrainy. Serhij Żadan i Jurij Andruchowycz pojawiali się w Torecku, Nju-Jorku, Kramatorsku. Miałeś też okazję zobaczyć Mariupol w tych burzliwych czasach.

Tomas Sikora i Jurij Andruchowycz. Zdjęcie: Kornelia Głowacka-Wolf

Razem z Jurijem Andruchowiczem zrobiliśmy w 2015 roku trasę, w której jeden koncert był właśnie w Mariupolu. Dotarliśmy tam, przeciskając się przez kilka posterunków – oczywiście sytuacja była nieporównywalna z tym, co jest teraz. Linia frontu była 8 kilometrów za Mariupolem, mieszkaliśmy w hotelu, który miał zaklejone szyby. Wtedy po raz pierwszy spotkaliśmy się z zagrożeniem, ono wisiało w powietrzu. Nastroje przed koncertem były bardzo patriotyczne. Graliśmy w domu kultury, przed nami występowały dzieci w niebiesko-żółtych strojach.

Ostatnio natrafiłem na mapkę Mariupola, na której ktoś pieczołowicie pozaznaczał lokalizacje ze zdjęciami miejsc, w których ktoś zginął, i ważnych budynków, których już nie ma. Znalazłem tam zdjęcie sali, w której graliśmy –totalnie rozwalonej, jak wiele innych miejsc w Mariupolu. Mocno mnie to dotknęło.

A później zaczął się trudny czas. Wybuch pandemii koronawirusa zamknął świat na niemal rok – odwołane wydarzenia, koncerty, zamknięte granice. I kiedy wszystko powoli zaczęło wracać do normy, nadszedł 24 lutego 2022 roku.

W 2020 roku mieliśmy zaplanowany ogromny koncert we Wrocławiu z okazji sześćdziesięciolecia Jury Andruchowycza, na który byli zaproszeni wspaniali artyści z Ukrainy. Dosłownie dwa dni przed tym wydarzeniem wybuchła pandemia i musieliśmy wszystko odwołać. Ten czas w totalnym zamknięciu zaostrzył w nas potrzebę powrotu do Ukrainy.

Myśleliśmy, że kiedy to wszystko się skończy, będziemy mogli znowu pojechać do naszej Ukrainy i zagrać tam kilka koncertów, pobyć z ludźmi. A kiedy wybuchła pełnowymiarowa wojna, zrozumieliśmy, że rzeczywiście wrócimy do Ukrainy, ale w inny sposób. Wiedziałem, że trzeba pomóc przyjaciołom

W tych pierwszych dniach, w pierwszych godzinach, uległem rosyjskiej propagandzie. Zobaczyłem czołgi na rogatkach Kijowa, więc miałem przekonanie, że armia rosyjska zaraz Kijów zdobędzie. A jak zdobędzie Kijów, to zdobędzie całą Ukrainę, więc i Charków jest już stracony. Napisałem do Żadana i do Andruchowycza. Zaproponowałem im, by przyjechali do nas, do Wrocławia, że znajdą tu schronienie. Oczywiście mnie wyśmiali i stwierdzili, że zostają w Ukrainie, bo są jej potrzebni, bo będą bronić swojej ojczyzny na wszelkie sposoby.

Dlatego ja też postanowiłem pomóc tak, jak umiem. Najpierw zrobiliśmy koncert we Wrocławiu, poza nami zagrały zespoły Ukraińców, którzy mieszkali we Wrocławiu od paru lat. Zebraliśmy jakąś kasę, kupiliśmy za nią jakieś rzeczy i staraliśmy się to wysłać do Kijowa, do naszych przyjaciół z ArtPola. Wtedy, na samym początku, były potrzebne naprawdę różne rzeczy, nawet jedzenie czy pieluchy dla dzieci, bo w całej Ukrainie padła logistyka i nie było dostępu do podstawowych produktów. Pamiętam też prośby o pomadki do ust i kremy, bo ludzie w mrozie siedzieli w piwnicach i skóra pękała im z zimna. Czasem te transporty docierały szybko, a czasem transport trwał nawet miesiąc, bo wszystko utknęło w jakimś magazynie.

Coraz częściej myślałem o tym, by tam pojechać. W lipcu czy sierpniu Żadan po raz pierwszy przyjechał z Charkowa do Polski. Był tak wymęczony, że na ulicy go nie poznałem. Kiedy wracał, odwieźliśmy go przez granicę do Ukrainy, przy okazji odwiedzając naszego wspólnego przyjaciela, muzyka jazzowego Marka Tokara, który od razu po 24 lutego zgłosił się do wojska.

Od tamtej pory dalej wspierasz SZU, wspierasz Serhija Żadana i jego 13. Brygadę Gwardii Narodowej „Chartia”, założyłeś zbiórkę. Czy widzisz różnice w zainteresowaniu ludzi tą wojną kiedyś i dziś? Czy trudniej uzbierać środki na zakup pomocy?

Wspieram Żadana, ale też innych przyjaciół, których poznałem przez te lata jeżdżenia do Ukrainy, teraz albo będących w wojsku, albo pracujących jako wolontariusze czy wolontariuszki. Z Olą Mychajluk z ArtPola jeździmy na przykład do 10. Brygady Górsko Szturmowej i 102 brygady, w której służył z Jurko Stecyk, muzyk, syn naszych przyjaciół artystów z Iwano-Frankiwska. Zginął na polu bitwy dwa lata temu i do tej pory nie można odzyskać jego ciała. W 10 brygadzie służą też znajomi Hucułowie ze wsi Babyn, min. sołtys tej wsi. Zrobiliśmy reportaż o naszych podróżach z Karpat na Donbas, pod Bachmut, przyjmując zasadę, że jeśli tworzysz jakaś sztukę – muzykę, film, obraz, cokolwiek co nawiązuje do wojny w Ukrainie – to obowiązkowo musisz wspierać SZU przez zrzutkę, zbieranie czy dowożenie rzeczy żołnierzom. Dzięki temu dostarczyliśmy obu tym brygadom mnóstwo dronów. 

Jeszcze dwa miesiące czy pół roku temu była tendencja spadkowa. Takie wrażenie, że ta wojna ludzi bezpośrednio nie dotyczy. Na samym początku inwazji wiele osób się bało, rzucili się na pomoc trochę ze strachu. Potem wsparcie stopniowo się zmniejszało, ludzie się przyzwyczajali. Pamiętam pierwszy taki ponury moment. To było na wiosnę 2024 roku, kiedy amerykańska Partia Republikańska zablokowała pomoc dla Ukrainy. Amunicja przestała docierać na front. Siedzieliśmy wtedy u jednej z artyleryjskich brygad i był tam bardzo ponury nastrój, bo ludzie mniej chętnie dokładali się do zbiórek, a do tego jeszcze ten zakręcony przez USA kurek. Żołnierze nie wiedzieli, co będzie dalej.

Teraz zjawił się Trump, nieobliczalny szaleniec, ale to już nie łamie ducha żołnierzy. No i ludzie się ostatnio trochę obudzili

Natomiast jedna z moich obserwacji jest dosyć przykra i negatywna. Dotyczy dezinformacji i wojny kognitywnej Rosji przeciwko Polsce. Wszystkie te narracje i dyskusje, które są obecne przede wszystkim w internecie – ale nie tylko, w polityce przecież też – przed wyborami prezydenckimi w Polsce to są absolutnie narracje rosyjskie. Ktoś, kto powtarza te narracje, nie musi być rosyjskim agentem, ale jednak to wszystko działa na rzecz Rosji. Wojna kognitywna ma zmieniać naszą świadomość, naszą ocenę sytuacji. Ona polega na tym, że nasza ocena sytuacji może stać się błędna. Często widzimy różne zjawiska przez pryzmat rosyjskiej propagandy. Czasem sami to sobie wymyślamy, ale czasem znajdujemy potwierdzenie w ustach polityków. Że Ukraińcy są źli, bo żyją na garnuszku Polski, więc właściwie już można im wszystko zabrać, cały majątek, bo przecież mogliby wrócić do siebie, ale nie chcą. Że właściwie wojny nie ma, bo przecież można normalnie żyć, a oni się w tym Kijowie bawią na dyskotekach…

Zapraszam wszystkich, by tam pojechali i zobaczyli. Może na dyskotece się nie bawiłem, ale w knajpie byłem i w Kijowie, i w Charkowie, byłem też u fryzjera. Na linii frontu walczą żołnierze, a ludzie na tyłach próbują normalnie żyć. I za to też ci żołnierze walczą. Za tę kawę w knajpie i za fryzjera.

Tyle że ta „normalność” to też godzina policyjna czy noce przesiedziane na korytarzu, bo właśnie jest atak kilkudziesięciu dronów

Ludzie są tym już tak zmęczeni, że mimo alarmu przeciwlotniczego do schronów często nawet nie schodzą. Bo ileż razy można na przykład w takim Charkowie schodzić do schronu? Więc przylatuje szahid i akurat uderza w ten dom, w którym ktoś nie zszedł do schronu... Wpada przez okno i taka osoba ginie albo jest ranna. Nigdy nie wiesz, co, kiedy i gdzie się stanie. Nigdy nie wiesz, czy tej nocy to ty nie zginiesz.

W pobliżu linii frontu: Olga Mychajluk

Ty też już nie schodzisz do schronów?

Na co dzień tym się po prostu nie myśli się. Jeżdżę do Charkowa i mam poczucie, że znam to miasto. Mam tam swoje ulubione miejsca sprzed wojny, które chciałbym zobaczyć. Próbuję więc jakby odepchnąć od siebie myśl, że tam coś się może stać. Statystycznie rzecz biorąc, musiałbym mieć wielkiego pecha, ale wiem, że wiele razy miałem szczęście, bo rakieta spadła dwa budynki dalej albo dziesięć minut po tym jak wyjechałem właśnie z tego miejsca. Myślę, że jest to też naszym, wolontariuszy, zadaniem: dawać świadectwo, jak ta wojna w mieście rzeczywiście wygląda. Przede wszystkim ona polega na ciągłym strachu i zagrożeniu. Zwłaszcza ostatnio, gdy w Krzywym Rogu, Sumach, Charkowie czy Zaporożu giną dzieci.

Jaka jest w tej wojnie rola artysty? Wielkim echem w mediach odbiła się wieść o tym, że Żadan wstąpił do SZU.

Serhij zadzwonił do mnie na początku zeszłego roku z propozycją zrobienia projektu muzycznego wspólnie z jakimś muzykiem z Berlina. Mówił, że kompletuje ukraińsko-polską orkiestrę czy coś takiego. Miesiąc czy półtora miesiąca później okazało się, że zgłosił się do wojska. Rozumiem, że ta decyzja mogła być spontaniczna – a może po prostu od dłuższego czasu w nim dojrzewała. Od dawna obserwuję jego działalność artystyczną podczas wojny. W latach 2022-2023 bywałem na jego koncertach w Ukrainie, we Lwowie czy Kijowie. Pieniądze z biletów szły na potrzeby SZU, miejsca w pierwszym rzędzie mogły kosztować nawet kilkaset złotych. Kilka razy z nim na ten temat rozmawiałem. To było skuteczne w pierwszym, może w drugim roku pełnowymiarowej wojny, ale później ten format trochę się wyczerpał. Serhij przewartościował więc swoje podejście i znalazł się w armii.

Przeszedł szkolenie wojskowe, ma uzbrojenie, kamizelkę i tak dalej. Ale jego główną bronią wciąż jest muzyka i poezja. Takich artystów w armii jest więcej, niektórzy walczą na pierwszej linii. Połączenie sztuki z pomocą dla armii jest potrzebne.

Ludzie, którzy są osobami publicznymi, którzy są znani, zamiast wygody wybierają odpowiedzialność wobec kraju, wobec siebie, wobec swojej rodziny, wobec swojego społeczeństwa

Tak jest w tym momencie, ale co będzie za jakiś czas – nie wiadomo. Bo armia jest armią: dostajesz rozkaz i masz być żołnierzem, a nie muzykiem. W każdej chwili możesz zostać rzucony na inny odcinek pracy, np. bezpośrednio na linię frontu. Decyzja Serhija to nie jest jakiś deal, który go wyklucza z takiego zagrożenia. Poza tym tacy artyści są celem Rosjan. Ich działalność jest opatrzona dużym ryzykiem, nawet jeśli nie walczą na pierwszej linii frontu z kałasznikowem w ręku.

20
хв

Artyści i odrodzenie narodu

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Nowe pokolenie inceli, wychowane przez PiS

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Ексклюзив
20
хв

Strach jest wtedy, gdy widzisz twarz swojego wroga. Niepokój – gdy boisz się nieokreślonego

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress