Exclusive
20
min

Mariupol: miasto-pułapka: 100 tysięcy zaginionych i zabitych. Czy można ich było ocalić?

"Nigdy nie przestanę myśleć, że nie udało mi się uratować wszystkich" - mówi Kateryna Suchomłynowa, która pomagała ludziom w Mariupolu w pierwszych 20 dniach wojny. Dziś współpracuje z Centrum Lemkina i Instytutem Pileckiego, które dokumentują rosyjskie zbrodnie.

Oksana Szczyrba

Dzieci wśród budynków zniszczonych przez Rosjan w okupowanym Mariupolu, maj 2022 r. Fot: AP/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Rosjanie otoczyli miasto już w pierwszych dniach inwazji na pełną skalę.  Mieszkańcy Mariupola nie mieli żadnej szansy na opuszczenie miasta, mówi Kateryna Suchomłynowa

Jest członkinią rady miejskiej, ratowniczką, wolontariuszką i koordynatorką Centrum Lemkina, które dokumentuje rosyjskie zbrodnie wojenne na Ukrainie. Kateryna do dziś żałuje, że nie udało jej się uratować wszystkich z piekła. Jakie to uczucie widzieć ciała zabitych na drogach, zbombardowane domy, ranne dzieci i ich zamordowanych rodziców? Cierpi, gdy o tym mówi, ale robi to, ponieważ osoby odpowiedzialne za morderstwa setek tysięcy cywilów muszą zostać ukarane. Świat musi poznać tragedię Mariupola, miasta nad Morzem Czarnym, w którym przed wojną mieszkało 540 tysięcy ludzi.

Ważne, aby świadkowie nie milczeli.

Kateryna Suchomłynowa na początku Wielkiej Wojny. Zdjęcie: archiwum bohaterki

"Ludzie umierali w męczarniach tygodniami pod gruzami swoich domów - z głodu, zimna i ran".

Oksana Szczyrba: Kateryna, co robiłaś w Mariupolu od 24 lutego 2022 roku?

Kateryna Suchomłynowa: Od pierwszych dni rosyjskiej wojny na pełną skalę codziennie jeździłam po mieście. Razem z córką uczyłyśmy mieszkańców Mariupola pierwszej pomocy. Robiłyśmy to do początku marca. Funkcjonowało wtedy pogotowie.

Mąż Kateryny i policjant pomagają ewakuować mężczyznę na wózku inwalidzkim, marzec 2022 r., Mariupol. Zdjęcie: archiwum bohaterki

На 2-3 день війни  ми з чоловіком в супроводі поліції почали вивозити сильно постраждалих, немічних і літніх людей, осіб з інвалідністю. Був мороз, вони сиділи у квартирах без вікон. Люди шоковані, потрібно було їх одягнути, знайти документи. Вивозили до поліції, звідти – до родичів, лікарні, чи укриття.

Kateryna z córką, ratowniczką Państwowej Służby Ratowniczej, pod koniec lutego 2022 roku podczas kursu pierwszej pomocy w centrum wolontariatu Halabuda założonym przez Dmytro Chycherę w Mariupolu. Zdjęcie: archiwum bohaterki

OS: Czy schrony nie były przepełnione?

KS: Bombardowanie lewobrzeżnej części Mariupola rozpoczęło się pod koniec lutego, wszyscy uciekliśmy do piwnic. Nie było nawet gdzie postawić plecaka ratunkowego. Liczba rannych rosła. W ciągu kilku dni Mariupol został otoczony, a cywile nie mieli jak go opuścić. Lokalne władze i dowództwo wojskowe nawoływały do zachowania spokoju, mówiąc, że wszystko jest pod kontrolą. Ludzie im uwierzyli, byli gotowi stawić opór i wielu z nich przystąpiło do obrony terytorialnej. W tamtym czasie nie było nawet wystarczającej ilości broni, aby rozdać ją wszystkim ochotnikom..

Piwnice-schrony wyposażone przez Dmytro Chycherę i zespół wolontariatu Hałabuda w lutym 2022 r. w Mariupolu. Zdjęcie: archiwum bohaterki

Wróg najpierw zniszczył lewy brzeg Mariupola, potem resztę tak, że mieszkańcy nie mogli opuścić miasta.

W pierwszych tygodniach moją dzielnicę opuściła tylko jedna trzecia mieszkańców. Kiedy pocisk spadł na wieżowiec, były dziesiątki zabitych i rannych.

Przez tygodnie ludzie umierali w agonii pod gruzami zniszczonych domów - z głodu, zimna i ran. Idziesz ulicą i widzisz martwe ciała.

Gdy ukrywający się tygodniami w schronach ludzie, wychodzili na ulicę wpadali w panikę i reagowali agresją: - Dlaczego nie usuwacie ciał?! - szarpała mnie za moją pomarańczową kurtkę ratowniczki jakaś kobieta. - Co się dzieje? Powiedziałam, że jeśli zajmę się zmarłymi, to nie pomogę żywym.

"Przed Wielką Wojną władze Mariupola rozwiązywały... kwestie komunalne"

OS: Co robiły lokalne władze?

KS: Byłam pod szoku, jak bardzo nasze władze czują się bezpieczne i że pozwoliły tak wielu ludziom pozostać w mieście. Na ostatniej sesji rady miasta, przed inwazją Rosji na pełną skalę, zapytałam burmistrza, czy zdaje sobie sprawę z ryzyka wybuchu wojny. Ale wtedy rada miasta omawiała wtedy... kwestie komunalne.

16 marca było już ponad 20 tys. zabitych cywilów. Widziałam ciała leżące wzdłuż dróg na lewym brzegu. Moje trasy zmieniały się każdego dnia: tam, gdzie bez przeszkód przejeżdżałam wczoraj, następnego już się nie dało: w drodze był krater po bombie.

Skończyło się ogrzewanie, żywność i woda. Starsi ludzie umierali w swoich mieszkaniach i piwnicach. Przewidywałam, że w takich warunkach będzie ponad 100 000 zaginionych i martwych, i prawdopodobnie jest to prawda.

TS: Czy mógłabyś wyjaśnić, dlaczego uważasz, że może być 100 000 zabitych i zaginionych? Nadal nie ma oficjalnych danych. Od października 2023 r, według burmistrza miasta Wadyma Bojczenki, w Mariupolu pozostało 120 000 osób, kolejne 6% wyjechało do Rosji, a 200 000 zostało ewakuowanych. W mieście wciąż znajdowane są groby z początku wojny.

KS: Łatwo obliczyć, że z półmilionowego miasta gdzieś zginęło 100 tys. ludzi.

Niestety, władze lokalne nadal opierają się na przybliżonej liczbie 22 000 zgonów, w oparciu o dane rozliczeniowe z wiosny 2022 roku. Później pojawiło się jeszcze kilka raportów z liczbami kilkakrotnie wyższymi. To wstyd, że lokalne władze i ukraiński rząd ukrywają prawdziwą liczbę zgonów. Musimy o tym krzyczeć! Jeśli Ukraina nie widzi strasznego ludobójstwa w Mariupolu, jak możemy domagać się sprawiedliwości od świata?

Могили мирних жителів у дворі біля багатоповерхівки у Маріуполі, 31 березня 2022 року. Фото: Alexander Ermochenko / Reuters / Forum

Nikt nie zwalnia Putina ani Rosjan z odpowiedzialności za zbrodnie. Ale część odpowiedzialności spoczywa na władzach. W pierwszych dniach wojny mer Mariupola opuścił miasto, usiadł w Zaporożu i zapewniał mieszkańców Mariupola: wszystko jest w porządku, trzymajcie się, wszystko jest pod kontrolą. Miesiące przed inwazją agencje wywiadowcze na całym świecie mówiły o możliwej inwazji. Ale władze nie mówiły otwarcie: jeśli macie możliwość, jedźcie do swoich krewnych w innych regionach. A ludzie byli uwięzieni, bombardowani, gdy nie było możliwości negocjowania zielonych korytarzy z Rosjanami. Przed wojną w Mariupolu mieszkało 540 000 osób.

"Dziewczynka była ranna. Jej matka leżała w kałuży krwi 8 metrów dalej".

OS: Jaka historia z początku wojny utkwiła Ci najbardziej w pamięci?

KS: Wszystkie dni splatają się w jeden niekończący się piekielny dzień. Najbardziej zapadła mi w pamięć nastolatka, którą uratowałam 15 marca, mojego ostatniego dnia na lewym brzegu miasta. Dzień wcześniej zabrałam kobietę w bliżniaczej ciąży do szpitala położniczego, a jej dwoje dzieci zostało w piwnicy z sąsiadami. Później często zastanawiałam się, czy ta matka spotkała swoje dzieci. Nie wiem nawet, czy ta kobieta była w stanie urodzić po trzech tygodniach spędzonych w piwnicy. Szpital położniczy na lewym brzegu był w strasznym stanie.

W piwnicy znajdowało się około 200 osób: kobiety w ciąży, kobiety rodzące, lekarze, ich rodziny, ludzie z pobliskich domów, którzy ukrywali się przed ostrzałem. Nie było paliwa, jedzenia ani wody. Okupanci strzelali do cywilów, gdy szli z plastikowymi butelkami i puszkami po wodę.

Kiedy przywiozłam tę ciężarną kobietę, powiedziano mi, że będzie miała trudny poród i że mają tylko jeden inkubator, więc drugie dziecko może umrzeć. Nie mogłam pojechać do innego szpitala położniczego, ponieważ musiałabym minąć fabrykę Azowstal, która została już zbombardowana przez Rosjan. Wyjaśniłam lekarzom, że możemy umrzeć podczas tej podróży. A oni powiedzieli: ok.

Następnego dnia zawiozłam jedzenie do szpitala położniczego z centrum wolontariatu Halabuda, które założył Dmytro Chichera. Uratował wiele istnień ludzkich, ale jest uważany za zaginionego. Jego nazwiska nie ma na żadnych listach. Zawiozłam do szpitala położniczego trochę jedzenia, chleb i placki pita. Zostały upieczone przez Dmytro i ludzi ze społeczności ormiańskiej. Po drodze zdałam sobie sprawę, że lewy brzeg jest zablokowany. Zostawiłam samochód w pobliżu zbombardowanego zakładu energetycznego, wzięłam plecak i poszłam.

Zobaczyłam dziewczynkę w wieku 15-16 lat, miała na imię Lera. Siedziała obok rozbitego samochodu, obok leżało ciało jej martwego ojczyma. 8 metrów dalej w kałuży krwi leżała matka Lery. Sama dziewczynka była ranna, jej jedna ręka zwisała bezwładnie. Jej mama żyła, ale wiedziałam, że nie zdołam uratować ich obu. Musiałyśmy iść pieszo. Bombardowanie trwało i trwało.

Samochód Kateryny, który uratował dziesiątki istnień ludzkich i wyrwał ją z piekła okupacji. Wolontariuszka nadal jeździ tym samochodem. Zdjęcie: archiwum bohaterki

Matka dziecka poprosiła mnie o zabranie plecaka z dokumentami, mówiąc, że są w nim pieniądze i trochę jedzenia. Prawie siłą zabrałam dziewczynkę za sobą. Gdy dotarłyśmy do pierwszych domów, rozcięłam zakrwawioną bluzę dziewczynki i zabandażowałam jej ramię. Okazało się, że ma ranę na szyi. Straciła dużo krwi. Na szczęście miałam kompres na amputacje. Okryłam nią dziewczynkę, bo było -10. Dziecko było chude, małe i traciło przytomność. Nie wiedziałem, jak dostarczyć ją do szpitala pod ostrzałem. Zdałam sobie sprawę, że nigdy sobie nie wybaczę, jeśli dziecko zamarznie i umrze z powodu utraty krwi. Wzdłuż drogi leżały rozerwane ciała. Bóg dał mi siłę i udało mi się. Kiedy przekazałam Lerę lekarzom, zostawiłam swój numer telefonu i informację o moim profilu w mediach społecznościowych w kieszeni jej bluzy. Tego samego dnia wróciłam do miejsca, z którego zabrałam Lerę. Szukałam jej matki. Ale jej już nie było.

OS: Czy Lera Cię znalazła?

KS: Tak, podziękowała mi za uratowanie. Na szczęście jej matka odnalazła się. Przeżyła.

"Krzyczeli: "Allahu Akbar", a w tym słychać było - potniemy cię, zgwałcimy"

OS: Co najbardziej Cię przeraziło?

KS: Pamiętam Czeczenów na lewym brzegu krzyczących w nocy: "Allahu Akbar". W tym "Allahu Akbar" słychać było: będziemy was zarzynać jak owce, będziemy was gwałcić. Ale przez te krzyki przynajmniej wiedziałam, gdzie jest linia frontu. Wyobraź sobie, jak czuli się ludzie, którzy nie mieli żadnych informacji i od tygodni siedzieli w piwnicach. Krew mrozi się w żyłach z zimna i przerażenia, gdy nie wiadomo, co będzie dalej.

Później usłyszałam historie o torturach, znęcaniu się i gwałtach na kobietach.

OS: Nie da się tego słuchać bez łez. Co dawało Ci siłę?

KS: Jako doświadczona ratowniczka widziałam wiele. Myślałam, że jestem gotowa na uniesienie tego cierpienia, ale okazało się, że nie.

Wyobrażałam sobie, że jestem w wielkiej bańce mydlanej. A ja z tej bańki wyciągam ręce do wojny, która pachnie jak palona guma, pot w piwnicach, mocz; która ma zapach trupa, zapach lepkiej słodkiej krwi

OC: Czy czegoś żałujesz?

KS: Że moja 17-letnia córka musiała to wszystko zobaczyć. Od początku mówiła, że zostanie ze mną.

"Brudni i śmierdzący, oszukaliśmy okupantów na punkcie kontrolnym"

OS: Kiedy opuściłaś Mariupol?

KS: 15 marca lewy brzeg został zajęty. Rano 16 marca pojechałam do centrum ochotniczego... Miałam nadzieję, że dotrze do nas jeszcze kilka brygad wojskowych i utrzymamy obronę Mariupola. Kiedy ostatni raz widziałam się z Dmytro Chycherą , powiedział mi, że na placu Swobody już toczą się walki. Wiedziałam, kim jestem - deputowaną i wolontariuszką, ale  była moja córka i to o nią najbardziej się martwiłam.

Zdecydowałam się wyjechać. To był chaotyczny wyjazd - była ze mną moja córka i dwie inne nastoletnie dziewczyny, a także inna rodzina, więc w samochodzie było nas siedmioro. Udało nam się opuścić miasto wąskimi uliczkami i nad morzem. Jechaliśmy przez małe wioski, które są teraz pod okupacją. Jestem bardzo wdzięczna ludziom, którzy pozwolili nam przenocować i umyć się. Nie pozwoliłam dziewczynom umyć włosów ani twarzy. Myły swoje ciała i zakładały brudne ubrania. Ta strategia pomogła, bo brudne i śmierdzące nie przyciągałyśmy uwagi okupantów. Nasze rzeczy były w nieładzie. Ci, którzy mieli dobrze poskładane rzeczy, byli bardzo dokładnie sprawdzani.

Pies Max opuszcza okupację z rodziną Kateryny. Nawet on trząsł się na widok Rosjan. Ale milczał, gdy nadszedł czas, aby się ukryć. 16 marca 2022 r., droga z oblężonego Mariupola. Zdjęcie: archiwum bohaterki

"Opowiadam Europejczykom proste, szokujące fakty. Na przykład otym,   jak pewnego dnia nie mogłam znaleźć wody i próbowałam zjeść lód".

OS: Obecnie pracujesz w Centrum Rafała Lemkina które zostało założone przez Instytut Pileckiego w Warszawie. Centrum gromadzi i rejestruje dowody rosyjskich zbrodni wojennych na terytorium Ukrainy. Byłaś pierwszą osobą, która otwarcie zeznawała w Centrum. Czy było Ci łatwo podjąć tę decyzję?

KS: Szczerze mówiąc, nie zamierzałam zeznawać. To moi przyjaciele przekonali mnie, żebym nie milczała. Pojechałam do Polski na trzy tygodnie, aby powiedzieć światu, co widziałam. I wtedy zdecydowałam się zeznawać. Na początku dużo płakałam, było mi ciężko. Ludzie z Zakonu Maltańskiego zaprosili mnie i moją córkę do swojego domu. Przedstawili mnie dyrektorowi Instytutu Pileckiego. Instytut zapewniał wsparcie, finansował wyjazdy do innych krajów. Pojawiły się zaproszenia od organizacji pozarządowych i wolontariackich, które znam od 2014 roku. Podróżujemy, rozmawiamy, organizujemy konferencje przy wsparciu Instytutu i zbieramy świadectwa.

Przedstawiam Europejczykom fakty dotyczące naszych schwytanych chłopaków z Ołeniwki, którzy byli torturowani, ćwiartowani, patroszeni i paleni.

Staram się w prostych słowach przekazać ludziom siedzącym w cieple ze szklanką wody, że to prawdziwa wojna. Mówię, że ja też byłem w domu i piłam wodę w ciepłej kuchni. Ale nadszedł dzień, kiedy nie mogłam pić wody. Okna w moim domu były powybijane. Woda w wiadrze była zamarznięta. Siekałam wodę nożem, próbując odessać lód. Takie proste rzeczy ich szokują. Mówię im: dziś pociski spadają na ukraińskie miasta, a jutro mogą spaść na miasta europejskie.

Kateryna i jej córka schodzą do piwnicy. Mariupol, marzec 2022 roku. Zdjęcie: archiwum bohaterki

Poczułam siłę, by zwrócić się do ludzi takich jak ja, tych, którzy zostali zmuszeni do opuszczenia swoich domów. Jestem przekonana, że trzeba zeznawać o zbrodniach Rosji, aby wróg, który popełnia ludobójstwo na naszym terytorium, został pokonany nie tylko na polu bitwy, ale także prawnie. Sprawiedliwość historyczna musi nadejść. Ukraińcy mogą zeznawać w każdym kraju na świecie.

"Baza dowodów rosyjskich zbrodni jest potrzebna już teraz. Mam nadzieję, że prawnicy, naukowcy i międzynarodowe komisje będą miały do niej dostęp".

OS: Jakie znaczenie ma zbieranie zeznań przez Centrum Lemkina?

KS: Ludzie składają zeznania bez przysięgi. To nie jest biuro prokuratora, gdzie wymagana jest przysięga - zeznania pod przysięgą nie mogą być omawiane do czasu zakończenia procesów sądowych. A procesy mogą ciągnąć się przez dziesięciolecia. Zeznania zebrane przez Centrum Lemkina zostaną udostępnione po przetworzeniu i anonimizacji. Dotyczy to na przykład tworzonych przez nas filmów. Niedawno zaprezentowaliśmy film "Chersoń" o cywilnych więźniach przetrzymywanych przez Rosję - obecnie jest ich około 25 000.

Świetlica - przed inwazją tu odbywały się zajęcia dla dzieci. W czasie wojny był to punkt pomocy. Marzec 2022 r. Zdjęcie: archiwum bohaterki

Dowody są dostarczane w formie kwestionariusza. Jeśli dana osoba nie jest w stanie go opisać, istnieje możliwość dostarczenia audio lub wideo. Wszystkie są transkrybowane - tłumaczone na tekst i na kilka języków. Tworzone jest archiwum, elektroniczna baza danych. Myślę, że w przyszłym roku dostęp do tej bazy danych będą mieli naukowcy, prawnicy i komisje międzynarodowe. Za kilka lat każdy będzie mógł zapoznać się z tymi materiałami.

Wszystko, co pozostało ze Świetlicy dla dzieci. Marzec 2022. Zdjęcie: archiwum bohaterki

OS: Jak udaje ci się przekonać ludzi do składania zeznań?

kS: Im dalej, tym staje się to trudniejsze. Do tej pory zebraliśmy około 1 500 tysięcy zeznań: około 800 kwestionariuszy, a reszta to nagrania audio i wideo oraz inne dokumenty. Najwięcej zebraliśmy w pierwszym roku, "na gorąco". Wiele osób zeznało, że byli zmuszani do podpisywania różnych dokumentów na rosyjskich punktach kontrolnych, podając fałszywe informacje o ukraińskich żołnierzach. Robili to, by przeżyć. Rozumiem, że gdybym została zidentyfikowana przez Rosjan na jednym z punktów kontrolnych, a moja córka byłaby ze mną, mogłabym różne rzeczy opowiadać.

Rozgłos pomaga, ponieważ jestem znana wielu mieszkańcom Mariupola. Dlatego wiele osób z miasta zgadza się zeznawać. Zaufanie do mnie ułatwia im zaufać organizacji.

Najważniejsze jest zapewnienie ludziom poczucia bezpieczeństwa. Może to być na przykład anonimowość. Jeśli dana osoba może mówić otwarcie, angażujemy media z różnych krajów - jesteśmy wdzięczni Instytutowi Pileckiego za tę pomoc.

Bardzo bolesnym tematem są nasi jeńcy wojenni. Żołnierze nadal znajdują się na niektórych listach, ale historia z cywilami jest bardzo trudna. Rosja wypiera się zbrodni: nielegalnego przetrzymywania, tortur i głodu.

Skala tragedii, gdy nie możemy nawet zidentyfikować ludzi, jest ogromna. Podczas gdy wojskowi są wymieniani dziesiątkami, cywile są wymieniani rzadko. Czasami ludzie składają takie zeznania, że staje się jasne: tam nie ma dna (dla Rosjan - red.). To nie są istoty ludzkie. Jak można zabijać ludzi tylko dlatego, że są Ukraińcami? Każda osoba, która opuszcza okupację mówi, żeby broń Boże nie przyznawać się, że jest się Ukraińcem.

"Będziemy szukać torturowanych ludzi na wyzwolonych terytoriach przez długi czas".

OS. Do czego przydadzą się zebrane materiały?

KS: W sporze sądowym. Świat będzie musiał ocenić skalę tragedii w Ukrainie. Długo potrwa wydobywanie torturowanych ludzi z piwnic na terytoriach okupowanych.

Niestety, wielu z nich nie znajdziemy w Mariupolu: nie-ludzie zacierają ślady swoich zbrodni, a pozostałości zniszczonych domów, wraz ze szczątkami ludzi, są niszczone.

OS: Czy zeznawali ludzie, którzy żyją pod okupacją rosyjską?

KS: Zbieramy również dowody zdalnie, niezależnie od kraju, w którym znajduje się dana osoba. Jeśli istnieje połączenie internetowe, jest to możliwe. Zdarzały się przypadki zeznań z terenów okupowanych, ale musimy być pewni, że nikt tych ludzi nie może usłyszeć ani śledzić.

"Możesz zeznawać o rosyjskich przestępstwach online, z dowolnego kraju"

OS: Jak wygląda procedura?

KS: Istnieje kwestionariusz opracowany przez ekspertów. Świadek może napisać relację w dowolnej formie. Jeśli chodzi o zbrodnie wojenne, interesują nas fakty - daty, lokalizacje, miejsca. Następnie pojawiają się pytania o rodzaje zbrodni (masowe egzekucje, deportacje, przemoc seksualna, grabieże, bombardowania domów i infrastruktury cywilnej). Osoba musi wyrazić zgodę lub nie, aby Instytut wiedział, czy może wykorzystać nazwisko i dane osobowe w przyszłości.

OS: Co da dokumentowanie tych zbrodni?

KS: Jestem pewna, że świat zjednoczy się, by ukarać Rosję. To sprawiedliwość dla torturowanych i zabitych. To jest pamięć historyczna. To odbudowa naszych miast na koszt Rosji, zadośćuczynienie za przemoc, w tym przemoc seksualną. Bardzo mało się o tym mówi, a ofiary rzadko zgadzają się zeznawać. Czasami potrzeba lat, aby ofiara zgodziła się zeznawać. Niedawno usłyszałem historię, która mnie poruszyła. Kobieta ma ponad 70 lat, jest nauczycielką, a Rosjanin włamał się do jej domu, uderzył ją trzy razy w twarz i gwałcił przez całą noc. To nieludzka istota - zeznała kobieta. Takich historii są tysiące. Instytut ma tylko kilka takich świadectw, a w Ukrainie te kobiety utworzyły stowarzyszenie. Jest ich kilkaset - ofiar przemocy seksualnej, które postanowiły nie milczeć. Świat musi zapewnić, że każda rodzina ofiary otrzyma odszkodowanie do końca życia.

Groby, które pojawiły się od początku rosyjskiej okupacji na cmentarzu w Mariupolu. Większość z nich jest oznaczona tylko numerem. 16.11.2022, Zdjęcie: AP/East News

Od redakcji magazynu internetowego Sestry: jako wydawnictwo jesteśmy otwarci na rozmowę o zbrodniach wojennych Rosji na Ukrainie i ofiarach tych zbrodni. Mówimy o działalności organizacji, które zbierają świadectwa ludzi, fakty i dokumenty. To bardzo ważna misja nie tylko dla prawników, mediów, obywateli, ale także dla całego społeczeństwa: sprawcy muszą zostać pociągnięci do odpowiedzialności, a to wymaga dowodów. Jeśli masz takie fakty, napisz do redakcji: [email protected]

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Ukraińska dziennikarka, gospodyni programów telewizyjnych i radiowych. Dyrektorka organizacji pozarządowej „Zdrowie piersi kobiet”. Pracowała jako redaktor w wielu czasopismach, gazetach i wydawnictwach. Od 2020 roku zajmuje się profilaktyką raka piersi w Ukrainie. Pisze książki i promuje literaturę ukraińską. Członkini Narodowego Związku Dziennikarzy Ukrainy i Narodowego Związku Pisarzy Ukrainy. Autorka książek „Ścieżka w dłoniach”, „Iluzje dużego miasta”, „Upadanie”, „Kijów-30”, trzytomowej „Ukraina 30”. Motto życia: Tylko naprzód, ale z przystankami na szczęście.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Andrij: – Tam, gdzie płoną drzewa, był mój dom

Widok ze szczytu Kredowej Skały w Biłohoriwce rozciąga się na dziesiątki kilometrów. Andrij przychodzi tu często. Z kieszeni munduru wyciąga paczkę papierosów, a potem w milczeniu wypala kilka z rzędu. Patrzy daleko za horyzont, na którym majaczą wąskie słupy czarnego dymu.

– Gdzieś tam, za tymi drzewami, był mój dom – zaciąga się głęboko i ciska niedopałek na ziemię. – Stąd wydaje się, że to niemal na wyciągnięcie ręki.

Widok na Kramatorsk. Zdjęcie: Mykoła Biłyk

Andrij przyszedł na świat w Bachmucie – wtedy kolorowym, pełnym energii, kwiatów, z tętniącymi życiem restauracjami. Wspomina, jak przed inwazją, w Dzień Wyszywanki, na placu przed Miejskim Domem Ludowym szły pochody roześmianych ludzi. I jak w święto Unii Europejskiej zgromadziło się tu wielu młodych, którzy malowali na chodnikach unijną flagę. Tu w ogóle było wielu młodych. Do Bachmutu na dyskoteki przyjeżdżali mieszkańcy Kramatorska, a na grilla, na Dniprowską Plażę w Czasiw Jarze, wpadali znajomi z Doniecka.

– Smażyliśmy mięso i ryby na grillu, nalewając sobie wino „Artemiwskie”.

To wino było dumą mieszkańców Bachmutu. Ma długą historię, która sięga 1899 roku. Wtedy to niemiecki inżynier Edmund Farke założył w Bachmucie fabrykę alabastru. Błyskawiczny sukces i ogromne wydobycie gipsu do jego produkcji sprawiło, że powstało całe podziemne miasto z unikalnym mikroklimatem. Podziemne labirynty idealnie nadawały się do produkcji wina musującego. W latach pięćdziesiątych gipsowe tunele przerobiono na zakład, w którym w 1954 roku wyprodukowano pierwsze butelki trunku. Ten „Radziecki szampan” – bo tak je nazywano – był wtedy towarem deficytowym, sprzedawano główne członkom komunistycznej partii.

Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości na bazie radzieckiego zakładu produkcyjnego stworzono dwie nowoczesne marki win, „Artemiwskie” i „Krym”, które szybko zdobyły uznanie nie tylko w kraju, ale też na świecie. Wina mogły leżakować w podziemnych galeriach trzy lata, zgodnie z klasyczną metodą wytwarzania szampana. Przez ten czas butelki obracano ręcznie, jak w Szampanii, by kontrolować powstający wewnątrz osad. To było wielkie osiągnięcie. Jedyne wino w Ukrainie produkowane dokładnie tak, jak wytwarza się francuski szampan.

Ten rozwój i pasmo sukcesów brutalnie zakończyła wojna. Podczas bitwy o Bachmut na teren winiarni wdarli się żołnierze Grupy Wagnera, grabiąc wszystko, co wpadło im ręce.

Ich dowódca Jewgienij Prigożyn ponoć powiedział, że to będą prezenty na 8 Marca dla kobiet z obwodu ługańskiego, tymczasowo okupowanego przez Rosjan

10 marca 2023 r. w sieci pojawiło się wideo nakręcone przez rosyjskiego żołnierza, na którym widać to, co zostało z winiarni: ruiny, żadnych śladów po tworzonej z pasją historii tego miejsca.

– Oni nie znają żadnej świętości – mówi Andrij. – Kradną, gwałcą, bombardują cerkwie. Ich celem jest zniszczyć naszą kulturę, wygumkować historię, zniszczyć nasz ukraiński naród.

Wino „Artemiwskie Niezłomny Bachmut” ze sloganem „Ucalone z Bachmutu, dojrzewające słodkie”. Zdjęcie: Irik Bik/Shutterstock

Kiedy zaczęła się pełnowymiarowa wojna, Andrij na ochotnika zaciągnął się do wojska. Wcześniej nie miał nic wspólnego z armią, studiował i dorabiał w sklepie spożywczym. Po szybkim szkoleniu z marszu trafił do 5. brygady szturmowej, która walczyła m.in. o jego rodzinne miasto. Ramię w ramię z żołnierzami innych jednostek brał też udział w wyzwoleniu wsi Kliszczijiwka, położonej niecałe dziesięć kilometrów od jego domu.

– To było surrealistyczne obserwować, jak z dnia na dzień miejsca, które dobrze znam, zmieniają się w gruzy – Andrij odpala kolejnego papierosa. – Albo zamiast spacerować ulubionymi alejkami, chować się jak szczur po piwnicach, bo za każdym razem, kiedy wychylam głowę spod ziemi, ktoś chce mnie zabić.

– Wiesz, że oni chcą ogłosić koniec wojny wtedy, kiedy Ukraina odda okupowane terytoria? A nawet więcej: chcą całe obwody – mówię.

– I co ja mam ci powiedzieć? To będzie oznaczało, że te trzy lata były na marne. Wiesz, ilu moich zginęło? I to właśnie tam? – drżącą ręką pokazuje linię wzdłuż horyzontu

– Zobacz. Tam, gdzie płoną te drzewa, był mój dom rodzinny. Jak mógłbym z tego zrezygnować? Co ja mam powiedzieć? „Spoko, mogę żyć sobie gdzieś indziej?”. Przecież ja tam zostawiłem wszystko, co miałem. Stamtąd są moje wszystkie wspomnienia. Moje mieszkanie. Samochodu już dawno nie ma, tam pochowałem matkę. Mam tak po prostu to oddać?

– Nie oddasz?

– Nigdy! Choćby ziemia, na której się narodziłem, miała wchłonąć moją krew.

Dima: – Chcę położyć kwiaty na grobie mamy

Często powtarza, że jego dzieciństwo pachniało bzem i stęchłą piwnicą. Piwnica była wtedy, kiedy chował się przed pijanym ojcem, który wracał ze wsi i szukał awantury. Jeśli nie zdążył pokłócić się z koleżkami pod sklepem, złość na świat i swoje nieudane życie rozładował w domu. Matki nigdy nie bił, gdzieś w podświadomości pewnie się jej bał. Wiedział, że bez niej stoczy się na dno, chociaż dla Dimy na tym dnie był zawsze. Kiedy zakwitały bzy, a ich zapach wypełniał powietrze, Dima wiedział, że zbliża się wyjazd. Co roku, by mógł odpocząć od oparów alkoholu w domu, mama wywoziła go na całe wakacje do rodziny mieszkającej dwadzieścia kilometrów dalej, w sąsiedniej wsi, po drugiej stronie granicy.

– Z dzieciństwa nie pamiętam rozgraniczenia na: „my – oni”. Fizycznie istniała granica ukraińsko-rosyjska, ale to było jakieś niezrozumiałe miejsce. Stawiali stempel w paszporcie i wpuszczali nas do świata, który dla mnie, dla dziecka, niczym nie różnił się od tego, co miałem na swoim podwórku.

W strefie przygranicznej. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Matka Dimy przyszła na świat w jednej z rosyjskich wsi blisko granicy z obwodem sumskim. Ojca poznała w Sumach, dokąd przyjechała na kursy. Postanowiła zostać w Ukrainie. Wzięli ślub, zamieszkali w małym domku pod miastem. Tu przyszła na świat ich pierwsza córka, tu później urodził się Dima. W domu rozmawiało się po rosyjsku, oglądało rosyjskie bajki, a w szkole dzieci nie tylko po rosyjsku ze sobą gadały, ale też chodziły na rosyjskie lekcje. Do Rosji jeździło się na wakacje, na studia, do pracy.

– Wszystko, co było z Rosji, zdawało się lepsze, bardziej na czasie, nowocześniejsze.

Nie wiem, czy ktokolwiek kiedykolwiek mógłby pomyśleć, że nasz sąsiad, z którym mamy tak wspaniałe relacje, może nas kiedyś zaatakować i mordować

Niedawno byłem w domu na przepustce i znalazłem w szafce kubek z napisem „Krasnogorsk”. Musieliśmy go kiedyś przywieźć z wakacji. Wywaliłem go do kosza na śmieci.

Dwa lata przed inwazją, w maju, matka Dimy zmarła. Została pochowana na cmentarzu we wsi, z której pochodziła. Spoczęła w rodzinnej mogile, ze swoimi rodzicami i starszą siostrą. Na pogrzebie Dima złożył na jej grobie bukiet lilaków, bo właśnie wtedy zaczęły kwitnąć. Przyjeżdżał często, by z nią porozmawiać i po prostu przy niej posiedzieć; był z matką bardzo mocno związany. Cmentarz leżał bardzo blisko granicy, więc taka wyprawa trwała krótko. Wszystko zmieniła pandemia, która zamknęła granice. A zaraz po pandemii wybuchła wielka wojna.

– Po raz ostatni u mamy byłem cztery lata temu. Gdybym wtedy wiedział, co będzie później, to pewnie posiedziałbym z nią dłużej. Chciałbym położyć kwiaty na jej grobie, ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę mógł to zrobić. Rozmawiałem z tymi, którzy tam służą. Mówili, że wszystko jest zbombardowane. Może cmentarz w ogóle się nie zachował? Ale nawet jeśli przetrwał, to przecież jestem żołnierzem. Jeśli nie zginę na wojnie, pewnie do dnia mojej śmieci będę na ich czarnej liście, więc nie będę mógł przekroczyć granicy. A nawet jeśli ją przekroczę, to pewnie nie wrócę, tylko „zniknę” bez wieści.

Taras: – Jeśli ich zostawimy, przestaniemy być ludźmi

W powietrzu unosi się zapach świeżej krwi, a dym wyciska łzy z oczu. Bolą, jakby je przypalano maleńkimi węgielkami. W uszach słychać pisk i niezrozumiałe krzyki. Czarne powietrze rozszarpuje nozdrza od środka i ściska za gardło, niczym niewidzialna ręka zabójcy. Wokół wszystko płonie po potężnym ostrzale. Na pozycje bojowe spadło chyba wszystko, co stworzyła radziecka technologia wojskowa. Jest środek lata, suche pola i lasy natychmiast zajmują się ogniem, który trudno stłumić. W tym pyle nic nie widać, a przez pisk w uszach ledwo przedziera się rozkaz dowódcy: „Wycofać się!”.

– Walili do nas ze wszystkiego i z każdej strony. Miałem wrażenie, że to film wojenny z efektami specjalnymi

Taras bardzo niechętnie wraca wspomnieniami do walk, które nazwano hucznie „kontrofensywą zaporoską”. Szturm na Staromajorśkie pozostawił nie tylko potężny ślad w jego psychice, ale kosztował też dziesiątki rannych i poległych przyjaciół. Niektórych do tej pory nie udało się sprowadzić do domu.

– Pamiętam, że upał był straszny. Kiedy wycofywaliśmy się z pozycji, widziałem mnóstwo ciał porozrywanych na kawałki. Potykałem się o hełmy, broń. Wszędzie walały się szczątki, słyszałem krzyki. Nie mieliśmy jak zabrać ze sobą rannych. A ja wiedziałem, że jeśli nie zabierzemy ich teraz, to nie przeżyją. Potem czekaliśmy trzy doby, by zabrać ich ciała. Nie mogliśmy wrócić, bo strzelali do nas, jak do kaczek.

Zaporoże, 2023. Zdjęcie: Konstiantyn i Włada Liberowie

Według dowództwa powrót po ciała poległych byłby misją samobójczą, więc przez dwa dni nie wyrażało na to zgody. Taras rozważał nawet niesubordynację i samowolne opuszczenie jednostki, byle tylko odnaleźć w podziurawionej pociskami ziemi swoich braci. Obserwowali pole bitwy z drona, nie mogli doliczyć się wszystkich ciał. Myśl o tym, że zostawił tam pobratymców, nie dawała Tarasowi spokoju. Kiedy ostrzał artyleryjski w końcu ustał i wrócili po poległych, ciężko było rozpoznać, co jest szczątkami, a co fragmentami pozycji, odłamkami, śmieciami.

– Nigdy nie zapomnę tego zapachu, oni tam trzy dni leżeli w upale… Mogliśmy zabrać tylko to, co rozpoznaliśmy. Rozumiesz, coś co przypominało ciało. A ilu tam chłopaków zostało, tego nawet nie można policzyć. Państwo mówi, że „zaginęli bez wieści”, a my wiemy, że nie żyją. Sam na własne oczy widziałem, jak Saszkę szrapnel przeciął na pół. Ale skoro nie ma jego ciała, to może jednak  żyje? Rodziny nie mogą godnie pochować swoich bliskich, nie mogą się pożegnać. I nie dostają żadnego wsparcia od państwa. Jeśli oddamy Rosji tereny okupowane, to ci chłopcy nigdy nie wrócą do domu, rozumiesz? Dlatego nie możemy tych ziem oddać – właśnie przez nich i dla nich. Musimy ich odnaleźć, każdego żołnierza, żeby mamy, żony i córki mogły pochować ich na cmentarzu. Przecież nie możemy tych ciał porzucić i udawać, że ci ludzie zniknęli bez wieści, skoro dobrze wiemy, że ich szczątki spoczywają w tych polach. Jeśli ich zostawimy, to możemy przestać nazywać się ludźmi.

20
хв

Choćby ziemia miała wchłonąć moją krew

Aldona Hartwińska

Pogoda wyznacza rytm pracy żołnierzy na linii frontu, tak jak drzewa czy opuszczone przez mieszkańców budynki. Może też dać im schronienie, chroniąc przed wypatrzeniem z góry. Bo dziś nad linią zero zapanowały drony, a ich kamery decydują o tym, czy dziś ktoś wróci do domu żywy. 

Przygraniczne widma

Maksym czeka na nas w jednym z przyfrontowych miasteczek na północ od Charkowa. Jedziemy główną drogą i rozglądamy się dookoła. Mimo ogromnych zniszczeń, uliczkami wciąż przemykają mieszkańcy. Dostrzegam głównie ludzi starszych, którzy dokądś się spieszą, z głowami spuszczonymi w dół. Do samochodu Maksyma przerzucamy kamizelki i hełmy, nasze auto zostawiamy na zrujnowanym do szczętu przez artylerię placu. Wygląda na to, że przed  bombardowaniem był tu całkiem ładny rynek. Na środku stoi okazały budynek, jakby przecięty na pół, z zachowanymi kolumnami z przodu. Z niskich kamieniczek dookoła ryneczku nie zachowało się prawie nic. Pewnie były tu kiedyś sklepy, apteka, może i poczta. Ruszamy przez miasto – widmo w kierunku północnej granicy kraju. To schemat, który powtarza się niezależnie od położenia frontu: czy to obwód charkowski, zaporoski, sumski czy doniecki – im bliżej jesteśmy granicy z Rosją, tym więcej ruin. Niektóre wioski i miasta są zmiecione z powierzchni ziemi niczym domki z kart.

Maksym. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Bezpieczniej na pozycjach

Do miejsca naszego spotkania prowadzi droga dziurawa jak sito. Samochód podskakuje na wybojach tak wysoko, że słowa zatrzymują się w gardle, uniemożliwiając rozmowę.

– Gdyby nie to, że dziś pogoda dla nas jest idealna, nie moglibyśmy tędy jechać! – Maksym krzyczy do nas z przedniego siedzenia. – Chłopcy i tak dzisiaj są nieco dalej od linii, bo zaczęło się polowanie na nich.

Choć to słowo brzmi absurdalnie w kontekście ludzi, właśnie tak to się odbywa. W powietrze są wypuszczane roje dronów FPV, czyli takich, do których podczepiona jest kamera. Operator takiego bezzałogowca może obserwować, co dzieje przed nim na żywo. Do drona może być podczepiony system zrzutowy, który zrzuca na pozycje ładunki wybuchowe. Jednak najgorsze są tak zwane drony kamikadze, czyli takie, które ruszają w misję w jedną stronę. Ich zadaniem jest znaleźć cel i po prostu wbić się w sam jego środek. Celami są pojazdy wojskowe poruszające się wzdłuż linii frontu, ale też przemieszczające się jednostki, samochody czy nawet karetki. Tak naprawdę samochodów do ewakuacji już się nawet nie oznacza, bo medyków Rosjanie zabijają najchętniej, a ich pojazdy są celem za największą liczbę punktów w tej przerażającej powietrznej rozgrywce. 

– Chłopcy zbudowali naziemnego drona na kółkach. Służy przede wszystkim do dostarczania do okopów wody i jedzenia. U nas w grupie rekordzista siedział w okopie aż 63 dni. Nie mógł wyjechać z pozycji bojowych, bo nad głową nieustannie krążyły drony FPV.

Bezpieczniej mu było siedzieć w dziurze w ziemi, niż próbować stamtąd wyjść. Musieliśmy więc znaleźć sposób, by jakoś mu podrzucać picie i jedzenie

Jedną z metod wspierania pobratymców jest wysyłanie dronów z systemem zrzutowym, do których można przyczepić pojemnik z wodą i jedzeniem. Jednak gdy w okopie ktoś tkwi dwa miesiące, te transporty muszą być bardzo częste. Przy takich misjach wiele dronów zostaje strąconych albo są zagłuszane i nie docierają na miejsce przeznaczenia. Trzeba było znaleźć inne rozwiązanie, nienarażające piechoty i pozwalające oszczędzić sprzęt. Tak narodził się pomysł stworzenia dronów naziemnych, które – tak samo jak te w powietrzu – byłyby sterowane prostym kontrolerem.

Bardzo szybko żołnierze 58. brygady zaczęli wykorzystywać te kołowe drony także do innych celów.

– Podczepiliśmy ładunek wybuchowy i zrobiliśmy z niego naziemnego drona kamikadze. Podjechał do ich blindaża, a oni nawet wyszli na zewnątrz, zaciekawieni, co to podjechało. Kiedy wybuchło, nasza ekipa stała się celem numer jeden i zaczęło się polowanie.

Operator drona podczas pracy. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Mechaniczny kurier – sanitariusz

Na miejscu sceneria przypomina plan filmowy wojennego kina: podziemne pomieszczenia i sznury okopów tworzą labirynt. Grupa żołnierzy jest skupiona na swoich zadaniach. Pracują na dwóch dronach: jeden jest w powietrzu i wskazuje drogę temu, który przesuwa się po ziemi. Na obu zamontowano kamery, dzięki którym można śledzić na żywo to, co widzi dron. Operatorem drona naziemnego jest „Kaban”.

– Ten pojazd służy do wielu zadań – wyjaśnia. – Może zaminować drogę, może przywieźć amunicję albo żywność pobratymcom, którzy znajdują się na pierwszej linii. Bo oni nie mają możliwości sami sobie to dostarczać – bezpieczniej im pozostać na pozycji bojowej. Lepiej, żeby ludzie nie przemieszczali się za żywnością pod gołym niebem. Prowiant i wodę zawieźliśmy chłopakom wczoraj.

Jeśli nie byłoby drona – samochodziku, żołnierze musieliby iść piechotą po jedzenie trzy czy cztery kilometry – potem tą samą drogą wracać. Do tego z solidnym obciążeniem, pod niebezpiecznym otwartym niebem, na którym lata absolutnie wszystko, co wymyślono na tej wojnie.

Robot na kółkach może na siebie wziąć nawet czterdzieści kilogramów i przejechać dystans do dwudziestu kilometrów

Takich transportów można zrobić nawet cztery. Potem pojazd musi trafić do podładowania, a po ośmiu godzinach znowu jest gotowy do pracy. Obok stoi jeszcze jeden pojazd. Jest mniejszy, ale ma gąsienice, niczym maleńki czołg. Może udźwignąć ponad trzysta kilogramów. Tym robotem dostarcza się nie tylko żywność czy amunicję, ale też ewakuuje się rannych żołnierzy.

– Jeśli żołnierze nie mogą sami opuścić pozycji, to ewakuacja kogoś, kto jest ranny, jest niemal niemożliwa – mówi Maksym, który jest dowódcą roty. – A ten mały robot jest bardzo szybki, porusza się niezwykle sprawnie po trudnym terenie. Rannego można przyczepić pasami, nie spadnie. W ogóle w kamizelce kuloodpornej i hełmie tu na nim całkiem wygodnie.

Cała ekipa wybucha śmiechem.

Robot na kółkach może z ciężarem 40 kg przejechać do 20 km. Zdjęcie: Maciek Zygmunt

Strącić latającego zabójcę

To, co nas nieustannie zadziwia, to niezwykła pogoda ducha żołnierzy, którzy w tych ekstremalnych warunkach, w nieustannym zagrożeniu i strachu o siebie i towarzyszy broni spędzają całe tygodnie. Część grupy Maksyma chroni też nieba nad głowami mieszkańców Charkowa. Bo pogoda nad Charkowem nie wyznacza rytmu miasta. Tu pociski dolatują według koordynatów albo, jak irańskie szahidy, uderzają na oślep, rujnując sklepy, galerie i przedszkola. Dwa dni po naszym wyjeździe dostaję od Maksyma wiadomość: 

Pamiętasz ten celownik z termowizją, który nam przywieźliście? Zobacz, jak niszczy szahidy

Na nagraniu widać niewiele: czarna plamka na ciemnym niebie, która pojawia się i znika. Ale za to słychać gorączkowe głosy żołnierzy, którzy wiedzą, że jeśli nie strącą tego mechanicznego zabójcy, to za chwilę uderzy w budynek mieszkalny w pogrążonym we śnie mieście. Słychać krzyki i strzały. W końcu – ulga:

– Jest, spadł! To już drugi!

Dzięki nim tej nocy Charków spał spokojnie. 

20
хв

Tam, gdzie drony polują na ludzi

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Po wojnie w nas wciąż będzie wojna

Ексклюзив
20
хв

Dziś wojna to nie tylko czołgi i artyleria. To także drony i AI

Ексклюзив
20
хв

Gabrielius Landsbergis: – Tylko Ukraina może powstrzymać Rosję

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress