Exclusive
20
min

W spalonym czołgu wszystko jest szare

„W Iziumie po raz pierwszy zobaczyłam ciała rosyjskich żołnierzy. Były rozrzucone wzdłuż drogi. Leżały tam od prawie tygodnia i już zaczęły się rozkładać” – Kateryna Rotarenko, poszukiwaczka poległych, o swojej pracy podczas misji

Natalia Żukowska

Kateryna Rotarenko, poszukiwaczka poległych żołnierzy. Zdjęcie: archiwum prywatne

No items found.

Zostań naszym Patronem

Dołącz do nas i razem opowiemy światu inspirujące historie. Nawet mały wkład się liczy.

Dołącz

Jest uczestniczką projektu humanitarnego „Na tarczy”, żołnierką z grupy poszukiwawczej w regionalnych siłach obrony terytorialnej „Pivden”. Wraz z kolegami na terenach deokupowanych szuka ciał poległych żołnierzy. Przyznaje, że każda wyprawa jest wyjątkowa. Nie ukrywa jednak, że niełatwo jej było przyzwyczaić się do tej pracy – był strach i rozpacz, które musiała przezwyciężyć.

Kateryna Rotarenko opowiedziała nam o swoim życiu i pracy.

Śladami walk

Z zawodu jestem weterynarką, lecz nie pracowałam w swoim zawodzie. Przed inwazją wiodłam zwyczajne życie, łapiąc się różnych zajęć – i w sklepie z haftowanymi koszulami, i w zoo. Mając jakieś 25 lat uznałam, że czas znaleźć coś stałego – i zostałam kierowniczką projektu w międzynarodowej organizacji pozarządowej „Eurostrategia” z siedzibą w Odessie. Okazało się, że szef tego projektu, Leonid Ignatiew, mieszkaniec Odessy, prowadzi też kilka innych przedsięwzięć, w tym Centrum Historii Wojskowej „Pamięć i Chwała”. Od 2007 roku jego uczestnicy zajmują się poszukiwaniem i ponownym pochówkiem poległych w II wojnie światowej w regionie Odessy.

Kiedy zaczęła się inwazja, zespół „Pamięci i Chwały” został zaproszony do udziału w projekcie humanitarnym Sił Zbrojnych Ukrainy (SZU) „Na tarczy”. Chodziło o odnajdywanie i sprowadzanie do domu ciał żołnierzy poległych w wojnie w Rosjanami. Dołączyłam do nich. Na pierwszą misję, w lipcu 2022 r., do Basztanki w obwodzie mikołajowskim, która została wyzwolona, nie chcieli mnie jednak zabrać. Tłumaczyli, że to niebezpieczne. Pomogłam więc im tylko przygotować się do wyprawy.

Ale już we wrześniu 2022 r. pojechałam na misję do obwodu kijowskiego. Musieliśmy sprawdzić kilka miejsc, w których eksperci już co prawda pracowali, lecz nie wszystkie ciała zostały odnalezione.

Kateryna Rotarenko z zespołem poszukiwaczy. Zdjęcie: archiwum prywatne

Byliśmy częścią zespołu składającego się z przedstawicieli Sztabu Generalnego, przewodników z psami i saperów. Jeździliśmy do różnych miejscowości, podążając śladami walk. Jednak udało nam się wtedy odnaleźć tylko kilka kości. Tam po raz pierwszy zobaczyłam, jak wygląda terytorium, na którym toczyła się wojna.

Czy ty będziesz w stanie z tym żyć?

W październiku 2022 r., podczas wyjazdu do wyzwolonego Iziumu w obwodzie charkowskim, po raz pierwszy zobaczyłam ciała rosyjskich żołnierzy rozrzucone wzdłuż drogi. Leżały tam od prawie tygodnia i już zaczęły się rozkładać. Nadal nie potrafię opisać tego, co wtedy czułam. Jakaś mieszanka strachu i odrzucenia.

Kateryna przy pracy. Zdjęcie: archiwum prywatne

Mimo to zrobiłam wszystko, o co prosili inni członkowie ekipy. Przede wszystkim opisywałam markerami białe worki na zwłoki – data, lokalizacja...

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to ciała spalone niemal do kości, na które padał deszcz, nim je zabraliśmy. Tego zapachu nie da się opisać

Dopiero w samochodzie zdałam sobie sprawę, że cała się trzęsę. Smród był okropny i jakby za mną podążał, czułam go wszędzie. Byłam w szoku, nigdy wcześniej nie widziałam ciał martwych ludzi. Tak, miałam krewnych, którzy umarli, ale nigdy nawet nie zbliżyłam się do trumny, nigdy nie dotknęłam zmarłego. Przypomniałam sobie wtedy, że moja matka mówiła: „Żeby nie bać się zmarłego i nie śnić o nim, trzymaj go za nogę”. Jest taki przesąd. Więc na początku pracy dotykałam stóp zmarłego.

Liczba „200” oznacza, że samochód przewozi ciała poległych. Zdjęcie: archiwum prywatne

Pewnego wieczoru – to było w regionie Iziumu – gdy wróciliśmy do bazy, wszędzie było już ciemno. Chodziliśmy z latarkami. Poszłam pod prysznic. Gdy weszłam do kabiny i zasunęłam zasłonę, zdałam sobie sprawę, że się boję. Zamknęłam oczy i zobaczyłam to, na co patrzyłam przez cały dzień. Wtedy zapytałam siebie: „Katia, czy będziesz w stanie z tym żyć i w ogóle pracować?”.

Gdy w końcu jakoś udało mi się uporać z tymi myślami i uczuciami, praca stała się łatwiejsza. Pod koniec ekspedycji mieliśmy wiele różnych ciał – ciała, które leżały na powierzchni, ciała wykopane z ziemi i spalone szkielety z samochodów. Teraz, gdy jestem sama, nie mam już tego uczucia, że ktoś jest ze mną – choć pewnego razu, gdy byłam na służbie, mój czajnik sam się włączył. Do dziś nie wiem, co to było. Powiedziałam wszystkim, że może to duchy do mnie przyszły, ale potem dodałam: „No to usiądźmy i napijmy się herbaty”. Bo to już nie był strach.

Smucę się, gdy nikogo nie odnajdujemy

Nasza praca jest koordynowana przez Centralny Departament Współpracy Cywilno-Wojskowej Sztabu Generalnego SZU. To oni organizują grupy i określają czas trwania zadania – od tygodnia do kilku miesięcy. Starannie przygotowujemy się do każdego wyjazdu, starając się zebrać jak najwięcej informacji o miejscu, do którego jedziemy. Ważne, by wiedzieć, gdzie odbyła się bitwa, co działo się na danym obszarze. Trzeba się też dowiedzieć, w jakich okolicznościach zaginęli żołnierze. Przeczesujemy każdy pas lasu, każdy okop, wypuszczamy drony i sprawdzamy pola. Oczywiście zdarza się, że nikogo nie znajdujemy – to nas frustruje i wpędza w smutek. Jeśli informacje potwierdzają, że w danym miejscu były ofiary, wracamy tam więcej niż raz.

Skuteczność poszukiwań zależy też od pogody i pory roku. Kiedy trawa jest wysoka, niełatwo przeszukać każdy metr ziemi.

„Ważne, by wiedzieć, gdzie odbyła się bitwa, co działo się na danym obszarze”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Ciężko pracować w upale, gdy wchodzisz do czołgu i zaczynasz zgarniać szczątki małą szufelką. Żelastwo nagrzewa się w słońcu, a ty musisz być skupiona. I wszystko w środku jest takie same. Szare.

Niektóre kości nie nadają się dobadań DNA, ale i tak je zbieram, bo muszę wszystko odzyskać i zwrócić. Nie możesz zostawić osoby, która zmarła, nawet najmniejszych jej szczątków. Trzeba je zabrać i przekazać rodzinie do pochówku

Najlepiej pracować zimą, kiedy nie ma trawy i wszystko jest widoczne. Czasami angażujemy w poszukiwania przewodników psów i przeprowadzamy wywiady z mieszkańcami. Dają nam wiele informacji o tym, gdzie i kiedy kto stał. Ale czasem jest też sporo plotek. Na przykład, że Rosjanie zwozili gdzieś ludzi ciężarówkami i ich zakopywali. Jedziemy to sprawdzić – a tam nic, nikt nawet łopaty nie wbił. Ale trzeba sprawdzić każdą informację. W grupie zawsze są saperzy, którzy idą pierwsi i badają obszar poszukiwań, bo zawsze jest niebezpieczeństwo. Większość czasu spędzamy w deokupowanym regionie Chersonia, który jest mocno zaminowany.

Kateryna szuka poległych we wraku czołgu. Zdjęcie: archiwum prywatne

Procedura postępowania z ciałami jest taka sama, tyle że trafiają do różnych miejsc. Ciała żołnierzy ukraińskich – do zakładu medycyny sądowej, gdzie policja prowadzi dochodzenie w sprawie zabójstwa. Szczątki Rosjan przewozi się gdzie indziej, skąd po oględzinach są zabierane na wymianę. Odpowiada za to departament repatriacji.

Kim był żołnierz spalony na popiół

Kiedyś szukaliśmy ciała żołnierza. Znaliśmy w przybliżeniu miejsce, w którym został ranny, a potem zmarł. Towarzysze broni nie zdołali go zabrać podczas odwrotu, a gdy po niego wrócili, już go nie znaleźli. Za pierwszym razem nam też się nie udało, jednak pomogli miejscowi. Okazało się, że był ostrzał, w którym jego ciało zostało spalone niemal na popiół. Zidentyfikowanie go zajęło rok, zaangażowano wielu ekspertów, ale nie byli w stanie pobrać DNA – choć kości zostały wysłane do różnych laboratoriów. Jego tożsamość została ustalona tylko dzięki trójwymiarowej dokumentacji dentystycznej. Pochodził z regionu Odessy, wraz kolegą byliśmy na jego pogrzebie. To było dla nas bolesne – ale i radosne, bo nie został pochowany gdzieś jako bezimienny, lecz wrócił do swojej rodziny. A ta towarzyszyła mu w ostatniej drodze.

„Przeczesujemy każdy pas lasu, każdy rów”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Czasami zwracają się do nas krewni zaginionych osób. Do mnie piszą w mediach społecznościowych. Jedyne, co wtedy mogę, to doradzić im, co i jak sami mogą robić. Większość takich próśb dotyczy zaginionych na linii frontu. Tyle że zespół poszukiwawczy tam nie pojedzie, bo możemy pracować tylko na terytorium oczyszczonym z okupantów i w miarę spokojnym. Operacje poszukiwawcze to nie ewakuacje.

Nikt nie chce uwierzyć w śmierć

Zawsze było mi trudno, gdy odnajdywałam na ciała młodych ludzi. Pamiętam, jak kiedyś w obwodzie chersońskim udało nam się zidentyfikować młode ciało tylko po nieśmiertelniku, na którym było imię i nazwisko mężczyzny. W Internecie natrafiliśmy na wpisy jego matki, szukała go. W takich momentach jest ci bardzo trudno. Rodzina szuka człowieka z nadzieją, a ty już wiesz, że on nie żyje.

Każdy taki post z apelem „pomóżcie go znaleźć” to pół na pół: albo nie żyje, albo jest w niewoli. Rodzina do końca ma nadzieję, że jest w niewoli

Nikt nie chce wierzyć w śmierć. Nawet jeśli są wszystkie dowody, nikt nie uwierzy, dopóki nie zobaczy ciała. Nikt nie chce pogodzić się ze stratą.

Dobro w najmniejszych rzeczach

Kiedy pracujesz ze śmiercią, zdajesz sobie sprawę, jak cenny jest każdy dzień życia, jakie to ważne robić wszystko na czas. Nawet najmniejsze rzeczy zaczęłam traktować w szczególny sposób, cieszę się nawet promieniami słońca na trawie. Często mówię bliskim, że ich kocham. Pochodzę z Odessy, więc po trudnych wyprawach, kiedy wracam, idę nad morze – chcę wtedy być sama pośród natury. W pamiętniku opisuję to, co czuję i widzę. Chcę zachować swoje myśli. To też daje mi jakąś siłę.

„Nawet najmniejsze rzeczy zaczęłam traktować w szczególny sposób”. Zdjęcie: archiwum prywatne

Planów na przyszłość jeszcze nie mam. Wiem tylko jedno: po wojnie będę nadal poszukiwać poległych. Wszyscy czekamy na ten czas, bo wtedy będziemy mogli pracować pełną parą. Każdego z naszych żołnierzy i żołnierek musimy sprowadzić do domu i pochować z honorami. To nasza misja.

No items found.
Р Е К Л А М А
Dołącz do newslettera
Thank you! Your submission has been received!
Oops! Something went wrong while submitting the form.

Prezenterka, dziennikarka, autor wielu głośnych artykułów śledczych, które wadziły do zmian w samorządności. Chodzi również o turystykę, naukę i zasoby. Prowadziła autorskie projekty w telewizji UTR, pracowała jako korespondent, a przez ponad 12 lat w telewizji ICTV. Podczas swojej pracy odkrył ponad 50 kraów. Ale doskonałe jest opowiadanie historii i analizy uszkodzeń. Pracowała som wykładowca w Wydziale Dziennika Międzynarodowego w Państwowej Akademii Nauk. Obecnie jest doktorantką w ramach dziennikarstwa międzynarodowego: praca nad tematyką polskich mediów relacji w kontekście wojny rosyjsko-ukraińskiej.

Zostań naszym Patronem

Nic nie przetrwa bez słów.
Wspierając Sestry jesteś siłą, która niesie nasz głos dalej.

Dołącz

Baza wojskowa na wschodzie Ukrainy. Na prowizorycznym lądowisku, ukrytym wśród brzóz, opada chmura pyłu po wylądowaniu kolejnego śmigłowca Mi-8, który powrócił z misji bojowej. Z kabiny wychodzi kobieta. To porucznik Kateryna, dla kolegów po prostu Katia – jedyna kobieta pilot w Siłach Zbrojnych Ukrainy. Paznokcie w kolorze bordowym, staranny makijaż. Drobne szczegóły kontrastujące z surowością wojskowego otoczenia.

Kiedy jeden z żołnierzy służby naziemnej chce jej pomóc w niesieniu ciężkiego kombinezonu lotniczego, Kateryna odmawia. Nie chce specjalnego traktowania.

„Mężczyźni zawsze chcą pokazać, że są bohaterami i cię chronią” – powie później, opierając się o kadłub samolotu. Jej głos jest spokojny, ale w oczach widać determinację.

Było głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać

Nie przyjechałam tu, żeby być dziewczynką. W końcu nasza armia to zrozumie”.

To zdanie, które wypowiedziała Kateryna, wydaje się jej niepisanym mottem w codziennej służbie, gdzie walka z wrogiem przeplata się z koniecznością dowodzenia swojej wartości w męskim świecie. Jej jasne włosy są splecione w dwa warkocze.

„Jasne włosy... to nie ma znaczenia” – ucina, gdy rozmowa schodzi na drugorzędne tematy. Liczą się umiejętności. A tych Katerynie nie brakuje: od września 2024 roku wykonała ponad trzydzieści misji bojowych.

Co ty tu robisz?

Marzenie o lataniu przyszło do niej, gdy miała dziesięć lat. Ojciec, oficer sił powietrznych, zabrał ją ze sobą do bazy. Pierwszy lot śmigłowcem Mi-8 był jak olśnienie. Kateryna wspomina: „Było tak głośno i strasznie, ale poczułam, że chcę latać”.

Dziecięca fascynacja przerodziła się w konkretny cel. Sześć lat później, w wieku 16 lat, pojawiła się na egzaminach wstępnych w Charkowskim Narodowym Uniwersytecie Sił Powietrznych im. Iwana Kożeduby. W grupie czterdziestu pięciu studentów była jedyną kobietą. Według niej, nawet dziś bardzo niewiele kobiet kształci się na pilotów w tej czołowej wojskowej uczelni lotniczej. A uniwersytet w czasie wojny odmawia ujawnienia danych dotyczących liczby studentek uczących się na tym kierunku.

Właśnie tam, na uniwersytecie, od jednego z wykładowców po raz pierwszy usłyszała słowa, które miały ją zniechęcić: „Co ty tu robisz? To nie dla dziewczyn. Po prostu nie dasz rady”.

Ale Kateryna nie należy do osób, które łatwo się poddają. Wsparcie znalazła u instruktorki latania na symulatorach.

„Powiedziała mi, żebym nikogo nie słuchała. A ja pomyślałam, że skoro ona potrafi latać, to dlaczego ja nie miałabym?”

W 2023 roku już jako oficer dołączyła do 18. samodzielnej brygady lotnictwa wojskowego. Dzisiaj jako drugi pilot i nawigator spędza długie godziny w kokpicie Mi-8, ciężkiego poradzieckiego śmigłowca, który nie wybacza błędów. Na pytanie, co najbardziej podoba się jej w lataniu, bez wahania odpowiada:

„W lataniu kocham wszystko”.

W walce mój umysł jest czysty

Każdy dzień w bazie ma swój rytm, który wyznaczają przygotowania do kolejnych zadań. Podobnie jak inni piloci, Katia bierze udział w naradach, analizuje mapy, planuje trasy. Nosi standardowy męski mundur – kombinezon lub kurtkę lotniczą w kamuflażu, na której lewym ramieniu widnieje naszywka z ukraińską flagą. Jej miejscem pracy jest półmrok kabiny wypełnionej rzędami przyrządów na panelu. Można tu dostrzec drobne osobiste akcenty, na przykład parę fioletowych i niebieskich rękawiczek. Zakłada hełm, starannie dopasowuje słuchawki i ustawia mikrofon przy ustach. Jej wzrok staje się skupiony.

Zdjęcie: Oksana Parafeniuk dla "The New York Times"

Śmigłowce startują z zamaskowanych leśnych lądowisk, a potem lecą nad ziemią na wysokości zaledwie 9-14 metrów, by uniknąć wykrycia. Kateryna często pilotuje helikopter pełniący funkcję przekaźnika: zapewnia łączność z dwoma innymi helikopterami, lecącymi przed nią i atakującymi rosyjskie cele. Jej maszyna, lecąca wyżej, jest przez to narażona na większe niebezpieczeństwo.

„Podczas lotu nigdy się nie denerwuję – mówi, a jej skupiona twarz, okolona paskami hełmu, zdaje się to potwierdzać. – Wszystkie trudne myśli mogą pojawić się przed lub po. Podczas lotu mój umysł jest czysty”.

To profesjonalizm wypracowany w ekstremalnych warunkach. Ale za tą zasłoną spokoju kryje się wrażliwość.

„Lecę i patrzę na swój kraj, myśląc, jaki jest piękny. A potem, kiedy wchodzimy na linię frontu i widzę, że wszystko jest zniszczone – spalone i zbombardowane wioski, miasta, domy i fabryki – myślę, jak to możliwe w XXI wieku”.

Poczucie ulgi przychodzi dopiero wtedy, gdy misja kończy się sukcesem.

„Gdy tylko słyszę w radiu, że trafiliśmy w cel, tak jak dzisiaj, wiem, że misja została wykonana. Wtedy czuję: uff, świetnie, udało się”

Oprócz walki z wrogiem Kateryna zmaga się z innymi wyzwaniami. Przyznaje, że czasami wątpi w swoje umiejętności, lecz szybko dodaje, że to uczucie jest znane wielu ludziom, „zwłaszcza kobietom”, i dotyczy nie tylko służby wojskowej, ale każdego zawodu. Chociaż Ukraina stale zwiększa liczbę kobiet w armii – obecnie służy ich około 70 tysięcy, z czego 5,5 tysiąca na stanowiskach bojowych – seksizm nadal pozostaje problemem. Kateryna spotyka się z nim codziennie. Zauważa, że „kobiety są często w armii marginalizowane i otrzymują mniej zadań niż koledzy”. Jak mówi, mężczyźni, z którymi służy, przeważnie starają się ją wspierać, choć czasami pozwalają sobie na seksistowskie komentarze. Nauczyła się je ignorować. Skupia się na pracy i szacunku, który zdobyła wśród kolegów pilotów i dowództwa.

Przełamałam stereotyp

Życie osobiste? W warunkach wojennych nie ma na to miejsca. Rodzinę widuje rzadko. Ma jedno marzenie związane z bliskimi: po wojnie zabrać młodszą siostrę na lot helikopterem. Chwile odpoczynku to często proste codzienne czynności – choćby pośpieszny posiłek przy stole w koszarach, pomiędzy jedną a drugą misją. Czasami, ubrana w ten sam polowy mundur, z włosami splecionymi w warkocze je ciepłą zupę z miski, a na stole obok leżą gazety i butelka wody.

To chwile, które przypominają o zwykłym życiu, tak odległym od tego, co dzieje się w kokpicie śmigłowca. Czasami odpoczywa, oglądając filmy z innymi żołnierzami w bazie. Zdaje sobie sprawę, że jej historia jest inspirująca. Sześć dziewczyn, które marzą o lataniu, napisało do niej na Instagramie z prośbą o radę.

„Staram się je wspierać. Mówię, że osiągną sukces” – podkreśla. Na pytanie, czy czuje się pionierką, odpowiada z lekkim uśmiechem:

„Być może przełamałam stereotyp. Niebo nie pyta o płeć”.

Materiał przygotowano na podstawie informacji i cytatów z materiałów prasowych, w szczególności publikacji „The New York Times” i ArmyInform, które szeroko opisywały służbę i doświadczenia porucznik Kateryny, a także wypowiedzi przypisywanych bezpośrednio bohaterce.

20
хв

Niebo nie pyta o płeć

Sestry

20 sekund, by zestrzelić wrogi dron

– Mam 52 lata i troje dzieci. Z zawodu jestem lekarką weterynarii. Do ochotniczej formacji dołączyłam latem 2024 roku – mówi Walentyna Żelezko, pseudonim „Walkiria”.

Wojna zastała ją w rodzinnej wsi Nemiszajewe niedaleko Buczy. Słyszała ostrzał lotniska w Hostomelu i sąsiednich miast. Wrogie helikoptery latały tak blisko jej domu, że można było zobaczyć twarze pilotów:

– Było strasznie. Nie wiedzieliśmy, gdzie się podziać i co robić. Jak większość Ukraińców, myśleliśmy, że to się skończy za kilka dni. Ale kiedy Rosjanie w Buczy zaczęli znęcać się nad ludźmi i ich zabijać, postanowiliśmy uciekać. Tyle że było już za późno, znaleźliśmy się pod okupacją.

Walentyna Żelezko, „Walkiria”

Najbardziej bała się o swojego młodszego syna, który miał wtedy 8 lat. Słyszała, że Rosjanie znęcają się nawet nad dziećmi. By go chronić, nie rozstawała się z nożem.

– Byłam przerażona, w głowie krążyły mi straszne myśli. Wciąż nie tylko trudno mi o tym mówić, ale nawet wspominać. Myślałam nawet o zabiciu syna własnymi rękami, byleby tylko wróg nie znęcał się nad nim. Oczywiście nie zrobiłabym tego, ale taka myśl przemknęła mi wtedy przez głowę. Nigdy tego Rosjanom nie wybaczę – wyznaje.

11 marca całej rodzinie udało się wyrwać z okrążenia. Jednak myśl o zemście na wrogu i walce za kraj jej nie opuszczała. Pewnego dnia natrafiła w mediach społecznościowych ogłoszenie o naborze kobiet do oddziału „Czarownic bojowych”. Na rozmowę kwalifikacyjną zabrała ze sobą przyjaciółkę, która też ma już ponad 50 lat.

– Od razu nas zapytali: „Jaka jest wasza motywacja?”. Już po trzech minutach rozmowy z dowódcą zrozumiałyśmy, że zostajemy. Uważam, że państwa powinni bronić wszyscy. Przede wszystkim mężczyźni, ale kiedy widzisz te codzienne straty na froncie, to jak mogłabyś siedzieć w domu? Przecież my możemy zastąpić mężczyzn tutaj. Powiedziałyśmy dowódcy: „Nauczcie nas wszystkiego”.

Bieganie, pompki i przysiady w kamizelce kuloodpornej nie były tak trudne, jak przyzwyczajenie się do dyscypliny wojskowej i opanowanie broni.

Rozkładając i składając karabin Kałasznikowa, czułyśmy się jak dzieci z klockami LEGO. Wciąż pytałyśmy instruktorów: „Co to za część? Jak to się nazywa?”

Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego. Teraz zapach prochu dodaje nam adrenaliny.

Dyżury „Czarownic” trwają trzy godziny. Algorytm działania mobilnej grupy ogniowej jest standardowy: alarm – wyjazd na pozycję – czekanie – strzelanie... Każda w zespole ma swoje zadanie. Najważniejsze jest zgranie. Działania muszą być wyćwiczone do perfekcji, dlatego w każdą sobotę na poligonie doskonalą swoje umiejętności strzeleckie.

„Podczas strzelania od odrzutu kolby porobiły się nam siniaki, ale z czasem nauczyłyśmy się wszystkiego”

– Najbardziej bałam się, że zrobię coś nie tak i zawiodę swój oddział. Od rozkazu dowódcy na dotarcie na pozycję, ustawienie karabinu maszynowego, przygotowanie osprzętu i włączenie kamery mamy 10 minut.

Niebo, które jest podzielone na sektory, obserwują na tabletach. Na ekranie widać cel, wysokość, odległość i kurs wrogiego drona. Na tej podstawie trzeba ustalić punkt, w który strzelec powinien skierować ogień. Każda grupa mobilna odpowiada za swój sektor.

– Ostatnio trudniej nam zestrzeliwać drony, bo zaczęły latać nisko i szybko. Latają z prędkością około 50 metrów na sekundę, więc na zestrzelenie mamy do 20 sekund. Gdy lecą nisko, nasze radary mogą ich nie wykryć. Wtedy ich nie widzimy ich, orientujemy się tylko na podstawie dźwięku. Dlatego trzeba być maksymalnie skoncentrowanym i uważnie nasłuchiwać.

Zestrzelenie dronów jest trudniejsze w nocy, bo wróg maluje je na czarno. „Czarownice” używają karabinów maszynowych „Maxim” z 1939 roku.

– Są sprawne, chociaż czasami mogą zawieść. Trzeba je ciągle czyścić, rozbierać, napinać sprężyny. Owszem, mamy również lepszy karabin maszynowy dużego kalibru, ale bardzo chciałybyśmy mieć też „browningi”. Najlepsze uzbrojenie Ukraina wysyła na front.

Ale Rosjanie boją się nas. Czasami pokazują nas w telewizji i próbują wyśmiewać, deprecjonować: „Spójrzcie, oni nie mają już nikogo i nie mają czym walczyć. Nawet już ciotki z kuchni idą”

– Dopóki trwa wojna, moje miejsce jest tutaj. Teraz piszemy historię naszego kraju. Chcę po sobie zostawić godny ślad, mieć udział w zwycięstwie. Kiedyś powiem moim wnukom: „Wasza babcia, którą zwali Walkirią, pomagała walczyć z wrogiem”.

Najprzyjemniejszy dźwięk to dźwięk spadającego wrogiego drona

– Mam 32 lata. Z wykształcenia jestem menedżerką turystyki, pracowałam jako administratorka restauracji w Buczy. Spodziewałam się, że będzie wielka wojna, i nawet się do tego przygotowywałam: spakowałam walizkę z niezbędnymi rzeczami, zebrałam dokumenty, leki – wspomina żołnierka o pseudonimie „Kalipso”.

Kiedy się zaczęło, od razu wywiozła mamę do Hiszpanii, po czym wróciła. Pamięta, że bardzo denerwowały ją przerwy w dostawach prądu, a później aktywność wrogich dronów. Była już wtedy w dobrej formie fizycznej, poza tym od dzieciństwa znała broń, bo strzelać nauczył ją dziadek.

– Przyszłam do dowódcy i powiedziałam: „Będę u was służyć”. Usłyszałam: „Jeszcze cię nie przyjęliśmy”. Ale byłam wytrwała, przeszłam rozmowę kwalifikacyjną, a potem szkolenie. Jedyna przykrość, która mnie spotkała, to stwierdzenie dowódcy, bym zapomniała o długich paznokciach – uśmiecha się.

„Kalipso” na służbie

Była jedną z pierwszych, które dołączyły do buczańskiego oddziału obrony terytorialnej (DFTG). Na początku była dowódcą patrolu szybkiego reagowania. Pilnowała porządku w gminie, patrolowała ulice miasta, sprawdzała schrony przeciwbombowe, by nie były zamknięte w razie alarmu. Później pojawił się pomysł stworzenia plutonu „Czarownic”. Stanęła na jego czele.

– Zaczynałyśmy jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali nas na „Czarownice z Buczy”.

Miałam naszywkę z czarownicą na granatniku. Bardzo spodobała się dowódcy.

Pomyślałyśmy, że to trafne, bo w Ukrainie wszystkie kobiety są czarownicami, do tego wściekłymi na Rosjan za to, co zrobili z naszym krajem, miastem, ludźmi. Wielu moich towarzyszy zostało zamordowanych na terenie Buczy

Teraz „Czarownice z Buczy” mają bardzo dużo pracy, bo wróg każdego dnia i każdej nocy ostrzeliwuje ukraińskie miasta rakietami i dronami.

– Praktycznie każdej nocy jest niespokojnie. Jesteśmy zawiedzione, kiedy jakiś Szahid nie wlatuje w sektor naszego ostrzału. Bo każda chciałaby zestrzelić tego potwora, żeby nie trafił w czyjś dom, nie niszczył naszej infrastruktury, byśmy nie zostali bez światła, ogrzewania i wody. Jesteśmy dla Rosjan jak kość w gardle, dlatego zasypują nas dronami.

Zaczynały jako „Bojowe czarownice”, ale dziennikarze przemianowali je na „Czarownice z Buczy”.

Jej oodziałowi udało się już zestrzelić sześć wrogich dronów. „Kalipso” przyznaje, że najtrudniejsze w tej pracy jest czekanie:

– Pamiętam, jak było z pierwszym. Słyszeliśmy, że się zbliża, aż tu nagle po prostu wyskoczył zza drzew. W sekundę otworzyłyśmy ogień, bo znalazł się w sektorze naszego ostrzału. Kiedy usłyszałyśmy, jak spada, szalałyśmy ze szczęścia.

Najgorzej jest wtedy, gdy widać wrogiego drona, ale nie można go dosięgnąć z karabinu. I potem przeczytać w raportach, że ten dron spadł gdzieś w dzielnicy mieszkalnej.

– Był taki przypadek, że dron spadł na Hostomel. Przebił się przez dach, zniszczył ogrodzenie i drzewa. Na szczęście nie było ofiar. W takich momentach wyrzucasz sobie, że go nie zestrzeliłaś – nawet jeśli obiektywnie nie miałaś na to szans. Gdybyśmy miały lepsze uzbrojenie o większym zasięgu, wyniki naszej pracy byłyby znacznie lepsze.

Ostatnio wróg pokrywa drony nieznaną trucizną, która powoduje oparzenia płuc.

– Rosjanie regularnie wymyślają nowe strategie ostrzału. A my wymyślamy sposoby, jak im przeciwdziałać. To jak taniec, kręcimy się wokół siebie

– Kiedy jest alarm, przyjaciele często dzwonią do mnie i pytają, czy jestem na zmianie. Kiedy słyszą, że tak, mówią: „No to wszystko będzie dobrze ”. Ale ja zawsze wszystkim mówię, że alarmu nie wszczyna się bez powodu. Waszym obowiązkiem jako obywateli jest zejść do schronu, bo to wy odpowiadacie za swoje życie.

„Kalipso” marzy o tym, by się w końcu porządnie wyspać. Teraz śpi po 3-4 godziny na dobę. No i chce odwiedzić mamę w Hiszpanii. Nie widziała jej już ponad trzy lata.

Zdjęcia: prywatne archiwa bohaterek

20
хв

Czarownice z Buczy. Jak „Walkiria” i „Kalipso” polują na drony

Natalia Żukowska

Możesz być zainteresowany...

No items found.

Skontaktuj się z redakcją

Jesteśmy tutaj, aby słuchać i współpracować z naszą społecznością. Napisz do nas jeśli masz jakieś pytania, sugestie lub ciekawe pomysły na artykuły.

Napisz do nas
Article in progress