Exclusive
20
min

Charków: iluzja spokojnego życia

Jak żyje milionowe miasto przy granicy z Rosją

Anastasiia Poliakowa

6 października 2023 r. Rosjanie wystrzelili pociski rakietowe w kierunku dzielnicy mieszkalnej w Charkowie, zabijając dwie osoby i raniąc 30. Zdjęcie: AFP/East News

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Ten artykuł został zaktualizowany 6 października 2023 r.

To główny plac miasta, plac Swobody. Normalne życie, jakby nie było wojny. Mieszkańcy Charkowa spieszą się: dzień pracy się skończył, muszą szybko dotrzeć do sklepu i do domu, by wcześnie położyć się spać i dobrze się wyspać. Bo w nocy Rosjanie znów mogą wysłać rakiety na osiedla.

Regionalna administracja państwowa w Charkowie, rok po ciężkim rosyjskim ostrzale, wrzesień 2023 r. Zdjęcie autora

Centrum miasta: okna ze sklejki, zdewastowane budynki i odbudowa

1 marca 2022 r. centrum miasta wstrząsnął potężny rosyjski ostrzał. Dziś przypominają o nim roztrzaskane odłamkami rakiet mury siedziby administracji regionalnej i wystający spośród nich dźwig. Okna zabite sklejką. Trwa wielka odbudowa. Tak wygląda wiele charkowskich ulic: budynki bez dachów i okien, a między nimi krzątający się pracownicy firm komunalnych, którzy odbudowują chodniki, drogi, nawet doprowadzają do porządku drzewa.

Centrum miasta. Wszędzie zamiast drzwi i okien - sklejka.

Mieszkańcy Charkowa z dumą pokazują kolumnę w pobliżu budynku: przetrwała! Rok temu modliliśmy się, aby nasi krewni i przyjaciele nie musieli podróżować przez centrum.

Matka Alyony Myronenko, 33-letniej wolontariuszki, była podczas najcięższego ostrzału w budynku administracji regionalnej. Alyona na zawsze zapamięta długie minuty niepokoju, nim jej matka odebrała telefon. Przeżyła cudem.

"Mogłam tam być, ale coś zatrzymało mnie w domu, spóźniłam się do mamy. Nagle nastąpiła eksplozja... a moje serce prawie się zatrzymało" - wspomina Aliona.

Kiedyś piekłam chleb dla siebie, teraz piekę dla wojska

Alyona była szefową kuchni i przed wojną prowadziła własną firmę. Pracowała w hotelach i restauracjach na południu Ukrainy, nad morzem - dziś to tereny okupowane. Wychowywała dwójkę dzieci, przyszłych gwiazd: jej córka pojawiła się nawet w życzeniach noworocznych prezydenta Ukrainy. Poranek 24 lutego wywrócił ich życie do góry nogami.

"Kiedy zobaczyliśmy, co się dzieje, zdaliśmy sobie sprawę, że musimy zaopatrzyć się w żywność i wodę. Sklepowe półki natychmiast opustoszały, a my nie mieliśmy czasu, by cokolwiek kupić. Nie było chleba. Ludzie bardzo się bali. Od kilku lat nie kupuję chleba, piekę go sama. Wyjmuję mąkę, zagniatam ciasto i dociera do mnie, że w każdej chwili może zabraknąć prądu" - mówi Alyona.

Alyona z córką w Charkowie. Zdjęcie z prywatnego archiwum bohaterki

Przeszła jej przez głowę myśl: powinnam piec chleb nie tylko dla siebie, ale też dla wojska: - "Przygotowujemy teraz gotowe obiady dla chłopaków, suche racje witaminowe, batony energetyczne, suchą żywność instant. Moje umiejętności kucharskie przydały się tak nieoczekiwanie".

Alyona z przyjaciółmi produkuje również świece okopowe oraz maści lecznicze.

Charkowianie zmienili się. Chodzą do pracy przy dźwiękach eksplozji, wielu nie zwraca już na nie uwagi. Ale dzieci kładą do snu w pomieszczeniach bez okien, tam gdzie jest bezpieczniej. I nauczyli je, że gdy zawyje syrena, trzeba tam biec również w ciągu dnia.

"Czasami to przerażające. Pocisk może nadlecieć w każdej chwili, nikt nie jest bezpieczny. Po prostu żyjemy i robimy to, co musimy. Daje mi  siłę, gdy moi przyjaciele z okopów piszą, że dzięki naszemu wsparciu "znów czują, że żyją" lub że "czują się jak w domu"" - mówi Alyona.

Nie czeka na zwycięstwo, wie, że trzeba samemu o nie zawalczyć

Wolontariusz i jego babcie

Tutaj znajduje się historyczne serce miasta, ulica Mironosicka. Ona również mocno ucierpiała, zabytkowe budynki są mocno uszkodzone. Tu starszym, samotnym, niezamożnym ludziom pomaga wolontariusz Ołeksandr Kostenko. Dba, by mieli jedzenie.

Ołeksandr przewozi jedzenie samotnym ludziom w Charkowie. Zdjęcie z prywatnego archiwum

"Około tygodnia po inwazji byłem jedyną młodą i sprawną osobą, która pozostała w naszej piwnicy... z kilkoma bezradnymi ludźmi. Młodzi ludzie wyjeżdżali, ale starsi zostawali. Kto mógł im pomóc?" - wyjaśnia Ołeksandr.

Wspomina z uśmiechem: zostawili mi wszystko - koty, psy, a nawet ryby i ślimaki.

"Przez pierwsze trzy miesiące miałem przy sobie torbę z kluczami do różnych mieszkań - podlewałem kwiaty, karmiłem rybki, szczotkowałem chomiki... Raz szukałem pokarmu dla ślimaków po całym mieście, bo pokarm dla rybek się nie nadawał. Apteki były wtedy w Charkowie zamknięte, nie mówiąc już o sklepach zoologicznych".

Obecnie Sasza jest ekspertem ds. towarów, logistykiem i kierowcą. Jest także dietetykiem, psychologiem i farmaceutą. Zna dietę swoich babć, biorąc pod uwagę ich stan zdrowia i ilość jedzenia, której potrzebują miesięcznie. Żartuje, że po wygranej duży supermarket powinien zatrudnić go na stanowisku dyrektora - zorganizuje ich pracę w jeden dzień.

Sasza jest na nogach całą dobę: "Mam babcię, która dzwoni 18 razy dziennie. "Sasza, dzwonię, żeby dowiedzieć się, jak twoje zdrowie... Czy przyjedziesz wkrótce?".

Sasza ratował koty, psy, a nawet chomiki

W zeszłym roku w Charkowie z powodu ciągłych przerw w dostawie prądu nie działała większość wind. Musiałem nosić 40 i 50 kilogramów na piechotę na wysokie piętra.

"Ważę 60 kilogramów. Wrzucam na plecy 40 i idę. Na raz, żeby nie biegać tam i z powrotem. Przychodzisz do domu babci, siadasz na kanapie i w atmosferze chruszczowowskich dywanów, i kryształowych szkiełek opowiadają ci o życiu, i polityce. Mogę słuchać o życiu, ale chciałbym się ukryć przed polityką" - mówi Ołeksandr.

O Charkowie mówi się, że mieszka w nim sporo ludzi "proradzieckich", szczególnie emerytów. Czy te  "separatystyczne babcie" naprawdę istnieją?

"Na szczęście nie spotkałem żadnej. Wszyscy oczekują naszego zwycięstwa" - mówi wolontariusz.

W Charkowie panuje poczucie stabilizacji: media działają, miasto jest czyste i schludne.

"Jedyną rzeczą, której nie można zaakceptować, są kwietniki za miliony hrywien. Klomb wokół pomnika Tarasa Szewczenki to 15 dronów dla wojska. A teraz są one bardziej potrzebne niż petunie!"

Teraz pomaga zarówno żołnierzom, jak i samotnym matkom. Każdemu, kto tego potrzebuje.

Park w Charkowie: ludzie żyją swoim zwykłym życiem

Marzy, że pewnego dnia jego pomoc nie będzie potrzebna, krewni powrócą, a wojna się skończy. Trudno to sobie wyobrazić, ale wiosną 2022 roku starsi ludzie naprawdę są na skraju przetrwania. Wielu nie ma lodówek, nie znają nikogo, kto kupiłby im lekarstwa czy jedzenie.

"Bardzo dziękuję wszystkim darczyńcom. Moje babcie nie przeżyłyby bez ich pomocy. I bądźmy szczerzy: wielu z tych, którymi się opiekowałem, zmarło. Pamięć wymazuje niektóre historie, aby nie ranić" - mówi wolontariusz.

Zniszczona Saltiwka wraca do życia

Ksenia chodziła tutaj szkoły. Teraz jest mieszkanką Kijowa, ale mieszkała w dzielnicy Saltiwka do 2020 roku. Kiedy przyjeżdża odwiedzić matkę, jeździ po okolicy.

Ulica Sumska w Charkowie

"Wybrałam się do północnej części Saltiwki, żeby zobaczyć, co się tam dzieje. Jest strasznie, wiele budynków jest czarnych i zniszczonych... Płakałam. W pobliżu mojej szkoły w Saltiwce znajduje się pięciopiętrowy budynek, do którego nie ma wejścia: jest cały zniszczony. To sto metrów od domu mojej mamy. Ale dziś to wejście jest już prawie odbudowane".

Mieszkańcy Charkowa odbudowują swoje okaleczone miasto. A kiedy rakieta spada na środku głównej ulicy, żartują smutno: "Dobrze, że teraz zostanie wymieniony stary system wodociągowy i położony świeży asfalt".

"Dlaczego masz do mnie pretensje? Czy to ja ciebie bombarduję?"

Miasto wraca do życia. Mieszkańcy wracają do Charkowa. Zoja Zakarova wróciła do domu rok temu. Kiedy wszyscy wyjeżdżali, spieszyła się, by wrócić do swojego miasta. Wydarzenia z 24 lutego zmusiły ją do zmiany idealnego planu wakacyjnego za granicą, w Turcji. Jak na ironię, większość krewnych dziewczyny jest... w Rosji. Jej matka przeprowadziła się tam cztery lata temu, a jej dziadkowie i ciotka już tam mieszkali.

"Zadzwoniłam do ciotki roztrzęsiona. Ona była w sklepie budowlanym i wybierała parapety. Powiedziałam do niej: - "Twój kraj bombarduje mój". A ona na to: "Dlaczego mi to mówisz? Myślisz, że ja bombarduję? Zresztą bombardowane są cele wojskowe". Powiedziałam tylko: "Idź już, pa".

Matka Zoi ma prorosyjskie poglądy, więc od 2014 roku relacje między nimi są napięte. Wraz z rozpoczęciem inwazji Rosji na Ukrainę na pełną skalę, zerwały kontakt. "Zadzwoniła do mnie kilka razy. Zażądała: "Czy możesz normalnie mówić, nie po ukraińsku?". Po tych wszystkich bzdurach, o których mówiła... nie miałyśmy o czym rozmawiać".

Centrum Biznesowe przy ulicy Myronositskiej przed rosyjską agresjię i po. Zdjęcie: Telegraf

Zoja wróciła do Charkowa 4 marca 2022 r., kiedy rozpoczął się najgorszy rosyjski ostrzał.

"W Turcji jest ci ciepło i bezpiecznie, a tu się trzęsiesz i boisz. Ale gdy wracasz do Charkowa, słyszysz eksplozje, myślisz: wreszcie jesteś w domu". Zoja przygotowała się do ataków, ścieląc łóżko w swoim korytarzu. I zmieniła zdanie. Wróciła do sypialni. "Będzie jak ma być. Ale ludzi proszę, by przestrzegali zasady dwóch ścian i korzystali ze schronów. Ale ja sama śpię pod bombami"

W Charkowie Zoja dostarcza paczki z jedzeniem starszym ludziom i matkom z dziećmi. Rozwozi je starą ładą nivą z plastikową folią zamiast bocznego okna.

W maju 2022 roku Zoja zdecydowała się pomóc wojsku: "Niektórzy ludzie postrzegali nas, wolontariuszy, jako darmową dostawę. Przyjeżdżamy, a dwóch zdrowych mężczyzn wychodzi odebrać paczki. Albo kobieta dzwoni do nas, mówiąc, że nie ma nic do jedzenia, a wychodzi kompletnie pijany mężczyzna. Uznaliśmy więc, że trzeba najpierw pomóc wojsku".

Wtedy Zoja poczuła się na swoim miejscu. Pół miliona hrywien na zakup 50 kalimatorów dla 92 Brygady zebrali w ...  2 tygodnie.

Najczęściej ostrzeliwany przez Rosjan dom na Saltiwce

"Kupiliśmy 70 celowników do broni i kilka szyn montażowych Picatinny, a 10 celowników podarował nam Związek Ukraińców w Danii. Na dostawę czekaliśmy półtora miesiąca. Ale wszystko poszło idealnie. Kiedy przekazaliśmy je wojsku, zapytali: "Jak to 80? Myśleliśmy, że wyślecie 20 i tyle...".

Ale dla Zoi nie ma rzeczy niemożliwych i ma szczęście do ludzi, którzy jej nie zawodzą.

"Spotkałam Hamleta, artystę z Charkowa. W tamtym czasie musiałam dostarczyć mnóstwo rzeczy dla marynarzy: - 'Hamlet, nie mam siły, potrzebuję 7 tysięcy dolarów, nie mam pojęcia, skąd je wziąć'. A on dzwoni do kogoś: "Potrzebuję 7 tysięcy dolarów". I podaje mu numer mojego konta. Nie wiem, jak to zrobił. Ale jestem mu bardzo wdzięczna. Tym bardziej, że to wtedy żolnierzy wyzwolili most Dawida. Jestem pewna, że te pieniądze się przydały.

Zniszczony budynek w Charkowie

Zoja boi się, że historia z 2014 roku się powtórzy, że ludzie zaczną myśleć: "wojna jest gdzieś daleko". Jest zła na tych "zmęczonych wojną ludzi". Najbliższa jej osoba, młodszy brat, jest na wojnie.

"Kiedyś zniknął na trzy dni. Nagle napisał, a ja po prostu zalałam się łzami. Chociaż nie płakałam, odkąd wróciłam do Charkowa. A mój brat pisze, jakby nic się nie stało, że wszystko jest w porządku".

W maju ubiegłego roku w końcu się spotkali. I wtedy Zoja zdała sobie sprawę, że jej brat dorósł dawno temu. Teraz jest nawet starszy od niej. Zoja przygotowuje się do wyjazdu na wojnę. Jej przyjaciele próbują jej to wyperswadować. Ale ona jest nie do powstrzymania.

"Osobiście nie rozumiem tych, którzy mówią: nie urodziłam się do wojny. Czy inni rodzą się z karabinami maszynowymi? Nikt nie rodzi się dla wojny. Ale musimy to robić, bo kto inny jak nie my?"

Teraz mamy w Charkowie iluzję spokojnego życia. Ale powinniśmy pamiętać, że wojna jeszcze się nie skończyła.

Jednak Charków i jego mieszkańcy są silniejsi niż żelbeton.

Zdjęcie autorki

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Dziennikarka. Ukończyła Charkowską Akademię Kultury. Od 2010 roku pracuje w telewizji, dziennikarką, redaktorką. W szczególności w projektach krajowych kanałów telewizyjnych STB, TRK „Ukraina”, „Nowy kanał”, „Inter”, „TET”. Po lutym 2022 wyjechała do Polski, gdzie pracowała jako redaktorka platformy internetowej Ua24.tv, projektu dla ukraińskich imigrantów. W ramach tej współpracy powstało około 100 numerów talk show „Hold Your Own”, a także kilka innych projektów dla Ukraińców.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz
Leni Umerowa niewola Tatarzy krymscy

Po rozpoczęciu przez Rosjan okupacji półwyspu w 2014 roku Leni przeniosła się do Kijowa. Choć była wtedy jeszcze uczennicą, odmówiła przyjęcia rosyjskiego paszportu – zachowała ukraiński. Potem zaczęła studia w Kijowskim Instytucie Politechnicznym, równocześnie pracując w zespole marketingowym znanej ukraińskiej marki odzieżowej. Pod koniec listopada 2022 roku dowiedziała się, że stan jej chorego na raka ojca w Krymie pogorszył się. Postanowiła do niego pojechać.

Rosjanie zatrzymali ją podczas przekraczania granicy gruzińsko-rosyjskiej za „naruszenie zasad strefy zamkniętej”. Zarzucili jej szpiegostwo, grozili 18 latami więzienia. Jednak we wrześniu 2024 roku Leni została objęta wymianą więźniów.

Dziś opowiada nam, jak przetrwała w rosyjskim więzieniu Lefortowo, dlaczego listy były dla niej ważniejsze niż jedzenie i jak wygląda jej powrót do życia po uwolnieniu.

Z bratem i rodzicami

Sąd w środku nocy

– Wyjechałam na Krym ostatniego dnia listopada 2022 roku – wspomina. – Podróż trwała kilka dni, wiodła między innymi przez Turcję i Gruzję. Kilka dni później znalazłam się w Rosji. Zatrzymano mnie na przejściu granicznym „Werchnij Łars” [terytorium Północnej Osetii – red.]. Razem ze mną było jeszcze kilku Ukraińców. Rosjanie zażądali dokumentów. Wszyscy oprócz mnie mieli rosyjskie paszporty. Zabrano mnie na „rozmowę”.

Zapewniali, że to nie potrwa długo, jednak przesłuchanie trwało jakieś osiem godzin. Pytali o wszystko, nawet o moją rzekomą przynależność do Hizb ut-Tahrir [panislamska organizacja opowiadająca się za zjednoczeniem wszystkich muzułmanów i utworzeniem globalnego kalifatu – przyp. aut.]. Według nich to organizacja ekstremistyczna.

Zapytałam: „Nie dziwi was, że nie mam zakrytej głowy i jestem w normalnym ubraniu?”

W środku nocy wezwali taksówkę i poinformowali mnie, że wynajęli hotel, w którym mogę się przespać, a rano będę wolna. Jednak lokalni policjanci zatrzymali tę taksówkę już po 10 minutach jazdy. Najpierw poprosili o dokumenty kierowcę, potem mnie. Okazało się, że w każdym regionie Rosji obowiązują inne przepisy. W Osetii Północnej obcokrajowcy potrzebują specjalnego zezwolenia na pobyt.

Nie miałam o tym pojęcia. Zabrano mnie na posterunek, a stamtąd od razu do sądu. Rozprawa odbyła się o piątej rano. Mają tam sądy całodobowe.

Odmówili mi adwokata i wydali wyrok: deportacja. Trafiłam do więzienia dla cudzoziemców na przedmieściach Władykaukazu. Więźniów trzymają tam, dopóki z krajami, do których mają być deportowani, nie uzgodnią wszystkich szczegółów. Tyle że teraz między Ukrainą a Rosją nie ma stosunków dyplomatycznych.

„Udowodnienie przeze mnie w sądzie czegokolwiek było niemożliwe. Bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy”

Kiedyś udało mi się zadzwonić do rodziny – jedna z pracownic więzienia dała mi swój telefon. Rodzina znalazła lokalną adwokatkę, lecz dopiero po trzech miesiącach udało jej się doprowadzić do unieważnienia wyroku deportacji w sądzie kasacyjnym. Powinnam była zostać zwolniona, ale to, co się stało później, przypominało rosyjskie seriale gangsterskie z lat 90.

Gdy tylko wyszłam za ogrodzenie, podjechał biały samochód, z którego wysiedli mężczyźni w czerni i kominiarkach. Założyli mi worek na głowę i wepchnęli do samochodu. Nic nie mówili. Jechaliśmy w milczeniu przez jakąś godzinę, potem wysadzili mnie w jakiejś dzielnicy sypialnej. Nie mogłam zrozumieć, gdzie jestem i co się dzieje.

Nie wiadomo, skąd pojawili się kolejni mężczyźni. Przedstawili się jako przedstawiciele władz w Władykaukazie, którzy prowadzą operację poszukiwania „zakładników” narkotyków. Po chwili pojawił się policjant i znów zażądał ode mnie dokumentów. Potem złapali mnie pod ręce i powiedzieli, że stawiam opór. Zabrali mnie na posterunek i sporządzili raport w sprawie mojego „nieposłuszeństwa wobec władz”.

Następnego dnia miałam skończyć 25 lat. Zamiast świętować, znów trafiłam pod sąd

Dostałam 15 dni aresztu. Dwunastego dnia zainscenizowali sytuację, w której rzekomo nie chciałam oddać telefonu i znów stawiałam opór. I znowu: protokół, sąd i kolejne 15 dni. Powtórzyli to cztery razy. Udowodnienie czegokolwiek w sądzie było niemożliwe, bo Rosja i prawo to dwie różne rzeczy. Przez cały ten czas wożono mnie po różnych izolatkach, by utrudnić mi kontakt z adwokatem i rodziną. Żebym nie widywała się z nikim i z nikim nie rozmawiała.

Jak z człowieka robią szpiega

W Północnej Osetii spędziłam ponad pięć miesięcy. W celi był stół, żelazne łóżko, toaleta, kraty w oknach, pancerne drzwi. Całodobowy monitoring. Niemal cały czas byłam sama. Fakt: raz „podsadzili” mi kobietę. Opowiadała, że jej chłopak walczy w Charkowie; podobno tam trwały walki. Zdziwiło mnie to, bo pamiętałam, że walki toczyły się w okolicy, ale nie w samym mieście. Wciąż coś o sobie opowiadała – o życiu, o pracy. Próbowała wyciągnąć ode mnie cokolwiek. Aż pewnego razu powiedziała: „Jestem chora... i twój tata też ma chyba tę samą chorobę”.

Wtedy moja historia nie była jeszcze znana mediom, więc odpowiedziałam: „Nie mówiłam ci o tym. Skąd wiesz?”

Zabrali ją pół godziny później. Podobno ją zwolnili.

Na wolności

Karmili nas raz dziennie, nie dawali lekarstw. Z powodu stresu moje zdrowie bardzo się pogorszyło.

Pewnego dnia dali mi jakiś tekst i powiedzieli, że mam go przeczytać przed kamerą – wtedy będę wolna. W przeciwnym razie czeka mnie areszt śledczy w Lefortowie. Odmówiłam, nawet nie spojrzałam na treść. Zebrali więc moje rzeczy i samolotem przetransportowali mnie do pierwszego wydziału śledczego FSB w Moskwie.

Tam postawiono mi zarzut szpiegostwa – rzekomo przekazywałam jakieś informacje ukraińskim wojskom. Następnego dnia odbyła się kolejna rozprawa sądowa. Zastosowali wobec mnie „środek zapobiegawczy w postaci aresztu tymczasowego na czas śledztwa”. W Lefortowie spędziłam prawie półtora roku.

Strefa komfortu tam, gdzie nigdy jej nie było

Na przesłuchania zabierali mnie rzadko. Główna komunikacja ze śledczym odbywała się za pośrednictwem adwokatów, którzy znali specyfikę pracy FSB. Pewnego razu wezwali mnie i powiedzieli, że jeśli zrezygnuję z obrony, mój wyrok będzie minimalny – do 8 lat. A jeśli nie zrezygnuję, to do 18 lat. Oczywiście nie zgodziłam się, bo dałoby im to pełną swobodę działania.

Na szczęście nie stosowali wobec mnie tortur fizycznych. Za to wywierali ciągłą presję psychiczną. Robili aluzje do gwałtu, podczas przesłuchań przystawiali mi pistolet do głowy i obserwowali reakcje. To ich klasyczny element przesłuchania. Niemal wszyscy więźniowie, z którymi rozmawiałam, mieli podobne doświadczenia.

Niestety oni czasami nie żartują i naprawdę strzelają. Ale panika i histeria wydawały mi się nierozsądne.

Przez długi czas trzymali mnie w izolatce. W samotności bardzo pomagały mi ćwiczenia oddechowe i medytacja. Starałam się stworzyć strefę komfortu tam, gdzie jej nie ma.

W wyobraźni stworzyłam sobie jasny plan dnia. Wstawałam o szóstej rano. Cela o powierzchni ośmiu metrów kwadratowych to ograniczona przestrzeń, ale codziennie starałam się ćwiczyć przez mniej więcej godzinę.

Jako że siedziałam sama i nie miałam z kim porozmawiać, moje struny głosowe bardzo słabły. Dlatego codziennie przez 2-3 godziny czytałam na głos książki

W areszcie śledczym jest biblioteka. Przynoszą ci katalog, na podstawie którego można wypożyczyć literaturę na 10-14 dni. Brałam książki z marketingu i prawa, żeby się czegoś nauczyć. Ze względu na szaloną cenzurę panującą w Rosji ten katalog zmieniał się co miesiąc. Za każdym razem wyjmowali stamtąd jakąś literaturę, na przykład książki Stephena Kinga.

Bardzo pomagała świadomość, że w pobliżu są Ukraińcy. W Lefortowie jest ich niewielu, ale są. Kiedyś podczas spaceru na jednej ze ścian zobaczyłam herb Ukrainy. Innym razem ktoś napisał: „Putin ch...”. Cienkimi literami przy wejściu, nie rzucało się w oczy. Ale kiedy spacerujesz tam codziennie, zwracasz uwagę nawet na najdrobniejsze szczegóły. W Lefortowie jest 16 spacerniaków i za każdym razem zaprowadzają cię na inny.

Kiedy trzy tygodnie po moim odkryciu znów trafiłam na spacerniak, na którym był ten napis, zobaczyłam pod nim kilka plusików

Niektórym było gorzej niż mnie, lecz ludzie nie tylko się trzymali, ale robili też rzeczy, które dodawały siły innym.

Z ukraińskim obrońcą praw człowieka, dziennikarzem i byłym rosyjskim jeńcem Maksymem Butkewyczem

Nie stać się częścią tego systemu

Ponieważ siedzisz w niewoli, a do tego jesteś sama, możesz stracić rozum. Dlatego wszystkim mówię, żeby pisali listy do tych, którzy siedzą w rosyjskich więzieniach.

Otrzymałam wiele listów, na wszystkie odpowiadałam. Pisali nieznani ludzie, których poruszyła moja historia. Poczta przychodziła z różnych zakątków świata – z Ameryki, Turcji, Europy, Gruzji, Armenii, a nawet z Rosji.

Listy naprawdę bardzo pomagały. Pamiętam, jak pewnego razu wróciłam z sądu, gdzie po raz kolejny przedłużyli mi odsiadkę. Byłam wściekła i smutna. I wtedy przynieśli mi list, w którym było napisane: „Znamy twoją historię. Nie trać iskry w sobie i wierz, że pewnego dnia ciemność minie i nadejdzie światło”. To były właściwe słowa w odpowiednim momencie.

Nigdy nie wiesz, kiedy napiszesz słowa ratujące życie człowiekowi, który przechodzi trudne chwile

W żadnym wypadku nie piszcie w listach o sytuacji politycznej w kraju. Ważne jest, by listy były napisane w języku rosyjskim, ponieważ cenzura innych nie przepuszcza.

Jeśli chodzi o treść – piszcie, że historia adresata jest znana, że mówi się o niej na całym świecie. Podkreślajcie, że nie jest sam, że ludzie się o niego martwią, że robią wszystko, by go stamtąd wydostać. Możecie też opowiedzieć coś o sobie. Ludzie pisali mi o swoich ulubionych książkach, opowiadali o filmach i serialach. Kiedyś napisał do mnie nieznajomy, który również był więźniem tego systemu, próbującego złamać człowieka i sprawić, by był posłuszny. Napisał: „Nie stań się częścią tego systemu. Zachowaj w sobie iskrę, niech ona cię rozpala”.

Te słowa trafiły prosto w moje serce.

Paczki od Łukaszenki

Od pierwszego dnia po zatrzymaniu miałam nadzieję, że stamtąd wyjdę. Ale nie miałam pewności ani nawet wiary, dopóki już podczas wymiany nie zobaczyłam ukraińskiej flagi. Około siódmej rano kazano mi zebrać rzeczy. Część z nich chciałam wyrzucić, jednak osoba, która je sprawdzała, zapytała: „Nie przydadzą ci się w domu?”.

Wsadzili nas do furgonetki, jechaliśmy ponad 10 godzin. Wysadzili nas w areszcie śledczym w Briańsku. Z workami na głowach zaprowadzili do cel, sfotografowali. A rano wszystkich wsadzili do czystego cywilnego autobusu... Wtedy zrozumieliśmy, że jednak wiozą nas na wymianę.

Kiedy przekroczyliśmy granicę Białorusi, do autobusu weszli lokalni funkcjonariusze KGB. Poinformowali nas, dokąd jedziemy i co się dzieje. Dali nam paczki od Łukaszenki.

Była w nich żywność – ziemniaki, pomidory, ogórki... Czułam się obrzydliwie z powodu tej hipokryzji

A na ukraińskiej ziemi, kiedy okryto nas niebiesko-żółtymi flagami, ogarnęły mnie emocje – płakałam i cieszyłam się na przemian. Nie sądzę, żeby w moim życiu były tak emocjonalnie silne chwile. Szczęście to czuć każdą komórką swojego ciała, że w końcu jesteś w domu i na wolności. Niewola i wojna ustaliły pewne priorytety w mojej głowie.

Ta historia bardzo pomogła mi zrozumieć, że jeśli sami nie będziemy o siebie walczyć, nikt nie zrobi tego za nas.

Lekcja pokazowa dla Tatarów krymskich

Teraz dochodzę do siebie. Nie było mnie dwa lata, wiele rzeczy mnie ominęło. Z zawodu jestem marketingowcem, ale będę też zajmować się rzecznictwem cywilnym dla ludzi w niewoli.

Od lewej: była więźniarka Rosjan Ludmiła Husejnowa, Leni Umerowa i obrończyni praw człowieka Aleksandra Matwijczuk

Podczas pobytu w Lefortowie, kiedy wożono nas do sądu i na badania psychologiczno-psychiatryczne, dwukrotnie jechałam z cywilnymi Ukrainkami. Jedna z nich pochodziła z obwodu chersońskiego. Porwali ją z domu i zrobili z nią wszystko, co tylko mogli zrobić. Kiedyś zaprowadzili ją do dołu i powiedzieli, że zaraz ją zakopią i nikomu nie powiedzą, gdzie jest. Druga kobieta pochodziła z obwodu zaporoskiego. Oskarżyli ją o terroryzm i szpiegostwo, torturowali, bardzo pobili, złamali szczękę, wybili część zębów, przez długi czas nie udzielali jakiejkolwiek pomocy medycznej. Takich historii jest bardzo wiele.

Mnie, jako że jestem Tataranką krymską, w Lefortowie traktowali „specjalnie”. To była lekcja pokazowa dla wszystkich Tatarów krymskich. Zwłaszcza tych, którzy mają rodziny na Krymie.

Siedząc w areszcie śledczym myślałam o tym, że historia się powtarza. Moja babcia w 1944 roku, jako dziesięciolatka, została deportowana, straciła dwóch małych braci – zmarli na dyzenterię i głód w czasie wywózki. Na początku lat 90. babcia wróciła na półwysep i przez resztę życia mówiła mi i mojemu bratu, że to nasza ojczyzna. Mówiła, że nas, Tatarów krymskich, deportowano nielegalnie, oskarżając o zdradę – chociaż jej ojciec służył w Armii Czerwonej. I że mimo wszystko znaleźli w sobie siłę, by wrócić i odbudować nasz dom.

Dlatego teraz marzę o wolnym Krymie. O domu z winnicami w górach, nad morzem. Wierzę, że kiedyś tam wrócimy. Bo tam jest mój dom i tam została część mnie

Zdjęcia: archiwum prywatne

20
хв

Leni Umerowa: – Szczęście to czuć, że jesteś w domu i na wolności

Natalia Żukowska
restauracja krym

Tylko w domu oddychasz pełną piersią

Oksana Szczyrba: – Urodzili się Państwo w Uzbekistanie, dokąd deportowano Wasze rodziny. Jak zapamiętaliście swoje dzieciństwo?

Ernest Sulejmanow: – Tak, urodziliśmy się w Uzbekistanie, ale Krym zawsze był obecny w naszym życiu – w rozmowach, wspomnieniach, codzienności. Dziadek na przykład często mówił: „A u nas, na Krymie, jeż miał inny kształt – nie taki jak tutaj”. Albo: „Arbuz na Krymie jest taki soczysty, że wystarczy go wziąć, a już pęka”.

Rodzice porównywali ze sobą wszystko – i zawsze na korzyść Krymu

Elmira Seit-Ametowa: – Od dzieciństwa wiedzieliśmy, że w Uzbekistanie nie jesteśmy „swoi”, że naszym domem jest Krym i że na pewno tam wrócimy. A kiedy w końcu wróciliśmy, nawet nie myśleliśmy o inflacji czy wygodach. Po prostu spakowaliśmy rzeczy, przyjechaliśmy i budowaliśmy wszystko od zera.

Powrót był trudny?

Elmira: – Bardzo. Na początku nie sprzedawano nam domów, nie wynajmowano mieszkań, nie pozwalano się zameldować. A bez zameldowania nie można znaleźć pracy ani zapisać dziecka do przedszkola.

Mówili nam: „Wracajcie do swojego Tatarstanu”

W Taszkencie mieliśmy mieszkanie w dobrej dzielnicy, niedaleko metra. Mama pracowała w ministerstwie, była świetnie wykształcona. Po przeprowadzce na Krym wszystko się zmieniło. Znaleźliśmy się na stepie, w wiosce z rozpadającymi się domkami, bez udogodnień. Łaźnia – raz na tydzień, na dodatek zawsze była kolejka. Mama, zawsze taka piękna, w szpilkach, nagle zaczęła pracować w ogrodzie w gumowych kaloszach. To był bolesny widok.

Ernest: – Dyskryminacja była wszędzie. Na przykład nie pozwolono mi studiować na wydziale historii. Powiedzieli: „Dla Tatarów krymskich nie ma miejsca”. Nie przyjęli mnie do milicji, nie przyjęli na studia językowe, na prawo też nie. Takie kierunki były dla nas zamknięte.

Nie żałowaliście?

Elmira: – Bywało różnie, ale mama mówiła: „Tutaj jest mi lepiej. Tutaj jestem w domu”. W Uzbekistanie pod koniec lat 80. i na początku lat 90. zaczęła się fala nacjonalizmu i szowinizmu. Zaczęto nam sugerować, że nie jesteśmy stąd. A tutaj, na Krymie – choć biednie, to wszystko jest twoje, jest rodzinnie, nikt nie ma prawa cię wygnać. Tylko w domu możesz oddychać swobodnie i pełną piersią.

Ernest: – Powrót na Krym nie był dla nas kwestią wyboru. Zawsze wiedzieliśmy, że za granicą jesteśmy tymczasowo, że kiedyś wrócimy do domu.

Nikt z nas nie pytał, czy będzie ciężko – po prostu wyjechaliśmy. To był odruch serca
Elmira Seit-Ametowa i Ernest Sulejmanow poznali się i zakochali w sobie na Krymie

Pielęgnujecie pamięć o deportacji, historii, kulturze?

Ernest: – Oczywiście, to nasz obowiązek. Nawet syna nazwaliśmy Dewlet Girej – na cześć jednego z krymskich chanów, który, nawiasem mówiąc, spalił Moskwę.

W 2014 roku był Pan aktywistą politycznym na Krymie, organizował wiece przeciwko rosyjskiemu pseudoreferendum. Kiedy Pan zrozumiał, że trzeba wyjechać?

Ernest: – Na początku nie wierzyłem, że to wszystko jest aż tak poważne. Ale potem w mieście pojawiły się plakaty z moim zdjęciem – z prośbą o powiadomienie policji, jeśli ktoś mnie zobaczy. Pewnego razu szedłem z dziennikarzami Al-Dżaziry, gdy nagle wokół zaczęli gromadzić się ci „przebrani” – agresywni, zorganizowani, prorosyjsko nastawieni. Rozpoznali mnie, poczułem, że niebezpieczeństwo jest realne. Poprosiłem więc dziennikarzy, by odprowadzili mnie do samochodu, i od razu odjechałem.

Zrozumiałem, że pozostanie na Krymie oznacza narażanie nie tylko siebie, ale i tych, którzy są wokół mnie

A jest coś, czego żałujecie? Czy można było jakoś zmienić bieg wydarzeń? Wiadomo przecież, że wróg długo i skrupulatnie przygotowywał się do zajęcia półwyspu.

Ernest: – Organizowałem wiece, mówiłem to, co uważałem za konieczne, nie milczałem. Być może jedynym, czego żałuję, jest to, że nie byłem wystarczająco aktywny. Teraz wydaje mi się, że mogłem zmobilizować więcej ludzi. Działałem wtedy w ramach swoich możliwości, ale być może należało działać bardziej zdecydowanie.

Elmira: – Mąż nie widział swoich rodziców od 2014 roku; zmarli na Krymie. Ja jeszcze zdążyłam zobaczyć mamę, ale też nie mogłam być przy niej w ostatniej chwili. Tato żyje, ma 86 lat. Kiedy choruje, uspokajam go stąd, ale zawsze czuję ból z powodu rozłąki.

Czy Pani ojciec opowiada, co się tam teraz dzieje?

Elmira: – Niedawno w nocy w pobliżu jego domu, niedaleko lotniska, była taka eksplozja, że sąsiedzi wybiegli na ulicę. Cieszyli się!

Ludzie tam cieszą się z każdego wybuchu, to ich nadzieja. Mówią: „Niech już nie dają nam światła ani wody – byleby tylko stąd odeszli”

Przynajmniej ich trochę potrollujemy

Dlaczego zdecydowaliście się przenieść właśnie do Warszawy?

Ernest: – Bo tutaj studiowaliśmy. Dostałem stypendium, pisałem o deportacji Tatarów krymskich. Żona też studiowała, w Akademii Sztuk Pięknych. Dobrze znaliśmy język polski, czuliśmy się tu pewnie. Kiedy syn podrósł, zdecydowaliśmy, że jeśli dostanie się na polską uczelnię, to przeprowadzimy się razem z nim. I tak się stało – w 2019 roku.

Z synem podczas remontu lokalu

Otworzyliście w Warszawie restaurację z kuchnią krymskotatarską – naprzeciwko ambasady Rosji i obok rosyjskiego centrum kultury. To wasz sposób na walkę? Skąd wziął się ten pomysł i jak go zrealizowaliście?

Elmira: – Zawsze lubiliśmy gotować, zwłaszcza dla przyjaciół. Często przychodzili do nas głodni, bo wiedzieli, że u nas można dobrze zjeść. Pewnego razu jeden z nich zapytał: „Dlaczego nie otworzycie własnej restauracji?”

Ernest: – Podczas kwarantanny zastanawiałem się, czym może się zająć obcokrajowiec w innym kraju. Postanowiłem spróbować otworzyć własną działalność. Zapisałem się do szkoły menedżerów gastronomii, ale po jej ukończeniu zdałem sobie sprawę, że wciąż brakuje mi wiedzy. Dlatego poszedłem do pracy do włoskiej pizzerii. A kiedy poczułem, że jestem gotowy, zaczęliśmy szukać lokalu na własną restaurację.

Gdy zobaczyłem to miejsce w pobliżu ambasady Rosji, zrozumiałem: albo otworzymy się tutaj, albo nigdzie

Z punktu widzenia biznesu ta lokalizacja nie jest najlepsza – nie ma parkingu, mały ruch. Dostrzegłem jednak możliwość pokazania światu, że Krym to nie Rosja, że Krym to ludzie i nie wszyscy zgadzają się z hasłem rosyjskiej propagandy: „Krym za Rosją”. Zdecydowaliśmy: nawet jeśli będziemy tu działać tylko kilka miesięcy, to już będzie jakiś gest. Jak mówi moja żona, przynajmniej ich trochę potrollujemy. Już samo to jest warte wysiłku.

Z jakimi trudnościami się mierzyliście?

Elmira: – Najtrudniej było zdać sobie sprawę z tego, jak ciężka jest praca w kuchni. Nigdy wcześniej nie pracowaliśmy w takim tempie. W pierwszych dniach było nas tylko troje: ja, mąż i pomocnik. W ciągu dnia zakupy, wieczorem kuchnia, w nocy przygotowania na następny dzień. Wyczerpujące.

Sami byliśmy kucharzami, kelnerami i sprzątaczami. Codziennie przychodzili do nas dwaj Polacy – byli naszymi pierwszymi stałymi klientami i bardzo na nich czekaliśmy. A potem przyszedł dziennikarz z lokalnej gazety...

Ernest: – I zaczęły napływać tłumy. Nie nadążaliśmy z uzupełnianiem zapasów produktów. Nie mieliśmy wtedy zbyt wielu dań – około dziesięciu podstawowych, ale każde trzeba było przygotować.

Elmira: – Pamiętam, sala była pełna, a ja mówię do Ernesta: „Wystarczy już, zamykaj drzwi!” A on: „Nie można”. Ja zaczynam histeryzować: „Nie dam rady!” A on: „Skoro otworzyliśmy, to musimy obsługiwać”. Z czasem się dostosowaliśmy.

Potrawy deportacji

Przy wejściu do Waszej restauracji zawsze wiszą flagi, zwłaszcza ukraińska. To sygnał dla wszystkich, że „Krym” jest ukraiński?

Ernest: – Tak. Wywieszamy je każdego ranka, a wieczorem zdejmujemy, bo boimy się, że mogliby ukraść. Jedna z flag zresztą kiedyś zniknęła.

Kiedy przed ambasadą stały kolejki Rosjan, naszą ukraińską flagę wywieszałam ze szczególną satysfakcją. To taki mój cichy protest

Jak pracownicy rosyjskiej ambasady na Was reagują? Wpadają, by coś zjeść?

Ernest: – 9 maja przyszła do nas grupa polskich emerytów ze wstążkami św. Jerzego, najwyraźniej byli po wizycie w ambasadzie Rosji. Zamówili kawę, czebureki... A kiedy przyszło do płacenia, włączyliśmy hymn Ukrainy. Bardzo szybko zapłacili i uciekli.

Elmira: – Pamiętam, jak przyszła grupa Rosjan. Zjedli i wyszli, nie płacąc. I jeszcze zaczepiali naszych kelnerów, zachowywali się obrzydliwie.

W czym Wasza restauracja jest wyjątkowa? Co serwujecie? Jaka atmosfera tu panuje?

Ernest: – Filozofię lokalu kształtuję ja. Elmira mnie wspiera, jest duszą restauracji. Bardzo ważne jest dla nas to, by ludzie znali i zapamiętali nasz lokal: to właśnie ta restauracja, ten ukraiński „Krym”, który stoi naprzeciwko rosyjskiej ambasady.

Wizytówką lokalu są cziboreki i jantyk – klasyka kuchni krymskotatarskiej. Serwujemy je z różnymi nadzieniami. Jednak nie ograniczamy się do nich, chcemy pokazać również autentyczną kuchnię. Na przykład aldama – danie podobne do lagmanu, ale typowo krymskotatarskie, już na Krymie zapomniane. My je przywróciliśmy. Bo potrawy, które obecnie serwuje się w tak zwanych tatarskich kawiarniach – płow, manty, lagman – to w rzeczywistości kuchnia uzbecka. Nazywamy je „potrawami deportacji”.

Władze komunistyczne zrobiły wszystko, by zniszczyć kulturę Tatarów krymskich, w tym kuchnię. Tymczasem nawet takie rzeczy jak czeburek mają nie tylko znaczenie gastronomiczne, ale także symboliczne. To część naszej tożsamości

Najbardziej interesują się tym oczywiście Ukraińcy. Bywali na Krymie, czują pewną nostalgię. Polacy czasami się dziwią, gdy słyszą, że manty nie są daniem kuchni krymskotatarskiej. Ale są zainteresowani, pytają, dowiadują się.

Niedawno dodaliśmy do menu szaszłyk z kurczakiem. Samo słowo „szaszłyk” ma krymskotatarskie pochodzenie – pochodzi od „szyszy”, czyli patyczka do mięsa.

Elmira: – Kiedy otwieraliśmy lokal, dużo eksperymentowaliśmy z przepisem na pachlawę. Uwielbialiśmy pachlawę, ale sami nigdy jej nie przygotowywaliśmy. Wypróbowaliśmy z dziesięć wariantówm i wszystko było nie tak: albo ciasto się rozpadało, albo było zbyt twarde. Aż w końcu opracowaliśmy własną recepturę.

Ernest: – Budujemy nie tylko biznes, budujemy dom. I chcemy, by każdy, kto do nas przychodzi, choć trochę poczuł atmosferę tego domu – krymskiego, ukraińskiego

Kto do Was przychodzi?

Ernest: – Około 40% to Ukraińcy, 40% to Polacy, a pozostałe 20% to goście z całego świata: anglojęzyczni, Francuzi, Niemcy, Turcy.

Wszyscy Wasi pracownicy to Tatarzy krymscy?

Elmira: – Teraz już nie, bo bardzo trudno ich znaleźć. Niektórzy wyjechali w głąb Europy, inni pracują zdalnie. Ale w 2022 roku pracowało u nas dwóch chłopaków z Krymu. Właśnie skończyli technikum budowlane i uciekli przed mobilizacją na Krymie, żeby nie walczyć przeciw swoim.

Jeden z nich zatrudnił się jako pomocnik kucharski. Pamiętam, jak wyszedł około dziesiątej wieczorem – z oczami czerwonymi jak pomidory. Myślałam, że następnego dnia nie przyjdzie, ale wrócił i pracował u nas ponad rok.

Gastronomiczna Ambasada Krymu

W restauracji wiszą obrazy członków Waszej rodziny – ojca, brata Elmiry. „Krym” to także galeria pamięci?

Elmira: – Tak. Od naszych bliskich zbieraliśmy obrazy, ceramikę – i wszystko to ozdabiało nasz dom na Krymie. Kiedy go straciliśmy, przywieźliśmy te rzeczy tutaj. Wypełniliśmy tę przestrzeń rzeczami, które są dla nas bardzo cenne.

Urządzacie w restauracji jakieś imprezy?

Ernest: – Tak. Chcemy, by nasza restauracja była nie tylko miejscem, w którym można zjeść, ale także przestrzenią kulturalno-gastronomiczną. Organizowaliśmy wieczory poetyckie, spotkania z przewodnikami, częstowaliśmy kawą, opowiadaliśmy o tradycjach krymskotatarskich. Zapraszaliśmy nawet komików stand-upowych, muzyków z Ukrainy, z Krymu.

Ludzie przychodzili, a my dzieliliśmy się z nimi naszą kulturą, historią, bólem

Jednak miejsca mamy tu mało, więc myślimy o większej przestrzeni, by stworzyć prawdziwą „Gastronomiczną Ambasadę Krymu”, miejsce mocy nie tylko dla Tatarów krymskich, ale dla wszystkich, którym Krym jest bliski, którzy tęsknią za domem.

Szukacie nowej siedziby?

Ernest: – Myślimy o tym. Ostatnio ulica, przy której znajduje się nasza restauracja, stała się jeszcze mniej przejezdna. Naprzeciwko zbudowano drogę, zniknęły przystanki, trudniej do nas trafić, a my jesteśmy całkowicie zależni od lokalizacji. Na dodatek właściciel lokalu podnosi czynsz.

Z drugiej strony, wraz przeprowadzką w inne miejsce stracimy część sensu swego istnienia. Nasza restauracja stała się sposobem na powiedzenie: „Krym jest ukraiński”, to miejsce ma znaczenie symboliczne.

Poza tym sami Ukraińcy nie wspierają nas już tak aktywnie jak kiedyś.

Przez dwa lata na powierzchni utrzymywał nas entuzjazm. Teraz potrzebujemy realnej pomocy
Jamala, sławna ukraińska piosenkarka (w środku), w warszawskim „Krymie”

Jakie uczucia budzi w Was teraz myśl o Krymie?

Ernest: – Mamy samochód na krymskich tablicach. Oczywiście moglibyśmy je już zmienić, ale dla nas to symbol. Bez względu na to, jak długo będziemy musieli czekać, wrócimy do domu właśnie tym samochodem. A kiedy już tam wrócimy, będziemy musieli wszystko budować od nowa. Jesteśmy gotowi.

Czym pachnie dla Was Krym? Za czym najbardziej tęsknicie?

Elmira: – Krym to zapach sosen, jałowca, morza. Chociaż nasze życie w Warszawie jest poukładane, brakuje nam tego, co było w domu – społeczności, tradycji, tych ważnych rytuałów: ślubów, narodzin, świąt. Ale najbardziej brakuje nam poczucia bycia w domu.

Czasami śnią mi się ludzie z przeszłości. Wtedy wydaje mi się, że nadal tam jesteśmy, że wszystko można cofnąć

Zdjęcia autorki i z prywatnego archiwum bohaterów

20
хв

„Krym”, czyli kawałek Ukrainy w Warszawie

Oksana Szczyrba

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

By pokonać Putina, trzeba obronić demokrację przed prorosyjskimi nacjonalistami w UE

Ексклюзив
20
хв

Stambuł: udawana dyplomacja czy szansa na przełom

Ексклюзив
20
хв

Artyści i odrodzenie narodu

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress