Exclusive
20
min

Anita Łucenko: Bez ćwiczeń Ukraińcom będzie coraz trudniej zachować zdrowy rozsądek

Radzę kobietom, by wprowadziły do swojego życia następujące zasady: codzienne ćwiczenia przez 10-20 minut i pół talerza warzyw w każdym posiłku. Daj sobie czas na oddychanie, częściej się uśmiechaj i wierz, że dobro zwycięża. Zachowaj większy luz wobec swojego ciała i nie wymagaj od niego perfekcji – mówi Anita Łucenko, jedna z najbardziej cenionych ukraińskich ekspertek od zdrowego stylu życia

Ksenia Minczuk

Anita Łucenko. Zdjęcie z prywatnego archiwum

No items found.

Anita Łucenko jest ukraińską profesjonalną trenerką, specjalistką od odchudzania i gospodynią programu telewizyjnego „Zważeni i szczęśliwi”, który pomógł schudnąć wielu kobietom. Jest też srebrną medalistką Mistrzostw Europy w aerobiku i wielokrotną mistrzynią Ukrainy w tej dyscyplinie, a także osobistą trenerką celebrytów oraz współautorką aplikacji odchudzającej WOWbody. Sestry rozmawiają z nią m.in. o doświadczeniu emigracji i radzeniu sobie ze stresem z pomocą fitnessu

Anita Łucenko

Najtrudniejsza rzecz na emigracji

Ksenia Minczuk: Przed wojną mówiłaś, że marzysz o życiu w Amsterdamie. Dlaczego wybrałaś Wielką Brytanię?

Anita Łucenko: Rzeczywiście, przez 5 lat marzyłam o zamieszkaniu w Amsterdamie. Każdego roku w sylwestra planowałam spełnić to marzenie. Dodawałam je do mojej listy rzeczy do zrobienia. Ale kiedy nadszedł czas, by wybrać kraj na tymczasowy pobyt z powodu wojny, wybrałam nie marzenie, ale praktyczność i dobrą edukację dla mojej córki. Szczerze mówiąc, ten wybór mnie zaskoczył. Sprawił, że inaczej spojrzałam na swoje marzenia i życie w ogóle. To było ciekawe doświadczenie.

Z córką Mią. 1 września 2022

Czy Twoja córka przystosowała się do nowego kraju?

Bardzo się martwiłam, gdzie i jaką szkołę dla niej wybrać, gdzie powinna iść do pierwszej klasy. Mój nauczyciel angielskiego, który mieszka w Londynie, polecił mi Wielką Brytanię jako kraj tymczasowego pobytu, ponieważ ma ona najlepszą edukację na świecie, która na dodatek jest darmowa.

Bardzo podobało mi się to, że w tutejszych szkołach dzieci dobrze adaptują się do języka i grupy, nawet już po 2-3 miesiącach nauki. Uwielbiam też szkolne mundurki i to, że w brytyjskich szkołach nie można używać elektronicznych gadżetów. Mia chętnie chodzi do szkoły, a ja się z tego cieszę. I naprawdę podoba mi się, że w przeciwieństwie do mnie nie będzie musiała uczyć się angielskiego przez 30 lat.

Uważasz się za uchodźczynię?

Przyjęłam bardziej pozytywne określenie dla mojej sytuacji: tymczasowy pobyt za granicą w celu poszerzenia horyzontów i zdobycia europejskich umiejętności myślenia

Choć jestem daleko od domu w tak trudnych czasach dla naszego kraju, nie potrzebuję pomocy. Wręcz przeciwnie, mam okazję wspierać innych i pomagać tym, którzy naprawdę tego potrzebują. Dziś czuję, że to moja misja, bo daje mi poczucie satysfakcji i celu.

Anita w Anglii

Jak zaczęła się dla Ciebie ta wojna?

Zastała mnie w bikini i z jedną walizką tysiące kilometrów od domu. Byłam wtedy na wakacjach w Tajlandii – ze względu na eskalację sytuacji i ogólny niepokój w społeczeństwie, przełożyłam powrót do domu o tydzień. Tuż przed 24 lutego linie lotnicze zaczęły odwoływać loty do Ukrainy z powodu ostrzeżenia Joe Bidena przed możliwą wojną, więc bałam się, że polecę, ale nie będę mogła wylądować w moim rodzinnym mieście. Jak wszyscy, byłam niespokojna i przestraszona. Po prostu nie wierzyłam w to, co się dzieje. Martwiłam się też o moją rodzinę w Ukrainie.

Było ciężko nie tylko psychicznie, ale i fizycznie. Nie miałam jak uwolnić energii, bo nie biegałam. Zaczęłam więc pomagać ludziom: w zdobywaniu benzyny, podróżując za granicę, publikując informacje o wolontariuszach i punktach kontrolnych. Robiłam wszystko, co mogłam, by znaleźć sobie coś do roboty w tej ogólnej panice.

Co było najgorsze w emigracji?

Za granicą zdałam sobie sprawę, jak bardzo brakowało mi komunikacji „na żywo”. Brak rodziny [mąż Anity jest w Ukrainie – red.] i przyjaciół w pobliżu był dla mnie prawdziwym wyzwaniem. Każdego dnia czuję potrzebę spędzania czasu z tymi, którzy znają mnie od wielu lat, rozumieją mnie bez słów i potrafią wesprzeć. Doświadczenie przymusowej emigracji sprawiło, że doceniam momenty, w których byłam z najbliższymi. Szczere rozmowy, wspólne chwile i spotkania, które kiedyś wydawały się zwyczajne. Teraz zdaję sobie sprawę, że posiadanie przy sobie bliskich osób to prawdziwy skarb.

Z mamą w Londynie

Jak odnalazłaś siłę do pracy?

Na 2 tygodnie przed wybuchem wojny postanowiłem zamknąć wszystkie projekty i zrobić sobie przerwę w ciszy, nie pracować i dać sobie czas na znalezienie inspiracji. Być może dlatego wybrałam życie w głębokiej angielskiej wiosce – z końmi, owcami, lasami i małymi lokalnymi sklepami, a nie w tętniącym życiem Londynie. Po prostu musiałam odetchnąć i zrobić sobie mentalną przerwę. Nie zamknęłam jednak swoich projektów. Szybko stało się jasne, że ludzie potrzebują wsparcia, by powrócić ze stanu rozpaczy do choćby częściowej stabilności.

Moja partnerka Julia i ja zaczęłyśmy prowadzić otwarte sesje szkoleniowe online, które pozwoliły nam trochę pobudzić siebie i ludzi. Postanowiłyśmy nie zbierać pieniędzy, ale tworzyć tanie i użyteczne produkty po 50 hrywien za sztukę. 100% dochodu wysyłałyśmy do wojska lub organizacji humanitarnych. Czułam wdzięczność dla tych ludzi. I znalazłam inspirację, której szukałam.

Anita Łucenko i Julia Bohdan prowadzą treningi online dla Ukrainek

Kilka ważnych rytuałów

Jaka jest rola sportu podczas wojny i na emigracji?

Fizjologia ludzkiego ciała działa w taki sposób, że dzięki ćwiczeniom łatwiej znosimy trudności na poziomie hormonalnym, łagodzimy stres, łatwiej się koncentrujemy i zmniejszamy objawy depresji. Ćwiczenia wytwarzają hormony: endorfinę, dopaminę i serotoninę. Działają jak środki przeciwbólowe, łagodzą napięcie, wprawiają w pozytywny nastrój i przywracają poczucie kontroli nad własnym życiem. To naprawdę działa. W dzisiejszych czasach Ukraińcom będzie coraz trudniej zachować zdrowy rozsądek bez ćwiczeń.

Ćwiczenia fizyczne są ratunkiem dla zdrowia psychicznego. Nawet 5-20 minut dziennie może zdziałać cuda

Czy stres sprawia, że częściej tracisz lub przybierasz na wadze?

Każdy organizm jest inaczej poukładany, co oznacza, że ludzie nie przeżywają trudnych chwil w ten sam sposób. W przypadku osób o normalnych zachowaniach żywieniowych stres powinien sprawić, że nie będą czuły się głodne. Jeśli jednak występują niewielkie zaburzenia hormonalne, człowiek zaczyna objadać się, walcząc w ten sposób ze stresem. Oba przypadki to normalne reakcje na stres. W ten sposób przełączamy nasz współczulny układ nerwowy (stres – adrenalina) na układ przywspółczulny (relaks i spokój). I ważne jest, by nie skupiać się na konsekwencjach – czy schudniesz, czy przytyjesz – ale na sposobach radzenia sobie ze stresem.

<frame>Technika „Cytryna” (stosowana podczas ataku niekontrolowanej chęci jedzenia podczas stresu): usiądź wygodnie, połóż ręce na kolanach, z dłońmi otwartymi do góry, i zamknij oczy. Wyobraź sobie, że w prawej dłoni trzymasz cytrynę. Ściśnij ją mocno, wyobrażając sobie, że wyciskasz cały sok. Gdy cytryna zostanie wyciśnięta, rozluźnij dłoń. Teraz powtórz ćwiczenie lewą ręką. <frame>

Jak zmieniłaś się przez te dwa lata?

Wszyscy bardzo się postarzeliśmy, nie jestem wyjątkiem. Dwa lata temu mówiłam po rosyjsku, słuchałam rosyjskiej muzyki i oglądałam rosyjskie programy telewizyjne. Teraz – wszystko wyłącznie po ukraińsku. Studiuję historię Ukrainy i jej system polityczny. Zaczęłam się zastanawiać, co to znaczy być obywatelką swojego kraju. Studiuję też doświadczenia Brytyjczyków w różnych sferach życia i próbuję zastosować je w Ukrainie: coś działa, coś nie. Nawiasem mówiąc, przestałam pić alkohol.

W dzisiejszych czasach kobiety na emigracji żyją w ciągłym stresie. Jak sobie z nim radzisz bez uciekania się do złych nawyków?

Każdego dnia staram się przestrzegać kilku ważnych rytuałów, które pomagają mi utrzymać dobrą kondycję fizyczną i psychiczną. Po pierwsze, zawsze staram się wysypiać. Po drugie, regularnie ćwiczę. Dodatkowo każdego dnia przeznaczam 5-10 minut na medytację. Ale prawdopodobnie najważniejszą rzeczą dla mnie jest pomaganie innym ludziom.

Udowodniono, że ludzie, którzy pomagają innym, łatwiej znoszą stres. Wzmacnia to naszą własną stabilność emocjonalną i ułatwia radzenie sobie z trudnościami

Nawet więc jeśli myślisz o sobie, nadal musisz pomagać innym w każdy możliwy sposób. Mnie daje to siłę, wypełnia moje życie sensem i pomaga mi zachować optymizm nawet w najtrudniejszych czasach.

W 2015 roku wzięłaś udział w swoim pierwszym wyzwaniu: 14 dni bez cukru. Dzięki Tobie zrezygnowałam z cukru i od tamtej pory go nie spożywam. Motywujesz tysiące kobiet. A co motywuje Ciebie?

Cieszę się, gdy choćby kilka zmarszczek na twarzy i centymetrów w talii nie odbija się w twoim lustrze dzięki moim zaleceniom. Inspiruje mnie to, że codziennie ktoś mówi mi słowa wdzięczności. Czuję się wtedy przydatna. Zdaję sobie sprawę, że dzięki mnie ludzie żyją lepiej, zdrowiej.

Jeśli chodzi o kobiety, które mnie inspirują, to taką osobą jest moja nowa brytyjska koleżanka Heather. Ma 76 lat, zmienia chłopaków, nosi szpilki i ma skórę 40-latki. W Wielkiej Brytanii napisałam o niej książkę i mam nadzieję, że da ona naszym kobietom nadzieję i inspirację. Bo nigdy nie jest za późno, by żyć pełnią życia, bez względu na okoliczności.

Anita i Heather na okładce książki, która wkrótce ukaże się na rynku

Życie w iluzji jest słodkie, życie w prawdzie - trudne

Na Instagramie piszesz, że Twoją główną zasadą jest zdrowie. Jak utrzymujesz zdrowie w obliczu wojny i ciągłego stresu?

Radzę wszystkim kobietom, aby wprowadziły do swojego życia następujące zasady: codzienne ćwiczenia przez 10-20 minut i pół talerza warzyw w każdym posiłku. Daj sobie czas na oddech, uśmiechaj się częściej i uwierz, że dobro zwycięża. Powinnaś także być bardziej wyluzowana w stosunku do swojego ciała i nie wymagać od niego perfekcji.

Podczas dwóch lat spędzonych w Wielkiej Brytanii zmieniło się moje spojrzenie na ciało – czuję się, jakbym odwiedziła klinikę rehabilitacyjną po uzależnieniu. Podobnie jak większość dziewczyn w Ukrainie, mam w głowie pewne standardy dotyczące mojej sylwetki.

W Wielkiej Brytanii zobaczyłam zupełnie inne podejście: +7 kg (w porównaniu z naszymi wizualnymi ideałami) to najlepsza figura. Tu dziewczyny nie chodzą na siłownię, żeby schudnąć

Skupiają się na sile, dobrym samopoczuciu i zdrowiu psychicznym. Fizyczne bez psychicznego nie ma sensu.

Przeszłaś 200 km szlaku pielgrzymów, milczałaś w buddyjskiej świątyni przez 21 dni i wierzysz, że „punkt kryzysu jest również punktem wzrostu”. Czy w oparciu o tę zasadę możemy powiedzieć, że Ukraińcy „rosną”, przechodząc przez kryzys?

Nasza niepodległość przyszła dość łatwo. I zamiast budować nowe państwo ze wspaniałą historią, nadal żyliśmy jak „młodszy brat”. Teraz nasz kraj oddziela się od wszystkiego, co radzieckie, zwróciliśmy się w stronę Zachodu, a kraje Unii Europejskiej i świat usłyszały o Ukrainie, jej artystach, sportowcach i ludziach mających wewnętrzną siłę.

Istnieje poczucie, że odradzamy się jako naród i odradzamy naszą kulturę. Postrzegam swoją misję jako wypełnienie przestrzeni informacyjnej ukraińskojęzycznymi treściami w dziedzinie fitnessu. W końcu spaliśmy przez tyle lat i zapomnieliśmy, kto od wieków był naszym wrogiem. Życie w iluzji jest słodkie, życie w prawdzie jest trudne. Doświadczamy więc wyjścia z różowego, iluzorycznego świata.

Co każdy z nas może zrobić, aby pomóc w zwycięstwie?

Pomóż tym, którzy bronią naszego kraju finansowo i fizycznie. Wierzę, że to jedność ludzi pozwoliła nam przetrwać pierwsze miesiące inwazji. Nie mamy prawa zwalniać tempa. Nie ma znaczenia, co robi prezydent, reżyser, dziennikarz czy bloger. Liczy się to, co robisz TY! Każdy z nas może przyczynić się przynajmniej do odbudowy naszej kultury, której język jest jednym z głównych elementów. Minimum tego, co możesz zrobić, gdy nie jesteś w okopach, to mówić po ukraińsku i uczyć swoje dzieci języka ojczystego. A także jak najwięcej opowiadać za granicą o ukraińskiej kulturze i talentach Ukraińców. By obcokrajowcy zrozumieli, że wnosimy niesamowity wkład w historię ludzkości.

Zdjęcia z prywatnego archiwum

No items found.

Dziennikarka, pisarka, podcasterka. Uczestniczka projektów społecznych mających na celu rozpowszechnianie informacji na temat przemocy domowej. Prowadziła własne projekty społeczne różnego rodzaju: od rozrywki po film dokumentalny. W Hromadske Radio tworzyła podcasty, fotoreportaże i filmy. Podczas inwazji na pełną skalę rozpoczęła współpracę z zagranicznymi mediami, uczestnicząc w konferencjach i spotkaniach w Europie, aby rozmawiać o wojnie na Ukrainie i dziennikarstwie.

Wesprzyj Sestry

Nawet mały wkład w prawdziwe dziennikarstwo pomaga demokracji przetrwać. Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie ludzi walczących o wolność!

Wpłać dotację
Mateusz Wodziński „Exen”, Donieck, portret

Aldona Hartwińska: Funkcjonujesz w przestrzeni medialnej, głównie w mediach społecznościowych. Zgromadziłeś spore audytorium, ale nie zawsze są to ludzie Tobie przychylni. Krótka lektura komentarzy pod twoimi postami na “X” i można tam znaleźć nawet i groźby. Jak sobie z tym radzisz? Przede wszystkim, co odpowiadasz tym, którzy krzyczą „To nie jest nasza wojna, to nigdy nie dotrze do Polski, pomagaj polskim dzieciom!”.

Mateusz Wodziński „Exen”: Po pierwsze - nie odpowiadam, ignoruję. Ale jeśli rzeczywiście miałbym odpowiedzieć… Trochę w tym jest racji, że to nie jest nasza wojna, wojna Polski. Ale ja od samego początku podchodzę do tego tak, że żyję w konkretnym miejscu w Polsce, czyli na pograniczu. U nas jest inna sytuacja, niż w pozostałej części kraju, gdzie wojna rzeczywiście nie jest aż tak odczuwalna. Natomiast ja mam u siebie od ponad trzech lat kryzys migrancki. Jest pełno wojska, policji, służb wszelakich. Kiedy zaczęła się pełnoskalowa inwazja już wiedziałem, że jeśli wojna rozciągnie się na całe terytorium Ukrainy, czyli do naszej granicy, to także nasze miejsce nie będzie bezpieczne. Bo to, że do Warszawy ta wojna nie dotrze - było dla mnie jasne. Ale jasne jest też, że pojawiłaby się taka szara strefa, przygraniczny pas. Niebezpieczny i nieprzewidywalny.

Czyli myślisz, że jeśli Ukraina nie zatrzyma Rosji, to jej wojska pójdą dalej, na kraje bałtyckie? Zrobią sobie przejście do Królewca?

Nie wiem, jakby to się wszystko potoczyło, ale to nie musiałaby być wojna pełnowymiarowa. Żebyśmy lokalnie odczuli jej skutki, wystarczy, że dotrze do naszej granicy. A to byłyby jakieś prowokacje, a to by coś spadło za naszą granicą częściej, niż to się dzieje teraz. A to grupa rosyjskich żołnierzy “zabłądziłaby”, by źle znak przeczytali i pojechali w prawo do nas, a nie w lewo tam, gdzie chcieli.

Właśnie dlatego zacząłem pomagać Ukraińcom. Wszystko zaczęło się w czerwcu 2022 roku.

Zrobiłem to trochę w podziękowaniu za to, że udało im się wybronić stolicę i odepchnąć Rosjan, i tę wojnę 1500 kilometrów od nas

Gdy zaczęła się okupacja obwodu kijowskiego, nie wiadomo było, co będzie dalej. Czy zajmą Kijów i pójdą na zachód? Im wojna jest dalej od naszych granic, tym my jesteśmy bezpieczniejsi.

Pierwszy samochód zawiozłeś do Kijowa. Dlaczego jeździsz coraz dalej i dalej?

Im więcej ukraińskich żołnierzy poznawałem, im więcej samochodów im zawoziłem, tym sprawniej się poruszałem po Ukrainie. Ale to nie było tak, że zawiozłem auto do Kijowa, a już na następnym wyjeździe byłem w Bachmucie. Przesuwaliśmy się powoli, kawałek po kawałku dalej. Do Bachmutu pojechaliśmy w styczniu 2023 roku. No i tam, rzeczywiście, zobaczyłem prawdziwą wojnę na żywo.

Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Co to znaczy?

Tam był może… kilometr do Rosjan? Było bardzo głośno i bardzo niebezpiecznie. 

Ale to był pierwszy raz, kiedy usłyszałeś artylerię?

Nie, słyszałem wcześniej. Ale nie tak blisko, nie tak, że spadało wszędzie i co kilka sekund.

W każdym swoim poście w mediach społecznościowych podkreślasz, że teraz się już nie cofniesz, że będziesz pomagać dopóki ostatni Rosjanin nie opuści okupowanych przez nich terytoriów. Miałeś kiedykolwiek moment zwątpienia: po co ja to robię?

Ciągle zadaję sobie to pytanie. Dlatego jestem tu może setny raz i żyję. Mówi się, że są dwie „szkoły” pomagania. Można pomagać z głową, jak my. Czasem faktycznie podjeżdżamy dosyć blisko linii frontu, bo trzeba. Ale można umówić się pięć, dziesięć kilometrów dalej. Można pomagać dużo bardziej bezpiecznie i nie ryzykować. 

Byłeś w prawdziwym niebezpieczeństwie?

Kilka razy. I takich sytuacji przybywa. Kiedyś była artyleria lub po prostu człowiek miał pecha. Raczej nikt bezpośrednio w ciebie nie celował, ale jak spadło gdzieś blisko, można było dostać odłamkiem. Teraz jest już zupełnie inaczej. Jeśli auto porusza się bliżej linii frontu, to Rosjanie na nie polują. 

Mówisz o dronach kamikadze?

Artyleria dalej jest zagrożeniem, bo dalej strzelają z GRAD-ów czy moździerzy. Ale trzeba mieć naprawdę pecha, żeby im się udało trafić w ciebie, szczególnie jak przemieszczasz się samochodem. A z dronami jest tak, że wystarczy, że operator takiego drona, który ma pogląd w kamerce na żywo cię wypatrzy, od razu zaczyna się polowanie.

Polował na ciebie dron?

Tak, raz. To było jakieś trzy miesiące temu. Byliśmy na drodze między Toreckiem a Nju-Jorkiem. Wszystko, jak widzisz, skończyło się szczęśliwie, bo siedzę przed tobą, ale ta sytuacja uświadomiła mi, że to już jest zupełnie inna wojna niż ta sprzed roku. Doszliśmy do takiego momentu, że bezpieczniej jest siedzieć na pozycjach, w okopach, niż z nich wyjechać poza strefę działań wojennych. Wcześniej mogliśmy wjechać do Bachmutu i znaleźć się w odległości kilometra od Rosjan. W tej chwili sama droga w kierunku frontu, w dość sporej odległości od linii, jest już bardzo niebezpieczna. 

My wolontariusze też kiedyś umieliśmy się poruszać w miarę bezpiecznie, by zminimalizować zagrożenie z artylerii. 

A teraz jeśli namierzy cię, to ciężko przed nim uciec.

Wojna się zmieniła. Wojna dronów, wojna technologiczna, informacyjna. Ale jak zmienił się Exen? Kim jest teraz, po tych trzech  latach pełnoskalowej inwazji?

Mimo obciążenia psychicznego i fizycznego wciąż się dobrze czuję blisko frontu. W takim sensie, że strach choć ciągle jest ze mną, nie paraliżuje mnie. 

Albo dajesz sobie z nim radę, albo to po prostu nie jest dla ciebie i rezygnujesz. Ja nie zrezygnowałem i nie zamierzam.

Mateusz Wodziński „Exen”. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Czyli strach wciąż jest, nie zniknął?

No, pewnie, że jest. Tym bardziej, jeśli jedziemy w cztery czy pięć osób to dochodzi jeszcze strach o innych, za których jestem odpowiedzialny. Często są to też ludzie, którzy są pierwszy albo drugi raz w tak niebezpiecznym miejscu. Oni nie do końca rozumieją sytuację. Ja też nie wiem, jak się zachowają, gdy znajdą się w bezpośrednim zagrożeniu. Ale to nie strach, jaki odczuwają żołnierze: non stop, dzień w dzień gdzieś na pozycji kilkadziesiąt metrów od wroga. Tego nie mogę sobie nawet wyobrazić. Nas strach dopada na chwilę, w momencie, w którym podjeżdżamy, żeby zostawić auto. Potem wracamy w bezpieczne miejsce, możemy odreagować. A żołnierze tkwią w tym, nie wiedząc nawet jak długo jeszcze. 

Ale oni się też do tego strachu trochę przyzwyczaili.

Do wszystkiego się można przyzwyczaić, ale strach nie znika. Niedawno poszła w mediach informacja, że Rosjanie weszli do Kupiańska. Ja tam byłem, w mieście, dosłownie półtora tygodnia wcześniej. A tam? Mnóstwo ludzi. Sklepiki pootwierane, stragany działają, życie się toczy. Tam zostali starsi ludzie, niedołężni, którzy na pewno nigdzie się nie ruszą. Może nie mają dokąd, może nie chcą być dla nikogo ciężarem. Będą siedzieć w piwnicach. 

Dla ukraińskiego wojska cywile w takim miejscu to problem, utrudniają działania, uniemożliwiają użycie takiej siły, jaka byłaby potrzebna w danym momencie. Rosjanie w ogóle z cywilami się nie liczą, po prostu zabijają ich.

A Ukraińcom zależy na obywatelach. Wiele razy słyszałem historie o tym, że trwały walki w mieście i nagle z piwnicy wychodzi cywil, i żołnierze wstrzymują ogień, bo gość sobie po prostu stał na ulicy 

A Rosjanie takiego dylematu nie mają, po prostu nie przerywają ognia. Ja sam na własne oczy widziałem cywili w takich miejscach, w jakich ich dawno nie powinno być. To jest najlepszy dowód na to, że człowiek może przyzwyczaić się do wszystkiego. Bo jeśli oni przywykli do takiego życia, że siedzą non stop w piwnicach, gdzie spadają ciągle rakiety… 

Przekroczyłeś już okrągłą liczbę: 280 samochodów, dostarczonych dla ukraińskiej armii. Teraz cel to 300. Kiedy wiozłeś swój prywatny samochód Kijowa myślałeś, że to mogłoby się tak rozwinąć, że w Polakach jest taka siła, że będą wspierać Cię na tak ogromną skalę?

Nie. Planowałem zawieźć swoje pierwsze auto, Grand Vitarę. Jednocześnie założyłem zrzutkę na kwotę stu tysięcy złotych. Pomyślałem sobie, że jeżeli pokażę, że dowiozłem swoje auto, to może ktoś będzie chciał wesprzeć zakup trzech kolejnych. Na początku to szło bardzo powoli. Był czas wakacji, na pozycje bojowe w niektórych przypadkach można było dojechać normalnie osobówką. Ale kiedy przyszła jesień i deszcze, zrobiło się mega błoto, to na frontowe drogi wjechały pick-upy. One robiły absolutnie wszystko: woziły żołnierzy na pozycje, ewakuowano na nich rannych, nawet z nich strzelano. Wtedy też każdy w Polsce zobaczył, że tam są naprawdę trudne warunki i te samochody są po prostu potrzebne. Dzięki temu, że woziłem te samochody już czwarty miesiąc to zdobyłem zaufanie. 

Stanisław, Jasiek, Daniel, Exen i Aldona. Zdjęcie: Aldona Hartwińska

Akcja rozrosła się do takich rozmiarów, że ty sam w tej chwili mało co innego ogarniasz, poza samochodami. Z czego żyjesz?

Na początku jeszcze pomagałem i pracowałem. Ale teraz nie ma już czasu na normalną pracę. Z pół roku temu przyszedł z pomocą Patronite. Od tamtego czasu moimi pracodawcami są ludzie, którzy wpłacają tam pieniądze.

Wierzyłeś, że tak się to potoczy? Że aż tylu Polaków będzie chciało cię wesprzeć?

No, aż tylu - nie. Wyszło nieźle, cieszę się. Dlatego możemy dalej jeździć i pomagać.

Jak od środka wygląda wasza praca? Ile samochodów kupujecie ze zbiórki?

Zbiórka jest jedna i ta sama, od samego początku, od czerwca 2022 roku i ona trwa. Ludzie wpłacają pieniądze, a ja za nie kupuję auta. Jeśli uzbiera się na tyle duża kwota, że mamy gotowe dwa czy trzy auta, to zawozimy je na front. Staramy się wszystko na bieżąco dokumentować w trakcie podróży - ludzie lubią wiedzieć, co się dzieje z ich pieniędzmi. Więc mamy metodę: ile uda się uzbierać kasy, tyle będzie samochodów. Bo jest też druga droga: przyjmować „zamówienia”, czyli zgadzać się na pomoc konkretnej jednostce, a potem szukać odpowiedniej kwoty. I to jest najlepsza droga do tego, by się po prostu zaorać. Bo kolejka jest długa, zapotrzebowania nigdy nie zabraknie. Dlatego ja staram się nikomu nic nie obiecywać, a o samochodzie mówić wtedy, kiedy ono już fizycznie jest.

Ty też starasz się bardzo różnicować tą pomoc, by trafiała do różnych jednostek na Donbasie, Zaporożu, Sumszczyźnie czy Chersoniu. Tych jednostek, którym przekazałeś auta jest bardzo dużo. Choć masz swoich ulubieńców, czego nie ukryjesz np. Trzecią Brygadę Szturmową. Jak oceniasz, komu jest bardziej potrzebny samochód?

Trudno powiedzieć. Trzecia Brygada Szturmowa to po prostu bezpieczny wybór. Z nimi mam pewność, że auto będzie wykorzystane do tego, do czego my je przygotowaliśmy i że będzie używane na froncie. Bo to jest porządna, profesjonalna brygada. Jest ogromna i potrzebują dużo aut.

Czyli dla ciebie najważniejsze jest to, żeby mieć pewność, że żona dowódcy nie będzie jeździła tych samochodem po Lwowie, bo takie przypadki niestety nie raz widzieliśmy. Bo to się zdarza, nie tylko w Ukrainie. Wojna do świetna okazja, by się dorobić, a niektórzy cynicznie do wykorzystują. 

Są takie sytuacje, można by o tym długo rozmawiać. Ale my już wypracowaliśmy optymalną strategię. Dobrze wiemy, komu przekazujemy auta, później mamy kontakt z obdarowanymi, chwalą się zdjęciami czy filmikami. Czasem proszą o jakieś części do tych samochodów.

Choć my staramy się, żeby przywozić najlepsze i najdroższe auta, żeby nie stały w warsztatach.

Mówiłeś nie raz, że będziesz na froncie dopóki będzie tam choć jeden Rosjanin. Czyli do kiedy? Kiedy to się wszystko skończy?

Ja już dawno przestałem zadawać to pytanie, bo tutaj nikt na pewno nie wie, kiedy to się skończy. To się ciągnie już tak długo, że zadawanie tego pytania nie ma sensu.

Ale, tak, ja będę tutaj do końca. Do tego momentu, aż przestanę być potrzebny
20
хв

Exen: Będę na froncie tak długo, aż znikną stamtąd wszyscy Rosjanie

Aldona Hartwińska
pole, Izium, ostrzał

Luty 2023

Vova i Katja czekają na nas na pozostałościach przystanku autobusowego. Dostrzegam ich z daleka, bo miasto po tej stronie rzeki jest jeszcze wymarłe i to jedyne żywe dusze w pobliżu. Starsza pani w niebieskiej kurtce nerwowo przebiera nogami. Mężczyzna, ubrany na czarno, wlepia wzrok w nasz nadjeżdżający samochód ze spokojną miną. Może mieć nieco ponad czterdzieści lat, ale zmęczenie na twarzy i zmarszczki dodają mu powagi. 

Wiedzą o nas tylko tyle, że jesteśmy wolontariuszami z Polski. Decydują się przyjąć nas na noc, bo podróżowanie po zmroku tymi rejonami jest niebezpieczne. Choć miasto jest już wyzwolone spod rosyjskiej okupacji, to wciąż zdarzają się tu ataki rakietowe. Dziwi mnie, że ktoś chce przyjąć zupełnie obcych ludzi do siebie do domu, ale zmrok zapada tak szybko, że jestem w stanie niemal wyczuć ogarniającą nas ciemność.

Atak zombie?

Izium. To właśnie stąd pochodzą obrazy masowych grobów w lesie, odkrytych po wyzwoleniu miasta. W jednym z nich znaleziono czterysta pięćdziesiąt bezimiennych ciał, zasypanych ziemią, pod którą próbowano ukryć bestialstwo. Obrazy tak bliskie zdjęciom z naszych podręczników do historii. Większość z pomordowanych zmarła gwałtowną śmiercią, a część z nich nosiła ślady po torturach i egzekucji - liny zaciśnięte na szyi, ręce skrępowane za plecami, okaleczone genitalia. My umiemy to dobrze nazwać po imieniu: zbrodnia wojenna. Trudno sobie wyobrazić, że obok miejsca takiej tragedii, kiedy jeszcze trwają ekshumacje, a okolica jest zaminowana i pełna niebezpiecznych odłamków po wybuchach bomb, zaczyna wracać życie. Do zniszczonego miasta, podziurkowanego jak sito, wracają zmęczeni tułaczką mieszkańcy, którzy mogą już tylko wrócić, bo iść dalej nie mają dokąd.

Za dnia udało mi się zobaczyć główną arterię miasta. Spacer centrum Izium zmusza mnie do myśli, że jestem na jakimś planie filmowym, w otoczeniu doskonale przygotowanej scenografii. Film postapokaliptyczny, może atak zombie, przed którymi uciekli mieszkańcy. Sklepowe szyldy, pozrywane, skrzypią na wietrze, dyndając w tę i z powrotem. Wokół rozbite na pół budynki, wypalone okna jak wyłupione z oczodołów oczy, świecące pustką. Na centralnym placu stoi kawiarenka, a dokładniej jej szkielet - okrągły stelaż bez szyb i drzwi, z zerwanym dachem. Przy tym, co mogło być wcześniej wejściem do kawiarenki, stoi podziurkowana lodówka z lodami “Chreszczatyk”. Na przeciwległej ścianie musiała być kuchenka, a może grill. Na ziemi - dywan z potłuczonego szkła.

Nie ma wokół mnie budynku, który nie nosiłby śladów eksplozji. Wszędzie te małe, czarne dziurki po odłamkach, jak jakaś uciążliwa wysypka, której nie można ukryć

Do moich uszu docierają krzyki. Ale nie ból, czy przerażenia. Raczej zaciętej rywalizacji. Idę w kierunku głosów, a moim oczom ukazuje się potężny budynek szkoły. Dwa skrzydła i front z eleganckim portalem, układają się w literę “U”, tworząc dziedziniec. Pewnie tu odbywały się rozpoczęcia i zakończenia roku szkolnego, apele i świętowanie ważnych wydarzeń. Dziś szkoła, jak wszystkie inne budynki, jest podziurkowana jak sito, świeci czerwoną cegłą spod białej, odrapanej farny, a dach kompletnie spalony. Chcę wejść do środka, ale przez dziury w okiennicach dostrzegam boisko. Ośmiu chłopców gra w piłkę nożną. Pośród ruin i ciszy tego miasta-widma, krzyczą do siebie, mam wrażenie, że chyba się do siebie nawet uśmiechają.

Izium. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka

Dożywanie, nie życie

Zapada ciemna noc. Z przygaszonymi światłami turlamy się samochodem po dziurawej, piaszczystej drodze, śladem za naszymi gospodarzami, którzy prowadzą nas do dzisiejszego schronienia. Do Katii i Wowy dołączyła jeszcze sąsiadka i jej córka, choć w świetle przytłumionych reflektorów widzę tylko ich nogi.

Dom Katii ma zabite deskami okna, spod których dociera do moich oczu delikatna smuga jarzeniówki. Kiedy wysiadamy proszą nas, żebyśmy nie rozpalali więcej świateł. Tutaj, gdzie jesteśmy, lepiej nie zdradzać swojej obecności. Nad samym Izium często latają rosyjskie drony, a po tej stronie rzeki do wroga jest jeszcze bliżej. Wokół jest pusto i głucho, słychać jedynie szczekanie psów. Większość mieszkańców wyjechała stąd do Charkowa, Lwowa czy Polski. Ci, którzy zostali i przetrwali okupację, raczej dożywają, niż żyją. Sama okupacja trwała pół roku, wówczas w mieście przebywało piętnaście tysięcy osób.

Wspinamy się po kamiennych schodach do przedsionka. Czuję zapach wilgoci, zastałego i stęchłego powietrza, starych mebli. Zapach, jaki przypomina mi drewnianą chatę dziadka w Beskidzie Sądeckim. Zapach wsi, trochę też i biedy, który nie jest mi obcy. Czuć, że życie tutaj jakby zamarło, zatrzymało się. W przedsionku stoi maleńka, stara lodówka i metalowy zlew z wiadrem pod spodem, do którego zlatuje woda. Katja stawia czajnik na maleńkiej kuchence z podwójnym palnikiem i zaprasza nas do środka. W saloniku stoi rozkładana kanapa, a za nią dywan na ścianie. Stoją też regały z książkami i porcelaną. Mnóstwo zdjęć - na kilku z nich widzę ładną, młodą dziewczynę i uśmiechniętego chłopczyka. Pustka w tym domu teraz wybrzmiewa znacznie mocniej.

- Ludzie znikali. Nie wiadomo gdzie. Czasem ich zabierali, czasem po prostu znikali. Wojskowych oni od razu rozstrzeliwali - opowiada Wowa - Ale najbardziej poszkodowane były młode dziewczyny. To je teraz wykopują w tym lesie. Pobite i zgwałcone

Niektórzy ludzie, w dzień wkroczenia Rosjan do miasta, schodzili do piwnic i tam siedzieli miesiącami. Niektórzy okupanci wchodzili do domów, wyrzucali mieszkańców, i po prostu zaczynali sobie tam mieszkać. Ale nie przychodzili do każdego domostwa. Wybierali sobie raczej te piętrowe, ładne, bardziej luksusowe, z których można było też coś ukraść. A wynosili wszystko - telewizory, mikrofalówki, pralki. Kiedy rosyjscy wojskowi podchodzą pod dom Katii, pijani i z bronią, jej córka najpierw przerzuca przez okno synka, potem wyskakuje sama. Przebiegają podwórko za domem i przeskakują przez płot. Udaje im się zabrać z niemal ostatnim transportem, którym ewakuują się uciekinierzy, i wyjeżdżają z miasta. Są bezpieczni. Ale wtedy Katia widzi ich po raz ostatni. Zostały jedynie zdjęcia na regałach, oparte o porcelanowe filiżanki.

Tu żyją ludzie, dzieci

Na rozmowach zastaje nas głęboka noc, a zmęczenie zaczyna nakrywać nas falami. Dostajemy jeszcze herbatę i kanapki. Sprawdzamy balistykę - hełmy, kamizelki kuloodporne. Kontrolujemy zawartość osobistych apteczek. Kiedy gaśnie światło, ja długo nie mogę zasnąć. Leżę w swoim śpiworze i myślę tylko o tym, że rano ruszamy w kierunku Bachmutu. Patrzę w sufit i wtedy po raz pierwszy pomyślę: po co ja to w ogóle robię? Ale motywacja przychodzi o poranku.

Chwilę po wschodzie słońca pod dom Katii przychodzi Wowa. Wie, że za chwilę wyjeżdżamy, ale uważa, że powinniśmy przejść się razem z nim. Żadne opowieści nie zastąpią tego, co można zobaczyć na własne oczy. Dopiero w dziennym świetle widzę, że ślady okupacji są nawet na ulicy Katii - ostrzelany i doszczętnie spalony samochód stoi na skraju drogi. Niemal każde ogrodzenie, każda brama jest podziurkowana odłamkami.

Na drzwiach wejściowych napisy:

Tu żyją ludzie.

Tu są dzieci.

Ludzie, dzieci.

Idziemy przez tę część miasta, która pod okupacją była kompletnie odcięta od świata. Izium podzielone jest na dwie połówki przez rzekę. Jedyny most ukraińskie wojsko wysadza od razu, kiedy rosyjskie wojska przełamują linię obrony. Wiedzą, że odcinają jedyną drogę ucieczki, ale zdają sobie sprawę, że w ten sposób kupią więcej czasu przed idącymi już w tę stronę hordami rosyjskich wojsk. Wtedy Rosjanie rozstawiają na polach baterie rakiet i zaczynają bestialsko ostrzeliwać miasto, rujnując całe centrum, budynki mieszkalne, szkoły i szpital. Stoję nad wykopaną, głęboką dziurą w ziemi, gdzie leżą spalone szczątki ciężarówki. Na niej rozstawiono system Grad, który niejednokrotnie nakrywał cywilne bloki, mordując dziesiątki istnień. Takich dziur na polu, na którym stoimy, naliczyłam około pięciu. Stawiam każdy krok ostrożnie, po ścieżce, którą wcześniej przeszedł Wowa. Spod śniegu przeraźliwie wyzierają odłamki, fragmenty mundurów, wojskowy ekwipunek. Dostrzegam, że wszędzie dookoła powiewają czerwone taśmy, przyczepiane do wbitych w ziemię prętów.

- Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny - mówi Wowa i wskazuje palcem na las w oddali. - A tam, pięćset, może sześćset metrów stąd znaleziono zakopane ciała tych, których zabili podczas okupacji. Głównie kobiet. Trzymajcie się blisko mnie i nie schodźcie z drogi

W miejscu takim jak to jest bardzo prosta zasada: jeśli czegoś nie zostawiłeś sam, lepiej tego nie podnoś. Najlepiej w ogóle niczego nie dotykać i nie schodzić z udeptanej ścieżki, a jeśli to możliwe, trzeba trzymać się asfaltu. Również w momencie załatwiania fizjologicznych potrzeb. Rosjanie, wycofując się z Izium, rozrzucają wszędzie przeciwpiechotne miny. Ale można sobie zrobić krzywdę nieuważnie stawiając nogę na ostre jak nóż fragmenty rakiet, które rozerwały się na kawałki.

Na niektórych bramach widzę napisy: nie wchodzić, miny. Wowa zatrzymuje się przed jednym z budynków. W miejscu, w którym prawdopodobnie były drzwi wejściowe jest wielka dziura i kupa gruzu dookoła. Właściciele domu wrócili tu chwilę po wyzwoleniu miasta. W ich mieszkaniu żyli okupanci, a kiedy je opuszczali, zostawili na klamce zapalnik od bomby. Kiedy sąsiadka nacisnęła klamkę -  bomba eksplodowała. Takich niespodzianek było wiele - we włącznikach światła, pośród dziecięcych zabawek, w szufladach. Wowa opowiada o tym, jak ranili sukę, która miała małe szczeniaki. Ranili ją tak, by nie zabić, więc ona wyła. Długo i głośno, aż ktoś nie przyszedł jej pomóc. Kiedy mężczyzna podniósł ją w górę, okazało się, że bomba była schowana w psim posłaniu. Zginęli na miejscu - suka, szczeniaki i człowiek, który chciał jej pomóc.

Aldona i Katia. Zdjęcie: Aldona Hartwińśka

Czerwony rzemyk z krzyżykiem na szczęście

Idziemy może kilometr, a moim oczom ukazuje się pobojowisko - spalone czołgi stoją pomiędzy zrujnowanymi domami. Wszędzie leżą odłamki, szkło, wraki samochodów. W gruzowisku, po eksplozji bojowego wozu pancernego, dostrzegamy zakrwawiony rosyjski mundur. Tu musiała być toczona główna bitwa o Izium. Wojennych “fantów” jest znacznie więcej: zimowe rękawiczki, hełm z potężnym wgnieceniem, zapakowany rzeczami plecak. Jest zima, wszystko skute lodem i zasypane śniegiem, a ja mam wrażenie, że czuję w powietrzu krew. Duch przeszłości nie zniknie stąd nigdy, nawet, jeśli uprzątną te upiorne wraki.

Kiedy wsiadamy do samochodu, Katja zawiązuje mi na ręku czerwony rzemyk z krzyżykiem. Chce, żeby przyniósł mi szczęście i żebym o niej zawsze pamiętała. Tego dnia ruszamy w kierunku Bachmutu. Jeszcze tego nie wiem, ale do Katii będę wracać wielokrotnie. Czasem po to, by ją tylko na chwilę przytulić.

***

Półtora miesiąca po naszym wyjeździe dostaję wiadomość od Katii. “Wowa nie żyje. Poległ pod Bachmutem”.

Książka wydana przez Patronite Publishing, do kupienia na patronite-sklep.pl

20
хв

Tu nie wchodźcie, wszędzie są miny

Aldona Hartwińska

Możesz być zainteresowany...

Ексклюзив
20
хв

Przekazać Francuzom prawdę o wojnie

Ексклюзив
20
хв

„Pluskwy przywlekliście z wojny”. Historia Rybalewskich

Ексклюзив
20
хв

Де в громадських місцях Польщі можна вживати алкоголь?

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress