Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
Siedzimy na ławce w amfiteatrze Łazienek Królewskich, obok nas w wózku śpi 10-miesięczny Jarema. Jego mama, aktorka teatralna i filmowa Natalia Mazur (znana z ról w filmach "Seks i nic osobistego", "Będą z nas ludzie", "Wesele", "Pogrom. 1905") przyjechała do Polski na rezydencję artystyczną w Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego. Do 2022 roku wraz z mężem Wasylem Wasyłykiem, odtwórcą roli króla Jagiełły w popularnym polskim serialu telewizyjnym "Korona królów", mieszkali w Warszawie, gdzie po pandemii otrzymali wiele propozycji aktorskich. Teraz są w swoim rodzinnym Lwowie, gdzie urodził się ich syn.
To inna atmosfera, gdy jesteś ze swoimi
Anastazja Kanarska: W zeszłym roku, kiedy tysiące Ukraińców wyjeżdżało za granicę, Ty wróciłaś do Ukrainy. Żałowałaś tej decyzji?
Natalia Mazur: Szczerze czułam, że chcę być w domu. Wróciłam w sierpniu, w październiku zaczęły się ostrzały elektrowni, w grudniu urodziłam dziecko i musiałam dostosować kąpiele dziecka do harmonogramu przerw w dostawach prądu. Na szczęście nie było zbyt zimno. Mimo tych wszystkich trudów nigdy nie żałowałam powrotu.
Natalia Mazur i Roman Łucki na planie filmu "Seks i nic osobistego". fot: Instagram @nataliiamazur
Chciałam pracować w teatrze i coś powiedzieć. To ta sama wibracja, kiedy jesteś ze swoimi, kiedy jesteś w domu. W sierpniu ubiegłego roku świat nie był tak zmęczony wojną w Ukrainie jak teraz. Czasami wydaje się, że Ukraińcy stali się niewygodni. Kiedyś (zaledwie rok temu) ludzie na świecie byli nam bardziej przychylni i wyrozumiali. Teraz nastrój się zmienił: przestańcie przypominać nam o wojnie, przestańcie publikować te zdjęcia...
AK: Przed powrotem do Ukrainy wzięłaś udział we francuskim projekcie teatralnym. Opowiedz nam o swojej podróży do Paryża.
NM: To po tym wyjeździe zechciałam wrócić do teatru. Bo kiedy zaczęła się inwazja na pełną skalę, przez chwilę myślałam, że mój zawód nie ma sensu, że już nigdy nie będę chciała zajmować się aktorstwem. Wtedy poszłam na kurs medycyny taktycznej w Warszawie. Zaproponowano mi udział w projekcie reżyserowanym przez Rolanda Auzeta "Nous, l'Europe, Banquet des peuples" [My, Europa, uczta narodów - red.] w repertuarze Teatru Atelier. Tematem była heterogeniczność Europy. W czasie gdy rozpoczęła się inwazja na pełną skalę aktorzy tego teatru odbywali tournée po Francji. Zdecydowali wtedy, że muszą dodać do sztuki coś o Ukrainie. A jak można mówić o Ukrainie bez ukraińskiego głosu na scenie? Zaproponowali mi bycie tym głosem i wysłali mi tekst bardzo skoncentrowany na Putinie. Nie chciałam o nim mówić, więc dali to innemu francuskiemu aktorowi, a ja zaproponowałem własną wersję: o Mariupolu, bo to był kwiecień, maj 2022 roku, kiedy nasi obrońcy bohatersko bronili Azowstali.
Prezentacja projektu "Top 10 wydarzeń 2022 roku. Spadający ranking" w ramach rezydencji artystycznej Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego. Fot: Ołena Hołosyj
Wtedy wszyscy czuliśmy, że musimy krzyczeć o tym, co się dzieje. W Warszawie odbywały się liczne wiece. Pamiętam, jak rzucaliśmy papierowymi samolotami w ambasadę niemiecką, domagając się zamknięcia nieba nad Ukrainą.
Zastanawiam się, jak bym się czuła, gdybym pojechała do Paryża w innych okolicznościach. Pewnie by mi się podobało. Paryż wokół mnie był wiosenny, piękny, a ja byłam złamaną obywatelką Ukrainy, która nie chce podziwiać tego piękna, tylko krzyczeć o wojnie. Jednak udało nam się nawiązać dialog, współpraca była dobra. Chociaż był jeden wywiad, podczas którego inteligentny, uprzejmy dziennikarz uparcie unikał tematu wojny.
Czytanie sztuki "Ja, wojna i plastikowy granat" kojarzy mi się z ciążą
AK: Od ubiegłego sezonu pracujesz w Teatrze Łesi Ukrainki we Lwowie. Co znaczy dla Ciebie aktorstwo w czasie wielkiej wojny?
NM: Teatr powinien reagować na to, co dzieje się wokół niego. Analizować, próbować wyjaśniać, przynajmniej prowokować do dyskusji. Mam jedną sztukę, która nie mówi bezpośrednio o wojnie, ale porusza istotne tematy i rysuje ważną paralelę z wojną. Nie wszystkie tematy dotyczą teraz wojny, ale wszystkie powinny dotyczyć dzisiejszego społeczeństwa, naszych obaw i wizji nas samych, ponieważ, mimo wojny, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało, mamy różne obawy i górę nierozwiązanych problemów i nieporozumień. Zdecydowanie nie chciałabym teraz robić niczego rozrywkowego. Nie potrafię zapomnieć o sobie nawet na scenie. W ogóle nie da się zapomnieć.
Czytanie performatywne „Osiem krótkich kompozycji o życiu Ukraińców dla zachodniego odbiorcy” Anastazji Kosodii w Jam Factory Art Center”Zdjęcie: Ola Klymiuk
AK: Aktorka i matka - jak współistnieją te dwie role?
NM: Przyszłam do teatru, gdy byłam w piątym miesiącu ciąży. A czytanie performatywne sztuki Niny Zahożenko "Ja, wojna i plastikowy granat", na które zostałam zaproszona, wiąże się z moją ciążą. Ona ma taki piękny, lekki tekst, chociaż dotyczy strasznego tematu. Mama i tata pakują dzieci, chcą wyjechać za granicę, ale zmieniają zdanie i zostają. Rozmawiają o rogalikach i rakietach... Czytałam tę książkę dwa tygodnie przed porodem, miałam już taki superduży brzuch i dziecko się wierciło. Mówię w niej o moim synku, a mój synek już jest we mnie, ma już nawet pieluszkę z rakietami. Mówię mu: "Tu jest słońce, rakiety, ale to są takie dobre rakiety, którymi leci się w kosmos". Podobne zdanie pada w sztuce. Doświadczenie aktorstwa i macierzyństwa są ze sobą powiązane. To bardzo zmysłowe doświadczenie.
Nie wiem, może to hormony. Ale mimo wojny wokół nas, macierzyństwo pomaga mi odczuwać życie i pragnienie życia bardzo intensywnie, dostrzegać piękno.
Zaczęłam próby 20 dni po narodzinach syna. Naprawdę chciałam dołączyć do projektu i myślę, że moje dziecko wspierało mnie w tej decyzji. I nie chciałam stracić siebie. Macierzyństwo samo w sobie nie jest stratą, po prostu zajmuje dużo czasu. Nie ma czasu na umycie włosów czy pomalowanie ust. Ale to rekompensuje coś innego, coś bezcennego.
Będąc w ciąży dużo czytałam mojemu synowi: Mychajło Semenko, Serhij Żadan, przy łóżku leżały tomiki poezji. Słuchał też muzyki [na te słowa Jarema się budzi - przyp. AK].
Mój ulubiony moment to ten, kiedy się budzi. Staram się nigdy tego nie przegapić.
Natalia, jej mąż Vasyl i ich syn Yarema. Zdjęcie: Ljubow Kvyatkovska
Jestem pierwszą osobą, która wspiera mojego męża
AK: Nie sposób uniknąć tematu żony króla ekranu. Fani wciąż do Ciebie piszą... Jak to było, gdy mąż był u szczytu aktorskiej sławy?
NM: To ciekawe doświadczenie - być żoną króla ekranu. Wiele osób śledzi cię na Instagramie, niektórzy piszą do dziś. Wiem, że czasami w aktorskich parach dochodzi do rywalizacji. W moim przypadku jest odwrotnie: zawsze czuję się tak, jakby to, co dzieje się z Wasylem, działo się ze mną. My jeszcze nie robiliśmy swoich karier w tym samym czasie, cały czas się huśtamy.
Radością jest patrzeć na człowieka, gdy jest w chwili szczęścia. Wydaje mi się, że obejrzałam z Wasylem wszystkie odcinki "Korony królów". Jestem pierwszą fanką mojego męża. Zawsze powtarzam, że jest osobą, która inspiruje mnie do wielu rzeczy w życiu.
Poznaliśmy się, gdy byliśmy studentami. Moja droga nie zawsze była łatwa, ale dzięki Wasylowi nauczyłam się odpuszczać. Jego sposób bycia jest impulsywny, często intuicyjny. To mi się w nim podoba. Jest pracoholikiem i ciężko przygotowuje się do przesłuchań, prób i kręcenia filmów. Nie znam nikogo, kto przywiązuje tak dużą wagę do przygotowań.
W czasie pandemii nie mogłam przyjechać do Warszawy przez pół roku. Potem obaj zaangażowaliśmy się w projekt Wojciecha Smarzowskiego. To był dobry, inspirujący okres. Teraz, o dziwo, kino na Ukrainie nadal istnieje, a my bierzemy udział w castingach. Wasyl jest wspaniałym ojcem i dzielimy się obowiązkami rodzicielskimi po połowie. Trudno mówić o planach, bo przyszłość to w tej chwili taki urojony luksus. Ale dziecko dorasta i to jest coś pięknego.
- Czy zmienisz ten świat na lepsze? - pyta Natalia swojego syna.
Macierzyństwo pomaga Natalii mocniej odczuwać życie. Zdjęcie: Ljubow Kvyatkovska
Dziennikarka i fotografka teatralna. Magister dziennikarstwa Lwowskiego Narodowego Uniwersytetu im. Iwana Franki. Doświadczenie zdobywała w legendarnej lwowskiej gazecie „Postup”, gdzie była odpowiedzialna za strony o kulturze na świecie. Publikowała w licznych mediach w Ukrainie i za granicą. Przez 10 lat była autorką ukraińskiego tygodnika „Nasze Słowo” (Warszawa). Duży wybór jej tekstów można przeczytać w dziale „Sztuka” Zbruc.eu. Współtworzy Sekcję ukraińską Culture.pl. Stypendystka programu Gaude Polonia – 2020 z projektem fotografii teatralnej.
Zostań naszym Patronem
Nic nie przetrwa bez słów. Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.
Historyczna superprodukcja „Dowbusz”, której premiera odbyła się już po wybuchu wojny, stała się jednym z najdroższych filmów w historii ukraińskiego kina (jej budżet wyniósł 120 mln hrywien – ok. 12 mln zł), a przy tym jednym z najbardziej dochodowych (zarobił około 70 mln hrywien). Opowiada historię mitycznego bohatera Ukrainy, który herosem stał się mimo woli, bo nie mógł zaakceptować niesprawiedliwości. Ta historia trafiła do serc widzów, bo pojawiła się we właściwym czasie.
Ołeś Sanin, reżyser, producent i autor zdjęć do filmów „Przewodnik”, „Mamaj” i „Dowbusz”, za ostatni z nich otrzymał Narodową Nagrodę im. Tarasa Szewczenki. Jego filmy są już klasykami. Między innymi dlatego, że Ołeś kręci filmy o tym, na czym się zna. Gra na bandurze, lirze kołowej, torbanie i zna kobziarzy, których losy są godne scenariuszy filmowych.
Reżyser i odtwórca roli Dowbusza
Nasz czas nadszedł
Oksana Honczaruk: Jak Pan myśli, dlaczego właśnie teraz otrzymał Pan Nagrodę Szewczenki?
Ołeś Sanin: Nagroda została przyznana zespołowi twórczemu filmu „Dowbusz”, czyli mnie jako reżyserowi, operatorowi Serhijowi Mychalczukowi i kompozytorce Ałle Zahajkewycz. We troje nakręciliśmy wszystkie trzy moje filmy fabularne. 20 lat temu powstał „Mamaj”, 10 lat temu „Przewodnik”, a w zeszłym roku odbyła się premiera „Dowbusza”.
Dyskutowaliśmy o metodzie twórczej, o wpływie naszych historii na widza. Być może nadszedł nasz czas, a nasze prace zaczęły współbrzmieć z czymś w ludzkich duszach. Jedyne, czego żałuję, to to, że podczas gdy literatura, muzyka i sztuki piękne mogą czekać na uznanie, sława kina jest ulotna: 2-3 tygodnie – i inne filmy pojawiają się na plakacie zamiast twojego.
Nie spodziewałem się jednak, że „Dowbusz” będzie aż tak popularny. I że stanie się artystycznym ambasadorem Ukrainy za granicą, wyjaśniając coś o nas innym.
Tak sobie teraz pomyślałam, że być może Pana film został nagrodzony jako taki „ostatni Mohikanin”. Bo nie wiadomo, kiedy w Ukrainie powstanie kolejny film o takiej skali.
Nie wiem. Ludzie mówili mi o „Przewodniku”, że nikt nie obejrzy go po ukraińsku, tym bardziej dlatego, że on mówi o trudnych czasach. Ale stał się liderem box office i dzierżył palmę pierwszeństwa przez bardzo długi czas. Mówili też, że nikt nie obejrzy „Dowbusza” i że nie uda się znaleźć pieniędzy na taki film. Potem obawiano się, że wybuchnie wojna i nikt nie będzie chodził do kin. Tymczasem ten film nie tylko stał się absolutnym liderem krajowego box office, ale był pokazywany w 27 krajach i powstało 17 jego wersji językowych. Nie jestem więc gotów poprzeć tezy, że nie będziemy w stanie dalej robić dobrych filmów.
Nikt nie wie, co się stanie. Najważniejsze, by twórca był gotowy na artystyczne inwestowanie w ludzkość
Nad czym Pan teraz pracuje?
Trudno poważnie mówić o planach twórczych, gdy wszystko kręci się wokół wojny. Pomagam na froncie. Większość pieniędzy, które zarobiliśmy na filmie, przeznaczyliśmy na pomoc wojsku i osobom dotkniętym wojną. Mamy bardzo duże zbiórki na wolontariat, nasi artyści przekazali większość rekwizytów z „Dowbusza” – kostiumy, broń, wszystko – na aukcje.
Jeśli chodzi o moją twórczą historię, mam sporo pomysłów, z których część została już spisana w scenariuszach, część ma storyboardy, a część muzykę. Planuję film, który mógłby być zrealizowany w najbliższej przyszłości w Ukrainie. Prawdopodobnie będzie to film koprodukcyjny; prowadzę negocjacje. Na pewno nie będzie to fabuła o dzisiejszej wojnie, rodzaj bezpośredniej ilustracji wydarzeń w Buczy czy coś takiego. Ewentualnie możemy zrobić film o nas dzisiaj. Ale przede wszystkim teraz jestem na wojnie i wszyscy moi bliscy przyjaciele tam są, więc moim najważniejszym planem jest doczekać się ich powrotu.
Z siemdziesięciu osób z ekipy filmu "Dowbusz" służących w wojsku pięć zginęło, a siedem zaginęło bez wieści
Któryś z reżyserów powiedział, że teraz jest dobry czas na rejestrowanie wojny, ale nie na odtwarzanie jej w filmie.
O tym wszystkim można opowiedzieć w filmach, ukrywając się za innym gatunkiem, jak science fiction, komedia romantyczna czy coś innego. Bo dziś w Ukrainie serca ludzi są tak pełne krwi, że trudno im oglądać filmy o teraźniejszości. Chciałbym zrobić film muzyczny. Przygotowuję się więc do tego, co publiczność zechce obejrzeć, na co znajdę środki i w czym koledzy spoza Ukrainy wesprą mnie finansowo.
Kiedy Pan się przygotowuje, inni kręcą komedie romantyczne i melodramaty. Tyle że w takich przypadkach trudno mówić o sztuce, bo to czysta komercja.
Nie chodzi o pracę tych, którzy kręcą filmy dla zarobku i sławy. Proszę mi uwierzyć – ani po sukcesie „Dowbusza”, ani po ceremonii rozdania nagród żaden z właścicieli kanałów telewizyjnych czy producentów filmowych nie powiedział: „Łeś, mam świetny pomysł, zróbmy film, ja znajdę pieniądze”. Mój telefon milczy, bo przed wojną ci ludzie skupiali się na produkcji rosyjskich produktów za rosyjskie pieniądze. Przemysł, który na to pracował, teraz się odbudowuje i szuka możliwości w innych światach. Pozostałości tej plebejskości wciąż istnieją i będą istnieć jeszcze przez jakiś czas, ale ludzi to już nie interesuje.
Kino: dowód na to, że istniejemy
Jak powinno dziś wyglądać prezentowanie ukraińskiej kultury za granicą?
Jedną rzeczą jest podróżowanie grup artystów z przedstawieniami za granicę, by pokazać je Ukraińcom tymczasowo szukającym tam schronienia. Ci ludzie z chęcią będą zapoznawać się z wszelkimi przejawami ojczystej kultury.
Inną sprawą jest europejska publiczność i integracja naszej kultury z tamtym światem. By obcokrajowcy mogli poznać Ukrainę, musimy przenieść naszą sztukę do ich dużych sal. A to oznacza zupełnie inne projekty, inną skalę i koszty. Potrzebujemy poważnych produkcji, które potrafiłyby zaskoczyć.
I musimy współpracować z Europejczykami. Działam teraz w dyplomacji kulturalnej: szukam kontaktów, rozmawiam z producentami z konkretnych krajów. Bo aby projekt odniósł sukces za granicą, musisz zrozumieć, jak będzie tam działał. Nie możesz tego zrobić sam, siedząc w Ukrainie.
Jak rozumiem, przyszłość naszego kina leży w koprodukcji.
Jako przykład mogę podać sukces naszych filmów dokumentalnych na świecie. Gdyby nasi twórcy nie mieli za sobą producentów francuskich, brytyjskich i amerykańskich, nie zdobylibyśmy Oscara za filmy dokumentalne.
Czekają tam na nas, bo mamy coś do powiedzenia i jesteśmy tak od nich różni?
Na początku tego wieku byliśmy przekonani, że wszyscy jesteśmy tacy sami, że w tym supermarkecie narodów twój język, kultura, tożsamość nie są już ważne. Bo ludziom, którzy sprzedają towary, wygodnie jest myśleć, że tacy sami ludzie będą mieć takie same telefony i nosić takie same koszulki. Czy to nie przypomina trochę tego, czego doświadczyliśmy w ZSRR?
Tyle że dziś ludzie w wielu krajach stają się coraz bardziej świadomi swojej tożsamości narodowej. Politycy wyrażający idee narodowe stają się popularni w wielu europejskich krajach. Okazało się bowiem, że nadal ważne jest, by ludzie wiedzieli, czy ich kultura i język ocaleją.
Na planie "Dowbusza"
A dla Ukrainy jeszcze ważniejsze jest zrozumienie, co nas wyróżnia i za czym się opowiadamy.
Dziś pytanie brzmi: Czy ukraińska kultura w ogóle będzie istnieć, czy zostanie przekształcona w coś jasnego i nowego? Czy powiemy światu o sobie coś ciekawego – nie tylko to, że jesteśmy narodem wojowników, którzy będą walczyć o naszą ziemię do końca?
To nie tylko kwestia przejęcia naszych terytoriów i wypalenia z nas tego, co czyni nas Ukraińcami. Te wyzwania stoją teraz przed całym światem, choć może dla innych nie są tak dotkliwe, jak dla nas. Bo my jesteśmy dziś światowym laboratorium przetrwania.
Fakt, że jesteśmy jakimś „laboratorium”, jest przerażający.
Ale to prawda. Niemal codziennie otrzymuję prośby od zagranicznych naukowców, którzy chcieliby przyjechać do Ukrainy, by badać, jak ludzie radzą sobie w zamkniętej, wrogiej przestrzeni, jak przyzwyczajają się do wybuchów i co robią z nimi wstrząsy społeczne. Ci naukowcy nie mogą odnieść się do doświadczeń ludzi chodzących po ulicach, gdy jest alarm i bombardowanie, więc uważają, że powinniśmy byli opuścić nasze domy dawno temu. Ale proszę zapytać mieszkańców Charkowa, jak to wszystko przetrwali, jak po kolejnym koszmarze rano ulica jest sprzątana, muzycy grają koncerty, a nowożeńcy biorą śluby. Nawet mimo tego, że panowie młodzi są mundurach i nazajutrz muszą iść na front, pragnienie zakładania rodzin pozostaje nieśmiertelne.
To nasz sposób na przetrwanie, nasz wewnętrzny opór wobec wroga, który przybył, by odebrać nam nie tylko dom, ale i życie
Tyle że my nie jesteśmy obiektami testowymi, prawda?
Nie. Żyjemy na tym świecie i znajdujemy odpowiedzi na pytania, bo inaczej nie da się przetrwać. A ktoś inny przygląda się temu, próbując zdobyć doświadczenie, by kiedyś też przetrwać. Bo o czym świadczy to, że codziennie wymyślamy nowe technologie wojskowe?
Musimy uratować nasze dzieci i przygotować je na to, że będą budować wielką, nowoczesną, europejską Ukrainę. Musimy teraz kształcić nowych Einsteinów, a naszym głównym zadaniem jest nie pozwolić, by wróg odebrał im życie. Takie jest moje przekonanie, tak staram się żyć: jeśli jesteś odpowiedzialny za edukację, naukę, kulturę, musisz dać to ludziom tu i teraz. Nie masz prawa czekać na koniec wojny, nie masz prawa żyć z dnia na dzień, próbując tylko przetrwać.
Po co siedzieć i na co czekać?
Moi koledzy – aktorzy, artyści, kamerzyści – którzy chwycili za broń i poszli bronić Ukrainy, kupili takim jak ja trochę czasu. Skończyłem „Dowbusza” tylko dlatego, że Serhij Mychalczuk, z którym miałem iść na wojnę, powiedział: „Musisz to skończyć teraz, bo nie mamy nic poza tym filmem. Może odniesie sukces i będzie historią naszego ruchu oporu”. I tak się stało, Serhij miał rację. Film wszedł na ekrany w czasie wojny, podczas premiery latały rakiety, a po alarmie ludzie wrócili do kina, by dokończyć oglądanie.
Dziś widzowie oglądają „Dowbusza”, by powiedzieć sobie: „Żyjemy”. A ludzie za granicą pytają: „Jak zrobiliście taki film w czasie wojny?”. To dla nas dowód, że istniejemy
Kadr z filmu „Przewodnik”
Nie potrzebujemy już mesjasza
W „Dowbuszu” zgłębia Pan ideę, dlaczego ludzie stają się bohaterami. Okazało się, że bohaterowie są wszędzie wokół.
I tak jest zawsze. Bohaterowie żyją wśród nas. Po prostu czasami przychodzą chwile, które ich urzeczywistniają. Ludzie potrzebują bohatera, który da im nadzieję. Wszyscy wierzyliśmy w „Ducha Kijowa”, w pilota, którego nie mógł zabić żaden rosyjski pocisk. I wszyscy byli szczęśliwi, że on chroni niebo nad nami. Znam osobę, która wymyśliła ten mit. Ale tu nie chodzi o pomysł, lecz o to, że ludzie wierzyli w istnienie bohatera, ponieważ zabrał od nich strach i dał nadzieję na przetrwanie.
Powiedział Pan kiedyś, że Huculi czekali na Dowbusza, bo potrzebowali mesjasza. Czy teraz Ukraińcy też potrzebują mesjasza?
Myślę, że już przeżyliśmy ten czas.
Dziś oczekiwanie, że ktoś przyjdzie i da ci szczęście i wolność, byłoby już dziwne. Musisz bronić tego, co kochasz, bo to nie jest zadanie mesjasza. To twoje zadanie
Teraz dla nas Szewczenko to nie „Kateryna”, ale „Kaukaz” [poematy Tarasa Szewczenki – red.]: „Nie czekaj na wolność, na którą liczysz – ona zasnęła: car Mikołaj ją uśpił”. Tylko ty sam. W „Dowbuszu” mówię o tym, dlaczego to stało się to tak ważne.
Wydaje się, że kiedy ktoś dokonuje bohaterskiego czynu, nie myśli o tym.
Nikt o tym nie myśli. Na wojnie nie ma czegoś takiego, jak pragnienie dokonania bohaterskiego czynu. Bo ci, którzy mają takie pragnienie, umierają pierwsi. Na froncie po pierwszym strzale w twoim kierunku cały heroizm kończy się natychmiast – nie ma żadnego romantyzmu. Z czasem zaczynasz rozumieć, dlaczego to, co robisz, nazywasz pracą. Pracą, która jest zaskakująco codzienna dzięki twojemu charakterowi, twojej sile oporu i przetrwania oraz motywacji.
W takich warunkach słowo „ojczyzna” dla człowieka kurczy się do rozmiarów małej historii – do rodziny: jeśli zawiedziesz tutaj, oni tam umrą. I tak krok po kroku człowiek staje się bohaterem
Wracając do Dowbusza: on miał brata Iwana, który chciał zostać bohaterem. Ale kiedy sprawa stanęła na ostrzu noża, uciekł. Ołeksa Dowbusz nie chciał być bohaterem, ale musiał się nim stać, bo czuł się odpowiedzialny za innych. Chciał zwykłego ludzkiego szczęścia i tego, by nikt mu tego szczęścia nie odebrał. Dlatego musiał zostać bohaterem.
Pokazywaliście „Dowbusza” na froncie i w szpitalach. Jak to jest technicznie możliwe?
Zabieramy ze sobą projektor, aparaturę dźwiękową i ekran (dość duży), a potem to wszystko rozstawiamy. W ciągu kilku godzin możemy zorganizować kino nawet w szczerym polu. Tam, gdzie na linii frontu jest trudno, robimy coś mniejszego. Dla żołnierzy ważna jest nie tylko projekcja – mogą przecież obejrzeć film na swoich telefonach. Liczy się komunikacja na żywo, opowieść o tym, jak powstał film.
Żołnierze na projekcji "Dowbusza"
Podobnie jest, gdy Sławik Wakarczuk lub Iwan Leno [ukraińscy muzycy – red.] odwiedzają żołnierzy. Wychodzą z jedną gitarą, a może ktoś wystuka rytm w pudełku po muszlach. To wszystko, czego potrzebują, bo nie liczy się show, tylko to, że ktoś zwrócił na tych żołnierzy uwagę. Przychodzi do ciebie osoba z telewizji i rozmawia z tobą, jak równy z równym. Chłopaki widzą, że ich czyny, które są dla nich tylko pracą, nie są bez znaczenia, że są naprawdę potrzebne. Nie lubię mówić o froncie kulturowym czy jakimkolwiek innym froncie, ekonomicznym czy dyplomatycznym.
Mamy teraz tylko jeden front. My jesteśmy tyłami, czyli tymi, którzy naszym bohaterom walczącym na froncie dają poczucie, że za nimi są ci, których warto chronić
Film kosztuje tyle co tuzin czołgów
Jak bardzo zmienili się nasi żołnierze na froncie przez te trzy lata wojny?
Bardzo. Na początku było wielu ochotników, duże grupy. Teraz oni są ranni, wielu już nie żyje, a wielu innych utraciło motywację. Dziś w centrach szkoleniowych jest wiele osób, które nie są zbyt chętne do pójścia na front. Trudno nawiązać z nimi kontakt.
Ostatnio pokazałem film żołnierzom, którzy właśnie wrócili z rosyjskiej niewoli. To całkowicie odrębna publiczność. Przez długi czas byli poza naszą przestrzenią informacyjną, było im bardzo ciężko.
Mój niedawny pokaz dla rannych w szpitalu to zupełnie inna historia. Przywieziono ich na wózkach inwalidzkich – bez rąk, bez nóg, niewidomych. Ale chcieli mnie posłuchać, poznać mnie. Poprosiłem tych, którzy widzieli film, by podnieśli ręce, a wtedy jeden z nich rzucił wesoło: „Nie mogę podnieść ręki, bo nie mam ręki”. Wszyscy się roześmiali. A potem przyprowadzili żołnierza bez oczu, a on powiedział: „Widziałem twój film, bo przyjechałeś do nas półtora roku temu”. Wtedy przypomniałem sobie, że wyświetlałem „Dowbusza” w centrum szkoleniowym, a następnego dnia poszedłem na front.
Tamten żołnierz stracił kończyny i oczy już w pierwszej bitwie.
Świadomość, że Pana film jest jedną z ostatnich rzeczy, które widział i zapamiętał, to wielka odpowiedzialność.
Odpowiedzialność artysty w takiej sytuacji to nie puste słowo. Po prostu się rozklejam, bo rozumiem, że wszystko, co robię, nie może być tworzone dla własnej sławy czy pieniędzy. Nie powinieneś marnować pieniędzy, które można by wydać na wojsko.
Film kosztuje tyle co tuzin czołgów, więc jeśli twoja praca jest bez znaczenia, lepiej pomóc wojsku
Reżyser Ołeś Sanin i operator Serhij Michalczuk (w szarej kurtce) podczas pracy
Jak Pana rodzina przetrwała lata wojny?
Mam czworo dzieci: dwoje jest w domu, najmłodsze kończy szkołę podstawową, a syn jest w dziesiątej klasie. Moje dwie starsze córki pracują. Najstarsza wyjechała z mężem na leczenie do Stanów Zjednoczonych i być może zostanie tam przez jakiś czas, lecz będzie pracować dla Ukrainy. Niestety mój pierwszy zięć [Christopher Campbell, weteran armii amerykańskiej, żołnierz Legii Cudzoziemskiej – red.], który przyjechał bronić Ukrainy w 2022 roku, zginął. Zgodnie z jego wolą pochowaliśmy go tutaj. Miał zaledwie 27 lat.
Oprócz tego, że był zawodowym żołnierzem, był biologiem i po zakończeniu służby wojskowej chciał zajmować się genetyką. Był jednym z tych obcokrajowców, którzy otwarcie mówili, że losy świata rozstrzygają się w Ukrainie.
Kobziarz śpiewa o zmarłych, byśmy o nich nie zapomnieli
Jest Pan wybitnym przedstawicielem sztuki gry na kobzie i lirze. 5 grudnia 2024 r. UNESCO uznało ukraińskie kobziarstwo za niematerialne dziedzictwo ludzkości. Jak to wpływa na tradycję kobziarską?
Na początku kobziarze uważali, że ta decyzja nie da nam nic szczególnego. Ale dlaczego nie wykorzystać UNESCO jako globalnej platformy do opowiedzenia światu o Ukrainie, o jej walce o własną tożsamość i kulturę, której częścią jest kobziarstwo? To tradycja, która przetrwała wszystkie kataklizmy.
Kobziarstwo to nie tylko śpiewanie pieśni przy akompaniamencie instrumentu muzycznego. To historia przetrwania
To także zachowanie epickiej tradycji narodowej, ponieważ istnieją utwory, które mają ponad 500 lat, a korzenie tej tradycji sięgają tysięcy lat wstecz.
Zdjęcie: Dmytro Sanin
Możemy mówić o związkach tradycji kobziarskiej z bojanami [poeci i pieśniarze Rusi Kijowskiej – red.] oraz o tym, że naród, który w ciągu całej swojej historii był pozbawiany języka i kultury przez wrogów, a jego literatura i pieśni były zakazane, znalazł sposób na zachowanie swojej tożsamości w bardzo specyficznej formie: cały materiał trafił w ręce muzyków, którzy w większości byli niewidomi. Wędrowali po kraju, żebrali o jałmużnę w pobliżu kościołów, a w swoich utworach opowiadali o chwale, wolności i historii Ukrainy.
W XVIII wieku większość kobziarzy stanowili Kozacy z utraconej Siczy. Tradycje kobziarskie stały się kontynuacją ich walki o własną tożsamość – i udawało im się to przez 300 lat. Nawet w latach trzydziestych XX wieku, gdy doszło do systematycznej eksterminacji kobziarzy, o czym opowiada mój film „Przewodnik”, pozostało jeszcze kilku lirników, którzy ocalili dziedzictwo. Ich następcy opracowali własną tajną sztukę zachowywania i przekazywania informacji. Dzięki temu kobziarstwo przetrwało i żyje do dziś.
A UNESCO wspiera tę tradycję i rozpowszechnia wiedzę o kobziarstwie. Czy to korzyść?
Świat się nami interesował, jeszcze zanim UNESCO nas uznało. Przed wojną do Ukrainy przyjeżdżali rekonstruktorzy muzyki dawnej z krajów, gdzie tradycja się nie zachowała – z Niemiec, Norwegii, Islandii. Oni mają epicką tradycję, ale martwą, bo nie ma jej nosicieli. Byli zainteresowani naszymi technologiami tworzenia instrumentów i technikami gry.
Ołeś Sanin: - Gdy chcemy zrobić instrument, szukamy drzew, które zimą podgryzł bóbr. Zdjęcie: Dmytro Sanin
W naszej armii jest wielu braci z kobziarskiego cechu.
Tak, bracia są na wojnie. Okazało się, że są teraz bardzo potrzebni w wojsku. Dzisiaj na froncie dumki o śmierci Kozaka są bardzo aktualne. Bo zdarza się, że modlitwa kapelana przy pochówku poległego na wojnie nie wystarcza.
Bo kiedy w pobliżu pojawia się kobziarz i śpiewa, że czyn zmarłego nie jest daremny, że 300 lat temu wydarzyło się to samo, a pamięć o tamtych bohaterach wciąż żyje, to ten, który teraz broni ojczystej ziemi, zdaje sobie sprawę, że też nie zostanie zapomniany. Bo kobziarze opowiedzą o nim całemu światu
Nawiasem mówiąc, to taki przypis do tematu znaczenia artysty w czasach wojny.
Co stało się z kobziarskimi manufakturami podczas wojny? Słyszałam, że warsztat w obwodzie kijowskim został zniszczony przez rakiety, a mistrzowie z Charkowa przenieśli się do innych miast.
Obecnie mamy trzy warsztaty kobziarstwa: w Kijowie, Charkowie i Lwowie. Rzeczywiście, część kobziarzy przeniosła się z Charkowa do Lwowa, a część do Połtawy. Wielu młodych ludzi poszło służyć. Niektórzy zostali zabici lub ranni, są też tacy, którzy stracili kończyny. Nie trzeba dodawać, że staramy się kontynuować wytwarzanie instrumentów i grać na nich, mimo okoliczności. Teraz w Ukrainie jest może z pięćdziesięciu braci. Tylko niewielka część z nich to mistrzowie, reszta to czeladnicy. Mamy nowych członków, którzy stracili zdrowie, np. wzrok, na froncie. To bardzo młodzi ludzie, którzy nie chcą rezygnować z walki. Tyle że teraz ich bronią jest instrument.
Joanna Mosiej: Powiedziała Pani, że największym Pani marzeniem jest, żeby świat się obudził i żebyśmy mieli przyszłość. Czy naprawdę jesteśmy już w momencie, w jakim była Republika Weimarska w swoim schyłkowym okresie? Nie ma dla nas nadziei i odwrotu? Historia musi się powtórzyć?
Agnieszka Holland: Boję się, że trudno będzie zawrócić z tej drogi, jeżeli nie ma prawdziwej woli. Oczywiście nadzieja umiera ostatnia, ale to musi być nadzieja zbiorowa, a nie tylko jednostek. A w tym momencie, wśród tych, którzy decydują o naszych losach, nie ma pomysłów, nie ma woli. I nie ma odwagi.
Obecnie wszystkie rządy centrowo liberalno-prawicowe idą zdecydowanie w stronę reaktywności wobec czegoś, co wydaje im się nieuchronne, czyli fali brunatnego populizmu. A kiedy tej fali nie przeciwstawia się nic innego, tylko jeszcze więcej populizmu, to nie można wygrać rozgrywki o losy świata. Przynajmniej nie w najbliższym dziesięcioleciu. A równocześnie nie widzę takiej pracowitości, determinacji, nie widzę charyzmy, która mogłaby ludzi przekonać, że warto się o pewne wartości bić. I to w każdym wymiarze. I w takim, w jakim biją się Ukraińcy i w takim, jakim jest rezygnacja z pewnego komfortu, po to, żeby zapewnić lepszą przyszłość, żeby poszerzyć prawa innych.
Jednocześnie coraz więcej ludzi do tej pory zaangażowanych, z powodu zmęczenia, rozczarowania i utraty nadziei, udaje się na wewnętrzną emigrację.
Tak, odpływają do takiego niebytu i pasywności, dlatego kryzys nadziei wydaje mi się najgłębszym i najbardziej niebezpiecznym kryzysem. I on wyraża się w wielu sprawach, jak chociażby w takiej niechęci do prokreacji, która jest w krajach zamożniejszych i która wynika właśnie z braku nadziei, z braku wiary w to, że przyszłość ma sens. Że jest na tyle dobra, że warto projektować siebie w tę przyszłość. I takie ogromne rozczarowanie, poczucie bezsensu, chęć odcięcia się od polityki młodych ludzi czy ludzi wrażliwych, ideowych, jest zjawiskiem śmiertelnie niebezpiecznym dla jakiejkolwiek próby utrzymania demokracji.
Także jesteśmy w takim smutnym czasie. Zresztą to co się dzieje w Polsce jest jakimś odbiciem tego, co się dzieje w skali światowej. To co wyprawia Donald Trump, jak szybko rosną różne autorytaryzmu i to takie dystopijne. Można na to zareagować jako na fatalizm, poddać się temu i próbować iść z falą, co robi większość klasy politycznej.
To podejście takiego specyficznego, narcystycznego egoizmu, które świetnie wyczuwają politycy pokroju Donalda Trumpa. Oni na tym budują. Dają nadzieję tym, którzy są na tyle bezkrytyczni, że przyjmą każdą błyskotkę za złoto i bardzo łatwo jest ich uwieść. Nie są wyposażeni w narzędzia jakiegoś elementarnego krytycyzmu, żeby się przeciwstawić nowoczesnym środkom komunikacji.
A w czasach rewolucji internetowej, sztucznej inteligencji, social mediów z ich algorytmami, manipulacja opinią publiczną jest banalnie łatwa i piekielnie skuteczna
Więc te potwory mają po swojej stronie jakieś zupełnie niebywałe narzędzia. To jest wielka wina całego systemu edukacji, również mediów, które poddały się presji klikalności tak bardzo, że w gruncie rzeczy przestały być autorytetem dla kogokolwiek.
Reżyserka Agnieszka Holland podczas performancu Joanny Rajkowskiej w Ogrodzie Saskim, dotyczącego granicy polsko-białoruskiej, Warszawa, 14 maja, 2023 roku. Zdjęcie: Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.p
Mam wrażenie,że tragizm Ukrainy polega też na tym, że walczy o przyłączenie do świata, którego już nie ma - do świata demokracji liberalnej, praw człowieka, państwa prawa. Do świata, który się topi jak jakiś cenny kruszec.
Trochę tak właśnie jest. Ostatnie posunięcia Donalda Trumpa, czyli zamrożenie środków z USAD, godzą bezpośrednio w ich byt. Odbierają nadzieje nie tylko na lepszą przyszłość, ale i teraźniejszość. Z tych środków finansowana była praca wielu organizacji pozarządowych oraz konkretna pomoc humanitarna. Trudno będzie zastąpić te środki. Musimy zatem na nowo odbudować na jakichś innych zasadach niezależne organizacje pozarządowe i niezależne media. To będzie ogromny wysiłek. Bo pieniądze są w większości po tamtej stronie, gdzie wszyscy milionerzy i big techy. Trump i jego zastępcy, jak jacyś uczniowie czarnoksiężnika, mogą imponować skutecznością wynikającą z całkowitego braku zahamowań. Do tej pory byliśmy przyzwyczajeni, że są pewne reguły i granice, których nie można przekraczać.
My jesteśmy zdecydowanie w defensywie.
Jak to się skończy?
Myślę, że mniej więcej wiadomo. Skończy się to jakąś apokaliptyczną katastrofą, po której, mam nadzieję, znowu wrócimy do domu. Jeżeli przetrwamy, to wrócimy dojakiegoś sensu, ale jak na razie nie wygląda to dobrze.
To jak dawać nadzieję? Mogę wyrażać tylko swój podziw, bo szczerze mówiąc, dawanie nadziei w sytuacji, kiedy nie wiem skąd ją wziąć, byłoby no takie nieodpowiedzialne.
Jest Pani sumieniem polskiego kina, a kto byłby dla Pani bohaterem dzisiejszych czasów, takim Obywatelem Jonesem?
Obywatel Jones, odważny sygnalista jest zawsze moim bohaterem. Bohaterem są też aktywiści, ci, którzy idą pod prąd, którzy zawsze kierują się najbardziej podstawowymi wartościami. Oni są dla mnie bohaterami naszych czasów. Jest im ciężko, bo to wielka mniejszość. Tak jak była wielka mniejszość demokratycznej opozycji w krajach komunistycznych, czy jak była ogromna mniejszość pierwszych chrześcijan.
No ale wierzę, że ten świat się jednak odbudowuje za każdym razem i za każdym takim zawirowaniem te wolności się poszerzają. Więc mam nadzieję, że teraz też tak nastąpi
W Pani filmie „Europa, Europa”, jest taka surrealistyczna scena, w której Hitler w tańczy w objęciach ze Stalinem. Myślę, że dzisiaj można by pokazać podobną scenę Putina tańczącego z ….
No tak, myślę, że można by zrobić taki krąg, dość duży, tańczących oszalałych autorytarnych narcyzów, którzy nie oglądają się na żadne wartości, poza swoim doraźnym wielkim zwycięstwem.
„Europa, Europa’, która była w pewnym sensie ostrzeżeniem, aktualizuje się, jak wszystkie filmy czy opowieści, w takich momentach, które mówią o tym, co dzieje się z człowiekiem, który jest postawiony wobec najprostszego wyboru, żeby siebie ratować.
I wszystko inne przestaje się liczyć.
Kręciliśmy go w 1989 roku, a do kin wszedł na przełomie 1990 i 91 roku. To był czas wielkiej nadziei, wielkich zmian w naszej części Europy. Często pytano mnie, skąd ten podwójny tytuł. Ja odpowiadałam, że dla mnie ciekawa jest podwójność Europy, swoista dychotomia, która się odbija w losach chłopaka – bohatera filmu.
Europa z jednej strony jest kolebką największych wartości, demokracji, praw człowieka, równości, braterstwa, solidarności, wspaniałej kultury. A z drugiej strony - kolebką największych zbrodni przeciw ludzkości i największego okrucieństwa
To jest właśnie ta podwójność. I teraz ponownie zaczyna przechylać się na tę ciemną stronę. Wchodzimy w mrok i na razie nie widać jeszcze światełka w tunelu. No, ale to nie znaczy, że nie mamy iść w stronę tego światełka.
Trzeba budować koalicję przeciwko temu, co się dzieje. Trzeba wlać ducha otuchy w opornych. Ludzi dobrej woli ciągle jest dużo i na tym ich oporze musimy budować przyszłość.
Reżyserka Agnieszka Holland na planie filmu “Europa Europa”, Łomianki, 10 czerwca, 1989 rok. Zdjęcie: Sławomir Sierzputowski /Agencja Wyborcza.pl
Wreszcie chociaż trochę otuchy.
A moim ukraińskim znajomym, przyjaciółkom i przyjaciołom chciałam powiedzieć, że światło się pojawi. Chwilowo widzimy wokół ciemność i wydaje się nam, że nie ma w ogóle światła. Ale to światło jest. Ono jest w nas. My jesteśmy nosicielami tego światła i ci, którzy walczą w Ukrainie, są bardziej niż ktokolwiek inny jego nosicielami. Jest wokół dużo sił, które chcą to światło zgasić. No musimy je chronić. Jedyne, co mogę wyrazić, to podziw dla ich siły i solidarność.
Bardzo dziękuję. Pięknie to Pani powiedziała. My sobie ostatnio powtarzamy, że nadzieja jest w nas. Bo gdy się wydaje, że nie ma skąd jej brać, to musimy znaleźć ją w sobie.
Dokładnie, ma Pani rację. Właśnie to chciałam powiedzieć, że światło, czyli nadzieja jest w nas.
Jej ulubionym słowem jest „czułość”. Jest w historiach, które opowiada na scenie, w jej stosunku do publiczności i aktorów, w tym, co łączy ją z Charkowem. Uważa, że czułość to źródło jej własnej siły w tych trudnych czasach.
Oksana Dmitriewa jest główną reżyserką Charkowskiego Teatru Lalek im. Wiktora Afanasjewa. Już latem 2022 r. jej lalki pojawiły się na przedstawieniach w schronach i w teatrze. Ludzie tego potrzebowali.
ksana Dmitriewa. Zdjęcie: Ołeksij Jeroszenko/Gwara Media
Kamienie zamiast bomb
Oksana Honczaruk: Pod koniec 2024 r. Twoja „Żyrafa Mons” wygrała Ogólnoukraiński Festiwal Teatralny „GRA” – została uznana za najlepszą sztukę dla dzieci. To jedna z pierwszych sztuk wystawionych w czasie wojny, wzruszająca opowieść o żyrafie, która ukrywa się w Charkowie podczas niemieckiej okupacji w 1941 roku. To bajka?
Oksana Dmitriewa: To legenda miejska z Charkowa, którą dramaturg Ołeh Mychajłow przekształcił w bajkę. Połączył w tej historii dwie wojny: wydarzenia, które miały miejsce 80 lat temu, i teraźniejszość. Bez względu na to, jak smutne to jest, historia się powtarza. Ale jednocześnie ta historia łączy różne pokolenia. Ołeh stworzył przejmującą historię, w której z miejsca się zakochałam.
W tej bajce, która nie do końca jest bajką, jest nieopisana czułość i nadzieja na dobre zakończenie. To okazja do szczerej rozmowy z dziećmi i dorosłymi o tym, co dzieje się w mieście i kraju. „Żyrafa Mons” jest więc próbą prostego mówienia przez teatr o tym, co trudne.
Scenografię do spektaklu stworzył charkowski artysta Kostiantyn Zorkin, który za swoją pracę otrzymał osobną nagrodę „GRA”.
To nie przypadek, ponieważ Kostia jest wyjątkowym artystą. To on stworzył cały spektakl, wszystkie lalki, chociaż zwykle nad spektaklem pracuje cały zespół. Ale w tamtym czasie większość specjalistów opuściła miasto, a wielu z tych, którzy pozostali, nie miało siły, by wrócić do zawodu. Wszyscy byliśmy zagubieni.
Te pierwsze spektakle były dla nas jak terapia, dzięki nim stopniowo wracaliśmy do pracy. Pracowaliśmy bez finansowania. Dopiero później naszą „Żyrafę Mons” wsparł Dom Norymberski w Charkowie. Ale początki były trudne, chociaż miałam wrażenie, że sam Charków pomógł nam znaleźć zarówno rozwiązania artystyczne, jak materiały.
Trudno rozmawiać z dziećmi o wojnie i śmierci, unikając ckliwego języka?
Kiedy pracujesz nad sztuką dla dzieci, starasz się zrozumieć, jak odbierze ją dziecko i jak odbierze ją dorosły, który przychodzi z tym dzieckiem do teatru. Dzieci oglądają sztukę o wojnie odważniej niż dorośli.
Lubię opowiadać historię o przyjaciółce, która przyprowadziła swojego 4-letniego syna na „Żyrafa Mons”. Oglądał uważnie, mama mu wszystko tłumaczyła, a po spektaklu powiedział: „Dobrze, że na koniec żyrafa została nakarmiona. Bo to źle, kiedy dziecko jest głodne”.
Przedstawienie „Żyrafa Mons”
Dla dorosłych to wyraźnie bolesne doświadczenie, ponieważ trudno im patrzeć na ten straszny czas, w którym nasze dzieci są zmuszone dorastać. I to wspaniałe, że nasza „Żyrafa” pozwala dorosłym płakać – w takich momentach publiczność otwiera się, akceptuje swoją sytuację, a potem robi rzeczy, które są ważne dla zwycięstwa.
By nie traumatyzować dzieci, wszystko w spektaklu mówimy ostrożnie i równie ostrożnie pokazujemy. Na przykład w sztuce to nie bomby spadają z nieba, ale kamienie rzucane przez złych ludzi, którzy chcą skrzywdzić innych. To delikatny sposób mówienia o wszystkich trudnych sprawach, w tym o śmierci. Kiedy pracowałam nad tą sztuką, rozmawiałam z psychologami. Teraz trzeba to robić, a także studiować specjalistyczną literaturę – by wiedzieć, jak rozmawiać z publicznością w każdym wieku.
Bo wszyscy mamy traumę wojenną. I nie możemy milczeć
Pewnie masz wiele ciepłych historii związanych z tą sztuką.
Oczywiście. Na przykład nasz teatr ma dobrego przyjaciela, Maxa Rosenfelda, charkowskiego architekta i historyka. Przyszedł zobaczyć „Żyrafę” w dniu, w którym jego córka, mieszkająca teraz w Niemczech, przyjechała do Charkowa. Pierwszą rzeczą, jaką dziewczynka powiedziała swojemu tacie, gdy wysiadła z pociągu, było to, że to noc otwarcia teatru lalek, więc musieli się spieszyć. I Max zabrał ją na przedstawienie.
Później powiedział mi, że kiedy kurtyna się podniosła i zobaczył łóżeczko dziecięce z siedzącą w nim żyrafą, poczuł się rozdarty – przez tę historię i fakt, że jego dziecko, którego nie widział od roku, siedziało obok niego. Wszystko to spowodowało, że Rosenfeld zainicjował publikację stylowej książki artystycznej, bajki Ołeha Michajłowa ze wspaniałymi zdjęciami z przedstawienia zamiast zwykłych ilustracji.
Jedna ze stron książki
24 lutego wyjechałaś z Charkowa do Połtawy. Dlaczego tam pojechałaś?
Do ostatniej chwili nie wierzyłam w inwazję, chociaż moja mama i siostra pochodzą z Kramatorska, więc już od 2014 roku dobrze wiedzą, czym jest wojna. Kilka tygodni przed 24 lutego siostra wymusiła na mnie obietnicę: jeśli wydarzy się najgorsze, na pewno opuszczę Charków. Umówiłam się więc z moją przyjaciółką w Połtawie, że w razie potrzeby wszyscy zatrzymamy się u niej.
Na 24 lutego zaplanowano próbę generalną „Matki Courage” w moim teatrze. To był mistyczny zbieg okoliczności
24 lutego poszłam więc do pracy, jednocześnie próbując zdobyć bilety na pociąg do Połtawy. Moi koledzy i ich rodziny już zbierali się w teatrze. Wielu zostało w nim przez kilka następnych miesięcy, bo w mieście było strasznie. A Charkowski Teatr Lalek to stary budynek, z mocnymi ścianami i bezpieczną piwnicą. Schroniło się tam ponad sto osób. Później, gdy sytuacja na stacjach kolejowych się uspokoiła, ludzie zaczęli opuszczać miasto.
Ale Ty wróciłaś, mimo niebezpieczeństw.
Wróciłam 22 marca, bo moja rodzina i koledzy zostali w Charkowie. I dlatego, że w oddaleniu było straszniej. Poczułam się trochę lepiej. Moja mama i siostra przeniosły się z Połtawy do Dniepru, a teraz są w Iwano-Frankiwsku. Za sprawą wojny studiują geografię kraju (uśmiech).
Lalki w schronie
Myślę, że wiele osób musiało uznać lalkarzy, którzy wrócili do pracy w marcu 2022 r., za kompletnych wariatów.
W tym czasie większość mieszkańców Charkowa mieszkała w metrze, bo miasto było nieustannie ostrzeliwane. Wraz z niewielką grupą aktorów, którzy pozostali w mieście, próbowaliśmy zorganizować tour po stacjach charkowskiego metra. Teraz brzmi to surrealistycznie, ale w tamtej sytuacji to był jedyny sposób na pracę.
Byli tam również studenci z moich zajęć na Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Artystycznym. Zaangażowałam wszystkich, którzy pozostali w mieście. Powiedziałam: „Przyjaciele, bądźmy razem, żeby nie było tak strasznie”. Jestem im bardzo wdzięczna. Bo wiesz, niektórzy aktorzy patrzyli na mnie, jak na wariatkę, a studenci mnie wspierali, bo mi wierzyli. I zagrali swoje przedstawienie dyplomowe w metrze.
Aktorzy w charkowskim metrze
Aktorzy nie wierzyli w sens organizowania spektakli lalkowych pod bombami?
Nie, nie aż tak. Ktoś poświęcił cały swój czas na wolontariat, ktoś inny wstąpił do oddziałów samoobrony, ktoś poszedł do regularnego wojska, ktoś miał kryzys psychiczny… Wszyscy wracaliśmy do kreatywności stopniowo, małymi krokami. Mieszkańcy Charkowa tchnęli w nas przekonanie, że musimy pracować, bo nasza praca to nie jakaś błahostka.
Ożywiliśmy więc ciepłą i liryczną sztukę dla dzieci „Księżniczka Kropka”, opartą na dziele holenderskiej pisarki Annie Schmidt, i zaczęliśmy ją wystawiać w metrze. To była niesamowita terapia zarówno dla aktorów, jak dla publiczności. Bo publiczność uratowała nas, a my uratowaliśmy ją.
To mi dało nadzieję, że my, z naszym dziwnym zawodem, nadal możemy być potrzebni w tym szalonym świecie
Jak wyglądały Twoje występy w metrze?
Występowaliśmy na wszystkich stacjach, na każdej atmosfera była inna. Na przykład na stacji „Sałtowka” żal ludzi był bardziej odczuwalny. A na stacji „Bohaterowie Pracy” w marcu 2022 roku mieszkało około tysiąca osób. Wyobraź sobie tę przestrzeń.
W naszej bajce „Księżniczka Kropka” aktorzy mieli takie wysokie peruki z białego, półprzezroczystego materiału, które wyglądały kosmicznie. No i aktorzy w tych perukach pojawiają się na dworcu, gdzie prawie nie da się przejść. Chodzą między ludźmi i ich dobytkiem, między zwierzętami domowymi – kotami, psami, a nawet legwanami. Patrzę na nich i gdzieś na granicy świadomości pojawia się u mnie myśl, że tak musi wyglądać postapokalipsa.
Na innej stacji rozmawiałam z psycholożką. Powiedziała, że nie wie, co by zrobiła, gdyby nie było tu dzieci. A dzieci były bardzo szczęśliwe w tej postapokalipsie i powiedziały jej, że nie chcą wychodzić na górę, chcą zostać w metrze na zawsze. Wyjaśniła mi to: one czuły, że tam zwraca się na nie uwagę, bo rodzice w końcu zaczęli poświęcać im większość czasu. Czy to nie surrealistyczne?
Dzieciom było łatwiej, bo wszystko, co działo się wokół nich, postrzegały jako grę.
Miałam wrażenie, że w tej sytuacji dzieci były silniejsze od dorosłych. W rzeczywistości to one trzymały dorosłych, były powodem do walki i przetrwania.
Tam, w charkowskim metrze, czuliśmy dużo czułości. Wszystkie te spojrzenia prosto w oczy, dotykanie się, uściski z publicznością. Zwykle teatr jest oddzielony od publiczności, a tam wszystko było bardzo blisko. To było cenne doświadczenie
Teraz wszystko się trochę zmieniło. Oczywiście szkoda Charkowa, bo tu napięcie jest codziennie. Ale o wiele bardziej przerażające jest to, że przyzwyczajamy się do życia w tym napięciu.
Teatr pod ziemią. Zdjęcie: Wikoria Jakymenko
Otello, który wrócił z wojny
Co dziś dzieje się z waszym teatrem? Słyszałam, że aktorzy nie otrzymują wynagrodzenia. To dla was niszczące.
Zaledwie kilka tygodni temu Charkowska Rada Miejska, mimo że teatr podlega regionalnej administracji wojskowej, postanowiła pomóc teatrowi w opłacaniu rachunków za media. To był dla nas duży problem od lat, bo nie mamy pieniędzy na media; jeszcze trochę i teatr przestałby działać. Jestem wdzięczna władzom miasta za tę decyzję.
Nasze pensje są teraz po prostu skromne. Nie możemy grać w swojej siedzibie, a jeśli chcemy grać, musimy płacić czynsz. Nie chcemy podnosić cen biletów, bo to byłby bolesny cios dla mieszkańców Charkowa. Błędne koło.
Dlaczego ludzie chcą teraz chodzić do teatru. Chodzi tylko o odwrócenie uwagi?
Być może chodzi o bycie razem i terapię. Wszyscy wydajemy się odrętwiali, jakby skamieniali od codziennego stresu, żalu, oczekiwań.
Jesteśmy dziś takimi twardymi kamieniami. Potrzebujemy kogoś, kto z nami porozmawia. Potrzebujemy powrócić do naszego naturalnego stanu choćby na chwilę. Musimy coś poczuć, płakać i się śmiać
Pracę w teatrze zaczęłaś w 2007 roku. Mówi się, że w czasach radzieckich repertuaru zazdrościli wam nawet w Moskwie.
Jest taka legenda, że on był znacznie lepszy niż w słynnym Teatrze Obrazcowa w Moskwie i że pomysły naszego teatru pojawiły się tam później. Innymi słowy, twórcze pomysły zostały przeniesione do Moskwy poprzez plagiat. Krążyła również historia, że władze radzieckie chciały stłamsić nasz teatr jako potężnego konkurenta dla teatru moskiewskiego. Podobno przyjechała komisja z Moskwy i stwierdziła, że Charkowski Teatr Lalek to „żywy trup”. A my wciąż żyjemy (uśmiech).
Wierzę, że teatr jest żywym organizmem, więc nie może istnieć w tej samej temperaturze przez cały czas. To, że nasz teatr potrzebuje twórczej odnowy, nowych pomysłów, nowego pokolenia aktorów i reżyserów, było przed inwazją dotkliwie odczuwalne. Napięcie dosłownie rozbrzmiewało w przestrzeni teatru i wszyscy rozumieli, że zespół musi pomyśleć o zmianach, poszukać czegoś nowego. Wojna zmieniła wszystko i wszystkich.
W środowisku teatralnym toczy się dziś wiele sporów o to, jak pokazywać widzom wojnę. A Ty w Teatrze Lewego Brzegu w Kijowie wystawiasz „Otella”, sztukę nie tyle o zazdrości, co o wojnie.
Nie mogę nie mówić o wojnie, ponieważ ona jest obecna w moim życiu i nie mogę myśleć o niczym innym
Za to nie mogę teraz robić komedii. Ważne jest dla mnie, by poprzez teatr przetrawić to, co dzieje się ze mną jako osobą, z moim ciałem, z moimi uczuciami i reakcjami tu i teraz.
Jeśli chodzi o „Otella” w Kijowie, jest to moja druga próba wystawienia tej sztuki Szekspira. Po raz pierwszy zrobiłam to w 2023 roku w Bośni, w wyjątkowym Sarajewskim Teatrze Wojennym SARTR, który koncentruje się na aktualnych kwestiach społecznych. Podczas wojny na Bałkanach [1992-1996 – aut.] aktorzy teatru byli nastolatkami, dla wielu z nich sztuka teatralna jest sposobem na przetrwanie traumy wojennej. Podczas oblężenia Sarajewa nie działało tam nic poza tym teatrem i Akademią Sztuk Pięknych. A ludzie biegli pod ostrzałem oglądać spektakle.
„Otello”. Zdjęcie: Kostiantyn Mochnacz/Teatr na Lewym Brzegu
Ale „Otello” z Sarajewa to inny spektakl. W Kijowie aktorzy grają dramat o spalonym raju, świecie okaleczonym przez wojnę i perspektywach jego odbudowy. Otello i Jago, z którego nie zrobiłam zdrajcy, to ludzie straumatyzowani przez wojnę. Mój „Otello” opowiada o ludzkiej kruchości, o tym, że człowiek wraca z wojny, ale wojna się nie kończy. Wciąż w nas żyje i wciąż zabija. Dlatego nawet tak mała rzecz, jak chusteczka do nosa, może zniszczyć ludzkie szczęście.
Polacy powiedzieli nam: „Jesteście bardzo silni”
Jaka jest różnica między ukraińskim teatrem lalek a na przykład polskim?
Teatry lalkowe w Polsce są potężne, a uczelnie dla lalkarzy doskonałe. Na przykład w Białymstoku jest Akademia Teatralna, do której w czasie wojny na studia pojechało kilkoro moich studentów. Mają tam inne metody nauczania, inny system. Po pierwsze, nauka jest skoncentrowana na studencie, a po drugie, studenci mogą uczyć się od wielu mistrzów. I uczą się pracy z różnymi rodzajami lalek – marionetkami, pacynkami, lalkami naturalnej wielkości. Mają możliwość wyboru własnego teatru. Myślę, że możemy się wiele nauczyć od Polaków, chociaż nasz teatr jest zaskakująco ciekawy. Jednak ta zmienność, wielowektorowość polskiego teatru robią na mnie duże wrażenie.
W 2022 roku przyjechaliśmy do Warszawy na Festiwal dla Dzieci „Korczak Dzisiaj”. Przywieźliśmy nasz pierwszy spektakl o wojnie dla nastolatków – „Nic mi nie jest”, oparty na sztuce Niny Zachożenko [premiera odbyła się w Charkowie w lipcu 2022 roku – red.]. Ten spektakl jest dziennikiem refleksji nastolatków z Buczy, którzy zastanawiają się nad pierwszymi dniami inwazji i okupacji. To nasza pierwsza próba analizy strasznych wydarzeń w Ukrainie i opowiedzenia o wojnie.
Są różne głosy i różne historie, każdy wybrał własną drogę: niektórzy wyjechali, inni zostali, jeszcze inni poszli walczyć. Po spektaklu Polacy mówili: „Jesteście bardzo, bardzo silni”.
„Nic mi nie jest” opowiada o życiu nastolatków pod okupacją
Wystawiłaś to również w Niemczech i we Francji, na festiwalu w Charleville.
Tak. Obserwując reakcję zagranicznej publiczności zdałam sobie sprawę, że to prawdziwa dyplomacja kulturalna.
Zarazem „Nic mi nie jest” był ważniejszy dla Ukraińców, którzy są teraz zmuszeni żyć za granicą. Podczas trasy mieliśmy spotkania. Pamiętam dziewczynę z Bachmutu, która podczas ostrzału zasłoniła brata własnym ciałem. Przeszła operację w Niemczech. Rozmawiała z naszymi aktorami i dziękowała nam za to, że choć na chwilę sprowadziliśmy ją do domu.
O śmierci Switłany poinformował na Facebooku pisarz Serhij Żadan.
Wczoraj zmarła Switłana Oleszko, założycielka i dyrektorka Teatru „Arabeska”.
Byliśmy ze sobą od 1995 do 2007 roku.
Wspominam ją z miłością…
Dziennikarz i działacz społeczny Jewhen Klimakin napisał z kolei o pogrzebie Artyski.
Przyjaciele, wczoraj zmarła nasza droga Switłana Oleszko. Pogrzeb odbędzie się w poniedziałek 23 grudnia o godzinie 12:00 w Warszawie przy ul. Powązkowskiej 14 (kaplica zakładu pogrzebowego Pruszyńskich). Zapraszamy przyjaciół Switłany, jej kolegów, Ukraińców w Polsce, gdzie tak wiele zrobiła przez ostatnie trzy lata.
Proszę Was o wsparcie dla rodziny Switłany. Jej syn Iwan otworzył konto bankowe. Oto link https://send.monobank.ua/jar/22tfVCSNuh
„Switłana odeszła... Człowiek, który stworzył Teatr „Arabeska”, wprowadził poezję do teatru, zbuntował się przeciw sztuczności i stęchliźnie, mówił o Szewelowie i Jurze Zojferze, o naszych torturowanych i represjonowanych. Człowiek, który ucieleśniał Charków i był częścią jego serca”.
„Utalentowana, charyzmatyczna, błyskotliwa, była źródłem inspiracji dla wielu z nas. Swoją energią i życzliwością Switłana zmieniła świat wokół siebie, przynosząc miłość, wsparcie i siłę każdemu, kto ją znał” - pożegnała Switłanę Natalka Panczenko, liderka inicjatywy Euromajdan – Warszawa.
Po rozpoczęciu inwazji Oleszko przeniosła się do Polski. Pracowała w Teatrze Polskim im. Szyfmana w Warszawie.
Pod koniec marca tego roku w Warszawie odbyła się premiera jej sztuki „Charków, Charków”. W formie musicalu opowiada ona historię Teatru „Bereził” i jego założyciela Łesia Kurbasa. Tekst został napisany przez Serhija Żadana. „To bardzo charkowska historia o tym, jak teatr ‘Bereził’ przybywa do Charkowa z Kijowa i co się z nim dzieje później – mówiła Switłana. – Serhij Żadan trzyma się prawdy historycznej. Prawie. Zmieniliśmy tylko zakończenie. Uznaliśmy, że dość już zabijania naszych artystów, więc zostawiliśmy Kurbasa przy życiu i daliśmy mu Oscara”.
W styczniu reżyserka zorganizowała w Teatrze Polskim czytanie antologii „Wojna 2022”. Książka zawiera utwory 42 ukraińskich autorów napisane po 24 lutego 2022 roku.
Zdjęcie: Tymofij Kłubenko
Switłana Oleszko miała 51 lat. Była dwukrotnie zamężna. Jej pierwszym mężem był pisarz Serhij Żadan. Drugim – Miśko Barbara, lider zespołu Marty Kogut, który zmarł w 2021 roku.
Switłana była założycielką, reżyserką i dyrektorką Teatru „Arabeska”. Ukończyła staż w Polskim Instytucie Teatralnym. W latach 1993-2019 pracowała jako badaczka w Muzeum Literackim w Charkowie. Była też inicjatorką stworzenia Instytutu Teatralnego w Charkowie. Do jej najbardziej znanych produkcji należą „Dekalog: lokalna wojna światowa”, „Czerwony Elvis”, „Czarnobyl™” i „RadioSzanson: Osiem historii o Jurze Zojferze”.
Pisała też dla naszego serwisu – od momentu jego powstania, przeprowadzała wywiady z wybitnymi współczesnymi postaciami. Jej rodzinie i przyjaciołom składamy najgłębsze wyrazy współczucia.
Do rywalizacji o Oscara Polska zgłosiła w tym roku film o Ukraińcach i z ukraińskimi aktorami. Dramat „Pod wulkanem” w reżyserii Damiana Kocura opowiada historię rodziny, która po rozpoczęciu inwazji z turystów stała się uchodźcami. W filmie wystąpił Roman Łucki, ukraiński aktor, którego polscy widzowie znają już z głośnych spektakli teatralnych „Hamlet” i „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Na świecie jest znany z głównej roli w „Blasku”, pierwszym ukraińskim filmie pokazywanym na Festiwalu Filmowym w Wenecji. Na tym festiwalu Łucki już dwukrotnie chodził po czerwonym dywanie.
Kadr z filmu „Pod wulkanem”
Trzeci film o wojnie, w którym nie ma walki
– Pewnego razu przeczytałem, że my, Ukraińcy, żyjemy pod wulkanem, który może wybuchnąć w każdej chwili – mówi Roman Łucki w wywiadzie dla Sestr. – Ten wulkan to sąsiedni kraj, który jest uzbrojony po zęby. W 2014 roku wulkan się obudził, a w 2022 roku eksplodował...
Oksana Gonczaruk: Gdy powstał „Blask”, stałeś się poważnym aktorem dramatycznym. Czasami nie wiem, gdzie podział się ten wesoły Oleszko Popowycz z „Twierdzy”. Najbardziej zmieniły się Twoje oczy… Miałeś też rolę dramacie „Miesiąc miodowy” – o życiu pary pod okupacją, a potem w „Pod wulkanem”. W każdym z nich była wojna.
Roman Łucki: – Zwróć uwagę, że „Pod wulkanem” to mój trzeci film o wojnie, w którym nie ma żadnych walk. Ludzie rozumieją, czym jest wojna na froncie. Ale wojna wewnątrz ukraińskich rodzin nie jest dla Europejczyków widoczna.
W tym samym czasie, wraz z wybuchem wielkiej wojny, każda z naszych rodzin stanęła przed wyborem: zostać czy wyjechać. I ten wybór wywołał wiele konfliktów, także w mojej rodzinie: wszyscy kłóciliśmy się o to, co dalej robić. W małych, rodzinnych wszechświatach wojna wywołuje mikrowojny. Bo wojna to nie tylko walki pokazywane w telewizji.
I to jest rodzaj wojny, o której mówisz w każdym ze swoich filmów. Nie biegasz w kadrze z karabinem, ale ujawniasz światu wewnętrzny dramat, przez który przechodzą Ukraińcy.
Tak, to nie jest akcja, to coś bardziej subtelnego i interesującego dla mnie jako aktora.
„Wojna to nie tylko walki pokazywane w telewizji”. Zdjęcie: Vera Blansh
Angaż mimo brody
Jak trafiłeś do „Pod wulkanem”? Dlaczego Damian Kocur zaprosił Cię do zagrania tam głównej roli męskiej?
To cała historia. Jako polski reżyser Kocur nie wie zbyt wiele o ukraińskim rynku aktorskim. Poprosił więc dyrektora castingu o przygotowanie listy ukraińskich aktorów. Ja również się na niej znalazłem, ale reżyser od razu odrzucił moją kandydaturę.
Jak mi później wyjaśniono, Damian powiedział, że Łucki jest zbyt przystojny i ma bardzo aktorską brodę – a on chciał normalnych, zwykłych ludzi
Nie wiedziałam o tym, ale wtedy koleżanka poprosiła mnie, bym pomógł jej nakręcić self-tape [wizytówkę na casting – red.] dla Kocura: żebym stanął za kamerą i się z nią pokłócił. Damian obejrzał nagranie i zapytał, kto stoi za kamerą i tak dobrze walczy. „Dajcie mi go ” – powiedział. Zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną i dostałem główną rolę.
Dlaczego Polska zgłosiła „Pod wulkanem” do Oscara? Przecież to nie jest historia o Polakach, tylko o Ukraińcach i grają w niej Ukraińcy.
Najwyraźniej Polacy uznali, że ten film będzie konkurencyjny na międzynarodowej scenie i będzie w stanie rezonować silniej niż lokalne historie w kontekście wydarzeń, które się teraz dzieją.
No i to jest orędownictwo na rzecz Ukrainy. Często słyszymy, że Ukraińcy mają dość wojny. Okazuje się, że nie wszyscy. Światu trzeba ciągle przypominać o tej wojnie i jestem bardzo wdzięczny Polsce, że to robi. Jest tylko jedno pytanie: któremu filmowi Ukraińcy powinni teraz kibicować na Oscarach, ukraińskiemu „La Palisiada” czy polskiemu „Pod wulkanem”?
Tak naprawdę ten film jest na eksport. My przeżyliśmy to wszystko i rozumiemy, kto jest wrogiem. Ale świat nie do końca rozumie tę wojnę, wciąż ma wątpliwości i próbuje bronić wroga.
Czekanie i ignorowanie tego, w nadziei, że Ukraina ochroni wszystkich, jest niebezpieczną grą. Każdy może odczuć skutki wybuchu wulkanu
Kadr z filmu „Pod wulkanem”
Twój pierwszy film o wojnie to „Blask”. Reżyser Walentyn Wasjanowycz zanurzył Cię w okropieństwach wojny na samym jej początku, w 2014 roku. Niewola, tortury, PTSD.... Trudno było Ci grać?
Było to dla mnie interesujące wyzwanie aktorskie. To bardzo ważne, że Walentyn Wasjanowycz, który jest wielkim reżyserem, nakręcił ten film. Bo temat Ukraińców w niewoli, temat PTSD, jest trudny. Ważne było, by pokazać ten problem właściwie, nie przesadzić.
Widzowie mogli czuć się niekomfortowo, oglądając „Blask”. Ale my wiemy, że tortury są czymś, czego Ukraińcy doświadczają w prawdziwym życiu. W 2014 roku więzienie „Izolacja” w DRL [tzw. Doniecka Republika Ludowa, samozwańcza republika utworzona przez prorosyjskich separatystów na terenie obwodu donieckiego – red.] było strasznym miejscem, w którym naszych ludzi torturowano na różne sposoby.
A najgorsze było to, że więźniowie nie wiedzieli, czy kiedykolwiek się stamtąd wydostaną
Zagrałem chirurga wojskowego, który tam trafił. Kiedy zanurzałem się w proces tworzenia „Blasku”, mieszkałem sam w mieszkaniu, praktycznie nigdy go nie opuszczając. Obejrzałem mnóstwo filmów i przeczytałem wiele książek na ten temat. Wprowadziłem się w ciężki i nieprzyjemny stan – i w nim trwałem. Nie chciałem „wskakiwać” w ten nastrój dopiero przed kamerą i zrzucać go z siebie po komendzie: „stop”.
Kadr z filmu „Blask”
Przed zagraniem roli wielcy aktorzy obserwują ludzi podobnych do tych, których będą grać. Jak przygotowujesz się do swoich ról, na przykład gdy grasz mężczyznę z PTSD po wyjściu niewoli?
Dużo rozmawiałem o tym z psychiatrami i pielęgniarkami w klinikach psychiatrycznych.
Lekarze opowiadali mi, jak chodzą ludzie wypuszczeni z niewoli – nie prosto, ale skręceni w rodzaj pytajnika. I prawie nigdy nie odrywają wzroku od ziemi
Wykorzystałem tę wiedzę.
Stanisław Asiejew, konsultant filmu, dziennikarz i autor książki „Świetlana droga. Obóz koncentracyjny w Doniecku”, był więźniem „Izolacji” przez 28 miesięcy. W swojej książce opisał okropności, których dopuszczano się tam wobec więźniów. Opowiedział mi na przykład ze szczegółami, co czuje człowiek porażony prądem – jak prąd płynie przez ciało, jakie mięśnie poraża i czy można krzyczeć, jeśli prąd przepływa od ucha do ręki, a potem następuje skurcz.
Odtworzyłem to w scenie, w której mój bohater jest torturowany.
Kadr z filmu „Blask”
Wasjanowyczowi udało się przekształcić ten horror w dzieło sztuki.
Tak, bo wszystko w Walentynie jest bardzo skrupulatne, surowe i pozbawione zbędnego dramatyzmu. Pewnie zauważyłaś, że w „Blasku” nie ma muzyki. Bo ona tylko wzmocniłaby ten – i tak już przerażający – film.
Brałeś udział w pokazie „Blasku” w Wenecji. Jak zareagowała na niego europejska publiczność?
Po projekcji były bardzo długie brawa. Powiedzieli, że udało nam się opowiedzieć o całym tym brudzie wojny za pomocą środków artystycznych. Publiczność była poruszona tą historią, wiele osób płakało. Zaznaczę, że ten film powinno się oglądać na dużym ekranie. Oglądanie go na telefonie czy nawet komputerze nie oddaje pełnej skali emocji.
Polskiego nauczyłem się z telewizji
Kogo nie chciałbyś zagrać w filmie? Złego Moskala?
A niby kto miałby grać Moskali? Będziemy zapraszać Moskali, by siebie grali, czy co? Ukraińscy aktorzy doskonale mówią po rosyjsku.
Taka jest nasza rzeczywistość, ponieważ jesteśmy krajem postkolonialnym. Tak jak Libańczycy doskonale mówią po francusku czy Hindusi po angielsku – tak my mówimy po rosyjsku.
Niektórzy ukraińscy aktorzy grają Moskali. Nie zawsze gramy przyjemne postacie. Taki już nasz los jako aktorów
Osobiście odrzucam nie role, ale materiał jako całość. Jeśli jest powierzchowny lub wulgarny, płaski czy nieciekawy, to zdecydowanie go odrzucam. Ale jeśli materiał jest głęboki i istotny, to wezmę go, nawet jeśli będę musiał zagrać czarny charakter.
Więc chciałbyś?
Nie, ponieważ nie mówię dobrze po rosyjsku. To znaczy mogę mówić, ale będę miał akcent jak przedstawiciele narodów kaukaskich.
Sądząc po Twojej biografii twórczej, łączy Cię z Polską wzajemna miłość. Wszystko zaczęło się od „Hamleta” w Poznaniu (2019), gdzie zostałeś obsadzony w głównej roli przez wybitną polską reżyserkę Maję Kleczewską. Jak do tego doszło?
Maja obserwuje Ukrainę od 2013 roku. Początkowo martwiła się, że nasi młodzi ludzie giną nie na Majdanie, ale w ATO [Antyterrorystyczna Operacja na wschodzie Ukrainy, przeprowadzona przez ukraińskie wojsko w 2014 r. przeciw ługańskim i donieckim separatystom – red.]. A kiedy postanowiła wystawić swojego „Hamleta” w Teatrze Polskim, pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby główny bohater nie wrócił do duńskiego Elsynoru z Wittenbergi, ale przyjechał do Polski z Ukrainy.
Długo szukała aktora do głównej roli. Nie zdążyłem na przesłuchania, więc napisałem do niej, a ona umówiła się ze mną na spotkanie w Warszawie. Po premierze powiedziała mi, że tylko ja usatysfakcjonowałem ją odpowiedzią na pytanie, kim jest Hamlet.
Powiedziałem jej wtedy, że rozumiem Hamleta – przyszedł odebrać władzę, która została zdobyta niesprawiedliwie, kropka. To ludzkie i nie trzeba robić z niego filozofa. Powiedziałem jej również, że powinniśmy wyjść od faktu, że w czasach Szekspira ludzie przychodzili oglądać tę sztukę, ponieważ to była akcja z wieloma trupami w zakończeniu.
Nie powinniśmy więc szukać w Hamlecie żadnych supermocy czy wysokich impulsów
Niewątpliwie on jest subtelną konstrukcją umysłową, ale przede wszystkim jest żywym człowiekiem. Maja i ja rozmawialiśmy przez cztery godziny. Zrozumiała moje podejście do postaci i zostałem zaakceptowany.
W roli Hamleta
Sądząc po sukcesie „Hamleta” Kleczewskiej, Polacy cię zaakceptowali.
Od dawna chciałem wejść na polski rynek aktorski, zwłaszcza że znam język – choć nie jakoś znakomicie; nauczyłem się go w dzieciństwie. Ale moje rozumienie polskiego ze słuchu jest prawie idealne i potrafię się całkiem dobrze komunikować.
Jak nauczyłeś się polskiego?
Kiedy byłem w szóstej klasie, jedynymi kanałami telewizyjnymi w naszej wsi były UT-1 i UT-2. Gdzieś w miastach można było oglądać inne kanały, ale w naszej wiosce mieliśmy tylko te dwa, które od rana do wieczora mówiły nam, ile zboża zebrała Ukraina. Co więc zrobiłem? Zacząłem oglądać polską telewizję, a konkretnie Polsat i Polsat-2. A tam były seriale komediowe, takie jak „13 posterunek”, „Świat według Kiepskich”, różne sitcomy... To wszystko było takie kolorowe, z ciekawymi wątkami.
Uzależniłem się od polskiej telewizji jak od narkotyku. I uczyłem się polskiego z ekranu, ze słuchu. Później, kiedy pracowałem w teatrze, zacząłem czytać książki po polsku i od czasu do czasu komunikować się z native speakerami. A tuż przed „Hamletem” teatr zatrudnił mnie jako korepetytora wymowy.
Mój Konrad - Azowiec
Po „Hamlecie” Maja Kleczewska wystawiła „Dziady” Adama Mickiewicza w Teatrze Dramatycznym w Iwano-Frankiwsku. Wystawiła je, jak to się mówi, „pod ciebie”.
Maja jest absolutnie moją reżyserką. Współpraca w Poznaniu tak nas zainspirowała, że po „Hamlecie” od razu zaczęliśmy snuć plany na przyszłość.
Szukaliśmy materiału przez długi czas, Maja chciała wziąć na warsztat kilka ukraińskich klasyków i pracować z nimi, były też rozmowy o „Makbecie”. A potem nastąpiła inwazja i zdała sobie sprawę, że powinna wystawić „Dziady”. Bo jej zdaniem nie ma w polskiej literaturze drugiego tak antyrosyjskiego dramatu.
Wzięliśmy się za trzecią część tego poetyckiego dramatu, w której Mickiewicz opisuje stosunki polsko-rosyjskie bardzo zbieżne z tym, co Ukraina przeżywa w relacjach z Rosją.
To nic nowego – „Dziady” to uniwersalna historia zarówno dla Polski, jak dla Ukrainy, bo opowiada o ludzkiej wolności, w którą wkracza potężny wróg
W „Dziadach” po raz kolejny grasz więźnia, tym razem wyniosłego poetę Konrada. Ale publiczność odbiera cię jako niepokonanego Azowca.
Kiedy robiliśmy ten spektakl, nawet nie myśleliśmy o niewoli. Potem byłem pod wielkim wrażeniem, że publiczność zaczęła interpretować niektóre postaci na scenie jako Azowców. Po premierze koleżanka powiedziała, że kiedy mój Konrad wyszedł z wyimaginowanej piwnicy czy więzienia, by wygłosić Wielką Improwizację, ona zobaczyła w nim dowódcę Azowców wychodzącego z okopu prosto pod kule.
„Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej
Ludzie różnie odczytują przekaz. I to świetnie, bo to oznacza, że praca jest wielowymiarowa i wielowarstwowa. Właśnie tak powinno być w przypadku utalentowanych twórców.
Byłeś już dwukrotnie na czerwonym dywanie w Wenecji. Teraz, kto wie, może zdobędziesz Oscara. Amerykanie już o Tobie wiedzą, krytyk z „The Hollywood Reporter” pochwalił Twój występ w „Blasku”. Co myślisz o sławie?
Nie mam problemu z tym, że ludzie zwracają uwagę na moją pracę i mnie chwalą. Tak, czytałem o sobie w „The Hollywood Reporter” i „Variety”, dobre recenzje inspirują mnie i motywują. A skromność nie prowadzi do niczego dobrego (uśmiech).
Jeśli chodzi o Oscary, to zawsze trzeba mieć nadzieję. Ale samo to, że zostaliśmy zgłoszeni, to już ogromny sukces.