Klikając "Akceptuj wszystkie pliki cookie", użytkownik wyraża zgodę na przechowywanie plików cookie na swoim urządzeniu w celu usprawnienia nawigacji w witrynie, analizy korzystania z witryny i pomocy w naszych działaniach marketingowych. Prosimy o zapoznanie się z naszą Polityka prywatności aby uzyskać więcej informacji.
"Za wolność waszą i naszą" to hasło tegorocznego Warsaw Security Forum. Nasza redakcja sestry.eu wzięła udział w międzynarodowej konferencji i spotkała się z ukraińskimi oraz zagranicznymi polityczkami. Jedność, wsparcie, wzajemny szacunek i dążenie do wspólnych europejskich wartości - wszystko to jednoczy dziś kobiety na całym świecie. A wojna w Ukrainie pokazała, jak ważne jest, aby w trudnych czasach trzymać się razem.
- "Jestem dumna z Ukrainek, dla których każdy dzień jest wyzwaniem. Dają radę mimo koszmaru. My, kobiety, musimy się zjednoczyć, żeby żyć w wolnym i demokratycznym świecie" - powiedziała Tytti Tuppurainen, posłanka do fińskiego parlamentu, w rozmowie z Marią Górską, redaktorką naczelną sestry.eu.
Głosy ukraińskich kobiet rozbrzmiewały na różnych panelach Warsaw Security Forum.
- "Przyjechałam tutaj, aby przypomnieć całemu światu, że Rosja jest więzieniem narodów" - powiedziała portalowi sestry.eu sanitariuszka w armiii ukraińskiej Julia Pajewskaja, pseudonim Taira.
Ukraina potrzebuje więcej dronów, broni elektronicznej i sprzętu zwiadowczego od swoich partnerów na całym świecie. To dzięki wywiadowi i technologii będziemy w stanie pokonać wroga - podkreślała podczas konferencji Maria Berlińska, instruktorka pilotów dronów i twórczyni centrum wsparcia wywiadu powietrznego.
Catherine Ashton, brytyjska polityczka, była komisarz ds. handlu w Unii Europejskiej mówiła Marii Górskiej: - "Wiemy, jak ważne dla Ukraińców jest przetrwanie. I musimy was wspierać w każdy możliwy sposób".
Działaczka na rzecz praw człowieka i laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 2022 r. Oleksandra Matwijczuk przypomniała uczestnikom Warsaw Security Forum, że walka Ukrainy o sprawiedliwość ma szczególny cel: uniemożliwienie Rosji ponowne zaatakowanie jakiegokolwiek innego kraju.
Ukraińska parlamentarzystka Iwanna Kłympusz-Cyncadze nieustannie powtarzała, że mimo zmęczenia nigdy nie przestanie tłumaczyć zagranicznym politykom, dlaczego nie mogą zrezygnować ze wspierania Ukrainy.
Ukraina potrzebuje broni. Ale potrzebuje również wsparcia, żebyśmy mogli odbudowywać swoją gospodarkę - mówiła posłanka Kira Rudyk. I potrzebujemy pewności, że sankcje wobec Rosji naprawdę będą działać.
Marie-Doha Besancenot, zastępczyni sekretarza generalnego NATO ds. dyplomacji publicznej, była pod wrażeniem siły ukraińskich kobiet. Obiecała też, że Sojusz będzie wspierał Ukrainę tak długo, jak będzie to konieczne.
– Trzymajmy się razem, wspierajmy się, pomagajmy sobie - i jestem przekonana, że wygramy" - powiedziała ukraińska dziennikarka Mirosława Gongadze.
Wadim Kodaczygow jest byłym dowódcą oddzielnego oddziału 36. brygady piechoty morskiej i obrońcą Kijowa. Od 2015 roku jest też dyrektorem generalnym firmy wojskowej KOPT, która produkuje technologie obronne i radioelektroniczne. Rozmawiamy o wojnie technologicznej, broni przyszłości, współpracy z Polską i zmianach w sposobach prowadzenia walki.
Skrzydła zemsty
Oksana Szczyrba: Przeszedł Pan przez Majdan, stracił biznes i środki na kontach na Krymie. Później była przeprowadzka, a potem stanął Pan w obronie Ukrainy...
Wadim Kodaczygow: Tak, do 2014 roku prowadziłem udany biznes na Krymie. Ale po Rewolucji Godności, do której dołączyłem z przekonania, ten biznes mi odebrali. Zrzekłem się rosyjskiego obywatelstwa. Po aneksji półwyspu przez Rosjan straciłem wszystko: majątek, firmę, dom. To był bolesny cios, ale się nie załamałem. Przeniosłem się do Kijowa, zacząłem pracować jako wolontariusz, pomagałem przesiedleńcom i żołnierzom. Następnie założyłem kolejną firmę i zająłem się dystrybucją broni, kontraktami, transporterami opancerzonymi, środkami walki radioelektronicznej.
A w 2022 roku poszedłem na wojnę. Byłem dowódcą kompanii w 112. brygadzie obrony terytorialnej, dowódcą oddziału przeciwczołgowego Pierwszego Sektora Obrony Kijowa, to Irpień – Bucza. Potem walczyłem w Mikołajowie i Chersoniu, aż w końcu się zdemobilizowałem, by zająć się produkcją broni.
Podczas obrony Kijowa, 2022 r.
Mam wiele powodów do demobilizacji: mam troje dzieci, żona ma I stopień niepełnosprawności, jestem dyrektorem firmy wojskowej. Zacząłem się zajmować opracowywaniem nowych technologii bezpośrednio w składzie brygady bojowej. A kiedy pokazałem swoje projekty w Ministerstwie Obrony, powiedzieli mi: „Zwolnij się i przejdź do produkcji broni. Tam będziesz bardziej przydatny”.
Co było dla Pana największym osobistym wstrząsem w ciągu tych lat?
Już od dawna nic mną nie wstrząsa. Utrata biznesu na Krymie okazała się tak łatwa… Przyjechałem do Kijowa i zacząłem wszystko od zera. Są w życiu rzeczy, na które nie mamy wpływu. Trzeba to zaakceptować i żyć dalej, wtedy nie będzie wstrząsów. Jestem spokojny, bo przyzwyczaiłem się już do podejmowania decyzji w sytuacjach kryzysowych. Kieruję ludźmi, ponoszę odpowiedzialność za wiele procesów. Z panikowania nic dobrego nie będzie. Dlatego zawsze rozważnie analizuję sytuację, zastanawiam się nad decyzjami, stawiam zadania i idę do przodu.
W 2023 roku uruchomił Pan projekt „Skrzydła zemsty”. To produkcja samolotów bez udziału państwa, bez jakiegokolwiek publicznego finansowania.
„Skrzydła zemsty” to bezprecedensowy krok w kierunku naszej pewności siebie. Jego zadaniem jest zapewnienie ukraińskiej armii niezbędnych technologii, które pomogą nam odnosić zwycięstwa na froncie i chronić życie naszych obrońców i obrończyń.
Nasze wysokiej jakości statki powietrzne produkcji ukraińskiej są jedynymi takimi na świecie. Przede wszystkim to zaawansowane technologicznie bezzałogowe bombowce „Hunter-Killer” („HaKi-20”), dostarczane w trzech różnych konfiguracjach, z których każda ma inne przeznaczenie i innego użytkownika.
HaKi-AK-1000 to autonomiczny dron kamikadze, zdolny do niszczenia strategicznych obiektów wroga w odległości do 1000 km. Z kolei HaKi-AB-500 to autonomiczny bombowiec, który niszczy bazy i siły wroga w promieniu 500 km. Natomiast HaKi-UB-50 to pierwsze na świecie eskadry bezzałogowych taktycznych bombowców bojowych, które wykonują zadania w najgorętszych strefach, pozostając w powietrzu do 6 godzin bez przerwy i natychmiast niszcząc wszelką wrogą technikę oraz siły wroga zgodnie z poleceniami operatora znajdującego się w odległości 50 km od strefy bombardowania.
Obecnie projekt wszedł w nową fazę rozwoju. To już inny format pracy.
Hunter Killer 20, bombowiec dronowy
Dlaczego nie złożyliście wniosku o zamówienie publiczne?
Składaliśmy wnioski, ale ten proces jest dość skomplikowany i długotrwały. Aby przejść wszystkie etapy, trzeba było czekać miesiącami: sporządzić dokumentację konstrukcyjną, procesów technicznych, schematów elektrycznych, przejść testy. Zrobiliśmy już to wszystko i mamy nadzieję, że w tym roku otrzymamy finansowanie państwowe.
Finansowaliście prace rozwojowe na własne ryzyko?
Tak, zainwestowałem w te projekty swoje zyski. Firma finansowała produkcję maszyn latających dla poszczególnych jednostek. Były też firmy i przedsiębiorcy, którzy kupowali drony dla wojska za własne pieniądze. Ale dziś praktycznie wszyscy wyczerpali już swoje zasoby. Ludzie nie mogą sami finansować wojny.
Czym konkretnie się teraz zajmujecie?
Oczywiście nie możemy ujawniać wszystkich szczegółów. Produkujemy różne bezzałogowe statki powietrzne i małe samoloty na potrzeby ukraińskiej armii.
Obecnie promujemy również nasze projekty w Europie. Mamy filie firmy KOPT w Łodzi i Warszawie – to wspólne przedsięwzięcia z Polakami. Polscy partnerzy pomagają nam we wdrażaniu standardów NATO i zmianie podejścia do współczesnego prowadzenia wojny w krajach Sojuszu. Wspólnie z nimi rozwijamy najnowsze technologie bezzałogowego lotnictwa w Europie. Obecnie czekamy na przyjazd polskiej grupy na szkolenie z procesów produkcyjnych. Będziemy ich szkolić, pokazywać montaż.
Po szkoleniu rozpocznie się produkcja w Polsce, a potem nasze bezzałogowe statki powietrzne trafią do sprzedaży – dla polskiej armii i dla armii innych krajów Europy
Czy ceny będą się różnić?
Oczywiście. Ceny dla innych krajów będą wyższe niż dla Ukrainy.
Europa siedzi i drapie się po głowie
Czy możemy konkurować z Rosjanami i Chińczykami w technologii bezzałogowych statków powietrznych, biorąc pod uwagę to, że ich budżety i systemy są większe?
Już od dawna konkurujemy. Europa ogłosiła, że jest gotowa wydać 800 miliardów euro na modernizację swoich armii. Podstawą mają stać się bezzałogowe systemy i środki przeciwdziałania bezzałogowym statkom powietrznym. Realne technologie w tej dziedzinie posiadają obecnie tylko trzy kraje: Rosja, Ukraina i Chiny. Chiny – ponieważ masowo produkują i jednocześnie wykorzystują obce technologie, gromadzą doświadczenia zarówno ukraińskich, jak rosyjskich konstruktorów. Europa nie stworzyła nic poważnego w dziedzinie bezzałogowych statków powietrznych.
Obecnie unikamy dostaw komponentów przez Chiny, by nie dopuścić do rozpowszechniania naszych technologii. Wszystko produkujemy w Ukrainie. To jest droższe, ale warto
Co nazwałby Pan dzisiaj główną przewagą technologiczną Ukrainy? W czym jesteśmy najlepsi?
Technologie w lotnictwie bezzałogowym bardzo szybko się starzeją. Trwa wyścig: wymyślono nową funkcję, ale za trzy miesiące trzeba stworzyć nową, bardziej nowoczesną.
Jeśli chodzi o naszą przewagę, to opracowaliśmy system sterowania dronami za pomocą światłowodu. To sterowanie przewodowe, którego nie da się zagłuszyć za pomocą środków walki elektronicznej (REB). Gdy przeciwnik próbuje znaleźć sposoby na stłumienie łączności światłowodowej, my już pracujemy nad nowymi systemami. I tak w kółko, ciągły wyścig technologiczny.
A co z Europą?
Europa siedzi i drapie się po głowie. Nadal wierzy w czołgi. Tyle że czołg strzela na 12 kilometrów, a mój dron leci na 30. Rosjanie nie są w stanie nawet doprowadzić czołgu do linii frontu, bo my go wcześniej niszczymy. Czołgi na polu bitwy już nie działają, wszystko się zmieniło. Dlatego Polska nie powinna się martwić, ale mocniej współpracować z Ukrainą.
Europejczycy powinni uczyć się od nas doświadczeń bojowych, wysyłać swoje oddziały na szkolenia. Bo z telewizora walczyć się nie nauczysz. Nigdy
Co możemy przeciwstawić rosyjskim dronom na froncie, a także szahidom i rakietom, które zabijają cywilów w miastach?
Główny problem stanowią dziś rakiety. By skutecznie chronić się przed rakietami, musimy stworzyć system obrony przeciwrakietowej. Możemy to zrobić, ale zajmie to lata. Dlatego teraz niezwykle ważne jest, abyśmy otrzymali systemy obrony przeciwrakietowej od Stanów Zjednoczonych, Francji i Niemiec. Moglibyśmy pomóc w ich dopracowaniu. Tyle że oni tak długo się zastanawiają: „Dać?”, „A może poczekać?”, „A może rozzłościmy Putina?”... Pora zrozumieć, że Putina nie powstrzyma nic poza bronią. On rozumie tylko jedno: kiedy zaczyna mu się palić wokół tyłka.
Wystawa sprzętu w Danii, 2024 r.
Czy potrafimy sami wyprodukować systemy obrony przeciwlotniczej?
Możemy, ale to zajmie co najmniej 2-3 lata. Wcześniej nie mieliśmy własnego programu rakietowego – został zamknięty. Polegaliśmy na „uczciwym świecie”, wierzyliśmy w obietnice.
A świat okazał się bandą kłamliwych łajdaków. Dlatego teraz sami będziemy tworzyć broń
Po wojnie nigdy więcej nie powierzymy naszego bezpieczeństwa innym. Zrobimy tak, abyśmy mieli wszystko swoje: od dronów po systemy obrony przeciwlotniczej. Wcześniej byliśmy zbyt ufni. Teraz rozumiemy już, że we współczesnym świecie przetrwa tylko ten, kto ma siłę i technologie.
Świat to nieuczciwa gra, ciągła walka interesów. Mamy już unikalne doświadczenie bojowe, którego nie ma nikt inny w Europie. Mamy też technologie, które naprawdę zmieniają zasady gry na polu bitwy. Zrobimy wszystko, by być silnymi. Nie pozwolimy się zniszczyć.
Nosiciel najnowszych technologii
Kiedyś powiedział Pan, że dron to dziś żołnierz. Czym zasadniczo różni się wojna z 2014 i 2022 roku od wojny z lat 2024 i 2025?
Dzisiaj to elektronika, operatorzy dronów i systemy walki radiolokacyjnej decydują na polu bitwy o wszystkim. Karabin automatyczny jest oczywiście potrzebny, ale nie jest już główną bronią. Pozostaje przydatny podczas czyszczenia terenu lub do lokalnych działań, ale w zakrojonych na szeroką skalę szturmach główną rolę odgrywają lotnictwo, bezzałogowe statki powietrzne i wywiad.
Jak będą wyglądać bezzałogowe statki powietrzne przyszłości?
Będą takie same jak teraz, tylko jeszcze bardziej zintegrowane ze sztuczną inteligencją. Technologie szybko się doskonalą. Jeśli wojna się skończy, proces rozwoju ulegnie spowolnieniu, ponieważ nadejdzie „pokojowe podejście europejskie”: rysunki, dokumenty, certyfikaty, testy, mnóstwo kontroli bezpieczeństwa technicznego – czyli będzie dużo biurokracji. Technologie naprawdę rozwijają się tylko podczas wojny, kiedy są potrzebne tu i teraz.
W ciągu ostatnich dwóch lat przeszliśmy drogę, którą Europa w czasie pokoju pokonywałaby przez dwadzieścia lat
Europa wydaje miliardy na badania i rozwój, ale w ciągu kilku lat tworzy w najlepszym razie jeden nowy silnik lub kontroler. A my już dziś sami produkujemy silniki, ramy, kontrolery lotu, systemy łączności – bo potrzebujemy tego, by przetrwać. To właśnie Ukraina, a nie Stany Zjednoczone, jest dziś nosicielem najnowszych technologii dla NATO.
Amerykanie potrafią produkować dobre rakiety i statki. My natomiast tworzymy systemy, które mogą szybko niszczyć zarówno rakiety, jak statki. Gdyby nam nie przeszkadzali i zapewnili odpowiednie finansowanie, zrobilibyśmy znacznie więcej. Bo ci, którzy nie walczą, po prostu nie są w stanie zrozumieć rzeczywistych potrzeb wojny.
Ukraina jest poligonem do testowania najnowszych rozwiązań. Jak postrzega Pan rolę prywatnych producentów we współczesnej wojnie?
Odgrywają kluczową rolę. Jeśli Europa zrozumie, że Ukraina jest obecnie jedynym realnym posiadaczem technologii, i jeśli uzgodnimy wspólną produkcję, to za rok-dwa nasz kraj może stać się światowym liderem w produkcji broni. To będzie zaawansowana technologicznie broń taktyczna, która realnie zmieni pole walki.
W latach 2016–2017, kiedy byłem prezesem Stowarzyszenia Producentów, Ukraina mogła produkować broń o wartości 3 miliardów dolarów rocznie. Obecnie liczba ta oficjalnie wzrosła do 30 miliardów, a dzięki odpowiednim reformom możemy zwiększyć produkcję do 100 miliardów.
A jeśli razem z Europą umiejętnie wykorzystamy te 800 miliardów, które planuje wydać na reorganizację, to Europa będzie miała realną szansę przeciwstawić się zarówno Rosji, jak Chinom
Potrzebna decyzja prezydenta
Jeśli nie będzie rozejmu, Rosjanie będą kontynuować wojnę. A ponieważ oni ewidentnie przygotowują się do długiej wojny, trzeba będzie nauczyć walczyć wszystkich lub prawie wszystkich w Ukrainie. Jak widzi Pan model rozwoju naszego społeczeństwa, jeśli wojna się przedłuży? Co musimy zmienić w społeczeństwie, biznesie, aby się rozwijać i przeciwstawiać się Rosji bez pomocy zagranicznych partnerów?
Nie będziemy w stanie walczyć całkowicie bez pomocy z zewnątrz, ponieważ produkcja broni wymaga pieniędzy. W Ukrainie jest dużo broni, ale mało środków, by ją kupić. Dlatego lobbuję za otwarciem europejskich rynków dla ukraińskiej broni: by sprzedawać broń do Europy, zarabiać walutę i wydawać ją na zakup nowej broni dla siebie.
Ponadto główny nacisk należy położyć na rozwój technologii, zwłaszcza sztucznej inteligencji, która pozwoli zminimalizować straty wśród personelu.
Jak powinien wyglądać według Pana idealny model współpracy między państwem, armią i prywatnymi producentami?
To trzy odrębne elementy. Pierwszy, armia, określa swoje potrzeby. Drugi, czyli Ministerstwo Obrony, znajduje pieniądze i kupuje to, co jest potrzebne. A trzeci, przemysł, to, czego potrzeba, produkuje.
Problem polega na tym, że większość naszego kierownictwa nie umie zarabiać pieniędzy. To nie są biznesmeni, ale politycy, którzy nie potrafią tworzyć. Natomiast biznes działa tak: jeśli jest popyt, to rozszerzamy produkcję, a nie odrzucamy zamówienia.
Dlaczego Ukraina nadal nie ma scentralizowanego systemu eksportu broni? Co może zmienić tę sytuację?
Jedynym powodem jest brak zrozumienia ze strony najwyższych władz państwa. Aby wszystko się zmieniło, potrzebna jest przede wszystkim osobista decyzja prezydenta. Bo obecnie wokół prezydenta jest wiele osób, które nie rozumieją ani gospodarki, ani rynku uzbrojenia, ani tego, jak działa biznes.
Dopóki zamiast profesjonalistów u władzy będą politycy i urzędnicy, którzy całe życie tylko „rozgospodarowywali budżety”, nic się nie zmieni
Nie wiedzą, jak zarabiać pieniądze, dlatego boją się otwarcia eksportu. Boją się utraty kontroli.
A rozwiązanie byłoby jasne:
* zezwolić prywatnym producentom na wejście na rynek międzynarodowy;
* stworzyć przejrzysty system licencjonowania;
* nawiązać partnerstwo z europejskimi firmami.
To pozwoliłoby Ukrainie stać się realnym światowym graczem w przemyśle obronnym. Bez tego będziemy ciągle prosić o pomoc, zamiast samodzielnie finansować swoje zwycięstwo.
Nie tracę wiary w Ukrainę
Czy ludzie na tyłach powinni mieć prawo do posiadania i noszenia broni w celu samoobrony?
Popieram prawo do posiadania broni, ale musi być jasny system rejestracji i surowe zasady użytkowania. Każdy posiadacz broni musi przejść szkolenie, zdać egzaminy i zarejestrować swoją broń. W przeciwnym razie zapanuje chaos. Obecnie w Ukrainie jest już i tak dużo broni w rękach ludności. Nie jest ona jednak zarejestrowana, a zatem trudno kontrolować jej użycie. Problem jest taki sam, jak w przypadku prostytucji: dopóki nie zostanie uznana za legalną, nie można nią zarządzać ani walczyć z jej skutkami. Legalizacja nie oznacza pozwolenia na wszystko, lecz kontrolę i bezpieczeństwo.
Jak Pan, niedawno jeszcze mieszkaniec Krymu, odbiera fakt, że obecnie ze wszystkich stron naciska się na was, krymian, byście oddali swoje terytoria w zamian za pokój?
To zdrada. Jeśli ustąpimy, wróg przyjdzie po nowe terytoria. Historia Hitlera pokazała, że kompromisy z najeźdźcami nie działają. Musimy stać się silni: budować własną produkcję, współpracować z Europą, zbroić sojuszników. Tylko siła powstrzyma agresora.
Tęskni Pan za domem, za Krymem?
Oczywiście. Nie byłem w domu już ponad dziesięć lat, pozostała tam większość mojej rodziny. Wielu jej członków jest przywiązanych do ziemi i nie mogli, jak ja, opuścić rodzinnego domu. Moja mama jest tam teraz, ma już 84 lata.
Nie tracę wiary w Ukrainę. Na pewno wygramy, wyzwolimy nasze ziemie, wzmocnimy armię i staniemy się silnym graczem na arenie międzynarodowej. Ale do tego potrzebna jest determinacja, odwaga i szybkie, realne działania, a nie negocjacje.
Jeździsz na front nie tylko ze wsparciem rzeczowym dla wojska. Wnosisz teżpewne umiejętności w zakresie medycyny pola walki. I właśnie to wyróżnia takich jak Ty na tle innych wolontariuszy w Ukrainie. Opowiesz o tym?
Igor Tracz: Zróżnicowanie wiedzy wśród żołnierzy, w armii, która w ciągu trzech lat pełnowymiarowej wojny z dwustu tysięcy nagle przekroczyła milion osób, jest ogromna. Ja bym to wręcz nazwał ogromnymi dysproporcjami. Z jednej strony mamy świetnych specjalistów, wyszkolonych, z doświadczeniem frontowym z różnych odcinków, które zdobywam latami. Ale są też ci, którzy z zakresu medycyny pola walki nie wiedzą nic. My pracowaliśmy już z różnymi jednostkami.
Czasami ze szkoleniami trafiamy tam, gdzie tych szkoleń zupełnie nie potrzeba. Wówczas tworzymy coś w rodzaju wspólnych warsztatów. My mamy w naszej ekipie instruktorów i z medycyny pola walki, ale również z taktyki działań w terenie, taktyki wojskowej i wówczas wymieniamy się wiedzą, doświadczeniami, pomysłami i trybami pracy. Natomiast też czasami się zdarza tak, że trafiamy do jednostki, która jest kompletnie zielona.
Jest zielona, ale aktywnie walczy.
Walczy. Pewnego razu przyjeżdżamy gdzieś w okolice drugiej linii okopów, jesteśmy jakieś osiemset metrów od Rosjan. Pierwsza linia jest połowę bliżej, około czterystu. Żołnierze właśnie przygotowują się do wyjścia na rozpoznanie, w kierunku linii zero. To znaczy, teraz w ogóle ciężko jest określić gdzie jest ta linia zero, bo przez drony czy artylerię znacznie się rozciągnęła. Ale oni idą bliżej rosyjskich pozycji. Patrzę na jednego z nich - hełm, kamizelka, karabin i nic więcej. Pytam go: gdzie masz swoją opaskę uciskową? On mówi, że no gdzieś mam. Szuka po kieszeniach, szuka, szuka. W kieszeni spodni znajduje turniket, jeszcze w oryginalnym opakowaniu, zafoliowany. Czyli - nie przygotowany do szybkiego użycia. Rozpakowanie opaski z tej folii to czas, którego po zranieniu po prostu nie ma. A kiedy pytam go, gdzie ma swój IFAK (osobista apteczka, przy. red.) to mi odpowiada, że medyk trzyma. I faktycznie, ich bojowy medyk miał tych apteczek ze sobą sześć, bo więcej nie zmieścił. A żołnierze i tak przecież nie wiedzą, co z nimi zrobić.
A cała idea apteczki osobistej polega na tym, by mieć ją przy tyłku cały czas, żeby w każdej chwili ktoś inny mógł skorzystać z tej apteczki udzielając ci pomocy
Ale od początku pełnowymiarowej wojny widzisz przecież różnice - Ukraińcy uczą się, szkolą. Ich wiedza staje się coraz obszerniejsza?
Tak, jasne. Ale ta nauka jest okupiona krwią. Żołnierze uczą się, tak naprawdę, na błędach, a te błędy kosztują najwyższą cenę - życie. Ma tu na myśli nie tylko medycynę pola walki, ale o każdym szczeblu nauki czy szkoleń. Widać kolosalną różnicę, jeśli mamy do czynienia z żołnierzami szkolonymi w systemie NATO-wskim.
Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Bo system NATO-wski stawia przede wszystkim na ochronę życia żołnierza.
Dokładnie. Zabrzmi to mocno, ale żołnierze szkoleni w trybie NATO-wskim mają większą przeżywalność na polu walki. A ci dowódcy, którzy czerpią wiedzę pamiętającą czasy Układu Warszawskiego, mają najwięcej głupich pomysłów i podejmują wiele durnych decyzji, i mają najwięcej martwych w swoich zespołach. Z kolei największą przeżywalność mają te jednostki, które, na przykład, były szkolone gdzieś na Zachodzie. Mają na tyle elastyczne głowy, że są w stanie się szybko uczyć i przystosowywać swoją wiedzę do współczesnego pola walki.
Czego wy uczycie żołnierzy?
Przede wszystkim my robimy te podstawowe rzeczy, według standardów NATO-wskich. Zajmujemy się największym zabójcą pola walki, czyli massive bleeding, masywnymi krwotokami. Uczymy żołnierzy poprawnie nakładać opaki ociskowe, uczymy ich również aproksymacji i konwersji, czyli tego, kiedy tę opaskę należy sprawdzić, po jakim czasie, i kiedy ewentualnie można ją zdjąć. Bardzo często jest tak, że opaski zakładane są w przypływie stresu i paniki, często niepotrzebne. Choć, słowo niepotrzebnie nie jest do końca dobre. Bo lepiej, jeśli założą opaskę na ranę tego niewymagającą, a właśnie dzięki wiedzy i umiejętnością - później można ją zdjąć. Zasada jest prosta: jest ostrzał, żołnierz zostaje ranny, opaskę należy nałożyć hight and tight, czyli wysoko i ciasno. Rannego należy przenieść w żółtą strefę, czyli tę bardziej bezpieczną. I tam należy sprawdzić, czy opaska, nałożona na ranę jest faktycznie niezbędna. Bo może się okazać, że rana jest nieduża i turniket nie jest potrzebny. Ale żołnierze niewyszkoleni tej wiedzy nie mają i często siedzą z tymi opaskami nie tylko kilka godzin, ale zdarza się, że nie ma możliwości ewakuacji i mają zatrzymany krwioobieg na nawet dzień czy dwa. I kiedy w końcu trafiają do punktu medycznego okazuje się, że rana nie była duża, ale z powodu niedokrwienia trzeba ją amputować, a rana wskazuje na to, że wcale nie było potrzeby zakładania opaski. Do tej pory bardzo często jest tak, że aproksymację czy konwersję opaski umie robić jedynie doświadczony bojowy medyk. Natomiast to jest podstawowa wiedza każdego żołnierza, wyszkolonego w standardach NATO, który pracuje według protokołu MARCHE, najważniejszego protokołu w medycynie tej wojskowej.
Wasza praca to wysoki poziom adrenaliny i strachu. Ale kiedyś musiał się ten impuls pojawić po raz pierwszy. Ten pierwszy impuls, który cię pchnął do tego, by jechać na pierwszą linię frontu.
Ja od początku wiedziałem, że będę tam jeździł, tylko musiałem się tego nauczyć. Musiałem poznać zasady bezpieczeństwa, nauczyć się funkcjonować w tym reżimie. Musiałem się nauczyć funkcjonować w tym trybie ciągłego zagrożenia. Poza tym dźwięki wojny są dla niewprawnego ucha dosyć mylące. Coś huknie, coś grzmi, a tobie wydaje się, że jest bardzo niebezpiecznie, a tak naprawdę zagrożenie jest bardzo daleko. A czasami tego, że zagrożenie jest bardzo duże zupełnie nie widać. I ja się uczyłem tego, jeżdżąc coraz głębiej i głębiej, znajdując się coraz bliżej frontu. Oczywiście nie sam, tylko zawsze z żołnierzami, kimś, od kogo mogłem czerpać wiedzę. Oczywiście, każdy ma swój próg możliwości podejmowania ryzyka.
Ale ty miałeś od początku świadomość, że masz takie predyspozycje?
No, powiedzmy podczas tych pierwszych dwóch, trzech wyjazdów w pierwszym roku wojny ja w ogóle nie myślałem o dalszych eskapadach. Ja myślałem, że to za chwilę się skończy, że ta wojna nie może tyle trwać. I wtedy te pierwsze podróże do okolic Lwowa mnie lękał nawet alarm przeciwlotniczy. Ja nie mogłem spać. Szybko zrozumiałem, że to się prędko nie skończy i trzeba pomagać docelowo, już głębiej, najlepiej bezpośrednio na front.
Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Wiele osób kompletnie nie rozumie, po co ryzykować swoim własnym życiem, by jeździć na null. Ale czasem inaczej się nie da.
Tylko tak możemy robić to skutecznie. Po pierwsze, masz pewność, że wsparcie dotarło do tego, do kogo trzeba. Nic po drodze ci nie zaginie, nikt nie zarzuci tobie, że nie wiadomo komu to przekazałeś, bo przekazujesz do rąk własnych. Po drugie, wozisz nie tylko sprzęt, ale i nadzieję dla tych ludzi. To dla nich cholernie ważne, że się z nimi spotkasz, poznasz ich. To są relacje, których nie da się kupić, ani wysłać nową pocztą. Po trzecie, i nie mniej ważne, przebywając w strefie zagrożenia my się uczymy. To niesamowite, że my możemy się uczyć, oswajać z tym wszystkim i zdobywać wiedzę, która u nas nie jest dostępna. My przywozimy tonę pomocy rzeczowej, a wywozimy stamtąd kilka ton wiedzy.
Ale nie traktujesz tego jako poligon doświadczalny. Znasz tych ludzi, spędzasz z nimi czas, przywiązujesz się. Nie myślisz sobie, kiedy wracasz, że to może być wasze ostatnie spotkanie?
Zginęło już sporo osób, które poznałem. Ale nikt z tych bliskich. I ja do tego podchodzę zupełnie inaczej. Ja staram się myśleć pozytywnie o następnym dniu, o następnym miesiącu. Ja przechodzę z tym do codzienności. Jakby ta wojna, to, że oni się tam zabijają nawzajem, było czymś naturalnym, zwyczajnym.
Czyli normalizacja czegoś, co zupełnie nie jest normalne.
Tak, to jest adaptacja. Ty musisz się zaadaptować do tego, co się dzieje. Ja sam nie walczę, ale widzę, jak oni to robią. Niedawno do mnie dotarło, że adaptacja jest możliwa tylko dlatego, że rozumiesz dlaczego tak się dzieje. Oni walczą o swoje ziemie, o swoją niepodległość. Ja bym chyba zwariował, jakby ktoś z nich mi powiedział: dawaj, idziemy pozabijać kilku ruskich, będzie śmiesznie. Nie, oni to robią, bo muszą. Bo oni zabiją ich, ich rodziny, dzieci.
Bo oni przecież pracują. Zwróciłeś uwagę na użycie tego słowa?
Tak, oni chodzą do pracy. Czasem, kiedy ich pytam: jak u was morale? Oni odpowiadają: nie myślimy o tym, to praca, jaką musimy wykonać.
A czego cię Ukraina nauczyła? Czy zmieniła cię?
Tak, myślę, że bardzo mnie zmieniła. Ciężko mi oceniać samego siebie, ale na pewno zawsze wiedziałem, że jestem uparty. Potwierdziłem to znowu, bo byłem uparty w sporcie, więc i tutaj jestem. Różne rzeczy w swoim życiu robiłem. Czasami skrajnych i ekstremalnych. Natomiast to było zupełnie coś dla mnie nowego. Nie wiedziałem, jak się w tym odnajdę. Natomiast, no faktycznie, człowiek się szybko adaptuje, ale tylko dlatego, że ma cel i konkretną motywację.
Granice na wojnie bardzo szybko się zacierają, wręcz niewidzialnie. Oczywiście na pewno jest to zależne od danej jednostki, od psychiki danej osoby. Czym więcej pewnych rzeczy w swoim życiu przetrenujemy, tym będzie łatwiej
Ja wizualizuję sobie od lat każdy wyścig, każdą ewentualną przeszkodę, jaką miałbym pokonać. Ale ja nigdy nie wizualizuję sobie ewentualnego wypadku. Wizualizuję tylko pozytywne rzeczy. Przeszkody, które pokonam. Tak samo tutaj. Wizualizuję sobie zagrożenia, ale nie po to, żebym miał w nie wpaść, ale tylko po to, żeby przeanalizować, jak mogę ich unikać. Do tego zadaniowość. Zakładam sobie wykonanie pewnych zadań w konwoju, tak jak na na wyścigach. Żeby wygrać zawody muszę zrobić to, to i to. I to jest proces. A tutaj, żeby zrobić konwój i wrócić do domu bezpiecznie, muszę zrobić też pewne najróżniejsze czynności.
Zdjęcie z archiwum prywatnego
No właśnie. Masz wiele różnych tytułów. Ludzie, którzy siedzą w tematach ukraińskich nawet często nie mają świadomość, z kim mają do czynienia. I czy twoja działalność w Ukrainie ma wpływ na to, jakim jesteś sportowcem? Czy ma wpływ na zmniejszoną częstotliwość treningów? Czy ma wpływ na to, że tych medali będzie mniej?
Tak, oczywiście. Natomiast to, że jestem sportowcem, pomaga mi funkcjonować w Ukrainie. Ale to, że jestem na Ukrainie, przeszkadza mi w wygrywaniu i w byciu coraz lepszym. Bo mniej trenuję, rzadziej startuję na zawodach. Po prostu więcej energii poświęcam na Ukrainę. To w pewnym sensie przeszkodą w realizacji dawnych celów. Ale to był mój wybór. Priorytety się trochę zmieniły i niektórzy ludzie mnie za to nienawidzą, ale mnie to nie obchodzi. Bo to, co się dzieje tam, jest ważniejsze. Dla naszej przyszłości również.
Co byś powiedział tym ludziom, którzy zarzucają ci, że podjąłeś złą decyzję i marnujesz karierę sportowca w Ukrainie?
Ja nie porzuciłem kariery sportowca. Robię to po to, żebym w przyszłości mógł więcej trenować. Spokojnie i stabilnie. Ja patrzę na kilka lat do przodu. Żebym za tydzień mógł trenować w totalnym spokoju, i może ta kropla, w tym morzu potrzeb z mojej strony, jest w stanie cokolwiek zmienić. Poza tym, jeśli Rosja miałaby tę wojnę wygrać i oni pójdą dalej w naszym kierunku, ja będę już w jakimś stopniu przygotowany na to, co mogłoby się wydarzyć u nas.
Chciałbym, żeby to wybrzmiało. My, Polacy, musimy się przygotować na najgorsze. Wszyscy mądrzy o tym mówią i ja nic nowego nie dodam - pomagając Ukrainie my dajemy czas sobie
To, że Ukraińcy się napieprzają z Rosjanami, to nam daje ten komforty, że to nie my musimy z nimi walczyć. My pomagamy, by oni walczyli za nas, nie naszymi rękoma.
To nie Polacy tam giną. My mamy czas na to, żeby się lepiej przygotować. I przez ten cały czas Ukraina osłabia Rosję i ją mocno angażuje. Ukraina kupuje nam czas. Ja nie twierdzę, że to pewnie, że za pięć lat rosyjskie wojska będą szturmować Warszawę. Ale może dojść do takiego ataku ze strony Rosji i prawdopodobieństwo jest stokroć większe, niż przykład to, że zaatakują nas, nie wiem, Czesi, czy Włosi.
A zagrożenie ze strony Moskwy jest jak najbardziej realne. Wiele razy słyszałem, często od oficerów wywiadu ukraińskiego, że bardzo prawdopodobne jest to, że w najbliższym czasie, w ciągu najbliższego roku, dojdzie do wkroczenia na teren jakiegoś europejskiego państwa. Na przykład do Polski ze strony Białorusi. I Rosjanie zrobią to tylko po to, by znowu przetestować cierpliwość świata, sprawdzić jak daleko znowu mogą przesunąć granice, na ile mogą sobie pozwolić. Czy świat znowu nie zareaguje i pozwoli im anektować kolejne terytoria w kolejnym państwie.
Kiedyś opowiadałeś mi, że na zawodach spotkałeś Rosjan, z niektórymi się kumplowałeś, a potem oni próbowali ci wyjaśnić, że Putin ma rację i jest mężem stanu. Co im powiesz, jeśli kiedykolwiek jeszcze staniecie razem na starcie?
Roześmieję im się w twarz i pokaże kilka filmów, co robiłem przez ten czas. Nasze kontakty się urwały, nie wiem, co robią i gdzie są. Jest też kilku Rosjan, z którymi mam do dzisiaj kontakty. Ograniczone, ale mam. Oni mają trochę inne myślenia na temat Putina niż większość Rosjan.
Ja wiele lat podróżowałem do Rosji, trenowałem z nimi. Minister sportu Rosji chciał mi w 2014 roku wręczyć paszport rosyjski. Pytał, co mają zrobić, żebym przyjął ten paszport i startował w barwach Rosji. Ja oczywiście odparłem, że mam swój, polski i on mi wystarczy. Choć dobrze się tam czułem. I dobrze mi płacili. Żadnego konfliktu wewnętrznego. Nic, zero. Tylko to było w latach 2011-2014. Przed wojną. Teraz wszystko wyglądałoby inaczej.
Możesz powiedzieć, jak wam pomagać? Macie swoją zrzutkę, ale na co ta kasa idzie tak naprawdę? Na co wpłacają ludzie?
My ciągle uczymy się pozyskiwać jak najwięcej rzeczy bezgotówkowo. Wozimy nie tylko sprzęt dla wojska, który załatwiamy dzięki umowie naszej z Ministerstwem Obrony Wielkiej Brytanii, ale wozimy również pomoc dla zwierząt, pomoc dla szpitali, pomoc medyczną. Natomiast realizujemy średnio dwa konwoje w miesiącu, bardzo często na Donbas. Niektóre konwoje mają trasy po 5-6 tysięcy kilometrów. Jeździmy naszymi prywatnymi samochodami, do których przyczepiamy przyczepy. Mamy cztery auta w tym momencie i większość kasy, którą udaje nam się zebrać, idzie na naprawę tych samochodów i na paliwo. Bo jeden samochód, z ciężarową przyczepą i z towarem, spala mniej więcej w granicach 5 tysięcy złotych na takiej trasie. Jedziemy w dwa auta, więc w sumie 10. A jeśli realizujemy dwa wyjazdy w miesiącu, to wychodzi 20 tysięcy na samo paliwo. Plus naprawy. Ostatnio w samochodach wymieniliśmy skrzynię biegów, silniki. Nie chcę nawet wymieniać.
Czyli, jeżeli ktoś wpłaca Wam na zrzutki, to po prostu daje Wam możliwość dalszej pracy?
Dokładnie. Mamy za co to tankować i mamy za co naprawić samochody. Ale wiesz jak jest, bardzo często idzie to z naszych prywatnych pieniędzy, bo akurat na wyjazd nie uzbiera się na zrzutce tyle, co potrzeba. Znasz to przecież ze swoich konwojów. Te zrzutki to są takie strzały. Czyli przez dwa, trzy tygodnie stoją, później ktoś napisze jakiś artykuł, albo zrobi jakiś podcast, znowu się ruszy na kilka dni, później znowu stoi. Jeszcze w pierwszych latach wojny były jakieś firmy, które chciały się dorzucać i na przykład sponsorowały konwój. Teraz jest już nie jest tak kolorowo. Ale na wojnie, jak w sporcie, walczyć będzie do końca. Do wygranej Ukrainy.
Stanowisko Kijowa w kwestii Krymu jest niezmienne: Ukraina nie uznaje rosyjskiej okupacji półwyspu za legalną. Jak podkreśla prezydent Wołodymyr Zełenski, to terytorium narodu ukraińskiego: „Nie ma o czym rozmawiać – to wykracza poza naszą konstytucję”.
25 kwietnia agencja Reuters opublikowała pełny tekst amerykańskich propozycji zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej, które przedstawił w Paryżu specjalny wysłannik Trumpa Steve Witkoff. Jest tam m.in. mowa o prawnym uznaniu przez USA rosyjskiej kontroli nad anektowanym ukraińskim Krymem.
Czy Trump może samodzielnie zalegalizować rosyjską okupację półwyspu? Jakie niebezpieczeństwa niósłby ze sobą taki krok? Jakie konsekwencje może mieć ta decyzja dla Ukrainy i świata? I wreszcie – jakie stanowisko zajmuje w tej kwestii Europa?
Złamanie doktryny
Uznanie aneksji Krymu byłoby sejsmicznym przesunięciem w polityce zagranicznej USA, oznaczającym zerwanie z obowiązującymi od dziesięcioleci zasadami prawnymi, które mają chronić integralność terytorialną państw. Strategicznie to niezwykle niebezpieczny precedens.
Takie wnioski płyną z analizy amerykańskiego Instytutu Roberta Lansinga, organizacji pozarządowej, która bada globalne zagrożenia dla demokracji.
Amerykańscy analitycy uważają, że dla Ukrainy uznanie aneksji Krymu przez USA oznaczałoby jawną zdradę, a w NATO i Unii Europejskiej, zwłaszcza wśród krajów Europy Wschodniej, taki krok zostałby odebrany jako ustępstwo wobec agresora i faktyczna kapitulacja przed rosyjską ekspansją.
Wydaje się więc mało prawdopodobne, aby prezydent USA mógł ot tak po prostu powiedzieć: „Dobrze, uznaję to”. Jak ocenia Peter Dickinson, pracownik naukowy Atlantic Council, prawdopodobnie byłaby też potrzebna w tej sprawie zgoda Kongresu:
– Nawet gdyby Ameryka jednostronnie uznała Krym za rosyjski, nie sądzę, by wiele innych krajów poszło w jej ślady, z wyjątkiem być może niektórych krajów afrykańskich. Nie sądzę nawet, by zrobiły to Chiny czy inne kraje przyjazne Rosji, chodzi bowiem o fundamentalną kwestię nienaruszalności granic.
Myślę, że niewielu jest gotowych naruszyć politykę międzynarodową, prawo międzynarodowe – normę, zgodnie z którą nie można zmieniać granic siłą
Dickinson ocenia, że w przypadku uznania de iure rosyjskiej okupacji Krymu Stany Zjednoczone ryzykują znalezienie się w złym towarzystwie:
– Myślę, że to Korea Północna, Białoruś, Erytrea i jeszcze kilka innych krajów – wyrzutków. Ale oczywiście chodzi o Amerykę, a jej decyzje mają znaczenie. Co jednak najważniejsze, taki krok doprowadziłby do bardziej agresywnych działań zmierzających do zmiany granic na świecie.
„Krym+Ukraina = miłość”. Wiec przed budynkiem parlamentu krymskiego w Symferopolu 26 lutego 2014 roku. Zdjęcie: AFP/EAST NEWS
Z prawnego punktu widzenia byłaby to sytuacja trudna, zaznacza András Rácz, starszy pracownik naukowy Niemieckiej Rady Stosunków Międzynarodowych (DGAP). Kongres z pewnością nie poprze takiego kroku, ale technicznie Trump może wydać dekret prezydencki i ogłosić Krym częścią Rosji lub przemianować Krym na „rosyjski Krym” czy coś w tym rodzaju:
– De iure zgoda Kongresu nie będzie do tego konieczna. Innymi słowy, są rzeczy, które Trump może zrobić jednostronnie. Poza tym istnieje wiele szarych stref dotyczących tego, co może, a czego nie może zrobić dekretem prezydenckim.
Problem polega na tym, że nawet jeśli Trump podejmie krok dyskusyjny z prawnego punktu widzenia, ruch ten może zostać wykorzystany przez Rosję do celów propagandowych
Z drugiej strony, zdaniem Rácza, prezydent USA raczej nie zdecyduje się na zniszczenie międzynarodowego porządku ustanowionego po 1945 r. i zachęcanie innych krajów do zajmowania terytoriów siłą militarną. W szczególności nie będzie chciał sprowokować Chin do ataku na Tajwan.
Krym a prawo międzynarodowe
Trudno sobie wyobrazić, by Stany Zjednoczone uznały aneksję Krymu. W 2018 roku ówczesny sekretarz stanu Mike Pompeo oświadczył, że USA nie uznają roszczeń Rosji do tego półwyspu. Jak zauważa badaczka programu „Demokratyczna stabilność” w Centrum Analiz Polityki Europejskiej (CEPA) Elina Beketowa, to stanowisko nadal ma znaczenie:
– Naruszyłoby to [uznanie aneksji Krymu – red.] również memorandum budapeszteńskie z 1994 r., zgodnie z którym Stany Zjednoczone zobowiązały się do poszanowania granic Ukrainy w zamian za jej rezygnację z broni jądrowej. Byłoby to też naruszeniem konstytucji Ukrainy, ponieważ Krym jest częścią Ukrainy. Zgodnie z ukraińskim prawem żaden prezydent nie może oddać Krymu. Wymagałoby to zmian w konstytucji dokonanych w drodze dwóch głosowań w parlamencie i opinii Trybunału Konstytucyjnego o zgodności tych głosowań z konstytucją. To mało prawdopodobne, zwłaszcza w czasie stanu wojennego, kiedy takie zmiany są w ogóle niedopuszczalne.
Wreszcie z politycznego punktu widzenia byłoby to niedopuszczalne dla każdego prezydenta Ukrainy i każdego składu Rady Najwyższej
Zdecydowana większość krajów zachodnich, w tym kraje UE, Kanada, Wielka Brytania, a także Japonia, już w 2014 roku jasno stwierdziła, że aneksja Krymu jest nielegalna i nie uznają go za rosyjski, podkreśla Beketowa. Stanowisko to zostało zapisane w licznych rezolucjach ONZ. Uznanie Krymu za rosyjski oznaczałoby więc, że świat zgadza się na anektowanie terytoriów siłą.
Rozmowa Trumpa i Zełenskiego podczas pogrzebu papieża Franciszka w Watykanie. Zdjęcie: OPU
András Rácz spodziewa się, że Unia Europejska spróbuje nałożyć sankcje na wszystkie kraje, które uznają Krym za rosyjski:
– Nie jestem pewien, czy wpłynie to na Stany Zjednoczone, ale na wszystkie inne kraje – na pewno. Pytanie, czy uda się osiągnąć jedność wewnątrz UE w sprawie wprowadzenia takich sankcji, biorąc pod uwagę możliwe weto Węgier. Nie sądzę, by Słowacja zawetowała wprowadzenie takich sankcji, biorąc pod uwagę jej burzliwą przeszłość i konflikty terytorialne – z tych samych powodów Bratysława nie uznała przecież Kosowa. W związku z tym w ramach UE spodziewałbym się problemów tylko ze strony Węgier.
Kaja Kallas, wiceprzewodnicząca Komisji Europejskiej i wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa jest przekonana, Unia Europejska nigdy nie uzna Krymu za rosyjski. W wywiadzie dla „Financial Times” stwierdziła:
„Nie mogę wypowiadać się w imieniu Stanów Zjednoczonych i przewidywać ich działań, ale w Europie wielokrotnie oświadczaliśmy, że Krym należy do Ukrainy”
„Nikt nie prosi Zełenskiego o uznanie Krymu za terytorium rosyjskie, ale jeśli chce Krymu, to dlaczego nie walczyli o niego jedenaście lat temu, kiedy został przekazany Rosji bez jednego wystrzału?” – napisał z kolei w serwisie Truth Social amerykański prezydent. Trump uważa, że nieustępliwość Ukrainy w tej kwestii szkodzi pokojowym wysiłkom USA. Odpowiedzialność za okupację ukraińskiego półwyspu przez Rosjan zrzuca na swojego poprzednika – Baracka Obamę. Nie widzi też obecnie militarnej drogi do deokupacji Krymu.
Wołodymyr Zełenski przyznaje, że Ukraina rzeczywiście nie ma wystarczającej ilości broni, by odzyskać kontrolę nad okupowanym półwyspem. Jednak jego zdaniem świat ma różne możliwości wywierania presji na Rosję, by omówić kwestie terytorialne.
Puszka Pandory
1 maja Siergiej Ławrow, szef rosyjskiego MSZ, oświadczył, że Rosja nigdy nie dopuści do powrotu Ukrainy do granic z 1991 roku. Według niego wysiłki Ukrainy i jej zachodnich sojuszników są daremne i bezpodstawne.
Bez wątpienia Rosja będzie czerpać inspirację z przekonania, że ostatecznie uda jej się uzyskać uznanie wszystkich jej aktów agresji w Ukrainie i innych krajach – uważa z kolei Peter Dickinson:
– Na przykład pogranicze Rosji z Kazachstanem to terytorium, do którego Rosja także rości sobie prawa. Rosyjscy propagandyści często mówią o możliwym powrocie jego części do Rosji. Być może Rosjanie będą też spoglądać na kraje bałtyckie i inne.
Tyle że oprócz rosyjskich na świecie istnieje milion innych sporów granicznych
Wiele krajów może sobie pomyśleć: OK, to może też trochę poczekamy, a z czasem uzyskamy uznanie świata [dla naszych roszczeń – red.]. To otworzyłoby puszkę Pandory.
Legalizowanie aneksji z czasem może stać się normą, ostrzega Elina Beketowa:
– Co jest stawką dla Europy i Stanów Zjednoczonych? Krym został zaanektowany i przekształcony w bazę wojskową, a osiem lat później rozpoczęto stamtąd ataki na Ukrainę. Oznacza to, że długotrwałe wykorzystywanie [zagarniętego – red.] terytorium przez Rosję ma jeszcze poważniejsze konsekwencje: sprzyja militaryzacji i dalszej agresji. Dopóki Krym jest pod kontrolą Rosji, rośnie ryzyko nowych inwazji. W 2022 roku Ukraina nie była bliska przystąpienia do NATO, a Rosja i tak zaatakowała. To dowodzi, że neutralność nie gwarantuje bezpieczeństwa. Konsekwencje kwestii krymskiej wykraczają daleko poza granice Ukrainy.
Projekt jest współfinansowany przez Polsko-Amerykańską Fundację Wolności w ramach programu „Wspieraj Ukrainę”, realizowanego przez Fundację Edukacja dla Demokracji.
Jeździsz na front nie tylko ze wsparciem rzeczowym dla wojska. Wnosisz teżpewne umiejętności w zakresie medycyny pola walki. I właśnie to wyróżnia takich jak Ty na tle innych wolontariuszy w Ukrainie. Opowiesz o tym?
Igor Tracz: Zróżnicowanie wiedzy wśród żołnierzy, w armii, która w ciągu trzech lat pełnowymiarowej wojny z dwustu tysięcy nagle przekroczyła milion osób, jest ogromna. Ja bym to wręcz nazwał ogromnymi dysproporcjami. Z jednej strony mamy świetnych specjalistów, wyszkolonych, z doświadczeniem frontowym z różnych odcinków, które zdobywam latami. Ale są też ci, którzy z zakresu medycyny pola walki nie wiedzą nic. My pracowaliśmy już z różnymi jednostkami.
Czasami ze szkoleniami trafiamy tam, gdzie tych szkoleń zupełnie nie potrzeba. Wówczas tworzymy coś w rodzaju wspólnych warsztatów. My mamy w naszej ekipie instruktorów i z medycyny pola walki, ale również z taktyki działań w terenie, taktyki wojskowej i wówczas wymieniamy się wiedzą, doświadczeniami, pomysłami i trybami pracy. Natomiast też czasami się zdarza tak, że trafiamy do jednostki, która jest kompletnie zielona.
Jest zielona, ale aktywnie walczy.
Walczy. Pewnego razu przyjeżdżamy gdzieś w okolice drugiej linii okopów, jesteśmy jakieś osiemset metrów od Rosjan. Pierwsza linia jest połowę bliżej, około czterystu. Żołnierze właśnie przygotowują się do wyjścia na rozpoznanie, w kierunku linii zero. To znaczy, teraz w ogóle ciężko jest określić gdzie jest ta linia zero, bo przez drony czy artylerię znacznie się rozciągnęła. Ale oni idą bliżej rosyjskich pozycji. Patrzę na jednego z nich - hełm, kamizelka, karabin i nic więcej. Pytam go: gdzie masz swoją opaskę uciskową? On mówi, że no gdzieś mam. Szuka po kieszeniach, szuka, szuka. W kieszeni spodni znajduje turniket, jeszcze w oryginalnym opakowaniu, zafoliowany. Czyli - nie przygotowany do szybkiego użycia. Rozpakowanie opaski z tej folii to czas, którego po zranieniu po prostu nie ma. A kiedy pytam go, gdzie ma swój IFAK (osobista apteczka, przy. red.) to mi odpowiada, że medyk trzyma. I faktycznie, ich bojowy medyk miał tych apteczek ze sobą sześć, bo więcej nie zmieścił. A żołnierze i tak przecież nie wiedzą, co z nimi zrobić.
A cała idea apteczki osobistej polega na tym, by mieć ją przy tyłku cały czas, żeby w każdej chwili ktoś inny mógł skorzystać z tej apteczki udzielając ci pomocy
Ale od początku pełnowymiarowej wojny widzisz przecież różnice - Ukraińcy uczą się, szkolą. Ich wiedza staje się coraz obszerniejsza?
Tak, jasne. Ale ta nauka jest okupiona krwią. Żołnierze uczą się, tak naprawdę, na błędach, a te błędy kosztują najwyższą cenę - życie. Ma tu na myśli nie tylko medycynę pola walki, ale o każdym szczeblu nauki czy szkoleń. Widać kolosalną różnicę, jeśli mamy do czynienia z żołnierzami szkolonymi w systemie NATO-wskim.
Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Bo system NATO-wski stawia przede wszystkim na ochronę życia żołnierza.
Dokładnie. Zabrzmi to mocno, ale żołnierze szkoleni w trybie NATO-wskim mają większą przeżywalność na polu walki. A ci dowódcy, którzy czerpią wiedzę pamiętającą czasy Układu Warszawskiego, mają najwięcej głupich pomysłów i podejmują wiele durnych decyzji, i mają najwięcej martwych w swoich zespołach. Z kolei największą przeżywalność mają te jednostki, które, na przykład, były szkolone gdzieś na Zachodzie. Mają na tyle elastyczne głowy, że są w stanie się szybko uczyć i przystosowywać swoją wiedzę do współczesnego pola walki.
Czego wy uczycie żołnierzy?
Przede wszystkim my robimy te podstawowe rzeczy, według standardów NATO-wskich. Zajmujemy się największym zabójcą pola walki, czyli massive bleeding, masywnymi krwotokami. Uczymy żołnierzy poprawnie nakładać opaki ociskowe, uczymy ich również aproksymacji i konwersji, czyli tego, kiedy tę opaskę należy sprawdzić, po jakim czasie, i kiedy ewentualnie można ją zdjąć. Bardzo często jest tak, że opaski zakładane są w przypływie stresu i paniki, często niepotrzebne. Choć, słowo niepotrzebnie nie jest do końca dobre. Bo lepiej, jeśli założą opaskę na ranę tego niewymagającą, a właśnie dzięki wiedzy i umiejętnością - później można ją zdjąć. Zasada jest prosta: jest ostrzał, żołnierz zostaje ranny, opaskę należy nałożyć hight and tight, czyli wysoko i ciasno. Rannego należy przenieść w żółtą strefę, czyli tę bardziej bezpieczną. I tam należy sprawdzić, czy opaska, nałożona na ranę jest faktycznie niezbędna. Bo może się okazać, że rana jest nieduża i turniket nie jest potrzebny. Ale żołnierze niewyszkoleni tej wiedzy nie mają i często siedzą z tymi opaskami nie tylko kilka godzin, ale zdarza się, że nie ma możliwości ewakuacji i mają zatrzymany krwioobieg na nawet dzień czy dwa. I kiedy w końcu trafiają do punktu medycznego okazuje się, że rana nie była duża, ale z powodu niedokrwienia trzeba ją amputować, a rana wskazuje na to, że wcale nie było potrzeby zakładania opaski. Do tej pory bardzo często jest tak, że aproksymację czy konwersję opaski umie robić jedynie doświadczony bojowy medyk. Natomiast to jest podstawowa wiedza każdego żołnierza, wyszkolonego w standardach NATO, który pracuje według protokołu MARCHE, najważniejszego protokołu w medycynie tej wojskowej.
Wasza praca to wysoki poziom adrenaliny i strachu. Ale kiedyś musiał się ten impuls pojawić po raz pierwszy. Ten pierwszy impuls, który cię pchnął do tego, by jechać na pierwszą linię frontu.
Ja od początku wiedziałem, że będę tam jeździł, tylko musiałem się tego nauczyć. Musiałem poznać zasady bezpieczeństwa, nauczyć się funkcjonować w tym reżimie. Musiałem się nauczyć funkcjonować w tym trybie ciągłego zagrożenia. Poza tym dźwięki wojny są dla niewprawnego ucha dosyć mylące. Coś huknie, coś grzmi, a tobie wydaje się, że jest bardzo niebezpiecznie, a tak naprawdę zagrożenie jest bardzo daleko. A czasami tego, że zagrożenie jest bardzo duże zupełnie nie widać. I ja się uczyłem tego, jeżdżąc coraz głębiej i głębiej, znajdując się coraz bliżej frontu. Oczywiście nie sam, tylko zawsze z żołnierzami, kimś, od kogo mogłem czerpać wiedzę. Oczywiście, każdy ma swój próg możliwości podejmowania ryzyka.
Ale ty miałeś od początku świadomość, że masz takie predyspozycje?
No, powiedzmy podczas tych pierwszych dwóch, trzech wyjazdów w pierwszym roku wojny ja w ogóle nie myślałem o dalszych eskapadach. Ja myślałem, że to za chwilę się skończy, że ta wojna nie może tyle trwać. I wtedy te pierwsze podróże do okolic Lwowa mnie lękał nawet alarm przeciwlotniczy. Ja nie mogłem spać. Szybko zrozumiałem, że to się prędko nie skończy i trzeba pomagać docelowo, już głębiej, najlepiej bezpośrednio na front.
Igor Tracz. Zdjęcie z archiwum prywatnego
Wiele osób kompletnie nie rozumie, po co ryzykować swoim własnym życiem, by jeździć na null. Ale czasem inaczej się nie da.
Tylko tak możemy robić to skutecznie. Po pierwsze, masz pewność, że wsparcie dotarło do tego, do kogo trzeba. Nic po drodze ci nie zaginie, nikt nie zarzuci tobie, że nie wiadomo komu to przekazałeś, bo przekazujesz do rąk własnych. Po drugie, wozisz nie tylko sprzęt, ale i nadzieję dla tych ludzi. To dla nich cholernie ważne, że się z nimi spotkasz, poznasz ich. To są relacje, których nie da się kupić, ani wysłać nową pocztą. Po trzecie, i nie mniej ważne, przebywając w strefie zagrożenia my się uczymy. To niesamowite, że my możemy się uczyć, oswajać z tym wszystkim i zdobywać wiedzę, która u nas nie jest dostępna. My przywozimy tonę pomocy rzeczowej, a wywozimy stamtąd kilka ton wiedzy.
Ale nie traktujesz tego jako poligon doświadczalny. Znasz tych ludzi, spędzasz z nimi czas, przywiązujesz się. Nie myślisz sobie, kiedy wracasz, że to może być wasze ostatnie spotkanie?
Zginęło już sporo osób, które poznałem. Ale nikt z tych bliskich. I ja do tego podchodzę zupełnie inaczej. Ja staram się myśleć pozytywnie o następnym dniu, o następnym miesiącu. Ja przechodzę z tym do codzienności. Jakby ta wojna, to, że oni się tam zabijają nawzajem, było czymś naturalnym, zwyczajnym.
Czyli normalizacja czegoś, co zupełnie nie jest normalne.
Tak, to jest adaptacja. Ty musisz się zaadaptować do tego, co się dzieje. Ja sam nie walczę, ale widzę, jak oni to robią. Niedawno do mnie dotarło, że adaptacja jest możliwa tylko dlatego, że rozumiesz dlaczego tak się dzieje. Oni walczą o swoje ziemie, o swoją niepodległość. Ja bym chyba zwariował, jakby ktoś z nich mi powiedział: dawaj, idziemy pozabijać kilku ruskich, będzie śmiesznie. Nie, oni to robią, bo muszą. Bo oni zabiją ich, ich rodziny, dzieci.
Bo oni przecież pracują. Zwróciłeś uwagę na użycie tego słowa?
Tak, oni chodzą do pracy. Czasem, kiedy ich pytam: jak u was morale? Oni odpowiadają: nie myślimy o tym, to praca, jaką musimy wykonać.
A czego cię Ukraina nauczyła? Czy zmieniła cię?
Tak, myślę, że bardzo mnie zmieniła. Ciężko mi oceniać samego siebie, ale na pewno zawsze wiedziałem, że jestem uparty. Potwierdziłem to znowu, bo byłem uparty w sporcie, więc i tutaj jestem. Różne rzeczy w swoim życiu robiłem. Czasami skrajnych i ekstremalnych. Natomiast to było zupełnie coś dla mnie nowego. Nie wiedziałem, jak się w tym odnajdę. Natomiast, no faktycznie, człowiek się szybko adaptuje, ale tylko dlatego, że ma cel i konkretną motywację.
Granice na wojnie bardzo szybko się zacierają, wręcz niewidzialnie. Oczywiście na pewno jest to zależne od danej jednostki, od psychiki danej osoby. Czym więcej pewnych rzeczy w swoim życiu przetrenujemy, tym będzie łatwiej
Ja wizualizuję sobie od lat każdy wyścig, każdą ewentualną przeszkodę, jaką miałbym pokonać. Ale ja nigdy nie wizualizuję sobie ewentualnego wypadku. Wizualizuję tylko pozytywne rzeczy. Przeszkody, które pokonam. Tak samo tutaj. Wizualizuję sobie zagrożenia, ale nie po to, żebym miał w nie wpaść, ale tylko po to, żeby przeanalizować, jak mogę ich unikać. Do tego zadaniowość. Zakładam sobie wykonanie pewnych zadań w konwoju, tak jak na na wyścigach. Żeby wygrać zawody muszę zrobić to, to i to. I to jest proces. A tutaj, żeby zrobić konwój i wrócić do domu bezpiecznie, muszę zrobić też pewne najróżniejsze czynności.
Zdjęcie z archiwum prywatnego
No właśnie. Masz wiele różnych tytułów. Ludzie, którzy siedzą w tematach ukraińskich nawet często nie mają świadomość, z kim mają do czynienia. I czy twoja działalność w Ukrainie ma wpływ na to, jakim jesteś sportowcem? Czy ma wpływ na zmniejszoną częstotliwość treningów? Czy ma wpływ na to, że tych medali będzie mniej?
Tak, oczywiście. Natomiast to, że jestem sportowcem, pomaga mi funkcjonować w Ukrainie. Ale to, że jestem na Ukrainie, przeszkadza mi w wygrywaniu i w byciu coraz lepszym. Bo mniej trenuję, rzadziej startuję na zawodach. Po prostu więcej energii poświęcam na Ukrainę. To w pewnym sensie przeszkodą w realizacji dawnych celów. Ale to był mój wybór. Priorytety się trochę zmieniły i niektórzy ludzie mnie za to nienawidzą, ale mnie to nie obchodzi. Bo to, co się dzieje tam, jest ważniejsze. Dla naszej przyszłości również.
Co byś powiedział tym ludziom, którzy zarzucają ci, że podjąłeś złą decyzję i marnujesz karierę sportowca w Ukrainie?
Ja nie porzuciłem kariery sportowca. Robię to po to, żebym w przyszłości mógł więcej trenować. Spokojnie i stabilnie. Ja patrzę na kilka lat do przodu. Żebym za tydzień mógł trenować w totalnym spokoju, i może ta kropla, w tym morzu potrzeb z mojej strony, jest w stanie cokolwiek zmienić. Poza tym, jeśli Rosja miałaby tę wojnę wygrać i oni pójdą dalej w naszym kierunku, ja będę już w jakimś stopniu przygotowany na to, co mogłoby się wydarzyć u nas.
Chciałbym, żeby to wybrzmiało. My, Polacy, musimy się przygotować na najgorsze. Wszyscy mądrzy o tym mówią i ja nic nowego nie dodam - pomagając Ukrainie my dajemy czas sobie
To, że Ukraińcy się napieprzają z Rosjanami, to nam daje ten komforty, że to nie my musimy z nimi walczyć. My pomagamy, by oni walczyli za nas, nie naszymi rękoma.
To nie Polacy tam giną. My mamy czas na to, żeby się lepiej przygotować. I przez ten cały czas Ukraina osłabia Rosję i ją mocno angażuje. Ukraina kupuje nam czas. Ja nie twierdzę, że to pewnie, że za pięć lat rosyjskie wojska będą szturmować Warszawę. Ale może dojść do takiego ataku ze strony Rosji i prawdopodobieństwo jest stokroć większe, niż przykład to, że zaatakują nas, nie wiem, Czesi, czy Włosi.
A zagrożenie ze strony Moskwy jest jak najbardziej realne. Wiele razy słyszałem, często od oficerów wywiadu ukraińskiego, że bardzo prawdopodobne jest to, że w najbliższym czasie, w ciągu najbliższego roku, dojdzie do wkroczenia na teren jakiegoś europejskiego państwa. Na przykład do Polski ze strony Białorusi. I Rosjanie zrobią to tylko po to, by znowu przetestować cierpliwość świata, sprawdzić jak daleko znowu mogą przesunąć granice, na ile mogą sobie pozwolić. Czy świat znowu nie zareaguje i pozwoli im anektować kolejne terytoria w kolejnym państwie.
Kiedyś opowiadałeś mi, że na zawodach spotkałeś Rosjan, z niektórymi się kumplowałeś, a potem oni próbowali ci wyjaśnić, że Putin ma rację i jest mężem stanu. Co im powiesz, jeśli kiedykolwiek jeszcze staniecie razem na starcie?
Roześmieję im się w twarz i pokaże kilka filmów, co robiłem przez ten czas. Nasze kontakty się urwały, nie wiem, co robią i gdzie są. Jest też kilku Rosjan, z którymi mam do dzisiaj kontakty. Ograniczone, ale mam. Oni mają trochę inne myślenia na temat Putina niż większość Rosjan.
Ja wiele lat podróżowałem do Rosji, trenowałem z nimi. Minister sportu Rosji chciał mi w 2014 roku wręczyć paszport rosyjski. Pytał, co mają zrobić, żebym przyjął ten paszport i startował w barwach Rosji. Ja oczywiście odparłem, że mam swój, polski i on mi wystarczy. Choć dobrze się tam czułem. I dobrze mi płacili. Żadnego konfliktu wewnętrznego. Nic, zero. Tylko to było w latach 2011-2014. Przed wojną. Teraz wszystko wyglądałoby inaczej.
Możesz powiedzieć, jak wam pomagać? Macie swoją zrzutkę, ale na co ta kasa idzie tak naprawdę? Na co wpłacają ludzie?
My ciągle uczymy się pozyskiwać jak najwięcej rzeczy bezgotówkowo. Wozimy nie tylko sprzęt dla wojska, który załatwiamy dzięki umowie naszej z Ministerstwem Obrony Wielkiej Brytanii, ale wozimy również pomoc dla zwierząt, pomoc dla szpitali, pomoc medyczną. Natomiast realizujemy średnio dwa konwoje w miesiącu, bardzo często na Donbas. Niektóre konwoje mają trasy po 5-6 tysięcy kilometrów. Jeździmy naszymi prywatnymi samochodami, do których przyczepiamy przyczepy. Mamy cztery auta w tym momencie i większość kasy, którą udaje nam się zebrać, idzie na naprawę tych samochodów i na paliwo. Bo jeden samochód, z ciężarową przyczepą i z towarem, spala mniej więcej w granicach 5 tysięcy złotych na takiej trasie. Jedziemy w dwa auta, więc w sumie 10. A jeśli realizujemy dwa wyjazdy w miesiącu, to wychodzi 20 tysięcy na samo paliwo. Plus naprawy. Ostatnio w samochodach wymieniliśmy skrzynię biegów, silniki. Nie chcę nawet wymieniać.
Czyli, jeżeli ktoś wpłaca Wam na zrzutki, to po prostu daje Wam możliwość dalszej pracy?
Dokładnie. Mamy za co to tankować i mamy za co naprawić samochody. Ale wiesz jak jest, bardzo często idzie to z naszych prywatnych pieniędzy, bo akurat na wyjazd nie uzbiera się na zrzutce tyle, co potrzeba. Znasz to przecież ze swoich konwojów. Te zrzutki to są takie strzały. Czyli przez dwa, trzy tygodnie stoją, później ktoś napisze jakiś artykuł, albo zrobi jakiś podcast, znowu się ruszy na kilka dni, później znowu stoi. Jeszcze w pierwszych latach wojny były jakieś firmy, które chciały się dorzucać i na przykład sponsorowały konwój. Teraz jest już nie jest tak kolorowo. Ale na wojnie, jak w sporcie, walczyć będzie do końca. Do wygranej Ukrainy.
„Dwie siostry”to pierwszy film fabularny nakręcony w Ukrainie po 24 lutego 2022 roku. Jego inicjatorem był Łukasz Karwowski. Podczas festiwalu w Cannes w maju 2022 roku zwrócił się do przedstawicieli Film.ua z propozycją realizacji filmu według własnego scenariusza właśnie w Ukrainie. Reakcja była błyskawiczna – już w sierpniu ruszyły zdjęcia.
Pomysł polskiego reżysera był odważny: chciał nakręcić film drogi osadzony w realiach wojny. Ale los uśmiechnął się do Łukasza. Ryzykowny projekt szybko zyskał odważnych sojuszników w Ukrainie, którzy uznali, że warto opowiedzieć światu historię nie o Ukraińcach w Polsce, lecz odwrotnie – o Polakach w Ukrainie.
Według fabuły dwie przyrodnie siostry – Polki: Małgorzata i Jaśmina – otrzymują wiadomość, że ich ojciec, wolontariusz działający na linii frontu, został ranny i trafił do szpitala gdzieś w strefie przyfrontowej obwodu charkowskiego. Dziewczyny wskakują do samochodu i – omijając granicę – pędzą do ogarniętej wojną Ukrainy, by odnaleźć tatę.
Siostry, które przed tą podróżą miały ze sobą niewielki kontakt, muszą razem przejechać Ukrainę z zachodu na wschód. Na własne oczy widzą okropności wojny, a nawet – fizycznie – konfrontują się z rosyjskim złem. Po drodze spotykają różnych Ukraińców, którzy zaskakują ich humorem, życzliwością i odwagą.
Ta niebezpieczna podróż prowadzi – metaforycznie i dosłownie – przez piekło, ale zmusza też bohaterki do przewartościowania własnego życia. Czy Małgorzata i Jaśmina zdołają uratować ojca – widzowie dowiedzą się dopiero w finale.
Film opiera się przede wszystkim na kreacjach dwóch polskich aktorek – Karoliny Rzępy (Jasmina) i Diany Zamojskiej (Małgorzata) – którym udało się stworzyć silne kobiece postacie. To ich oczami reżyser pokazuje prawdziwą Ukrainę i jej mieszkańców w chwili świeżego, ostrego szoku wywołanego wojną.
Według ekipy filmowej, lokalni mieszkańcy chętnie zgadzali się zagrać w scenach zbiorowych, co dodało filmowi autentyczności. Przewija się motyw ukraińskiej wdzięczności wobec Polaków za pomoc w pierwszych dniach wojny. Już na początku filmu starsza kobieta sprzedająca przy drodze śliwki z własnego ogrodu oddaje je siostrom za darmo, mówiąc: „Polacy nam pomagają, więc i my pomożemy im, jak tylko możemy”.
Jedna z widzek powiedziała redakcji serwisu Sestry:
– Mimo że od tamtej pory różne wydarzenia trochę zachwiały naszą przyjaźnią, warto przypominać ludziom, jak było. Trzeba robić wszystko, by ten łańcuch wzajemnej pomocy nie został przerwany.
W lipcu 2022 roku polska ekipa filmowa przyjechała do Kijowa, przeprowadziła casting aktorów, a w sierpniu rozpoczęła zdjęcia. Kręcono m.in. w Kijowie oraz w wyzwolonych miastach obwodów kijowskiego i czernihowskiego – Buczy i Irpieniu.
W pewnym sensie „Dwie siostry”to także film dokumentalny – kamera przez cały czas rejestruje zniszczone przez wojnę miejsca: zbombardowane domy, wysadzone mosty, zaminowane lasy i pola.
– Nakręciliśmy wszystko, co się dało w tych warunkach, także w Czernihowie – opowiadaWiaczesław Babenkow, dyrektor castingu. – Łukasz bardzo chciał kręcić w Charkowie, ale był to sierpień 2022 roku – Rosjanie dopiero co zostali wyparci z regionu. Było bardzo niebezpiecznie, więc udało się go od tego pomysłu odwieść.
Inna z widzek po wyjściu z kina wyznała:
– Bałam się tego filmu. Wiedziałam, że to historia o nas wszystkich. Szczególnie poruszyło mnie ujęcie zbombardowanego mostu w Czernihowie. Pochodzę stamtąd i od razu przypomniały mi się pierwsze dni wojny. Jak trudno było wywieźć mamę z miasta.
A potem zrozumiałam, że ten film jest ważny – bo miną lata, a my będziemy go oglądać jak kronikę naszej wojny
Od depresji do improwizacji
W filmie Dwie siostry uwagę przyciąga gra aktorów i ich autentyczna radość z możliwości grania.
– Wtedy wszyscy byliśmy głodni pracy – wyjaśnia 28-letni Ołeksandr Rudynski, zasłużony artysta Ukrainy.
Wielu aktorów, pozbawionych zatrudnienia w pierwszych miesiącach wojny, imało się innych zajęć – część jeździła jako taksówkarze czy kurierzy, inni byli kelnerami, wielu popadło w depresję. Aż tu nagle – pełnometrażowy film, w którym reżyser pozwalał na improwizację, bo scenariusz zawierał jedynie opisy scen, bez gotowych dialogów. Więc aktorzy improwizowali, a scenariusz zmieniał się w trakcie zdjęć.
– Zaprosiliśmy wtedy na casting wszystkich aktorów, którzy w 2022 roku byli w Kijowie – wspomina Babenkow. – Nic się nie kręciło, więc gdy tylko usłyszeli o zdjęciach, zgłosili się bardzo chętnie.
Dzięki temu w filmie występuje prawdziwie gwiazdorska obsada: Irma Witowska, Witalina Bibliw, Ołeksandr Rudynski, Marina Koszkina, Ołena Kurta, Serhij Derewianko, Mychajło Żonin. Każdy z nich opowiada swoją wersję wojny.
Zawsze elegancką Irmę Witowską trudno rozpoznać: tu wciela się w wiejską ciotkę w kwiecistym szlafroku – gospodynię domu gdzieś na linii frontu, która próbuje rozmawiać z okupantami i pomaga polskim dziewczynom, jak tylko może.
Ołeksandr Rudynski – znany z ról w „Nosorożcu”Ołeha Sencowa, serialu Netflixa „Dekameron”, „Agencji”George’a Clooneya czy nagrodzonym BAFTA krótkometrażowym „Kamień, nożyczki, papier”– w „Dwóch siostrach”gra wiejskiego chłopaka Saszkę. Wesoły, wiecznie podpity, został przez widzów okrzyknięty „słonecznym dupkiem”.
– Znam takich gości od dzieciństwa – mówił Rudynski w rozmowie z Sestrami. – Pochodzę z Mikołajowa. Cieszę się, że moja postać wywołuje tyle emocji. Myślę, że ten film nie byłby tak ciekawy, gdyby nawet w najstraszniejszych scenach nie było miejsca na humor.
Podobnie oceniają to widzowie:
– Śmialiśmy się przez łzy – mówiła kobieta wychodząca z kina. – To cud, że mimo ostrzału i tragedii Ukraińcy potrafią zachować ironię i humor. Nie wiem, skąd to się bierze, ale dobrze, że ten film nie kończy się bajkowo. Bo dziś nikt nie może być pewien szczęśliwego zakończenia.